Wykolejeniec/Część IV/Rozdział czwarty

<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Wykolejeniec
Pochodzenie Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. An Outcast of the Islands
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ CZWARTY

Gdy Willems poczuł pod nogami twardy grunt dziedzińca, powściągnął zapamiętały swój pęd i zaczął iść zwykłym krokiem. Stawiał sztywno nogi, patrząc z niezmierną uwagą w twarz Lingarda; nie spoglądał ani w prawo, ani w lewo tylko na jego twarz, jakby nie było na świecie nic prócz tego oblicza, które znał dobrze i którego się lękał, prócz tej siwej, surowej i groźnej głowy; wpatrywał się w nią z natężeniem, rzekłbyś usiłując przeczytać zdaleka drobny druk. W chwili gdy Willems zszedł z pomostu, cisza, spłoszona nierównym odgłosem jego kroków, opadła znów na dziedziniec; cisza chmurnych niebios i bezwietrznego powietrza, posępna cisza ziemi zgnębionej widokiem nadciągającej zawieruchy, cisza świata zbierającego siły aby stawić czoło burzy.
Willems przebił się przez tę ciszę i stanął o jakie sześć stóp od Lingarda. Stanął, bo poprostu nie mógł iść dalej. Ruszył ode drzwi z zuchwałym zamiarem: chciał poklepać starego po ramieniu. Nie miał pojęcia iż ten człowiek okaże się taki wysoki, taki barczysty, taki niedostępny. Wydało się Willemsowi że jeszcze nigdy, nigdy w życiu nie widział Lingarda.
Zaczął z trudem —
— Niech pan nie wierzy...
Zakaszlał się, słowa jego przeszły w cichy bełkot; zaraz potem podniósł brodę i jakgdyby przełknął parę kamyków. Lingard, który patrzył na niego bacznie, zobaczył że pod skórą jego szyi przesunęła się dwa razy w górę i w dół kość — śpiczasta i trójkątna jak głowa węża. Potem to ustało. Znieruchomiał.
— No — rzekł Lingard i urwał niespodzianie na tem słowie. Trzymając rękę w kieszeni, ścisnął mocno rękojeść rewolweru wypychającego mu kurtkę na biodrze; pomyślał jak prędkoby mógł zakończyć spór z tym człowiekiem, co tak pragnął wydać się w jego ręce — i jaki niewłaściwy byłby taki koniec! Nie mógł znieść myśli aby ten człowiek mu uszedł, rozstając się z życiem; aby uszedł strachowi, zwątpieniu, wyrzutom sumienia i pogrążył się w spokojnej, niezawodnej śmierci. Lingard miał go teraz w ręku. I ani myślał go wypuścić — pozwolić by zniknął nazawsze w lekkim niebieskawym dymie wystrzału. Gniew wzbierał w Lingardzie. Czuł jakby dotknięcie palącej dłoni na sercu. Nie na piersiach lecz na samem sercu, na tej drgającej, niezmordowanej odrobinie materji, która odpowiada na każde wzruszenie, która łopoce z radości, przerażenia lub gniewu.
Odetchnął głęboko. Widział przed sobą nagą pierś Willemsa, wzdymającą się raz po raz pod rozchełstaną kurtką. Spojrzał w bok i zobaczył że łono stojącej przy Willemsie Aissy faluje w szybkim oddechu, poruszającym zlekka jej rękę przyciśniętą do piersi; zdawało się że ta ręka o rozstawionych i trochę zakrzywionych palcach chwyta coś czego objąć nie może. Upłynęła prawie minuta — jedna z tych minut, podczas których głos zamiera a myśli kłębią się w głowie jak uwięzione w klatce ptaki, rzucające się napróżno, wyczerpane rozpaczą.
W ciągu owej minuty milczenia gniew Lingarda wzmógł się i spiętrzył jak olbrzymia, czubata fala biegnąca po zmąconej piaszczystej płyciźnie. Ryk tej fali napełnił mu uszy, potężny i drażniący; Lingard doznał wrażenia, że głowa mu pęknie natychmiast od wzrastającej siły tego dźwięku. Spojrzał na Willemsa. Ten wstrętny człowiek o kamiennych oczach stał nieruchomo, sztywno, jakby wyzionął w tej chwili podłego ducha a trup nie zdążył jeszcze się zwalić. Przez cząstkę sekundy Lingard ulegał temu złudzeniu i ogarnął go lęk; wydało mu się że łotr skonał pod wściekłem spojrzeniem jego oczu. Powieki Willemsa zatrzepotały, a nieświadome, przelotne drgnienie, przebiegające jego wyprostowaną, sztywną postać, rozjątrzyło Lingarda jak nowa zniewaga. Ten człowiek śmie się poruszyć! Śmie mrugać oczami, oddychać, istnieć; tutaj, pod jego wzrokiem! Palce ściskające rewolwer rozluźniły się stopniowo. W miarę jak się wzmagała wściekłość Lingarda, rosło także jego lekceważenie dla narzędzi, które przeszywają lub zadają ciosy, narzędzi które stają między ręką i przedmiotem nienawiści. Pragnął innego zadośćuczynienia. Gołemi rękami, na Boga! żadnej broni palnej. Rękami, które mogą chwycić Willemsa za gardło, uniemożliwić mu obronę, zmasakrować twarz na bezkształtne mięso; rękami, które poczują całą rozpacz jego oporu i przezwyciężą ten opór wśród gwałtownej rozkoszy kontaktu, długiego i pełnego wściekłości, bliskiego i brutalnego.
Puścił rewolwer, stał przez chwilę w niepewności, potem wyciągnął szybko ręce, rzucił się naprzód — i wszystko znikło mu z oczu. Nie widział już tego mężczyzny, tej kobiety, ani ziemi, ani nieba — nie widział nic, jakby w tym jednym kroku zostawił za sobą świat i dostał się w czarną pustkę. Słyszał wkoło siebie krzyki w tym mroku, podobne do smutnych, żałosnych krzyków morskiego ptactwa, które zamieszkuje samotne skały na wielkich oceanach. Nagle jakaś twarz ukazała się o parę cali od jego twarzy. Twarz Willemsa. Poczuł coś w lewej ręce. Jego gardło... Ach! Coś co się rzuca w górę i w dół jak głowa węża... Ścisnął mocno. Był z powrotem na świecie. Ujrzał szybki trzepot powiek nad oczami, z których widać było tylko białka, ujrzał grymas podciągniętej wargi, rząd zębów błyszczących poprzez obwisłe wąsy... Mocne białe zęby. Wepchnie je w to kłamliwe gardło... Cofnął do ramienia prawą rękę zaciśniętą w pięść. Z pod jego stóp wznosiły się krzyki morskich ptaków. Tysięcy morskich ptaków. Coś trzymało mu nogi... Cóż u djabła... Wymierzył cios wprost od ramienia, poczuł wstrząs aż w łopatce i nagle zdał sobie sprawę że uderza w bierną masę, która nie stawia oporu. Serce ścisnęło mu się z zawodu, z wściekłości, z upokorzenia. Wyrzucił naprzód lewą rękę, otworzył ją z pośpiechem, jakby spostrzegłszy że chwycił przypadkiem coś wstrętnego — i śledził osłupiałemi oczami Willemsa, który zatoczył się w tył, trzymając biały rękaw kurtki wpoprzek twarzy. Lingard patrzył jak odległość zwiększała się między nimi, choć nie ruszał się z miejsca; nie był w stanie wytłumaczyć sobie dlaczego taka duża przestrzeń ich przedzieliła. Powinno było stać się naodwrót. Powinni byli zetknąć się jeszcze bliżej i... Ach! Więc on nie chciał walczyć, nie chciał się opierać, nie chciał się bronić! Ten nędznik! Tak, nędznik! Zdumiało to Lingarda, pognębiło, napełniło goryczą; poczuł rozpaczliwą pustkę niby małe dziecko ograbione z zabawki. Krzyknął z niedowierzaniem:
— Czy będziesz mnie oszukiwał do końca?
Czekał na jakąś odpowiedź. Czekał z niepokojem i niecierpliwością, która podrywała go z miejsca. Czekał na jakieś słowo, jakiś znak; na jakiś groźny ruch. Nic! Tylko dwoje nieruchomych oczu wpatrzonych w niego błyszczało nad białym rękawem. Widział jak wzniesione ramię, oderwawszy się od twarzy, opadło wzdłuż ciała. Ramię z wielką plamą na bieli rękawa. Plamą czerwieni. Policzek był rozcięty. Krwawił. Z nosa także płynęła krew i ciekła mokrą pręgą po szczęce wzdłuż przystrzyżonej brody; jeden wąs zmienił się w ciemny łachman sterczący nad wargą. Kropla krwi zawisła na kępce zlepionych włosów; wisiała przez chwilę i skoczyła na ziemię. Za nią pociekło wiele innych kropel, goniły się, skacząc szybko. Jedna upadła na pierś i zsunęła się natychmiast krętą drogą niby uciekający owad; zostawiła wąski ciemny ślad na białej skórze. Lingard patrzył na to, patrzył na drobne, ruchliwe krople, patrzył na swoje dzieło z głuchem zadowoleniem, z gniewem, z żalem. To nie wyglądało na wymiar sprawiedliwości. Pragnął podejść bliżej do tego człowieka, usłyszeć go mówiącego, usłyszeć jakieś rzeczy wstrętne, złe, któreby usprawiedliwiły gwałtowny cios. Chciał ruszyć z miejsca i zdał sobie sprawę, że coś pęta mu ciasno nogi tuż pod łydkami. Targnął machinalnie nogą, przerwał więzy i poczuł odrazu że przeniosły się na drugą nogę; więzy ludzkich ramion, ciepłe, miękkie, rozpaczliwe. Spojrzał w dół oszołomiony. Ujrzał ciało Aissy wyciągnięte na ziemi jak ciemnobłękitny łachman. Czołgała się na brzuchu, czepiając się uparcie jego nogi obu rękami. Widział wierzch jej głowy, długie czarne włosy spływające na jego stopę, na zdeptaną ziemię naokoło trzewika. Te włosy zakrywały mu nogę. Usłyszał krótki, miarowy jęk jej oddechu. Ujrzał w myśli niewidzialną jej twarz tuż przy swej pięcie. Jedno kopnięcie w tę twarz mogło go wyswobodzić. Nie śmiał się jednak poruszyć i krzyknął:
— Puść mnie! Puść! Puść!
Jedynym skutkiem tych krzyków było zacieśnienie jej ramion. Z niezmiernym wysiłkiem starał się podciągnąć prawą nogę do lewej i poniekąd mu się to udało. Usłyszał wyraźnie tarcie jej ciała wlokącego się po ziemi. Usiłując się wyswobodzić, szarpnął nogę do góry. Tupnął. Rozległ się głos mówiący ostro:
— Spokojnie, kapitanie Lingard, spokojnie!
Na dźwięk tego głosu oczy Lingarda pobiegły ku Willemsowi; znieruchomiał nagle pod wpływem zbudzonych wspomnień, uspokojony jasnym dźwiękiem znajomych słów, — uspokojony jak dawniej, kiedy razem handlowali, kiedy Willems był mu zaufanym, zaradnym towarzyszem w miejscowościach odludnych i niebezpiecznych; kiedy ten człowiek, który umiał się opanować o wiele lepiej niż Lingard, oszczędzał mu niejednego kłopotu, powstrzymywał go od niejednego porywczego, gwałtownego czynu, ostrzegając w porę dobrodusznym szeptem lub okrzykiem. „Spokojnie, kapitanie Lingard, spokojnie“. Zdolny człowiek. To Lingard go wychował. Najzdolniejszy człowiek na wyspach. Gdyby był u Lingarda pozostał, wówczas wszystko to... Zawołał do Willemsa —
— Powiedz jej żeby mię puściła, bo inaczej...
Willems coś krzyknął; Lingard czekał przez chwilę, potem spojrzał niepewnie w dół i ujrzał Aissę wciąż wyciągniętą w milczeniu i bezruchu z głową u jego stóp. Poczuł nerwową niecierpliwość, która zatrącała o strach.
— Mówię ci, każ mię puścić, każ jej odejść. Dość tego! — krzyknął.
— Już pana puściła — odrzekł spokojny głos Willemsa. — Pan stoi na jej włosach. Ona nie może się ruszyć.
Lingard skoczył w bok i odwrócił się szybko. Zobaczył że Aissa usiadła i zakryła twarz rękami; okręcił się powoli na pięcie i spojrzał na Willemsa. Willems trzymał się bardzo prosto, ale stał niepewnie na nogach i wciąż dreptał prawie na miejscu, jak pijak, który stara się zachować równowagę. Lingard patrzył nań chwilę, poczem zawołał, gniewny i rozżalony —
— Co masz na swoje usprawiedliwienie?
Willems ruszył ku niemu. Szedł powoli, zataczając się trochę za każdym krokiem; przyłożył rękę do twarzy, potem spojrzał na tę rękę, podnosząc ją do oczu, jakby w zagłębieniu dłoni ukrywał jakiś drobny przedmiot, któremu chciał przypatrzyć się skrycie. Nagle gwałtownym ruchem pociągnął ręką po kurtce i zostawił na niej długą pręgę.
— A to się pan spisał — rzekł.
Stał przed Lingardem z jednem okiem zapadłem głęboko w policzek puchnący coraz bardziej i machinalnie dotykał raz po raz nadwerężonej twarzy; po każdem takiem dotknięciu przyciskał dłoń do czystego miejsca na kurtce, pokrywając białą dymkę krwawemi śladami jakby zniekształconej, potwornej ręki. Lingard patrzył i milczał. Wreszcie Willems przestał tamować krew i stał, opuściwszy ręce, z twarzą stężałą, wykrzywioną pod plamami zakrzepłej krwi; zdawało się że go tam postawiono ludziom na przestrogę — zagadkową postać pokrytą jakiemiś okropnemi, symbolicznemi znakami o niezmiernej doniosłości. Powtórzył tonem wyrzutu, wymawiając słowa z trudnością:
— A to się pan spisał!
— Okazało się że miałem o tobie za dobre pojęcie — odrzekł gorzko Lingard.
— A ja o panu. Czy pan nie rozumie, że mogłem kazać zabić tamtego durnia i spalić całą posiadłość, zetrzeć ją z oblicza ziemi. Gdybym był chciał, znalazłby pan tam tylko kupę popiołu. Mogłem to zrobić. Ale nie chciałem.
— Nie umiałeś na to się zdobyć. Nie śmiałeś. Ty łotrze! — krzyknął Lingard.
— Poco mi pan wymyśla?
— Prawda — odparł Lingard — niema na ciebie dość ciężkiej obelgi.
Zapadło krótkie milczenie. Na dźwięk tych szybko wymienionych słów Aissa dźwignęła się z ziemi, gdzie siedziała żałosna, zgnębiona i zbliżyła się do obu mężczyzn. Stała z boku, patrząc chciwie i wytężając umysł w rozpaczliwym wysiłku; oczy jej były rozbiegane i oszalałe, jak u kogoś kto dałby życie aby przeniknąć znaczenie zdań wypowiedzianych w obcym języku — znaczenie złowróżbne, wyroczne, ukryte w dźwiękach tajemniczych wyrazów, zdumiewających, nieznanych i obcych.
Willems pominął milczeniem słowa Lingarda; lekkim ruchem ręki jakby odepchnął je ku innym cieniom przeszłości. Potem rzekł:
— Pan mnie uderzył; pan mnie znieważył...
— Znieważyłem cię! — przerwał Lingard gwałtownie. — Kto — co może cię znieważyć, — ty... ty...
Zatchnął się, uczynił krok naprzód.
— Powoli! powoli — rzekł Willems spokojnie. — Mówię panu że bić się nie będę. Rozumie pan co ja mówię? Nie — ruszę — nawet — palcem.
Mówił zwolna, podkreślając każde słowo lekkiem targnięciem głowy i patrzył na Lingarda; prawe oko miał otwarte i duże, lewe małe i prawie zamknięte przez obrzęk twarzy, która wyglądała jak ściągnięta cała na jedną stronę, niby odbita we wklęsłem zwierciadle. Stali wprost naprzeciw siebie; jeden wysoki, szczupły, oszpecony, drugi — wysoki, ociężały, surowy.
Willems ciągnął dalej —
— Gdybym chciał pana zranić, gdybym chciał pana zabić — łatwoby mi to przyszło. Stałem we drzwiach dość długo aby pociągnąć za kurek — a pan wie że strzelam celnie.
— Byłbyś chybił — rzekł Lingard z przekonaniem. — Jest na świecie taka rzecz jak sprawiedliwość.
Na dźwięk tego słowa wymówionego własnemi wargami zatrzymał się zmieszany, jakby usłyszał znienacka druzgocący wyrzut. Gniew jego urażonej dumy, gniew jego skrzywdzonego serca wyczerpał się w ciosie zadanym Willemsowi; zostało tylko poczucie jakiejś niezmiernej hańby — czegoś niejasnego, wstrętnego i strasznego, co rzekłbyś otaczało go ze wszystkich stron, czaiło się naokoło niego nieuchwytnemi, skradającemi się ruchami, niby banda morderców w mrokach rozległych i groźnych. Czyż istnieje pod słońcem taka rzecz jak sprawiedliwość? Wpatrzył się z takiem natężeniem w człowieka stojącego przed sobą, że przeniknął go wzrokiem jakby nawskroś, że w końcu widział tylko nieokreśloną mgłę o ludzkim zarysie. Czy ta mgła rozwieje się z pierwszem tchnieniem powiewu i nic po sobie nie zostawi?
Drgnął gwałtownie na dźwięk głosu Willemsa. Willems mówił —
— Prowadziłem się bardzo moralnie, pan to wie dobrze. Chwalił pan zawsze moje niezłomne zasady — przecież pan to pamięta. Pan wie także że nigdy nie kradłem — jeśli pan to ma na myśli. Zaciągnąłem dług. Pan wie ile spłaciłem. Była to z mojej strony pomyłka. Ale niech pan sobie uprzytomni jakie stanowisko zajmowałem w Makassarze. Powinęła mi się noga w interesach prowadzonych na własny rachunek i zadłużyłem się. Czy miałem pójść na dno w oczach tych wszystkich ludzi, którzy mi zazdrościli? Ale to już minęło. To była pomyłka. Zapłaciłem za nią. Pomyłka.
Oniemiały Lingard milczał ze spuszczonemi oczami. Patrzył na gołe stopy Willemsa, a gdy Willems zamilkł, powtórzył bezdźwięcznie —
— Pomyłka...
— Tak jest — wycedził Willems w zadumie i ciągnął dalej ze wzrastającem ożywieniem: — Jakem już mówił, prowadziłem się zawsze moralnie. Moralniej niż Hudig, niż pan. Tak, moralniej niż pan. Trochę piłem, trochę grałem w karty. Któż tego nie robi? Ale od dziecka miałem zasady. Właśnie, zasady. Interes jest interesem, a ja nigdy osłem nie byłem. Nie ceremonjowałem się z durniami. Obrywali zawsze po łbie za swoją głupotę, kiedy mieli ze mną do czynienia. Zło było w nich, nie we mnie. Ale jeśli chodzi o zasady, to już inna sprawa. Unikałem kobiet. Niewolno zadawać się z kobietami — i nie miałem na to czasu — i pogardzałem niemi. Teraz ich nienawidzę!
Wysunął koniec języka różowy i wilgotny, który przebiegał tu i tam pod spuchniętą, poczerniałą wargą, jakby żył samoistnem życiem. Czubkami palców dotknął rany na policzku, obmacał ją wkoło ostrożnie; nieuszkodzona strona jego twarzy wyglądała przez chwilę jakby była zatroskana i niespokojna o stan tej drugiej połowy, takiej obolałej i drętwej.
Zaczął znów mówić, a głos mu drgał jakby od poskromionego wzruszenia.
— Gdy pan zobaczy się w Makassarze z moją żoną, niech pan zapyta czy nie mam racji jej nienawidzieć. Była niczem, a ja zrobiłem z niej panią Willems. Z tej metyski! Niech pan zapyta jak mi okazała wdzięczność. Niech pan zapyta... Ale mniejsza z tem. No więc przywiózł mię pan tu i rzucił na ląd jak wór śmiecia; rzucił mię pan tu i zostawił; nie miałem żadnego zajęcia, żadnych widoków na przyszłość — gryzły mnie tylko wspomnienia. Zostawił mię pan tu na łasce Almayera, tego durnia, który mię o coś podejrzewał. A o co? Djabli go wiedzą. Ale podejrzewał mnie i nienawidził od samego początku; pewno dlatego że pan okazywał mi przyjaźń. O, ja umiem w nim czytać jak z nut. On nie jest bardzo sprytny, ten pana wspólnik sambirski, ale umie być nieprzyjemny. Mijały miesiące. Myślałem że umrę poprostu z nudów, że mnie zadręczą myśli i żale. A wówczas...
Uczynił szybko krok w stronę Lingarda, a jednocześnie i Aissa przysunęła się do nich, jakby pod wpływem tej samej myśli, tego samego instynktu, pchnięta wolą Willemsa. Stali w zwartej grupie; obaj mężczyźni poczuli że nieruchome powietrze między ich twarzami zafalowało od lekkiego oddechu niespokojnej kobiety, która ogarniała ich pytającem, rozpaczliwem i zdumionem spojrzeniem dzikich, żałosnych oczu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.