Wykolejeniec/Część II/Rozdział drugi

<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Wykolejeniec
Pochodzenie Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. An Outcast of the Islands
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ DRUGI

Pod rozpłomienionym błękitem przebiegło westchnienie, śpiące morze zadrżało, powiał chłodny dech, jakby otwarły się drzwi od zamarzłych przestworów świata, i z trzepotem liści, z rozbujaniem konarów, ze drżeniem wątłych gałązek morska bryza uderzyła o brzeg, pobiegła w górę rzeki, omiotła jej szerokie zakręty i wędrowała dalej wśród łagodnego szmeru ciemniejącej wody, wśród szeptu gałęzi i szumu listowia zbudzonych lasów. Dmuchnęła w kampongu Lakamby na ciemną czerwień gasnącego żaru, który zbladł i zajaśniał; pod jej dotknięciem wątłe, prostopadłe spirale dymu, snujące się nad każdym rozżarzonym stosem, drgnęły, zakołysały się i spłynęły wdół, wirując; półmrok pod kępami cienistych drzew wypełniła aromatyczna woń palących się polan.
Obudzili się ludzie, drzemiący w cieniu podczas gorących godzin popołudnia, ciszę wielkiego dziedzińca zmąciły niepewne szepty sennych jeszcze głosów, pokaszliwania i ziewnięcia; gdzieniegdzie rozległ się wybuch śmiechu, głośny okrzyk, jakieś imię lub żart rzucony łagodnym, przeciągłym głosem. Ludzie zasiedli w kucki małemi grupkami wkoło niewielkich ognisk i jednostajny, przyciszony chór rozmów wypełnił objęty ogrodzeniem dziedziniec — rozmów bez końca, barbarzyńskich, spokojnych, o monotonnym rytmie miękkich zgłosek, o śpiewnych tonach; chór rozpraw prowadzonych przez leśnych i morskich ludzi, którzy gotowi są rozmawiać przez większą część dnia i całą noc; którzy nigdy nie wyczerpują przedmiotu i rzekłbyś nie są zdolni doprowadzić jakiś wątek do końca; dla których rozmowa ta jest poezją, i malarstwem, i muzyką, wszelką sztuką i wszelką historją — jedynym ich talentem, jedyną wyższością, jedyną rozrywką. Rozmowa przy wojennych ogniskach o męstwie i przebiegłości, o dziwnych wypadkach i dalekich krajach, o dniu wczorajszym i o jutrze. Rozmowa o umarłych i o żyjących — o tych którzy walczyli, i o tych którzy kochali.
Lakamba wyszedł na taras przed swym domem — spocony, zaspany, markotny — i zasiadł w drewnianym fotelu, w cieniu wystającego okapu. Przez ciemny otwór drzwi dochodził do uszu Lakamby cichy szczebiot jego kobiet pracujących przy warsztatach, na których tkały dla swego władcy kraciaste sarongi. Z prawej i z lewej strony Lakamby, na elastycznej bambusowej podłodze spali na matach ci z jego popleczników, którym wysokie urodzenie, wieloletnie oddanie czy też wierna służba dały przywilej zamieszkiwania w domu wodza; spali lub dopiero co się ocknęli i siedli, przecierając oczy, mniej senni zaś, zdobywszy się na energję, nakreślili czerwoną gliną szachownicę na cienkiej macie, a teraz obmyślali w milczeniu swe posunięcia. Gracze leżeli na brzuchu z głową wspartą o dłoń; pogrążeni w grze, ruszali leniwie zadartemi stopami, a nad nimi tkwili gdzieniegdzie widzowie, spoglądający w dół z beznamiętnem lecz głębokiem zaciekawieniem. U brzegu tarasu skórzane sandały na wysokich korkach ustawione były starannie równym szeregiem; o prymitywną drewnianą poręcz wspierały się cienkie drzewca włóczni należących do dworzan, a szerokie ostrza z ciemnej stali robiły wrażenie bardzo czarnych w coraz czerwieńszem świetle bliskiego zachodu.
Chłopiec mniej więcej czternastoletni, osobisty służący Lakamby, przykucnął u stóp pana i podał mu srebrne pudełko siri. Lakamba wziął je powoli, otworzył, oddarł kawałek zielonego liścia, na którym położył szczyptę wapna, odrobinę gambiru, malutką cząstkę orzecha areki i zwinął to wszystko zręcznym ruchem. Zatrzymał się z kęskiem w ręku, zdawało się że mu czegoś brakuje; rozejrzał się, obracając zwolna głowę jakby miał sztywny kark, i wykrzyknął opryskliwym basem:
— Babalaczi!
Gracze spojrzeli szybko w górę i natychmiast spuścili oczy. Ci, co stali bliżej, poruszyli się niespokojnie, jakby ukłóci dźwiękiem tego głosu. Człowiek stojący tuż przy Lakambie powtórzył po chwili jego wołanie, wychyliwszy się przez poręcz ku dziedzińcowi. Ludzie u ognisk podnieśli głowy jednocześnie i rytmiczny, śpiewny okrzyk rozległ się po dziedzińcu. Ucichło stukanie drewnianych tłuków, w których łuskano ryż na wieczerzę, a imię Babalacziego podjęły znów przenikliwe głosy kobiece o różnych tonach. W oddali ktoś coś zawołał, inny głos powtórzył to bliżej; powstał krótki hałas i zamarł jak nożem uciął. Człowiek, co pierwszy powtórzył okrzyk Lakamby, zwrócił się do niego i rzekł leniwie:
— On jest u ślepego Omara.
Wargi Lakamby drgnęły bezgłośnie. Malaj, który się przed chwilą odezwał, pogrążył się znowu w partji rozgrywającej się u jego stóp, a wódz — jakby zapomniał już co było przed chwilą — siedział z nieporuszoną twarzą wśród swoich dworzan; rozparty w fotelu, z rękoma na poręczach, rozstawiwszy kolana, mrugał wielkiemi oczami nabiegłemi krwią, rzekłbyś olśniony wzniosłą próżnią swych myśli.
Babalaczi wybrał się do starego Omara późno popołudniu. Był tak pochłonięty ostrożnem obchodzeniem się z wrażliwością starego korsarza i zręcznem wygrywaniem gwałtownych popędów Aissy, że nie mógł się zająć żadną inną sprawą, ani spełniać codziennych swych obowiązków względem szefa i protektora; nie mógł nawet spać w ciągu trzech ostatnich nocy, co stwierdzała raz po raz jego żona, dar Lakamby, rozwodząc się nad tem krzykliwie i robiąc mężowi wymówki. Gdy opuścił swą bambusową chatę — stojącą wśród innych domków w kampongu władcy — serce uciskał mu niepokój oraz wątpliwość, czy uknuta przez niego intryga się uda. Szedł powoli i jak zwykle wydawał się obojętny na wszystko, niby to nie zdając sobie sprawy, że wiele sennych oczu śledzi go ze wszystkich stron, sunącego ku małej furtce po przeciwległej stronie dziedzińca. Owa furtka prowadziła do oddzielnej ogrodzonej przestrzeni, gdzie stał dość duży dom z desek, przygotowany przez Lakambę na przyjęcie Omara i Aissy. Był to budynek lepszy od innych i Lakamba przeznaczył go na mieszkanie dla swego głównego doradcy, którego uzdolnienia zasługiwały jego zdaniem na ów zaszczyt.
Lecz kiedy Babalaczi ujawnił swój plan podczas narady na opuszczonej polance, zgodzili się obaj, że nowy dom powinien być najpierw użyty na schronienie dla Omara i Aissy, gdy się ich namówi aby opuścili posiadłość radży, albo gdy się ich stamtąd porwie — co się mogło przydarzyć. Babalaczi nie miał nic przeciwko temu aby odłożyć swą przeprowadzkę do honorowej rezydencji, ponieważ sprzyjało to pod wielu względami spokojnemu wykonaniu jego zamierzeń. Dom ów był dosyć odosobniony; miał własne ogrodzenie, które łączyło się z prywatnym dziedzińcem Lakamby, leżącym za jego rezydencją — dziedzińcem wydzielonym dla żeńskiego dworu wodza. Jedyny dostęp do rzeki prowadził przez wielki frontowy dziedziniec zawsze pełen zbrojnych ludzi i bacznych oczu. Za grupą budynków ciągnęły się gładkie ryżowe polanki, które zkolei były objęte murem nietkniętych lasów o podszyciu tak gęstem i pogmatwanem, że tylko kula, i to wystrzelona dość blisko, mogła przeniknąć tam na pewną odległość.
Babalaczi przesunął się spokojnie przez małą furtkę, zamknął ją i przymocował starannie wiązadłami z rattanu. Przed domem duży kwadrat gruntu ubity był na twardo do gładkości asfaltu. Wielkie drzewo o konarach podpartych słupami, olbrzym zostawiony umyślnie przy karczowaniu, okrywał całą wolną przestrzeń olbrzymim baldachimem sękatych gałęzi i gęstego, ciemnego listowia. Na prawo, w pewnem oddaleniu od dużego domu, stał mały szałas z trzciny pokryty matami, zbudowany umyślnie dla wygody Omara, któremu wskutek ślepoty i kalectwa trudno było wstąpić na stromą kładkę prowadzącą do solidniejszej siedziby. Dom miał taras i był osadzony na niskich słupach. Tuż obok wielkiego drzewa, naprzeciw drzwi od szałasu, ognisko domowe jaśniało garścią żaru pośród szerokiego koła białych popiołów. Stara kobieta, uboga krewna którejś z żon Lakamby, przeznaczona do pomagania Aissie, siedziała w kucki przy ogniu; podniosła kaprawe oczy i spojrzała obojętnie na Babalacziego sunącego szybko przez dziedziniec.
Babalaczi objął całe ogrodzenie bystrem spojrzeniem jedynego oka i wymruczał jakieś pytanie, nie patrząc na staruszkę. Kobieta, milcząc, wyciągnęła ku szałasowi drżące, wychudłe ramię. Babalaczi podszedł kilka kroków w tę stronę, lecz zatrzymał się w słońcu przed drzwiami.
— O! Tuanie Omarze, Omarze besar! To ja — Babalaczi!
Wewnątrz dał się słyszeć słaby jęk, atak kaszlu i niewyraźny szept, wystękany przerywanym głosem, niby nieokreślona skarga. Zachęcony widać temi oznakami posępnego życia, Babalaczi wszedł do szałasu i po jakimś czasie ukazał się z powrotem, prowadząc z pieczołowitością niewidomego Omara, który kroczył za nim, wsparty obiema rękami o ramiona przewodnika. Pod drzewem stał prosty stołek; Babalaczi skierował się tam ze swym starym wodzem; ślepiec usiadł z westchnieniem ulgi i oparł się ciężko o chropowaty pień. Promienie zachodzącego słońca przebiły rozpostarte gałęzie, padając na biało odzianą postać siedzącą sztywno, dostojnie, z głową wtył przechyloną, na szczupłe ręce poruszające się z niepokojem, na obojętną twarz o powiekach zakrywających oślepione oczy. Była to twarz zastygła w bezruchu, niby gipsowy odlew pożółkły od starości.
— Czy słońce prędko już zajdzie? — spytał Omar tępym głosem.
— Bardzo prędko — odrzekł Babalaczi.
— Gdzie ja jestem? Dlaczego zabrano mię z miejsca, które znałem i gdzie mogłem się poruszać bez lęku — ja, człowiek niewidomy. Ślepota jest jak czarna noc dla tych co widzą. Słońce już blisko zachodu, a ja od rana nie słyszałem odgłosu jej kroków! Dwa razy obca ręka podała mi dziś pożywienie. Dlaczego? Dlaczego? Gdzie ona jest?
— Jest blisko — powiedział Babalaczi.
— A on? — spytał Omar z nagłą zapalczywością, zniżając głos. — Gdzie on jest? Niema go tutaj. Niema! — Obrócił powoli głowę w prawo i w lewo, jakby się chciał rozejrzeć.
— Nie, niema go tutaj — rzekł Babalaczi uspokajająco. Po chwili dodał bardzo cicho: — Ale niedługo powróci.
— Powróci! O przebiegły mężu! Czy powróci? Przekląłem go po trzykroć! — wykrzyknął porywczo Omar słabym głosem.
— On jest napewno przeklęty — rzekł pojednawczo Babalaczi — a jednak zjawi się tu niedługo — wiem o tem!
— Jesteś przebiegły i zdradliwy. Uczyniłem cię wielkim. Byłeś pyłem pod memi stopami — mniej niż pyłem — rzekł Omar głosem drżącym lecz energicznym.
— Walczyłem u twego boku wiele razy — rzekł spokojnie Babalaczi.
— Dlaczego on przybył? — ciągnął Omar. — Czy to ty go przysłałeś? Dlaczego przybył aby pokalać powietrze, którem oddycham, aby szydzić z mego losu, aby zatruć jej duszę i skraść jej ciało. Serce jej stało się dla mnie twarde. Twarde, i bezlitosne, i podstępne jak skały, które wydzierają okrętowi życie, tkwiąc pod gładką powierzchnią morza. — Odetchnął głęboko, pasując się z gniewem i nagle się załamał. — Bywałem głodny — ciągnął ze szlochem w głosie — bywałem często bardzo głodny — i zaniedbany — i zziębnięty — a koło mnie nie było nikogo. Zapomniała o mnie — a moi synowie pomarli, a tamten człowiek jest niewierny i jest psem. Dlaczego tu przyszedł? Czy to ty pokazałeś mu drogę?
— Sam znalazł drogę, o wodzu mężnych — rzekł smutno Babalaczi. — A ja odkryłem drogę prowadzącą do zagłady białych i do naszej wielkości. Jeśli to jest droga właściwa, nigdy już więcej głodu cierpieć nie będziesz. Pokój zstąpi na nas, i chwała, i bogactwa.
— A ja jutro umrę — mruknął gorzko Omar.
— Któż to wie? Te rzeczy są zapisane od początku świata — szepnął Babalaczi w zadumie.
— Nie pozwól mu wrócić — wykrzyknął Omar.
— On także nie może ujść swemu losowi — ciągnął Babalaczi. — On wróci, a potęga mężów, których zawsze nienawidziliśmy, ty i ja, rozsypie się w proch w naszych rękach. — Dodał z zapałem: — Będą walczyli jeden przeciw drugiemu i zginą obaj.
— Ty to wszystko zobaczysz, ale ja...
— To prawda! — szepnął z żalem Babalaczi. — Dla ciebie życie jest mrokiem.
— Nie! Płomieniem! — wykrzyknął stary Arab, nawpół się podnosząc, poczem znów opadł na stołek. — Płomieniem tamtego dnia! Widzę jeszcze ten płomień — ostatnią rzecz, jaką widziałem. I słyszę huk rozdartej ziemi — w chwili kiedy oni wszyscy umarli. A ja żyję i jestem igraszką w ręku przebiegłego męża — dodał z niekonsekwentnym porywem gniewu.
— Jesteś zawsze mym panem — rzekł pokornie Babalaczi. — Jesteś bardzo mądry — i w swej mądrości przemówisz do Saida Abdulli, kiedy tu się zjawi — przemówisz do niego tak, jak ci radziłem, ja, twój sługa, mąż, który walczył przez wiele lat po twojej prawicy. Doniesiono mi przez gońca, że Said Abdulla przybędzie dziś wieczór, zapewne bardzo późno; albowiem te rzeczy muszą się dokonać tajemnie, aby biały człowiek, kupiec osiadły wyżej nad rzeką, nie dowiedział się o nich. Lecz Abdulla przybędzie z pewnością. Wręczono surat Lakambie. W tem piśmie Said Abdulla donosi, że dziś o południowej godzinie opuści swój okręt, który jest zakotwiczony przy ujściu rzeki. Będzie tu przed świtem, jeśli taka jest wola Allaha.
Mówił z oczami wbitemi w ziemię, i zdał sobie sprawę z obecności Aissy dopiero gdy umilkł i podniósł głowę. Zbliżyła się tak cicho, że nawet Omar nie posłyszał jej kroków; stała i patrzyła na nich z troską w oczach, z rozchylonemi wargami, jakby chcąc coś powiedzieć, lecz na błagalny gest Babalacziego milczała w dalszym ciągu. Omar siedział pogrążony w myślach.
Ay wa! No tak — rzekł wkońcu słabym głosem. — Więc mam wypowiedzieć twoją mądrość, o Babalaczi! Mam rzec Abdulli aby wierzył białemu człowiekowi! Nie rozumiem. Jestem stary, i ślepy, i słaby. Nie rozumiem. Bardzo mi zimno — ciągnął ciszej, poruszając niespokojnie plecami. Umilkł, a potem zaczął mówić od rzeczy słabym szeptem: — Oni są synami czarownic, a ich ojcem jest szatan. Synowie czarownic. Synowie czarownic. — Po krótkiem milczeniu spytał nagle pewniejszym głosem: — Ilu jest białych ludzi, o przebiegły człowieku?
— Tutaj jest dwóch. Dwóch białych, którzy będą z sobą walczyli — odrzekł żwawo Babalaczi.
— A ilu ich jeszcze zostanie? Ilu? Powiedz mi, ty, któryś jest mądry.
— Zagłada wroga jest pociechą dla nieszczęśliwych — rzekł sentencjonalnie Babalaczi. — Oni są na wszystkich morzach i tylko mądrość Najwyższego zna ich liczbę; ale ty będziesz wiedział, że niektórzy z nich cierpią.
— Powiedz mi, Babalaczi, czy oni umrą? Czy umrą obaj? — rzekł Omar z nagłem podnieceniem.
Aissa poruszyła się. Babalaczi podniósł ostrzegawczo rękę.
— Umrą, napewno umrą — rzekł spokojnie, patrząc nieugiętem okiem w Aissę.
Ay wa! Ale niech umrą prędko! Tak, abym mógł przesunąć dłoń po ich twarzach, kiedy Allah je uczyni sztywnemi.
— Jeśli takie jest twoje i ich przeznaczenie — odrzekł bez wahania Babalaczi. — Bóg jest wielki!
Gwałtowny napad kaszlu zgiął wpół Omara, który kiwał się w tył i naprzód, sapiąc i jęcząc naprzemian, a Babalaczi z Aissą przyglądali mu się w milczeniu. Potem oparł się wyczerpany o drzewo.
— Sam jestem, sam — zawodził słabym głosem, macając naokoło drżącemi rękami. — Czy jest kto przy mnie? Czy tu ktoś jest? Boję się tego obcego miejsca.
— Jestem u twego boku, o wodzu mężnych — rzekł Babalaczi, dotykając lekko jego ramienia. — Zawsze u twego boku, jak w dawnych dniach, gdy obaj byliśmy młodzi; jak w dniach, gdyśmy obaj chodzili z bronią w ręku.
— Czy był kiedy taki czas, o Babalaczi? — rzekł Omar gwałtownie. — Już zapomniałem. A teraz, gdy umrę, nie będzie męża, nieulękłego męża, któryby opowiadał o męstwie swego rodzica. Była przy mnie kobieta! Kobieta! I porzuciła mię dla niewiernego psa. Dłoń Miłosiernego cięży na mojej głowie! O klęsko! O wstydzie!
Uciszył się po chwili i zapytał spokojnie:
— Czy słońce zaszło, Babalaczi?
— Jest już nisko, sięga najwyższego drzewa, jakie stąd widzę — odrzekł Babalaczi.
— Nadszedł czas modlitwy — powiedział Omar, usiłując się dźwignąć.
Babalaczi pomógł skwapliwie wstać staremu wodzowi i ruszyli zwolna w stronę szałasu. Omar poczekał u drzwi, a Babalaczi wszedł do środka i ukazał się zaraz z powrotem, ciągnąc za sobą dywan modlitewny starego Araba. Z miedzianego naczynia polał wodą rozgrzeszenia wyciągnięte ręce Omara i troskliwie pomógł mu klęknąć, albowiem czcigodny rozbójnik był zbyt słaby żeby się utrzymać na nogach. Gdy Omar zaintonował pierwsze słowa modlitwy i skłonił się w stronę Świętego Miasta, Babalaczi podszedł cicho ku Aissie, która przez cały ten czas ani drgnęła.
Patrzyła spokojnie na jednookiego mędrca; zbliżał się do niej z oznakami wielkiego szacunku. Przez chwilę stali naprzeciw siebie bez słowa. Twarz Babalacziego wyrażała zakłopotanie. Aissa chwyciła go za ramię nagłym, szybkim ruchem i wyciągnęła rękę w kierunku opuszczającej się czerwonej tarczy, która żarzyła się bezpromiennie przez wieczorne opary unoszące się nad ziemią.
— Trzeci zachód słońca! Ostatni! A jego niema — szepnęła. — Coś ty zrobił, człowieku bez wiary? Coś ty zrobił?
— Dotrzymałem słowa zaiste — szepnął z powagą Babalaczi. — Dziś rano Bulangi wyruszył czółnem aby go szukać. Bulangi, to człowiek obcy lecz nasz przyjaciel; będzie trzymał się blisko niego i pilnował go niepostrzeżenie. A o trzeciej godzinie dnia posłałem drugie czółno z czterema wioślarzami. Zaprawdę, mąż, za którym tęsknisz, o córko Omara, może przybyć kiedy mu się spodoba.
— Lecz niema go tutaj! Czekałam wczoraj na niego. I dzisiaj! A jutro odejdę.
— Żywa nie odejdziesz! — mruknął do siebie Babalaczi. — Czyżbyś wątpiła o swojej władzy — powiedział głośniej, ty, któraś dla niego piękniejsza od hurysy siódmego nieba? Jest twym niewolnikiem.
— Niewolnik czasem ucieka — rzekła posępnie — a wówczas pan musi pójść go szukać.
— Czy chcesz żyć i umrzeć jak żebraczka? — spytał niecierpliwie Babalaczi.
— Wszystko mi jedno — wykrzyknęła, łamiąc ręce; czarne źrenice jej szeroko rozwartych oczu rzucały się tu i tam oszalałe jak mewy przed burzą.
— Sz–sz! — syknął Babalaczi, spoglądając w stronę Omara. — Czy myślisz, o Aisso, że on sam zgodziłby się żyć jak żebrak, choćby u twego boku?
— On jest wielki — rzekła z zapałem. — On wami wszystkimi pogardza! On wami pogardza! To jest zaiste mężczyzna!
— Ty wiesz o tem najlepiej — mruknął Babalaczi z przelotnym uśmiechem — ale pamiętaj, kobieto o mężnem sercu, że aby go teraz przy sobie utrzymać, musisz być dla niego jak wielkie morze dla spragnionych ludzi: nieustanną udręką i szaleństwem.
Umilkł; stali bez słowa, patrząc w ziemię, i przez jakiś czas poza trzaskaniem ognia słychać było tylko śpiew Omara chwalącego Boga — swego Boga, i wiarę — swą wiarę. Potem Babalaczi przesunął kapelusz na bakier i zaczął się przysłuchiwać uważnie szmerowi głosów na głównym dziedzińcu. Tępy hałas rozrósł się do wyraźnych okrzyków, potem do wielkiego zgiełku, który to zamierał, to się wzmagał, aby znów nagle ustać; a podczas tych krótkich przerw ostre wrzaski kobiece biegły w górę ku spokojnemu niebu jak wypuszczone z uwięzi. Aissa i Babalaczi jednocześnie ruszyli z miejsca, lecz stary Malaj chwycił dziewczynę za ramię i zatrzymał ją przemocą.
— Czekaj — szepnął.
Furtka w ciężkim ostrokole, oddzielającym zagrodę Omara od prywatnych gruntów Lakamby, otwarła się szybko; ukazał się w niej szlachetny banita z miną wzburzoną, z krótkim nagim mieczem w ręku. Turban władcy, nawpół odwinięty, wlókł się za nim końcem po ziemi. Kurtka Lakamby była rozpięta. Oddychał z trudem przez chwilę, nim zaczął mówić:
— Przyjechał łódką Bulangiego i szedł spokojnie, póki się nie znalazł przede mną, a wówczas bezrozumna wściekłość białych ludzi napadła go, i sprawiła że rzucił się na mnie. Byłem w wielkiem niebezpieczeństwie — ciągnął ambitny dostojnik z troską w głosie. — Słyszysz, Babalaczi? Ten zjadacz świń zamierzył się nieczystą pięścią na moją twarz. Usiłował rzucić się na mych domowników. Teraz sześciu ludzi go trzyma.
Nowy wybuch wrzasków przerwał przemowę Lakamby. Gniewne głosy krzyczały: „Trzymajcie go. Na ziemię z nim. Po łbie go!“ Nagle wrzawa ustała zupełnie, jakby zduszona potężną dłonią; po chwili zdumiewającego milczenia zabrzmiał głos Willemsa, wyjący przekleństwa po malajsku, po holendersku i po angielsku.
— Słyszysz — rzekł Lakamba drżącemi wargami — on urąga swojemu Bogu. Jego mowa jest jak majaczenie oszalałego psa. Czyż możemy trzymać go wiecznie? Trzeba go zabić!
— Dureń! — mruknął Babalaczi, spoglądając na Aissę, która stała, zaciąwszy zęby, z błyszczącemi oczyma i rozdętemi nozdrzami, jednak posłuszna dotknięciu hamującej dłoni. — To już trzeci dzień, i obietnica spełniona — rzekł do niej bardzo cicho. — Pamiętaj — dodał ostrzegawczo — jak morze dla spragnionego! A teraz — rzekł głośno, puszczając Aissę i odstępując w tył — biegnij, nieustraszona córko, biegnij!
Szybka i cicha jak strzała, znalazła się wmig przy ogrodzeniu i znikła w furtce prowadzącej na dziedziniec. Lakamba i Babalaczi patrzyli za nią. Usłyszeli ponowny zgiełk i głos Aissy wołający: „Puśćcie go!“ Potem nastała przerwa w hałasie, nie dłuższa niż pół ludzkiego oddechu, i zabrzmiało imię Aissy — głośno, zgrzytliwie, przeszywająco. Wstrząsnął ich dreszcz mimowolny. Lakamba spojrzał z posępną pogardą w stronę nieludzkiego dźwięku, stary Omar opadł na dywan i jęknął słabo, a Babalaczi zdobył się na uśmiech; wypchnął swego znakomitego protektora przez wąską furtkę w ostrokole, wysunął się za nim i zamknął ją szybko.
Stara kobieta, która prawie cały ten czas klęczała przy ogniu, dźwignęła się teraz, rozejrzała lękliwie i ukryła się za drzewem, przypadłszy do ziemi. Furtka prowadząca na wielki dziedziniec rozwarła się z hukiem od wściekłego kopnięcia i wpadł Willems z Aissą w ramionach. Przebiegł jak wicher przez podwórzec Omara, przyciskając do piersi młodą kobietę, która go obejmowała za szyję; głowa jej zwisła z jego ramienia, oczy były zamknięte, a długie włosy muskały prawie ziemię. Ukazali się na mgnienie w blasku ognia, Willems wbiegł olbrzymiemi krokami po kładce z desek i znikł ze swym ciężarem w drzwiach domu.
I wewnątrz ogrodzenia, i wszędzie dokoła zapanowała cisza. Omar leżał wsparty na łokciu, a pełna zgrozy jego twarz o spuszczonych powiekach nadała mu wygląd człowieka dręczonego przez senną zmorę.
— Co się tu dzieje? Na pomoc! pomóżcie mi wstać! — zawołał słabym głosem.
Zgrzybiała wiedźma, wciąż przycupnięta w cieniu, wpatrywała się kaprawemi oczami w otwarte drzwi dużego domu, nie zwracając żadnej uwagi na wołanie Omara. Starzec przez chwilę nasłuchiwał, potem ramię jego osłabło i opadł znękany na dywan z głuchem westchnieniem.
Konary drzewa drgnęły i zaczęły się chwiać w niepewnych prądach lekkiego wiatru. Liść spłynął powoli z jakiejś wysokiej gałęzi i spoczął bez ruchu na ziemi w blasku ognia, jakgdyby nazawsze; lecz niebawem drgnął, wzniósł się nagle i poleciał, wirując w aromatycznym powiewie, gnany bezradnie w ciemną noc, która ogarnęła ziemię.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.