Wykolejeniec/Część II/Rozdział pierwszy

<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Wykolejeniec
Pochodzenie Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. An Outcast of the Islands
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Blask i żar spadły na osadę, polanki i rzekę, jakby rzucone gniewną ręką. Ziemia spoczęła niema, cicha, wspaniała pod lawiną palących promieni, które zniszczyły wszelki ruch i wszelkie dźwięki, pochłonęły wszystek cień, zdusiły każde tchnienie. Żadna żyjąca istota nie śmiała się przeciwstawić pogodzie tego nieba bez chmurki, zbuntować się przeciw uciskowi olśniewającego, srogiego słońca. Siła i stanowczość, ciało i duch były jednakowo bezradne i usiłowały się skryć przed potopem ognia płynącego z niebios. Tylko kapryśni tyrani kwiatów — delikatne motyle, nieustraszone dzieci słońca, fruwały śmiało przez otwartą przestrzeń, a roje ich drobniuchnych cieni muskały omdlewające kwiaty, sunęły lekko po przywiędłej trawie lub przebiegały suchą, spękaną ziemię. Wszystkie głosy umilkły w to parne południe prócz słabego szmeru rzeki, która śpieszyła naprzód wśród kotłujących się wirów; roziskrzone jej fale ścigały się nawzajem w radosnym biegu ku opiekuńczym głębiom, ku chłodnemu schronieniu morza.
Almayer wyprawił robotników na południowy odpoczynek i przebiegł szybko przez podwórze z malutką córeczką na ramieniu, zdążając ku zacienionej werandzie. Położył zaspane dziecko na wielkim bujającym fotelu, na poduszce wyciągniętej z własnego hamaka i stał przez chwilę, przyglądając się małej z czułością i zadumą. Zmęczona, zgrzana Nina poruszyła się niespokojnie, westchnęła i spojrzała na ojca wzrokiem zamglonym przez senne znużenie. Almayer podniósł z ziemi połamany wachlarz z palmowego liścia i zwolna zaczął nim chłodzić zaczerwienioną twarzyczkę. Powieki małej zatrzepotały; Almayer się uśmiechnął. Przelotny uśmiech rozjaśnił w odpowiedzi ociężałe oczy Niny, załamał się dołkiem w delikatnym policzku; powieki jej nagle opadły, odetchnęła głęboko przez rozchylone usta i zasnęła nim jeszcze uśmiech zdołał zniknąć z twarzyczki.
Almayer odszedł pocichu, wziął jeden z drewnianych foteli, i umieściwszy go tuż przy balustradzie werandy, siadł z westchnieniem ulgi. Oparł się łokciami o balustradę i złożył brodę na splecionych rękach, patrząc z roztargnieniem na Pantai, na pląsanie słońca po sunącej wodzie. Las u przeciwległego brzegu zmniejszał się stopniowo, jakby pogrążając się w rzece; kontury zafalowały, zmąciły się i rozpłynęły w powietrzu. Przed oczami Almayera była już tylko przestrzeń rozkołysanego błękitu — wielkie, puste niebo ciemniejące niekiedy... Gdzie się podziało słońce?... Czuł się ukojony i szczęśliwy, jakby łagodna, niewidzialna dłoń zdjęła z jego duszy brzemię ciała. Potem wydało mu się że płynie w chłodną jasność, gdzie nie istnieją takie rzeczy jak pamięć i ból. Co za rozkosz. Oczy zamknęły mu się, otworzyły, znowu zamknęły.
— Almayer!
Drgnął całem ciałem i wyprostował się na fotelu, chwyciwszy oburącz za poręcz; mrugał idjotycznie oczami.
— Co to? Co takiego? — wymruczał, rozglądając się niepewnie.
— Tu jestem! tutaj, na dole.
Almayer uniósł się z krzesła, spojrzał ponad balustradą wdół werandy i siadł z powrotem, gwizdnąwszy cicho ze zdziwienia.
— Duch, słowo daję! — wykrzyknął cicho pod nosem.
— Czy pan mnie wysłucha? — ciągnął ochrypły głos z dziedzińca. — Czy mogę przyjść tam na górę?
Almayer wstał i oparł się o balustradę.
— Niech mi się pan nie waży — odrzekł głosem stłumionym lecz wyraźnym. — Niech się pan nie waży! Dziecko tu śpi. A ja nie chcę pana słuchać, ani z panem mówić.
— Pan musi mnie wysłuchać! Chodzi o coś ważnego.
— Z pewnością nie dla mnie.
— Owszem. Dla pana. Coś bardzo ważnego.
— Zawsze był pan blagierem — rzekł pobłażliwie Almayer po krótkiem milczeniu. — Zawsze. Pamiętam to z dawnych czasów. Niektórzy twierdzili, że niema równego panu spryciarza — ale mnie pan nigdy nie nabrał — tak na całego. Nigdy nie wierzyłem w pana naprawdę, panie Willems.
— Uznaję pańską wyższą inteligencję — odparł Willems tonem niecierpliwej pogardy. — Będzie to jeszcze jeden jej dowód, jeśli pan mnie wysłucha. Jeśli nie, będzie pan tego żałował.
— Jakiż pan śmieszny! — rzekł Almayer drwiąco. — No niech tam. Może pan tu przyjść, tylko proszę nie hałasować. Jeszcze tam pana szlag trafi w słońcu i umrze pan pod moim progiem. Nie chcę tu żadnej tragedji. No, proszę!
Nim skończył mówić, głowa Willemsa ukazała się nad poziomem podłogi, potem wynurzyły się stopniowo jego barki i stanął wreszcie przed Almayerem — cudaczny upiór tego, który był dawniej zaufanym urzędnikiem najbogatszego kupca na wyspach. Miał na sobie brudną, podartą kurtkę, a poniżej pasa zniszczony i wypłowiały sarong. Zerwał kapelusz, odkrywając długie, poplątane włosy, przyklejone w kosmykach do spoconego czoła i zwisające na oczy, które połyskiwały głęboko w orbitach niby ostatnie iskry wśród czarnych żużli wypalonego ogniska. Niechlujna broda wyrastała z jam ogorzałych policzków. Ręka, którą wyciągnął do Almayera, trzęsła się wyraźnie. Kąty ust — niegdyś stanowczych — opadły, zdradzając udrękę ducha i fizyczne wyczerpanie. Był boso. Almayer przyglądał mu się długo ze spokojem.
— No więc? — rzekł w końcu, nie ujmując wyciągniętej ręki, która opadła zwolna do boku Willemsa.
— Przyszedłem — zaczął Willems.
— Widzę to — przerwał Almayer. — Mógł mi pan tej przyjemności oszczędzić, nicbym na tem nie stracił. Nie było pana sześć tygodni, jeśli się nie mylę. Radziłem sobie bez pana bardzo dobrze — a teraz, kiedy się pan znalazł, niezbyt pięknie pan wygląda.
— Niechże mi pan da mówić! — zawołał Willems.
— Proszę tak nie krzyczeć. Czy pan myśli że jest pan w lesie u swoich... swoich przyjaciół? Tu jest dom człowieka cywilizowanego. Białego człowieka. Zrozumiano?
— Przyszedłem — zaczął znów Willems — przyszedłem ze względu na pana i na siebie.
— Wygląda pan, jakby pan przyszedł dobrze się najeść — rąbnął nieposkromiony Almayer; Willems machnął ręką ze zniechęceniem. — Widać pana tam głodzą — podkpiwał Almayer w dalszym ciągu — ci, jakże ich tam, nowi pana krewni. Ten stary ślepy łotr musi być uszczęśliwiony z pańskiego towarzystwa. Pan wie, on był największym wodzem i mordercą na tych morzach. No, jakże tam, pewno się sobie zwierzacie? Niechże mi pan powie, czy pan zabił kogoś w Makassarze, czy pan tylko coś skradł?
— To nieprawda! — zawołał Willems porywczo. — Ja tylko pożyczyłem... Oni wszyscy kłamią! Ja...
— Sz–sz–sz! — syknął ostrzegawczo Almayer, rzucając wzrokiem na śpiące dziecko. — A więc pan ukradł — ciągnął z tłumionem rozradowaniem. — Ja też myślałem że tam było coś w tym rodzaju. — A teraz pan tutaj znów kradnie.
Po raz pierwszy Willems podniósł wzrok na Almayera.
— Och, mnie pan nie okradł. Nic mi nie brakuje — powiedział Almayer z drwiącym pośpiechem. — Ale ta dziewczyna! No jakże, pan ją przecież ukradł. Nie zapłacił pan temu staremu. Teraz on już nic za nią nie weźmie.
— Dość tego!
W głosie Willemsa zabrzmiało coś, co sprawiło, że Almayer zamilkł. Spojrzał uważnie na człowieka stojącego przed sobą i mimowoli poczuł się wstrząśnięty jego widokiem.
— Panie Almayer — powiedział Willems — niech pan mnie wysłucha. Wysłucha mnie pan, jeśli w panu jest coś ludzkiego. Cierpię strasznie — i to przez pana.
Almayer podniósł brwi.
— No, no! Jakim sposobem? Pan ma chyba źle w głowie — dodał niedbale.
— Ach! pan nie wie — szepnął Willems. — Ona uciekła. Uciekła — powtórzył ze łzami w głosie — uciekła przed dwoma dniami.
— Nie! — wykrzyknął zdumiony Almayer. — Uciekła? Jeszcze o tem nie słyszałem. — Wybuchnął tłumionym śmiechem. — To pyszne! Miała pana już dość? Wie pan, to nie jest dla pana pochlebne, mój wybitny rodaku.
Willems, jakby go nie słysząc, oparł się o jeden ze słupów podpierających dach i patrzył na rzekę.
— Z początku — szepnął w rozmarzeniu — było mi jak w raju... albo w piekle; sam nie wiem. Odkąd odeszła, wiem co mrok, co potępienie. Wiem co czuje człowiek, którego rozrywają na sztuki. Ja właśnie to czuję.
— Może pan wrócić i znów u mnie zamieszkać — rzekł chłodno Almayer. — Właściwie mówiąc, to Lingard — którego nazywam ojcem i szanuję jak ojca — zostawił pana pod moją opieką. Spodobało się panu odejść. W porządku. Teraz chce pan wrócić. Niech i tak będzie. Nie jestem pana przyjacielem. Robię to dla kapitana Lingarda.
— Wrócić — powtórzył Willems namiętnie. — Wrócić do pana i opuścić ją? Czy pan myśli że oszalałem? Bez niej! Człowieku! chyba nie masz krwi w żyłach! Wiedzieć że ona porusza się, żyje, oddycha, i nie widzieć jej! Zazdroszczę wiatrowi co ją owiewa, powietrzu którem oddycha, ziemi która czuje pieszczotę jej stóp, słońcu co teraz na nią patrzy, podczas gdy ja... Nie widziałem jej przez dwa dni — dwa dni.
Głębia jego uczuć poruszyła trochę Almayera, ale udał, że ziewa.
— Pan mnie nudzi — mruknął. — Dlaczego pan za nią nie pójdzie, zamiast mnie nachodzić?
— To prawda, dlaczego?
— Pan nie wie gdzie ona jest? Nie może być bardzo daleko. Żaden statek krajowców nie opuścił rzeki w ciągu ostatnich paru tygodni.
— Tak! ona jest niedaleko i nawet powiem panu gdzie. Jest w kampongu Lakamby.
Willems wpatrzył się z natężeniem w twarz Almayera.
— Fiu! — gwizdnął Almayer. — A Patalolo wcale mi o tem nie doniósł. Dziwna rzecz — mówił w zamyśleniu. — Czy pan się boi tej bandy? — dodał po krótkiej chwili.
— Czy ja się boję!
— A więc ze względu na swoją godność wstrzymuje się pan od pójścia za nią, szlachetny kolego? — spytał Almayer z drwiącą troskliwością. — Jakie to wzniosłe!
Zapadło krótkie milczenie, poczem Willems rzekł spokojnie:
— Dureń z pana. Z przyjemnościąbym pana kopnął.
— Niema strachu — odrzekł Almayer niedbale — za słaby pan na to. Wygląda pan na zagłodzonego.
— Nie jadłem chyba przez ostatnie dwa dni; a może i dłużej — nie pamiętam. To wszystko jedno. Pełen jestem gorejącego żaru — rzekł Willems posępnie. — Niech pan patrzy! — i obnażył ramię pokryte świeżemi bliznami. — Gryzłem sam siebie, żeby z bólu zapomnieć o ogniu co pali mnie tu. — Uderzył się gwałtownie pięścią w pierś, zatoczył się pod tem uderzeniem, padł na krzesło stojące wpobliżu i zamknął powoli oczy.
— Wstrętna komedja — rzekł wyniośle Almayer. — Co też ojciec mógł w panu widzieć? Tyleś pan wart co kupa śmieci.
— I to pan tak mówi! Pan, który sprzedał duszę za kilka guldenów — mruknął Willems ze znużeniem, nie otwierając oczu.
— Ładne kilka — odparował machinalnie Almayer i na chwilę umilkł zmieszany. Lecz prędko ochłonął i mówił dalej: — Ale pan — pan sprzedał swoją duszę za nic; rzucił ją pan do stóp nędznej dzikuski, która zrobiła już z pana pomiotło, i wkrótce zabije pana tak czy inaczej, przez swą miłość albo nienawiść. Mówił pan przed chwilą o guldenach. Pewnie pan myślał o pieniądzach Lingarda. Otóż cokolwiek sprzedałem i za jakąkolwiek cenę, ani myślę pozwolić aby pan — właśnie pan — popsuł moją tranzakcję. Czuję się jednak dość bezpieczny. A ojciec, a kapitan Lingard brzydziłby się pana dotknąć, nie dotknąłby pana nawet szczypcami!
Mówił podniecony jednym tchem; nagle zamilkł i wlepił oczy w Willemsa, dysząc przez nos w przypływie mściwej złości. Willems patrzył na niego chwilę spokojnie i wstał.
— Panie Almayer — rzekł stanowczo — chcę być kupcem w tej osadzie.
Almayer wzruszył ramionami.
— Tak. A pan mi to urządzi. Potrzebuję domu i towarów — może trochę pieniędzy.
— I czego więcej? Może tej marynarki? — Almayer rozpiął kurtkę — albo mojego domu? albo moich butów?
— To przecież naturalne — ciągnął Willems, nie zwracając żadnej uwagi na Almayera — to naturalne że ona liczy na korzyści, które... a potem mógłbym zamknąć tego starego łotra, a potem...
Urwał; twarz rozjaśniła mu się łagodnem światłem marzącego uniesienia, wzniósł oczy ku niebu. Jego chudość i nędzny wygląd nadawały mu pozór pustelnika ascety, nagrodzonego wspaniałą, olśniewającą wizją za wyrzeczenie się świata. Szeptał dalej namiętnie:
— A potem będę ją miał tylko dla siebie, odciętą od jej otoczenia — tylko dla siebie — tylko pod swoim wpływem — żeby ją urabiać — kształtować — wielbić — ugłaskać... O rozkoszy! A potem — potem — wyjedziemy gdzieś daleko, gdzieby nie znała nikogo, gdzie byłbym dla niej całym światem — całym światem!
Nagle twarz mu się zmieniła. Oczy błądziły przez chwilę i naraz stały się spokojne.
— Zwróciłbym panu naturalnie wszystko co do centa — powiedział rzeczowym tonem, który miał coś z jego dawnej wiary w siebie. — Co do centa. — Nie chcę przeszkadzać panu w interesach. Wyszukam sobie drobnych handlarzy z pośród krajowców. Mam różne pomysły — ale dość o tem narazie. A kapitan Lingard zgodzi się na to, jestem pewien. Przecież to właściwie pożyczka i miałby mię pan pod ręką. Żadne ryzyko dla pana.
— Aha! Kapitan Lingard zgodziłby się! zgodziłby się...
Almayerowi zabrakło tchu. Ogarnęła go wściekłość na myśl, że Lingard mógłby Willemsowi dopomóc. Zrobił się fjoletowy. Bełkotał jakieś obelgi. Willems patrzył nań chłodno.
— Zapewniam pana — rzekł spokojnie — że domagam się tego na podstawie zupełnie realnej.
— Bezczelny zuchwalec!
— Niech mi pan wierzy, położenie pana tutaj nie jest takie bezpieczne jak pan myśli. Nieuczciwy rywal zniszczyłby pana handel w przeciągu roku. Toby była ruina. A długa nieobecność Lingarda dodaje pewnym ludziom odwagi. Wie pan, słyszałem ostatnio moc różnych rzeczy. Proponowano mi, abym... Pan tu jest bardzo osamotniony. Nawet Patalolo...
— Do licha z Patalolem! Ja tu jestem panem.
— Ale czy pan nie widzi...
— Tak, widzę. Widzę tajemniczego osła — przerwał gwałtownie Almayer. — Co znaczą te ukryte groźby? Czy pan sobie wyobraża że ja nic nie wiem? Knują tu już od lat — i jakoś nic się nie stało. Arabowie myszkują oddawna przy ujściu rzeki, a jednak jestem tu wciąż jedynym kupcem — i panem. Czy pan przyszedł wypowiedzieć mi wojnę? W takim razie niech pan mówi tylko za siebie, bo ja znam wszystkich innych swych wrogów. Powinienem dać panu w łeb. Szkoda na pana prochu i kuli. Powinno się zabić pana kijem — jak węża.
Głos Almayera obudził dziewczynkę, która siadła na poduszce z przenikliwym krzykiem. Almayer podbiegł do fotela, chwycił dziecko na ręce, wrócił z rozpędem, potknął się o kapelusz Willemsa leżący na podłodze i wściekłem kopnięciem zrzucił ten kapelusz ze schodów.
— Wynosić mi się! — wrzasnął.
Willems usiłował coś powiedzieć, lecz Almayer go zakrzyczał.
— Precz! Precz! Precz! Czy pan nie widzi, dziecko się ciebie przelękło, ty strachu na wróble! Nie bój się, nie bój się, kochanie — mówił, uspokajając córeczkę, podczas gdy Willems schodził zwolna ze schodów werandy. — Cicho, nie płacz. Patrz! Zły człowiek odchodzi. Patrz! Boi się tatusia. Niegrzeczny, zły człowiek. Nie wróci już nigdy. Będzie mieszkał w lesie i nie zbliży się więcej do mojej córeczki. A gdyby przyszedł, tatuś go zabije — o tak! — Uderzył pięścią w balustradę, aby pokazać jak zabije Willemsa; posadził sobie uspokojone dziecko na ramieniu i objął je, wskazując oddalającego się gościa.
— Patrz jak on ucieka, córuchno — rzekł przymilnie. — Prawda jaki zabawny? Krzyknij na niego „świnia“, córuchno. Krzyknij.
Poważna twarzyczka Niny rozpłynęła się w dołkach. Pod długiemi rzęsami, błyszczącemi od świeżych łez, wielkie oczy zaiskrzyły się wesołością. Dziewczynka chwyciła się mocno jedną rączką włosów Almayera, a drugą zamachała radośnie, wołając ze wszystkich sił czystym głosikiem, miękkim i wyraźnym jak szczebiot ptaka:
— Świnia! Świnia! Świnia!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.