Wykolejeniec/Część II/Rozdział trzeci

<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Wykolejeniec
Pochodzenie Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. An Outcast of the Islands
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ TRZECI

Przez czterdzieści lat zgórą Abdulla chodził drogami Pana. Syn bogatego Saida Selima ben Sali, potężnego mahometańskiego kupca ze Straits, puścił się w wieku lat siedemnastu w pierwszą podróż handlową, jako przedstawiciel swego ojca, na statku pielgrzymim wynajętym przez bogatego Araba aby odstawić tłum pobożnych Malajów do świętego grobu. Działo się to w dniach kiedy para nie była jeszcze w użyciu na tamtych morzach, lub przynajmniej nie w tym stopniu co dzisiaj. Podróż trwała długo, oczy młodzieńca rozwierały się na cuda wielu krajów. Z wyroku Allaha Abdulla stał się pielgrzymem w bardzo młodym wieku. Była to wielka łaska niebios, a nie mogła spaść na człowieka, któryby więcej ją cenił i bardziej na nią zasługiwał przez swą niezachwianą pobożność i religijną powagę obejścia. Z czasem okazało się, że w księdze jego losu zapisane jest życie wędrowne. Abdulla zwiedził Bombaj i Kalkutę, zajrzał do zatoki Perskiej, oglądał także wysokie, jałowe brzegi Suezu i tu był kres jego wędrówek na Zachód.
Miał wówczas lat dwadzieścia siedem, a napis na jego czole orzekał, iż nadchodzi czas aby powrócił do Straits i wziął z rąk umierającego ojca liczne nici interesów rozproszonych po całym archipelagu: od Sumatry do Nowej Gwinei, od Batawji do Palawanu. Zręczność Abdulli, jego wola silna aż do uporu i mądrość ponad wiek sprawiły, że uznano go wkrótce za głowę rodziny, której członków i krewnych można było znaleźć wszędzie na tamtych morzach. Tu wuj, ówdzie brat; szwagier w Batawji, drugi w Palembangu; mężowie licznych sióstr; niezliczeni kuzyni rozsiani po północy, południu, wschodzie i zachodzie — w każdem miejscu gdzie istniał handel; rozgałęziona ich rodzina ogarniała niby sieć wszystkie wyspy. Udzielali pożyczek książętom, wywierali wpływ na przebieg obrad państwowych, umieli w razie potrzeby przeciwstawić się spokojnie i nieulękle białym władcom, którzy trzymali ląd i morza pod groźbą ostrych mieczów; a wszyscy odnosili się do Abdulli z wielkim szacunkiem, słuchali jego rad, przyłączali się do jego planów, albowiem był mądry, pobożny i szczęśliwy.
Obejście jego cechowała pokora właściwa prawowiernemu, który nie zapomina nigdy, choćby przez jedną jedyną chwilę swego życia na jawie, że jest sługą Najwyższego. Był bardzo dobroczynny, albowiem dobroczynny mąż jest przyjacielem Allaha; a gdy opuszczał swój dom — zbudowany z kamieni tuż pod miastem Penang — i gdy szedł do własnych składów w porcie, musiał często usuwać szybko rękę z pod ust ludzi swojej rasy i wiary, wymawiając się od tych oznak czci lub nawet strofując surowo prawowiernych, którzy usiłowali dotknąć końcami palców jego kolan z wdzięcznością lub prośbą. Był bardzo piękny; małą głowę trzymał prosto z łagodną powagą. Jego wyniosłe czoło, wąska, ciemna twarz o delikatnie wyrzezanych rysach i prostym nosie składały się na powierzchowność arystokraty, świadczącą o czystej jego krwi. Brodę nosił krótką, zaokrągloną. Duże brunatne oczy patrzyły ze spokojną słodyczą, której przeczył wyraz cienkich warg. Twarz jego była pogodna. Wierzył w swoją pomyślność; wierzył, że nic jej zachwiać nie może.
Nie znający spokoju, jak wszyscy jego rodacy, przebywał rzadko wiele dni z rzędu w swym pięknym domu w Penangu. Jako właściciel statków, spędzał dużo czasu na morzu, przecinając we wszystkich kierunkach pole swego działania. W każdym porcie miał domowników — swoich własnych lub domowników swych krewnych — którzy witali go z objawami wielkiej radości. W każdym porcie byli bogaci i wpływowi ludzie pragnący go widzieć, były interesy do omówienia, ważne listy do przeczytania — olbrzymia korespondencja zawarta w jedwabnych kopertach — korespondencja która nie stykała się wcale z białymi urzędnikami poczty kolonialnej, lecz dostawała się do rąk Abdulli krętemi a bezpiecznemi drogami. Milczący nakhodowie z tubylczych statków handlowych zostawiali dlań listy; wręczali mu je także wśród głębokich pokłonów znużeni ludzie okryci podróżnym kurzem, wzywając przed pożegnaniem Allaha aby błogosławił hojnego dawcę wspaniałych wynagrodzeń. Wieści były zawsze dobre, wszystkie zamiary Abdulli zawsze się udawały, a w jego uszach dźwięczał nieustannie chór podziwu, wdzięczności, pokornych błagań.
Fortuna sprzyjała mu. Szczęście jego było zupełne, albowiem dobre duchy, które ułożyły gwiazdy przy jego urodzeniu, w swej wyszukanej uczynności — dziwnej u istot tak prymitywnych — nie zaniedbały go obdarzyć pragnieniem trudnem do zaspokojenia i wrogiem trudnym do pokonania. Zazdrość Abdulli z powodu politycznych i handlowych powodzeń Lingarda, chęć aby go przewyższyć pod każdym względem stały się manją Araba, głównem zainteresowaniem jego życia, solą jego istnienia.
W ciągu kilku ostatnich miesięcy odbierał tajemnicze listy z Sambiru, naglące do stanowczego działania. Odkrył Pantai już przed paru laty i zakotwiczał się nieraz przy jej ujściu, gdzie wartka dotąd rzeka rozlewa się leniwie po niskiej płaszczyźnie i jakby się waha, zanim popłynie zwolna przez dwadzieścia przesmyków, przez labirynt błotnych ławic, piaszczystych rew oraz skał aby wpaść do oczekującego na nią morza.
Lecz Abdulla nie usiłował nigdy wejść na rzekę, ponieważ ludziom jego rasy — dzielnym i przedsiębiorczym podróżnikom — brakuje prawdziwego marynarskiego instynktu, i lękał się żeby okrętu nie rozbić. Nie dopuszczał myśli aby Radża Laut mógł się przechwalać, że Abdulli ben Selimowi — tak jak i innym ludziom mniej od niego potężnym — zdarzyło się nieszczęście, gdy usiłował wydrzeć mu tajemnicę. Więc też słał w odpowiedzi krzepiące listy do swych nieznanych przyjaciół w Sambirze i czekał na sposobność, spokojny, przekonany o swym ostatecznym tryumfie.
Takim był mąż, którego Lakamba i Babalaczi spodziewali się ujrzeć po raz pierwszy w ową noc, gdy Willems wrócił do Aissy. Babalacziego już od trzech dni dręczył niepokój, czy się aby nie przeliczył, knując swój spisek, ale teraz był już pewien swego białego, to też z sercem przepełnionem radością pilnował na dziedzińcu przygotowań do przybycia Abdulli. Na połowie drogi między domem Lakamby a rzeką przygotowano stos suchego drzewa, aby go zapalić pochodnią w chwili przybycia potężnego Araba. Zaś między stosem a domem ustawiono w półkole niskie bambusowe ławy, na których leżały wszystkie dywany i poduszki domowników. Postanowiono że przyjęcie odbędzie się pod gołem niebem i że trzeba dodać mu wspaniałości przez obecność licznych popleczników Lakamby, którzy w czystych białych szatach, w czerwonych sarongach, z kordelasem u boku i lancą w ręku krążyli po dziedzińcu, lub zebrani w małe grupki omawiali gorliwie zbliżającą się uroczystość.
Dwa małe ogniska paliły się jasno u skraju wody po obu stronach przystani. Niewielki stos pochodni z gumowego drzewa damar leżał przy ogniskach, między któremi Babalaczi kroczył tam i napowrót; przystawał często z twarzą zwróconą ku rzece i przechyloną głową, nasłuchując dźwięków niosących się z ciemności nad wodą. Noc była bezksiężycowa i jasna, lecz gdy popołudniu bryza ustała wśród dorywczych podmuchów, opary zawisły nad połyskliwą powierzchnią Pantai i przylgnęły do brzegów, zasłaniając środek rzeki.
We mgle rozległ się okrzyk, potem drugi, i nim Babalaczi zdążył odpowiedzieć, ukazały się dwa czółenka pędzące ku przystani; dwaj obywatele Sambiru z pomiędzy najwybitniejszych, Daud Sahamin i Hamet Bahassoen, których zaproszono poufnie na spotkanie z Abdullą, przybili szybko do brzegu i, powitawszy Babalacziego, ruszyli ku domowi ciemnym dziedzińcem. Lekki rozruch z powodu ich przybycia uspokoił się prędko i znowu czas wlókł się wśród ciszy przez długą godzinę; Babalaczi kroczył wciąż od ogniska do ogniska, a z każdą chwilą niepokój wzrastał na jego twarzy.
Wreszcie posłyszano głośny okrzyk niosący się z dołu rzeki. Na rozkaz Babalacziego ludzie zbiegli ku samemu brzegowi; chwyciwszy pochodnie, wsadzili je w ogień, a potem wywijali niemi nad głową, póki nie buchnęły płomieniem. Dym płynął w górę gęstemi, kosmatemi kłębami i zawisł rumianą chmurą nad blaskiem, który rozjaśnił dziedziniec i oświetlił wodę, ukazując trzy długie czółna obsadzone przez licznych wioślarzy nieco wtył odchylonych; ludzie ci podnieśli wiosła wysoko, a potem zanurzyli je swobodnym ruchem, utrzymując małą flotyllę na miejscu wśród silnego prądu, u samej przystani. W największej łodzi podniósł się człowiek i zawołał.
— Said Abdulla ben Selim jest tutaj!
Babalaczi odpowiedział głośno ceremonjalnym tonem:
— Allah uszczęśliwił nasze serca! Wysiądźcie!
Pierwszy wysiadł Abdulla, opierając się na wyciągniętej ręce Babalacziego. W ciągu krótkich chwil, gdy szli od łodzi do brzegu, zamienili baczne spojrzenia i kilka szybkich słów.
— Kto jesteś?
— Babalaczi. Przyjaciel Omara. Zaufany mąż Lakamby.
— To ty pisałeś?
— Mojemi były pisane słowa, o dawco jałmużny!
Abdulla szedł ze spokojną twarzą między dwoma rzędami ludzi trzymających pochodnie i spotkał się z Lakambą przy wielkim stosie, który trzaskał, rozpalając się potężnym płomieniem. Przystanęli chwilę, i splótłszy dłonie w uścisku, wzywali nawzajem spokoju na swoje głowy, poczem Lakamba, dzierżąc wciąż czcigodnego gościa za rękę, poprowadził go naokoło ogniska ku przygotowanym ławom. Babalaczi szedł tuż za swym protektorem, Abdulli zaś towarzyszyli dwaj Arabowie. Wszyscy trzej byli odziani w długie białe szaty z nakrochmalonego muślinu, który spływał prosto od szyi sztywnemi fałdami. Szata Abdulli była zapięta od góry aż po biodra na malutkie złote guziczki; ciasne rękawy ozdabiała wąska złota tasiemka. Na wygolonej głowie miał niewielką myckę plecioną z trawy, a na gołych nogach skórzane sandały. Różaniec z ciężkich drewnianych paciorków zwisał okręcony o prawą jego dłoń. Zasiadł powoli na honorowem miejscu, zsunął sandały i podebrał przyzwoicie nogi pod siebie.
Ustawione naprędce ławy tworzyły szerokie półkole, którego koniec najbardziej oddalony od ognia — jakie dziesięć metrów — znajdował się najbliżej domu Lakamby. Gdy najważniejsze osobistości siedziały już na swych miejscach, weranda Lakamby zapełniła się w milczeniu zakwefionemi postaciami kobiet z jego dworu. Skupiły się przy poręczy i spoglądały w dół, szepcząc pocichu. Między Lakambą i Abdullą, którzy siedzieli obok siebie, odbywała się czas jakiś wymiana przepisowych grzeczności. Babalaczi przykucnął pokornie u stóp swego protektora na twardej ziemi, przykrytej tylko cienką matą.
Zapadło milczenie. Abdulla rozejrzał się wzrokiem wyczekującym; Babalaczi, który siedział bez ruchu w zadumanej postawie, po chwili jakby się ocknął z wysiłkiem i zaczął mówić tonem łagodnej perswazji. Opisał w potoczystych zdaniach początki Sambiru, zwadę obecnego władcy, Patalola, z sułtanem Koti i wynikłe z tego zamieszki, zakończone buntem osadników bugiskich pod wodzą Lakamby. W ciągu swej opowieści zwracał się często o potwierdzenie do Sahamina i Bahassoena, którzy siedzieli, przysłuchując się ze skwapliwością i gorliwie potakiwali półgłosem: Betul! Betul! Prawda! Prawda!
Babalaczi rozgrzewał się swym tematem w miarę opowiadania; mówił teraz o faktach, związanych z akcją Lingarda w krytycznym okresie tych sporów wewnętrznych. Opisywał wszystko głosem opanowanym, ale ze wzrastającą energją i oburzeniem. I czemże on jest, ten człowiek o srogim wyglądzie, człowiek co ich odciął od całego świata? Czy on jest rządem? Z czyjego ramienia stał się władcą? Opanował duszę Patalola i sprawił że jego serce stwardniało; włożył mu do ust surowe słowa i kazał jego ręce uderzać na prawo i lewo. Prawowierni ledwo dyszą pod bezrozumnym uciskiem niewiernego męża. Muszą z nim handlować, przyjmować takie towary jakie daje, taki kredyt na jaki zechce się zgodzić. I każdego roku zmusza ich do spłaty należności.
— Święta prawda! — wykrzyknęli jednocześnie Sahamin i Bahassoen.
Babalaczi spojrzał na nich z uznaniem i zwrócił się do Abdulli.
— Słuchaj tych ludzi, o opiekunie uciśnionych! — wykrzyknął. — Co mieliśmy robić? Człowiek musi handlować. Nikogo innego nie było.
Sahamin powstał, trzymając laskę; przemówił do Abdulli z powagą i dwornością, podkreślając swoje słowa uroczystemi gestami prawej ręki.
— To jest tak. Dokuczyło nam płacenie długów tamtemu białemu człowiekowi, który jest synem Radży Lauta. Ów biały — oby grób jego matki został pohańbiony! — nie zadawalnia się tem, że trzyma nas wszystkich w okrutnej swej garści. On chce doprowadzić nas do zagłady. Prowadzi handel z leśnymi Dajakami, którzy nie są lepsi od małp. Kupuje od nich kauczuk i rattan — a my umieramy z głodu. Zaledwie przed dwoma dniami poszedłem do niego i powiedziałem: „Tuanie Almayer“ — tak, tak! musimy przemawiać grzecznie do tego przyjaciela szatana — „tuanie Almayer, mam na sprzedaż takie a takie towary. Czy je kupisz?“ A on do mnie mówi — ci biali nie mają najmniejszego wyobrażenia o grzeczności — mówi do mnie, jakbym był niewolnikiem: „Daud, szczęśliwy z ciebie człowiek“ — zauważ, o pierwszy wśród prawowiernych: przez te słowa mógł ściągnąć nieszczęście na moją głowę — „szczęśliwy z ciebie człowiek, że masz coś do sprzedania w tych ciężkich czasach. Przynieś mi prędko swoje towary, a ja je przyjmę jako zapłatę za to, co mi jesteś winien z zeszłego roku“. I roześmiał się, i uderzył mię po ramieniu otwartą dłonią. Oby piekło stało się jego udziałem!
— Będziemy z nim walczyć — rzekł ostro młody Bahassoen. — Będziemy walczyć, jeśli dostaniemy pomoc i wodza. Tuanie Abdullo, czy się do nas przyłączysz?
Abdulla zrazu nie odpowiedział. Wargi jego poruszały się w cichym szepcie, a paciorki różańca sunęły przez jego palce z suchym szczękiem. Wszyscy czekali w kornem milczeniu.
— Przyłączę się, jeśli mój statek będzie mógł wejść na tę rzekę — rzekł w końcu uroczyście.
— Będzie mógł, tuanie — wykrzyknął Babalaczi. — Jest tutaj biały człowiek, który...
— Chcę zobaczyć Omara el Badawi i tego białego, o którym pisałeś — przerwał Abdulla.
Babalaczi podniósł się szybko; wszyscy wstali z miejsc. Kobiety stojące na werandzie znikły prędko wewnątrz domu; z tłumu, który się trzymał dyskretnie w odległych częściach dziedzińca, dwaj ludzie wybiegli z naręczami suchego chróstu i rzucili go na ogień. Jeden z nich zbliżył się na znak Babalacziego; odebrawszy rozkaz, ruszył ku furtce i wszedł do ogrodzenia Omara. Czekając na jego powrót, Lakamba, Abdulla i Babalaczi rozmawiali zniżonym głosem. Sahamin siedział oddzielnie, żując sennie betelowe orzechy słabym, leniwym ruchem ciężkich szczęk. Bahassoen, z ręką na głowni miecza, kroczył tam i z powrotem w pełnem świetle ognia; wyglądał bardzo walecznie i nieustraszenie, wzbudzając zazdrość i podziw popleczników Lakamby, którzy stali grupkami lub migali tu i ówdzie bez szmeru w cieniach dziedzińca.
Człowiek wysłany do Omara powrócił i stał w pewnej odległości, czekając aby go zauważono. Babalaczi kiwnął na niego.
— Co on powiedział? — spytał Babalaczi.
— Powiedział że będzie rad, jeśli Said Abdulla teraz go odwiedzi.
Lakamba mówił coś pocichu do Abdulli, który słuchał z głębokiem zajęciem.
— ...Moglibyśmy znaleźć osiemdziesięciu ludzi, gdyby zaszła potrzeba — osiemdziesięciu ludzi w czternastu czółnach. Jedyna rzecz, której nie mamy, to proch...
Hai! walki nie będzie — wtrącił Babalaczi. — Wystarczy strach przed twojem imieniem i groza twego przybycia.
— Proch może także się znaleźć — mruknął niedbale Abdulla — gdy okręt wejdzie bezpiecznie na rzekę.
— Jeśli serce jest mężne, okręt będzie bezpieczny — rzekł Babalaczi. Pójdziemy teraz do Omara el Badawi i do białego człowieka, którego mam tutaj.
Tępe oczy Lakamby ożywiły się nagle.
— Strzeż się, tuanie Abdullo — powiedział — strzeż się. Ten nieczysty biały obłąkaniec szaleje z wściekłości. Zamierzył się na mnie...
— Jesteś bezpieczny, o dawco jałmużny, ręczę za to głową! — przerwał Babalaczi.
Abdulla powiódł wzrokiem od jednego do drugiego i leciutki błysk przelotnego uśmiechu zmącił na chwilę jego spokój pełen powagi. Zwrócił się do Babalacziego i rzekł stanowczo:
— Idziemy.
— Tędy, o władco naszych serc! — terkotał Babalaczi z ostentacyjną czcią. — Uczynisz tylko kilka kroków i zobaczysz mężnego Omara oraz białego człowieka o wielkiej sile i chytrości. O tędy.
Dał znak Lakambie aby pozostał za nimi i, dotykając z szacunkiem łokcia Abdulli, prowadził go ku furtce u przeciwległego końca dziedzińca. Szli zwolna w towarzystwie dwóch Arabów trzymających się w tyle; Babalaczi mówił szybko półgłosem do wielkiego człowieka, który nie spojrzał nań ani razu, choć wydawało się że słucha z pochlebnem zajęciem. W pobliżu furtki Babalaczi wysunął się naprzód i stanął naprzeciw Abdulli z ręką na zasuwce.
— Ujrzysz ich obu — rzekł. — Każde moje słowo o nich jest prawdziwe. Gdym go zobaczył ujarzmionego przez tę, o której ci mówiłem, wiedziałem że będzie miękki w mych rękach jak rzeczny muł. Z początku odpowiedział mi złemi słowami swej mowy, jak to zwykle biali ludzie. Potem, słuchając głosu, który ukochał, zaczął się wahać. Wahał się przez wiele dni — zbyt wiele. Znając go dobrze, namówiłem Omara aby tu przybył ze swymi domownikami. Wówczas ten czerwonolicy człowiek szalał przez trzy dni jak czarna zgłodniała pantera. A dziś wieczór, właśnie dziś, przybył. Mam go tu. Jest w mocy człowieka, który nie zna litości. Jest tu — zakończył Babalaczi, uderzając dłonią w furtkę z radosnem uniesieniem.
— To dobrze — szepnął Abdulla.
— On poprowadzi twój okręt i będzie przewodził w boju — jeśli bój nastąpi — ciągnął Babalaczi. — Jeżeli trzeba będzie zabijać — niech on będzie zabójcą. Powinieneś mu dać broń — krótką strzelbę, która strzela wiele razy.
— Tak, na Allaha! — rzekł powoli zamyślony Abdulla.
— I będziesz musiał otworzyć hojną dłoń, o najwspaniałomyślniejszy! — ciągnął Babalaczi. — Będziesz musiał zaspokoić łapczywość białego męża, a także istoty, która nie jest mężem i dlatego pożąda ozdób.
— Będą zadowoleni — rzekł Abdulla — ale...
Zawahał się i spuścił oczy, gładząc brodę, a Babalaczi czekał niespokojnie z rozchylonemi ustami. Po krótkiej chwili Abdulla przemówił znów urywanym, niewyraźnym szeptem, tak że Babalaczi musiał zwrócić ku niemu głowę aby zrozumieć jego słowa.
— Tak... Lecz Omar jest synem wuja mego ojca... i cała jego rodzina należy do prawowiernych... a tamten człowiek jest niewierny. To niewłaściwe... bardzo niewłaściwe. On nie może żyć w moim cieniu — ten pies! Kajam się! W Bogu moja ucieczka — mruknął szybko. — Jakże on może żyć w mych oczach z tą kobietą, która jest prawowierna? Zgorszenie! Ohyda!
Skończył jednym tchem i zaczerpnął głęboko powietrza, poczem dodał niepewnie:
— A gdy ten człowiek zrobi wszystko czego nam trzeba, co się z nim pocznie?
Stali tuż obok siebie, milczący i zamyśleni, błądząc leniwie wzrokiem po dziedzińcu. Wielkie ognisko paliło się jasno, chwiejne bryzgi światła leżały u ich stóp na ciemnej ziemi, a ociężały dym wił się zwolna połyskliwemi zwojami wśród czarnych konarów. Widzieli jak Lakamba, wróciwszy na swoje miejsce, zasiadł na poduszkach skulony i upadły na duchu; Sahamin podniósł się znów i stał przy Lakambie, jakby doń przemawiając z ożywieniem pełnem godności. Mężczyźni przechodzili po dwóch, po trzech z cienia w światło, spacerując powoli, i znów zagłębiali się w cień, zwróceni twarzą ku sobie; ręce ich poruszały się opanowanemi gestami. Bahassoen krążył spokojnie wokół ogniska jak planeta dokoła słońca; głowa jego była dumnie wzniesiona, a klejnoty, hafty i rękojeść miecza skrzyły się w świetle. Chłodny powiew wilgotnego powietrza powiał z mroku od rzeki; Abdulla i Babalaczi wstrząsnęli się i obudzili z zadumy.
— Otwórz furtkę i pójdź przodem — rzekł Abdulla; — czy niema niebezpieczeństwa?
— Nie, ręczę życiem — odrzekł Babalaczi, podnosząc kółko z rattanu. — Pełen jest spokoju i zadowolenia jak człowiek spragniony, który po wielu dniach napił się wody.
Otworzył furtkę szeroko, uszedł kilka kroków, zagłębiając się w mrok ogrodzonej przestrzeni i nagle wrócił.
— On może się nam przydać w niejednem — szepnął do Abdulli, który przystanął, widząc go wracającego.
— O grzechu! O pokuso! — jęknął słabo Abdulla. — Nasza ucieczka jest w Najwyższym. Czyż będę mógł karmić wiecznie tego niewiernego? — dodał z niecierpliwością.
— Nie — tchnął Babalaczi. — Nie! To nie będzie trwało wiecznie. Tylko dopóki on będzie służył twoim zamysłom, o rozdawco dobrodziejstw Allaha! Kiedy przyjdzie czas, wydasz rozkaz...
Przysunął się blisko do Abdulli i musnął delikatnie rękę, która zwisała niedbale, trzymając różaniec.
— Jestem twym niewolnikiem i twoją ofiarą — szepnął wyraźnie i grzecznie do ucha Abdulli. — Gdy mądrość twoja przemówi, można będzie znaleźć trochę trucizny, która nie zawiedzie. Któż to wie?



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.