Wykolejeniec/Część IV/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wykolejeniec |
Pochodzenie | Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego |
Wydawca | Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna |
Data wyd. | 1936 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Aniela Zagórska |
Tytuł orygin. | An Outcast of the Islands |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Noc była bardzo ciemna. Po raz pierwszy od wielu miesięcy wschodnie wybrzeże spało oddzielone od gwiazd zasłoną nieruchomej chmury, która sunęła ze wschodu przez całe popołudnie, pędzona pierwszem tchnieniem deszczowego mussonu; ścigała zachodzące słońce masą szarą i czarną, co rzekłbyś goniła za światłem, żywiąc złe zamiary — goniła posępnie, złowróżbnie, wytrwale, jakby zdawała sobie sprawę że jest zwiastunem gwałtu i zamętu. Gdy słońce znikło za horyzontem, olbrzymia chmura popędziła szybciej i zaczęła się mocować z zorzą uchodzącego światła. Stoczyła się ku zygzakowatym, wyraźnym zarysom odległych gór, zawisła nad parującym lasem i tkwiła nisko milcząca, groźna, nad nieruchomemi wierzchołkami drzew, powstrzymując błogosławieństwo deszczu, pielęgnując gniew swoich grzmotów, jakby w zadumie lub niepewności czy obrócić swoją potęgę na zło czy na dobro.
Babalaczi wyszedł na dwór z czerwonego, przesyconego dymem światła swej bambusowej chatki, wciągnął długim oddechem ciepłe, nieruchome powietrze i stał przez chwilę, zamknąwszy szczelnie zdrowe oko, jakby onieśmielony niezwykłą, głęboką ciszą na dziedzińcu Lakamby. Gdy otworzył powieki, odzyskał wzrok natyle że mógł rozróżnić rozmaite stopnie bezkształtnej czerni, które znaczyły na ciemnem tle nocy miejsce drzew, opuszczonych domów, przybrzeżnych zarośli. Stroskany mędrzec przeszedł ostrożnie przez opustoszałe podwórze i stanął na wybrzeżu, wsłuchując się w głos niewidzialnej rzeki, która płynęła u jego stóp — w łagodne jej szepty, głębokie pomruki, nagłe bulgoty i krótkie syki rączego prądu pędzącego wzdłuż brzegu przez parny mrok.
Stał z twarzą zwróconą ku rzece i zdawało mu się że lżej oddycha, wiedząc iż ma przed sobą rozległą przestrzeń; po krótkiej chwili pochylił się, oparł ciężko na lasce, spuścił głowę na piersi i odpowiedział głębokiem westchnieniem na samolubny rozhowor rzeki, która pędziła szybko i nieustannie, nie bacząc na radości i smutki, na cierpienie i walkę, na porażki i tryumfy tych co mieszkali nad jej brzegami. Oto brunatna woda, gotowa nieść przyjaciół lub wrogów, kołysać miłość lub nienawiść na uległem, nieczułem łonie, gotowa pomagać lub przeszkadzać, ocalić życie lub zadać śmierć; wielka, bystra rzeka; wyzwolenie, niewola, przytułek albo grób.
Może tego rodzaju myśli sprawiły że Babalaczi posłał znów żałosne westchnienie w mgły rozesłane nad obojętną Pantai. Polityk barbarzyńca zapomniał o niedawnem powodzeniu swych knowań, pogrążony w melancholijnych rozmyślaniach, w zgryzocie, która czyniła noc czarniejszą, lepki upał bardziej duszącym, nieruchome powietrze cięższem i nasycała głuchą samotność udręką mącącą spokój. Babalaczi spędził poprzednią noc u boku umierającego Omara, a teraz, po upływie dwudziestu czterech godzin, wracał ciągle pamięcią do niskiego, ponurego szałasu z trzciny, skąd odleciała sroga dusza niezrównanego korsarza, aby na tamtym świecie poznać zbyt późno swe ziemskie błędy. Dziki mąż stanu, doświadczony ciężko przez poniesioną stratę, poczuł na chwilę tak jasno ciężar swego osamotnienia, jakby miał we krwi uczuciowość wysubtelnioną przez wszelkie wyrafinowanie tkliwych uczuć, które wspaniała cywilizacja przynosi z sobą na ten doskonały świat wśród innych cnót i błogosławieństw. Przez jakich trzydzieści sekund półnagi pesymista żujący betel stał u brzegu tropikalnej rzeki, na skraju cichych, olbrzymich lasów, gniewny, bezsilny, zawiedziony w swych nadziejach, tłumiąc gorzki okrzyk niezadowolenia cisnący mu się na usta; okrzyk, który, gdyby się był rozległ, zabrzmiałby w dziewiczej głuszy lasu równie szczerze, potężnie, głęboko, jak wybuch goryczy jakiegoś zagłębionego w fotelu myśliciela, zakłócający nieczystą pustkę dachów i kominów.
Przez pół minuty, nie więcej, stawiał Babalaczi czoło bogom, ogarnięty buntem, wzniosłym swym przywilejem; potem jednooki dyplomata stał się znów sobą — człowiekiem przezornym, mądrym, twórcą dalekosiężnych planów, a zarazem ofiarą dręczących zabobonów swej rasy. Noc, choćby najspokojniejsza, nigdy nie jest bezwzględnie cicha dla czujnych uszu i wydało się teraz Babalacziemu że dosłuchuje się w niej innych szelestów niż szum wodnego odmętu. Rozejrzał się szybko, a potem obrócił w mig na pięcie z lękliwą czujnością, jakby się spodziewał że zobaczy ślepą marę swego przywódcy wędrującą w mroku pustym dziedzińcem. Ale nic nie zobaczył. Jednak słyszał przedtem jakiś odgłos; bardzo dziwny odgłos! To z pewnością upiorna skarga gniewnego ducha. Babalaczi nasłuchiwał. Cisza była zupełna. Uspokojony, uszedł kilka kroków w stronę domku, gdy tym razem odgłos nawskroś ludzki — chrypliwy kaszel — dosięgnął go od strony rzeki. Przystanął, nasłuchując uważnie ale już bez śladu wzruszenia i wrócił żwawo ku brzegowi, gdzie stanął wyczekująco z rozchylonemi ustami, usiłując przebić wzrokiem ruchomą zasłonę mgły nisko nad rzeką. Nie widział nic, lecz jacyś ludzie w łodzi musieli być bardzo blisko, bo doszły go słowa wypowiedziane zwykłym tonem:
— Myślisz że to tutaj, Ali? Ja nic nie widzę.
— To musi być gdzieś blisko, tuanie — odpowiedział drugi głos. — Czy spróbujemy wylądować?
— Nie! Podryfujmy trochę dalej. Jeśli będziesz pociemku obijał się czółnem o brzeg, nadziejesz się na kłodę. Musimy być ostrożni... Dryfujmy, dryfujmy... Zdaje się że tu jest coś w rodzaju polanki. Może zobaczymy światło w jakim domu. Czy w kampongu Lakamby dużo jest domów?
— Bardzo dużo, tuanie... Nie widzę żadnego światła.
— Ani ja — mruknął znowu pierwszy głos, tym razem prawie nawprost milczącego Babalacziego; malajski statysta spojrzał niespokojnie w stronę swej chaty, której odrzwia jaśniały przyćmionem światłem od palącej się wewnątrz pochodni. Chata stała bokiem do wybrzeża, a drzwi jej były zwrócone w dół rzeki i Babalaczi wywnioskował szybko, że nieznajomi nie mogli dojrzeć światła z miejsca, gdzie się łódź znajdowała. Wahał się czy do nich przemówić, a podczas gdy się namyślał, usłyszał znów głosy, ale tym razem poniżej przystani obok której się zatrzymał.
— Nic nie widać. To z pewnością nie tutaj. Ruszajmy, Ali! Dayong!
Po tym rozkazie nastąpił plusk wioseł, a wkrótce zabrzmiał okrzyk:
— Widzę światło. Widzę! Teraz wiem gdzie lądować, tuanie.
Znowu rozległ się plusk, gdy czółno zawróciło ostro i płynęło w górę rzeki tuż przy brzegu.
— Zawołaj — rzekł bardzo blisko głęboki głos, który — Babalaczi był tego pewien — musiał należeć do białego. — Zawołaj i niech tu kto przyjdzie z pochodnią. Nic nie widzę.
Głośny okrzyk, który rozległ się po tych słowach, zabrzmiał prawie pod nosem milczącego słuchacza. Aby zachować pozory, Babalaczi pobiegł długiemi, bezszelestnemi krokami aż do połowy dziedzińca i zawrócił; dopiero wtedy krzyknął w odpowiedzi i pokrzykiwał w dalszym ciągu, wracając powoli ku wybrzeżu. Zobaczył niewyraźny zarys łodzi znajdującej się prawie nawprost przystani.
— Kto mówi na rzece? — zapytał Babalaczi, nadając zdziwiony ton swoim słowom.
— Biały człowiek — odpowiedział Lingard z czółna. — Czy w kampongu bogatego Lakamby nie znajdzie się ani jedna pochodnia aby poświecić lądującemu gościowi?
— Niema pochodni i niema ludzi. Jestem tu sam — rzekł Babalaczi z pewnem wahaniem.
— Sam! — wykrzyknął Lingard. — A kto ty jesteś?
— Jestem tylko sługą Lakamby. Ale wysiądź, tuanie Putih, i spojrzyj na moją twarz. Oto moja ręka. Nie! Tutaj!.. Zechciej łaskawie... Ada! Teraz jużeś bezpieczny.
— Czy jesteś tu sam? — rzekł Lingard, idąc ostrożnie dziedzińcem. — Jak ciemno — mruknął do siebie — myślałby kto że świat został pomalowany na czarno.
— Tak. Jestem sam. A co jeszcze powiedziałeś, tuanie? Nie zrozumiałem twej mowy.
— Nic. Myślałem że tu zastanę... Gdzież oni wszyscy?
— Czyż to nie obojętne gdzie oni są? — rzekł posępnie Babalaczi. — Przybyłeś aby zobaczyć się z mymi rodakami? Ostatni z nich wyruszył w długą podróż — i jestem sam. Jutro wyjeżdżam także.
— Przybyłem aby się zobaczyć z białym człowiekiem — rzekł Lingard, idąc powoli naprzód. — On chyba nie wyjechał, co?
— Nie! — odrzekł Babalaczi tuż przy Lingardzie. — Człowiek o czerwonej skórze i bezlitosnych oczach — ciągnął z zadumą; — ramię jego jest silne a serce głupie. Biały człowiek... Ale jednak człowiek.
Znajdowali się teraz u stóp krótkiej drabiny prowadzącej do bambusowego tarasu, który otaczał chatę Babalacziego. Słabe światło padło z drzwi na twarze obu ludzi, gdy stanęli, przypatrując się sobie z ciekawością.
— Czy on jest tam? — spytał Lingard pocichu, wskazawszy ręką ku górze.
Babalaczi, wpatrując się z natężeniem w dawno oczekiwanego gościa, zrazu nie odpowiedział.
— Nie, nie tam — rzekł w końcu, stawiając nogę na najniższym szczeblu i oglądając się w tył. — Nie tam, tuanie, lecz niezbyt daleko. Czy nie zechcesz spocząć pod moim dachem? Mam w domu ryż, i rybę, i czystą wodę — nie z rzeki ale ze źródła...
— Nie jestem głodny — przerwał Lingard — i nie przybyłem aby rozgościć się w twoim domu. Zaprowadź mię do białego, który na mnie czeka. Nie mam czasu do stracenia.
— Noc jest długa, tuanie — ciągnął łagodnie Babalaczi — a po niej nastąpią inne noce, inne dnie. Długie. Bardzo długie... Ileż to czasu musi upłynąć nim człowiek umrze... O Radżo Laut!
Lingard drgnął.
— Znasz mnie! — wykrzyknął.
— Ay wa! Widziałem już twoją twarz i poczułem twą rękę przed wielu laty — rzekł Babalaczi i przystanął na drabinie wpół drogi, pochylając się aby zajrzeć w podniesioną twarz Lingarda. — Ty nie pamiętasz, lecz ja nie zapomniałem. Takich jak ja jest wielu, ale jeden jest tylko Radża Laut.
Wspiął się z nagłą zwinnością po kilku ostatnich szczeblach, zapraszając ruchem ręki Lingarda, który ruszył za nim po krótkiej chwili wahania.
Elastyczna bambusowa podłoga chaty ugięła się pod ciężarem starego marynarza, gdy przekroczył próg, usiłując przebić wzrokiem dymny półmrok niskiego mieszkania. Pochodnia tkwiła w rozszczepionym kiju przymocowanym pod kątem prostym do środkowej podpory głównego słupa i rzucała na podłogę plamę czerwonego blasku, ukazując parę lichych mat i róg wielkiej drewnianej skrzyni ginącej w mroku. Głębiej w ciemnościach ostrze lancy, mosiężna tarcza zawieszona na ścianie, długa lufa strzelby opartej o skrzynię chwytały błędne połyski dymnego światła, które drżało migotliwie, chwiało się, nikło, ukazywało się znów, gasło, wracało — rzekłbyś w nierównej walce z mrokiem co czyhał w odległych kątach i jakby rzucał się z wściekłością na słabego nieprzyjaciela. Rozległą przestrzeń pod wysoko sterczącym dachem wypełniał gęsty dym — od dołu gładki jak sufit — i odbijał światło chwiejnych, przyćmionych płomieni, a od góry przesiąkał na dwór przez nieszczelną strzechę z suchych liści palmowych. Powietrze przenikał skomplikowany, trudny do określenia zapach, składający się z wyziewów wilgotnej ziemi, butwiejących roślin i zapachu suszonych ryb. Zaraz u progu Lingard pociągnął mocno nosem; usiadłszy na skrzyni, oparł się łokciami o kolana i objął rękoma głowę, wpatrując się z zadumą w otwór drzwi.
Babalaczi krążył w mroku i szeptał do paru niewyraźnych cieni poruszających się w dalekim końcu izby. Lingard, siedząc bez ruchu, spojrzał szybko w bok i dostrzegł zakwefione ludzkie postacie, które kręciły się przez chwilę u skraju światła i nagle cofnęły się w ciemność. Babalaczi podszedł i siadł u nóg Lingarda na zwiniętych matach.
— Czy chcesz zjeść ryżu i napić się sagueiru? — zapytał. — Obudziłem już swych domowników.
— Przyjacielu — rzekł Lingard, nie patrząc na niego — gdy przybywam aby się widzieć z Lakambą lub kimkolwiek z jego sług, nigdy nie jestem ani głodny, ani spragniony. Tau! Wiedz o tem! Czy myślisz żem wyzbyty z rozumu? Że tu niema nic?
Wyprostował się, utkwił nagle wzrok w Babalaczim i znacząco postukał się w czoło.
— Ce, ce, ce! Jak możesz mówić takie rzeczy, tuanie! — wykrzyknął Babalaczi tonem pełnym zgrozy.
— Mówię co myślę. Przeżyłem już wiele lat — rzekł Lingard, sięgając niedbale po strzelbę, którą jął oglądać ze znawstwem, podnosząc kurek i spuszczając go kilkakrotnie. — To dobra sztuka. Z fabryki w Mataram. Stara — ciągnął dalej.
— Hai! — wtrącił Babalaczi z zapałem. — Zdobyłem ją w młodości na kupcu z Aru; miał wielki brzuch, głos donośny i był odważny — bardzo odważny. Gdy szarym rankiem dogoniliśmy jego prao, stał na rufie, krzycząc do swych ludzi i dał ognia z tej strzelby raz jeden. Tylko raz!... — Babalaczi umilkł, zaśmiał się pocichu i ciągnął rozmarzonym, cichym głosem: — Dogoniliśmy ich szarym rankiem; było nas czterdziestu milczących ludzi na zwinnem prao suluskiem, a kiedy słońce stało ot tak wysoko — tu podniósł ręce oddalone od siebie o jakie trzy stopy — gdy słońce stało zaledwie tak wysoko, tuanie, ukończyliśmy naszą pracę — a uczta dla ryb w morzu była gotowa.
— Aha! — mruknął Lingard, kiwając powoli głową. — Rozumiem. Czemu pozwoliłeś jej tak zardzewieć — dodał.
Opuścił strzelbę między kolana i zasiadł się głębiej, oparłszy głowę o ścianę chaty i skrzyżowawszy ramiona.
— Dobra strzelba — ciągnął Babalaczi. — Niesie daleko i celnie. Lepiej niż to — tutaj.
Czubkami palców dotknął delikatnie rękojeści rewolweru wyglądającej z prawej kieszeni białej kurtki Lingarda.
— Ręce przy sobie — rzekł Lingard ostro lecz pogodnie bez najlżejszego ruchu.
Babalaczi uśmiechnął się i odsunął trochę dalej na zwiniętych matach.
Przez jakiś czas siedzieli w milczeniu. Lingard z przechyloną w tył głową patrzył z pod spuszczonych powiek na Babalacziego, który kreślił palcem niewidzialne linje na macie między swemi nogami. Słyszeli jak Ali i wioślarze gawędzą ze śmiechem naokoło ogniska, rozpalonego przez nich na wielkim, opustoszałym dziedzińcu.
— Więc cóż tam z tym białym? — rzekł Lingard spokojnie.
Zdawało się że Babalaczi nie dosłyszał pytania. Przez długą chwilę kreślił wciąż na podłodze wymyślne desenie. Lingard czekał bez ruchu. W końcu Malaj podniósł głowę.
— Hai! Biały człowiek. Wiem, wiem! — szepnął roztargniony. — Czy ten, czy inny... Tuanie — rzekł głośno z nagłem ożywieniem — ty jesteś człowiekiem morza?
— Znasz mnie. Poco pytać? — rzekł cicho Lingard.
— Tak. Jesteś człowiekiem morza — taksamo jak i my. Prawdziwym Orang Lautem — ciągnął Babalaczi w zadumie — nie tak jak inni biali.
— Jestem taki sam jak inni biali i nie chce mi się mówić wielu słów, gdy prawda jest krótka. Przybyłem tu aby widzieć się z białym, co pomagał Lakambie przeciwko radży Patalolowi, który jest mym przyjacielem. Pokaż mi gdzie mieszka ten biały; chcę aby wysłuchał mojej mowy.
— Chcesz tylko tego? Tuanie, na co ten pośpiech? Noc jest długa a śmierć nadbiega szybko — powinieneś to wiedzieć, ty, któryś zadał ją tylu mężom z mego plemienia. Przed wielu laty stawiałem ci czoło z bronią w ręku. Nie pamiętasz? To było pod Carimatą — daleko stąd.
— Nie mogę pamiętać każdego włóczęgi, który znalazł się na mojej drodze — oświadczył Lingard z powagą.
— Hai! Hai! przed wielu laty — ciągnął niewzruszenie rozmarzony Babalaczi. — Wówczas to wszystko — tu spojrzał nagle na brodę Lingarda i przesunął palcami pod swym bezwłosym podbródkiem — wówczas to wszystko było jak złoto w słońcu, a teraz jest jak piana gniewnego morza.
— Może być, może być — rzekł cierpliwie Lingard i westchnął lekko w mimowolnym hołdzie dla wspomnień przeszłości wywołanych słowami Babalacziego.
Obcował z Malajami tak blisko przez długie lata, że niezmierna powolność i krętość ich myślowego procesu przestała zbytnio go drażnić. Może tego wieczoru cierpliwszy był niż kiedykolwiek. Nie chciało mu się słuchać tego Malaja, ale dlaczego nie dać mu się wygadać. Widział jasno że ten człowiek chce mu coś powiedzieć, i spodziewał się że słowa Babalacziego rzucą promień światła w gęsty mrok niepojętej zdrady, że ukażą wyraźnie — choćby na chwilę — człowieka, na którym Lingard miał dokonać wymiaru sprawiedliwości. Tylko sprawiedliwości! Nic nie było mu bardziej obce od rzeczy tak bezcelowej jak zemsta. Chodziło tylko o sprawiedliwość. Obowiązek wymagał aby sprawiedliwości stało się zadość — aby ręka Lingarda ją wymierzyła. Nie miał ochoty myśleć jak się to stanie. Podobnie jak Babalaczi, uważał że noc będzie dość długa aby mógł swego dzieła dokonać. Ale nie określał przed samym sobą jak się weźmie do tego i siedział bez ruchu pod groźnym uciskiem wewnętrznego nakazu, zwlekając umyślnie. Poco nad tem się zastanawiać? To jest nieuniknione i stanie się niebawem.
Lecz nie miał władzy nad wspomnieniami, które obległy go w tej cuchnącej chacie, gdzie Babalaczi mówił płynnie i monotonnie; tylko jego wargi poruszały się wśród sztucznego bezruchu twarzy i całej postaci. Szybki prąd wspomnień miotał Lingardem na wszystkie strony niby zakotwiczonym statkiem, który się zerwał z łańcucha. Przytłumiony dźwięk cichych słów rozlegał się dokoła, ale Lingard nie słyszał ich, to myśląc o dniach przeżytych ongi pod Carimatą, dniach pełnych walk i słodyczy, to rozpamiętując z niepokojem i zdziwieniem swoją omyłkę co do Willemsa — rozpamiętując złowrogi, ślepy przypadek, który skłonił go przed wielu laty do wyratowania zgłodniałego wyrostka, zbiega z holenderskiego statku na redzie Samarangu. Jakże lubił tego człowieka! jego pewność siebie, rozmach, pragnienie wybicia się, wesołą zarozumiałość i swadę pełną egoizmu. Lubił nawet jego wady, w których widział tyle cech sympatycznych. Postępował z nim uczciwie od samego początku i teraz również postąpi z nim uczciwie — aż do samego końca. Ostatnia myśl zaciemniła rysy Lingarda groźną chmurą. Wykonawca sprawiedliwości siedział z zaciśniętemi wargami, z ciężkiem sercem, a tymczasem w ciemnym mroku nazewnątrz chaty cichy świat rzekłbyś czekał z zapartym tchem na tę sprawiedliwość, którą Lingard dzierżył w ręku, w swem silnem ręku, gotów zadać cios — myśląc z niechęcią o poruszeniu się z miejsca.
Babalaczi przestał mówić. Lingard poruszył lekko nogami, rozplótł ramiona i zwolna potrząsnął głową. Opowieść o wypadkach sambirskich, wygłoszona z punktu widzenia przebiegłego statysty, opowieść, której sens Lingard chwytał od czasu do czasu roztargnionem uchem, była nicią przewodnią w mrocznym labiryncie jego myśli; a teraz wydostał się z labiryntu, z powikłanej przeszłości, w naglący mus dnia bieżącego. Z dłońmi na kolanach i rozstawionemi łokciami Lingard spoglądał w dół na starego Malaja; Babalaczi siedział sztywno, niemy, pozbawiony wyrazu, niby gadająca lalka, której nakręcony mechanizm wyczerpał się w końcu.
— Wszystko to wasza sprawka — rzekł wreszcie Lingard — będziecie żałować nim suchy wiatr znów powieje. Głos Abdulli sprowadzi tu rządy Holendrów.
Babalaczi wskazał ręką w stronę ciemnego otworu drzwi.
— Tam są lasy. Lakamba rządzi teraz krajem... Powiedz mi, tuanie, czy myślisz że wielkie drzewa znają imię władcy? Nie. Rodzą się, rosną, żyją i umierają — ale nic nie wiedzą ani nie czują. Ten kraj należy do nich.
— Nawet wielkie drzewo może zginąć od małej siekiery — rzekł sucho Lingard. — I pamiętaj, jednooki przyjacielu, że siekierę zrobiły białe ręce. Prędko się o tem przekonasz, ponieważ wywiesiłeś flagę Holendrów.
— Ay wa! — rzekł zwolna Babalaczi. — Postanowione jest że ziemia należy do tych, którzy mają jasną skórę i twarde a głupie serca. Im dalej od pana, tem lżej niewolnikowi, tuanie! Ty byłeś zbyt blisko. Twój głos rozbrzmiewał wciąż w naszych uszach. Teraz już tak nie będzie. Wielki radża w Batawji jest silny, ale można go oszukiwać. Musi przemawiać bardzo głośno, aby go aż tu usłyszano. Ale jeśli wypadnie nam krzyczeć, wówczas będzie musiał usłyszeć liczne głosy wzywające opieki. On jest tylko białym człowiekiem.
— Jeśli przemawiałem kiedy do Patalola jak starszy brat, to tylko dla waszego dobra — dla dobra was wszystkich — rzekł Lingard z wielką powagą.
— Oto mowa białego człowieka — wykrzyknął Babalaczi z gorzkiem uniesieniem. — Ja was znam. Tak właśnie przemawiacie, nabijając wasze strzelby i ostrząc wasze miecze; a kiedyście gotowi, wówczas mówicie do tych co są słabi: „Słuchajcie nas i bądźcie szczęśliwi, lub umierajcie!“ Dziwni jesteście wy, biali. Myślicie że tylko wasza mądrość, i wasza cnota, i wasze szczęście są prawdziwe. Jesteście silniejsi od dzikich zwierząt, ale mniej od nich mądrzy. Czarny tygrys wie, kiedy zaspokoił swój głód — a wy nie wiecie. Tygrys zna różnicę między sobą a tymi co umieją mówić; wy nie rozumiecie różnicy między wami a nami — którzy jesteśmy ludźmi. Jesteście mądrzy i potężni — i będziecie zawsze głupi.
Wyrzucił ręce w górę, mącąc senną chmurę dymu zawisłą nad głowami i uderzył otwartemi dłońmi o kruchą podłogę z obu stron swych wyciągniętych nóg. Cała chata zatrzęsła się; Lingard patrzył z ciekawością na podnieconego męża stanu.
— Apa! Apa! O co ci chodzi? — mruknął łagodząco. — Kogo tu zamordowałem? Gdzie moje armaty? Co zawiniłem? Kogo pożarłem?
Babalaczi uspokoił się i zaczął mówić z wyszukaną dwornością.
— Ty, tuanie, jesteś człowiekiem morza, jesteś podobniejszy do nas niż inni biali. Dlatego mówię do ciebie wszystkie słowa, które mam w sercu... Raz tylko morze było silniejsze od Radży Lauta.
— Wiesz o tem, co? — rzekł sucho Lingard, dotknięty do żywego.
— Hai! Słyszeliśmy o twoim okręcie — i niektórzy się cieszyli. Ale ja nie. Wśród białych, którzy są szatanami, ty jesteś człowiekiem.
— Trima kassi! Składam ci dzięki — rzekł Lingard poważnie.
Babalaczi spuścił oczy ze wstydliwym uśmiechem, lecz jego twarz zachmurzyła się natychmiast, a kiedy znowu przemówił, głos jego był żałosny.
— Gdybyś był przyjechał dzień wcześniej, tuanie, oglądałbyś śmierć swego wroga. Byłbyś widział jak umiera twój nieprzyjaciel, biedny, ślepy, nieszczęśliwy — nie zostawiając syna, któryby wykopał mu grób i rozpowiadał o jego mądrości i męstwie. Tak; byłbyś ujrzał śmierć męża co dawnemi czasy walczył przeciw tobie pod Carimatą — byłbyś ujrzał jak umierał samotnie — mając przy sobie tylko jednego przyjaciela. Piękne widowisko dla ciebie.
— Nie dla mnie — odparł Lingard. — Nawet nie pamiętałem tego męża, póki nie wymówiłeś przed chwilą jego imienia. Wy nas nie rozumiecie... Walczymy, zwyciężamy — i zapominamy.
— Prawda, prawda — rzekł Babalaczi z uprzejmą ironją; — wy, biali, jesteście tak wielcy, że nie raczycie pamiętać waszych nieprzyjaciół. I to nie! — ciągnął tym samym tonem — wy poprostu macie dla nas tyle litości, że na wspomnienia miejsca już niema. O, wy jesteście wielcy i dobrzy! Ale coś mi się zdaje że między sobą pamiętacie wszystko. Czy tak nie jest, tuanie?
Lingard nie odrzekł nic. Wzruszył nieznacznie ramionami. Położył strzelbę na kolanach i patrzył z roztargnieniem na kurek.
— Tak — ciągnął Babalaczi w nowym przypływie żalu — tak, twój wróg umarł w ciemności. Siedziałem obok niego i trzymałem go za rękę, ale on nie mógł widzieć twarzy męża co śledził nikły oddech na jego wargach. Ta, którą przeklął z powodu białego człowieka, była tam również i płakała z zakrytą twarzą. Biały krążył po dziedzińcu, robiąc wiele hałasu. Niekiedy podchodził do drzwi i patrzył na nas pogrążonych w żałości. Wpatrywał się w nas złemi oczami, i wtedy byłem szczęśliwy że ten co umiera jest ślepy. Mówię prawdę. Byłem szczęśliwy; bo niedobrze jest patrzeć w oczy białego jeśli wygląda z nich djabeł, który w nim zamieszkuje.
— Djabeł! Hm! — rzekł do siebie Lingard półgłosem, jakby uderzony jakąś nową myślą. Babalaczi mówił dalej:
— O pierwszej godzinie ranka usiadł — on, taki słaby — i powiedział wyraźnie kilka słów, które nie były przeznaczone dla ludzkich uszu. Trzymałem go mocno za rękę, ale jego czas się wypełnił i wódz dzielnych mężów musiał iść między wiernych, którzy są szczęśliwi. Moi domownicy przynieśli biały całun i zacząłem kopać grób w szałasie, gdzie umarł. Córka zawodziła głośno. Biały podszedł do drzwi i krzyknął. Był zły. Był na nią zły, ponieważ biła się w piersi, i wyrywała sobie włosy, i wydawała ostre krzyki, zawodząc, jak przystoi kobiecie. Czy rozumiesz co ja mówię, tuanie? Ten biały wszedł do szałasu z wielką wściekłością, i wziął ją za ramię, i wywlókł ją na dwór. Tak, tuanie. Widziałem martwego Omara, i widziałem ją u stóp tego białego psa, który mnie oszukał. Widziałem jego twarz szarą jak zimna mgła poranna; widziałem jego blade oczy patrzące na córkę Omara, która tłukła głową o ziemię u jego stóp. U stóp tego, który jest niewolnikiem Abdulli. Tak, on żyje, ponieważ taka jest wola Abdulli. Dlatego powściągnąłem swą rękę, patrząc na to wszystko. Powściągnąłem swą rękę, ponieważ jesteśmy teraz pod flagą Orang Blanda, i Abdulla może przemawiać do uszu wielkich ludzi. Nie wolno nam zadzierać z białymi. Tak rzekł Abdulla, a ja muszę słuchać.
— Więc to tak! — burknął Lingard pod wąsem. Potem rzekł po malajsku: — Czyżbyś się gniewał, o Babalaczi!
— Nie; nie gniewam się, tuanie — odrzekł Malaj, zstępując z niepewnych wyżyn oburzenia w bezpieczne głębie nieszczerej pokory. — Nie gniewam się. Cóżem jest aby się gniewać? Jestem tylko Orang Lautem, i uciekałem przed twymi rodakami wiele razy. Bywałem to sługą, to zausznikiem; udzielałem rad różnym mężom za garść ryżu. Cóżem jest aby się gniewać na białego człowieka? Czemże jest gniew, kiedy się nie ma siły ugodzić? A wy, biali, zabraliście wszystko: i ląd, i morze, i moc zadawania ciosów! I nic nam nie zostało na wyspach prócz sprawiedliwości białych ludzi; waszej wspaniałej sprawiedliwości, która nie zna gniewu.
Podniósł się i stał chwilę we drzwiach, wdychając gorące powietrze dziedzińca, poczem odwrócił się i oparł o podporę głównego słupa, stanąwszy twarzą ku Lingardowi, który się nie ruszał ze skrzyni. Dogasająca pochodnia paliła się z trzaskiem. W samym środku płomienia wybuchało coś raz po raz leciutko i słało przez mglisty blask gęste, drobne kłęby białego dymu nie większe od ziaren grochu; unosił je na dwór słaby powiew ciągnący od niewidzialnych szpar w bambusowych ścianach. Ostry, gnilny zapach nieczystości pod chatą i dokoła niej wzmagał się, pętał energję Lingarda i padał mu czadem na mózg. Lingard rozmyślał sennie o sobie i o tym człowieku, który chciał się z nim widzieć — który czekał na niego. Który czekał! Dzień i noc. Czekał... Mignęła Lingardowi mściwa lecz niejasna myśl, że takie czekanie nie mogło być bardzo przyjemne. Ale niech czeka. Zobaczy Lingarda jeszcze dość prędko. A jak długo potrwa ich spotkanie? Pięć sekund? Pięć minut? Przemówić do niego czy nie? I co powiedzieć? Nic! Pozwolić mu tylko na jedno spojrzenie, a potem...
Nagle Babalaczi odezwał się cichym głosem. Lingard zamrugał powiekami, odchrząknął i wyprostował się na skrzyni.
— Wiesz teraz wszystko, tuanie. Lakamba mieszka w domu Patalola za częstokołem; Abdulla zaczął budować składy z desek i kamieni; a teraz umarł ten Omar. Ja także stąd się wyniosę, zamieszkam przy Lakambie i będę przemawiał do jego ucha. Służyłem wielu mężom. Najdzielniejszy z nich śpi pod ziemią w białym całunie, a na grobie jego niema nic prócz popiołów chaty, w której umarł. Tak, tuanie! Biały człowiek spalił ją własnoręcznie. Z płonącą pochodnią w ręku chodził dokoła chaty wielkiemi krokami i wzywał mnie abym wyszedł — mnie, który rzucałem ziemię na ciało wielkiego wodza. Tak! Klął się na imię waszego i naszego Boga, że spali w chacie i mnie, i tę kobietę, jeśli się nie pośpieszymy... Hai! Biali są bardzo potężni i bardzo mądrzy. Wywlokłem ją szybko!
— A niech go diabli — wykrzyknął Lingard i rzekł po malajsku z powagą: — Posłuchaj. Ten człowiek nie jest podobny do innych białych. Ty wiesz o tem. On wcale nie jest mężem. On jest... ja nie wiem sam.
Babalaczi podniósł rękę uniżonym gestem. Oko mu błysnęło a grube, poplamione czerwienią wargi, rozchylone w bezbarwnym uśmiechu, odsłoniły szereg czarnych zębów spiłowanych równo aż po dziąsła.
— Hai! Hai! On zupełnie jest różny od ciebie — mówił głosem coraz cichszym w miarę jak się zbliżał do tematu, który najbardziej mu leżał na sercu podczas tej upragnionej rozmowy. — Zupełnie różny od ciebie, tuanie, który jesteś taki jak my, tylko mędrszy i silniejszy. Ale on także pełen jest wielkiej chytrości i mówi o tobie bez żadnego szacunku, jak to biali ludzie, kiedy opowiadają o sobie nawzajem.
Lingard podskoczył na skrzyni jak oparzony.
— A cóż on mówi? — zawołał.
— Ależ tuanie, co znaczy jego mowa, jeśli on nie jest mężem? — zapewniał spokojnie Babalaczi. — Jam proch wobec ciebie — naco mi powtarzać słowa jednego białego o drugim? Przechwalał się wobec Abdulli, że w minionych latach korzystał wiele z twojej mądrości. Inne jego słowa zapomniałem. Naprawdę, tuanie...
Lingard przerwał zapewnienia Babalacziego pogardliwym ruchem ręki i poprawił się z godnością na skrzyni.
— Wyniosę się stąd — rzekł Babalaczi — a biały tu pozostanie sam na sam z duchem umarłego i z nią, która była rozkoszą jego serca. On, jako biały, nie może słyszeć głosu tych co umarli... Powiedz mi, tuanie, — ciągnął, patrząc z ciekawością na Lingarda — powiedz mi, tuanie, czy wy, biali, słyszycie kiedy głosy niewidzialnych?
— Nie — odrzekł Lingard — ponieważ ci, których nie możemy widzieć, nie mówią.
— Nie mówią! I nie skarżą się nigdy dźwiękami pozbawionemi wyrazów? — wykrzyknął z powątpiewaniem Babalaczi. — Może to i prawda — a może wasze uszy są tępe. My, Malaje, słyszymy wiele dźwięków blisko miejsc gdzie ludzie są pogrzebani. Dziś w nocy słyszałem... Tak, nawet ja słyszałem... I nie chcę słyszeć już więcej — dodał nerwowo. — Może zbłądziłem wówczas, gdy... Są rzeczy, których żałuję. On umarł z sercem pełnem zgryzoty. Czasem zdaje mi się że zbłądziłem... ale nie chcę słyszeć jak niewidzialne usta się skarżą. Dlatego stąd odejdę, tuanie. Niech duch niespokojny mówi do swego wroga, do białego, który nie wie co to strach, czy miłość, czy litość — który zna tylko pogardę i gwałt. Zbłądziłem! Zbłądziłem! Hai! Hai!
Stał przez chwilę, oparłszy łokieć na lewej dłoni i przyciskając prawą do warg, jakby chciał stłumić dokuczliwe wyrzuty sumienia. Spojrzał na pochodnię, która się dopalała, podszedł do ściany obok skrzyni, poszperał tam i nagle otworzył z rozmachem wielką okiennicę, plecioną z trawy, w lekkiej drewnianej ramie. Lingard odwrócił się szybko, przerzucając nogi przez róg skrzyni.
— Cóż to znowu! — rzekł zaskoczony.
Chmura dymu drgnęła; oderwał się od niej leniwy kłąb i przez okno zaczął wytaczać się na dwór. Pochodnia zamigotała, syknęła i zgasła, a rozżarzony jej koniec zleciał na matę; Babalaczi podniósł go i wyrzucił przez czworokątny otwór. Szczątek pochodni zatoczył czerwony łuk i padł, świecąc słabo w ciemnościach. Babalaczi nie cofnął ręki wyciągniętej w pustkę nocy.
— O tam, tuanie — rzekł — możesz zobaczyć dziedziniec białego i jego dom.
— Nie widzę nic — odrzekł Lingard, wystawiając głowę przez otwór. — Za ciemno.
— Poczekaj, tuanie — nalegał Babalaczi. — Patrzyłeś długo na palącą się pochodnię. Wkrótce zobaczysz. Uważaj na strzelbę, tuanie. Jest nabita.
— Brakuje w niej skałki. Nie znajdziesz tu krzemienia na mile wkoło — rzekł Lingard gniewnie. — Cóż to za głupi pomysł żeby nabijać tę strzelbę.
— Ja mam krzemień. Dostałem go od męża mądrego i pobożnego, który mieszka w Menang Kabau. Bardzo pobożny mąż — bardzo dobry ogień. Ów mąż wymówił nad tym krzemieniem słowa, które nadały moc jego iskrom. A strzelba jest także dobra — niesie prosto i daleko. Sądzę, tuanie, że kula sięgnęłaby stąd aż do drzwi białego człowieka.
— Tida apa. Nic mi do twojej strzelby — mruknął Lingard, patrząc wytężonym wzrokiem w bezkształtną ciemność. — Czy to jest dom, ta czarna plama tam daleko? — zapytał.
— Tak — odrzekł Babalaczi — to jego dom. Mieszka tam z woli Abdulli i będzie tam mieszkał, póki... Z miejsca gdzie stoisz, tuanie, możesz spojrzeć nad płotem przez dziedziniec prosto w drzwi — w drzwi, którędy wychodzi każdego rana i wygląda jak człowiek co we śnie widział piekło.
Lingard cofnął głowę. Babalaczi poomacku dotknął jego ramienia.
— Poczekaj, tuanie. Siedź spokojnie. Ranek już niedaleko — ranek bez słońca po nocy bez gwiazd. Ale wystarczy ci światła aby ujrzeć człowieka, który powiedział przed niewielu dniami, że za jego sprawą znaczysz w Sambirze mniej od dziecka.
Babalaczi poczuł lekkie drżenie pod ręką; cofnął ją zaraz i zaczął szukać strzelby, macając po wieku skrzyni za plecami Lingarda.
— Co tam robisz? — rzekł niecierpliwie Lingard. — Ciągle się cackasz z tym gratem. Lepiej zapal światło.
— Światło! Mówię ci, tuanie, że światło nieba bardzo już blisko — rzekł Babalaczi, który dobrał się wreszcie do przedmiotu swej troskliwości, i trzymając go mocno za długą lufę, oparł kolbą o podłogę u swoich stóp.
— Może i jest blisko — rzekł Lingard; wyjrzał w noc, wsparty łokciami o ramę prymitywnego okna. — Bardzo jeszcze ciemno na dworze — zakończył niedbale.
Babalaczi wiercił się z niepokojem.
— Nie trzeba abyś siedział tu, gdzie można cię zobaczyć — mruknął.
— Dlaczego? — zapytał Lingard.
— Biały śpi, to prawda — wyjaśnił pocichu Babalaczi — lecz może wyjść z domu wcześnie i ma broń.
— Ach tak! Ma broń? — rzekł Lingard.
— Ma; krótką strzelbę która strzela wiele razy — jak ta twoja. Dał mu ją Abdulla.
Lingard słyszał słowa Babalacziego, ale nie poruszył się wcale. Staremu marynarzowi nie przychodziło wcale na myśl że ognista broń może być groźna także i w cudzych rękach, a cóż dopiero w rękach Willemsa. Taki był pochłonięty tem, co uważał za święty swój obowiązek, że nie mógł się zastanawiać nad przypuszczalnemi czynami Willemsa. Myślał o nim jak się myśli o straconym zbrodniarzu — ze zdumieniem i gniewem miarkowanym przez pogardliwą litość. Siedział, patrząc w mrok, co jak niknąca mgła stawał się z każdą chwilą przejrzystszy pod jego zamyślonym wzrokiem — i Willems wydał mu się postacią należącą całkowicie do przeszłości — postacią, która w żaden sposób nie mogła już wtargnąć do jego życia. Powziął decyzję, i cała sprawa była tak jakby załatwiona. Przekreślił w znużonych myślach ten nieszczęsny, zagadkowy, wstrętny epizod. Najgorsze już się stało. Nadchodzące dni ujrzą wymierzenie kary.
Już parę razy w życiu Lingard usuwał z drogi swej wrogów i załatwiał wielekroć bardzo ciężkie porachunki. Kapitan Tom bywał dla niejednego dobrym przyjacielem, ale wszyscy wiedzieli — od Honolulu aż po Diego Suarez — że jeśli się Lingard na kogoś zaweźmie, nie można sobie poradzić z nim w pojedynkę. Lingard mawiał często iż nie ukrzywdzi i muchy, jeśli go ta mucha zostawi w spokoju; lecz żaden człowiek nie może żyć latami poza obrębem cywilizacji, nie wytwarzając na swój użytek jakichś dziwacznych pojęć o sprawiedliwości. Nikt ze znajomych Lingarda nie postarał się mu wykazać że jego pojęcia są błędne; nie warto było walczyć z jego wyobrażeniem o porządku rzeczy. A tego wyobrażenia zaczerpnął Lingard od mądrości mórz Południa i archipelagu Wschodniego; nigdzie nie rozumiano go lepiej niż w zatraconych zakątkach świata — w tych zakątkach, które napełniał echami swej hałaśliwej obecności, władczy i nie napotykający sprzeciwu. Nie na wiele się przyda dyskusja z kimś, kto się chełpi że nie żałował nigdy żadnego ze swych postępków, i kto na łagodną uwagę odpowiada dobrodusznym okrzykiem:
— Co tam pan wie. Drugi raz zrobiłbym to samo. Tak, łaskawco!
Wspólnicy i znajomi Lingarda odnosili się do niego, do jego zasad i czynów, jako do czegoś co jest nieuniknione i niezmienne; patrzyli na różne jego wybryki z biernem zdumieniem nie pozbawionem podziwu należącego się słusznie takiemu szczęściarzowi. Ale nikt dotąd nie widział Lingarda w usposobieniu, w jakiem się znajdował obecnie. Nikt nigdy nie widział aby Lingard był niezdecydowany, aby poddawał się zwątpieniu i nie umiał nic postanowić lub zdobyć się na czyn; aby był to nieśmiały i pełen wahań, to gniewny lecz bezczynny, jednem słowem zaskoczony przez sytuację, która go dręczyła swą niezasłużoną, straszliwą niesprawiedliwością; nieokrzesany lecz prawy z natury, Lingard czuł w tem wyraźnie jakby posmak siarki z dna piekielnej otchłani.
Pobladł gładki mrok zapełniający otwór okiennicy; ukazały się na nim plamy nieokreślonych kształtów, jakby nowy wszechświat wyłaniał się z ciemnego chaosu. Potem wystąpiły kontury, zaznaczając niewyraźne sylwety, tu drzewa, tam krzewu; czarny pas lasu w oddali; prosty zarys domu, szczyt wysokiego dachu w pobliżu. Wewnątrz chaty Babalaczi, który dotychczas był tylko przekonywającym głosem, stał się ludzką postacią; wspierał nieostrożnie brodę na otworze strzelby i toczył niespokojnem okiem po wyłaniającym się świecie. Dzień nadszedł prędko, posępny, uciśniony przez rzeczną mgłę i gęste opary nieba — blady dzień bez słońca, zawodny i smutny.
Babalaczi pociągnął lekko Lingarda za rękaw, a gdy stary żeglarz podniósł pytająco głowę, Malaj wskazał palcem dom Willemsa, widoczny teraz wyraźnie na prawo za wielkiem drzewem.
— Patrz, tuanie! — rzekł. — On mieszka tam. Oto drzwi — jego drzwi. Tam się wkrótce ukaże, potargany, z ustami pełnemi przekleństw. Zaiste! to człowiek biały i nigdy nie jest zadowolony. Myślę że gniewa się nawet we śnie. Niebezpieczny człowiek. Jak widzisz, tuanie — ciągnął dalej z ugrzecznieniem — jego drzwi są nawprost tego otworu, przy którym raczysz siedzieć i który jest ukryty przed oczami wszystkich. Nawprost — i niedaleko. Zauważ, tuanie, niedaleko.
— Tak, tak, widzę. Zobaczę go jak się obudzi.
— Z pewnością, tuanie. Jak się obudzi... Jeśli tu pozostaniesz, to on ciebie nie zobaczy. Odejdę szybko i sam swoje czółno przygotuję. Jestem tylko biedakiem i muszę się udać do Sambiru aby powitać Lakambę gdy oczy otworzy. Muszę się pokłonić Abdulli, który posiada siłę — większą nawet od twojej. Więc jeśli tu pozostaniesz, ujrzysz z łatwością człowieka, co się chełpił przed Abdullą że był twym przyjacielem; chełpił się a jednocześnie gotował się do pognębienia tych, którymi się opiekujesz. Tak, to on uknuł z Abdullą abyśmy się dostali pod tę przeklętą flagę. Lakamba był ślepy, a ja się dałem oszukać. Ale, o tuanie, pamiętaj że ciebie jeszcze gorzej oszukał. Przechwalał się tem wobec wszystkich.
Oparł spokojnie strzelbę o ścianę przy oknie i rzekł cicho:
— Czy mam już odejść, tuanie? Ostrożnie ze strzelbą. Włożyłem do niej skałkę. Skałkę mędrca, która nigdy nie zawodzi.
Lingard utkwił wzrok w otworze dalekich drzwi. Przed jego oczami mignął wielki gołąb w szarej pustce dziedzińca i machając ociężale skrzydłami, dążył ku lasom z głośnym buczącym krzykiem podobnym do dźwięku głębokiego gongu — jaskrawy ptak, który w mroku groźnego dnia wyglądał czarno jak kruk. Zwarte stado białego ptactwa wzbiło się nad drzewami ze słabym skwirem i krążyło bezładną gromadą, która nagle rozpadła się na wszystkie strony, jakby pękła od bezgłośnego wybuchu. Lingard słyszał za plecami szelest nóg; to kobiety opuszczały chatę. Z drugiego dziedzińca doszedł głos skarżący się na zimno, bardzo słaby lecz niezmiernie wyraźny wśród głębokiej ciszy rozpostartej nad opuszczonemi domami i polankami. Babalaczi zakaszlał dyskretnie. Pod chatą rozległy się niespodzianie uderzenia drewnianych tłuków do łuszczenia ryżu. Słaby lecz wyraźny głos z dziedzińca naglił znowu: „Rozdmuchaj żar, o bracie!“ Inny cienki głos odpowiedział przeciągle śpiewnym, rytmicznym tonem: „Rozdmuchaj sam, o drżąca świnio!“ Na ostatnim wyrazie przeciągły głos urwał się nagle, jakby człowiek mówiący te słowa wpadł do głębokiej dziury. Babalaczi zakaszlał znów z pewną niecierpliwością i rzekł poufnym tonem:
— Czy nie myślisz, tuanie, że czas mi już iść? Może zechcesz zaopiekować się moją strzelbą? Jestem człowiekiem co umie być posłuszny — nawet względem Abdulli, który mnie oszukał. Ta strzelba niesie daleko i celnie — jeśli cię to interesuje, tuanie. Nabiłem ją podwójną miarką prochu i trzema siekańcami. Tak, tuanie. A teraz może już pójdę.
Na pierwsze słowa Babalacziego Lingard odwrócił się powoli i wlepił weń tępy, niechętny wzrok chorego człowieka, który budzi się do nowych cierpień. W miarę jak chytry mąż stanu mówił, brwi Lingarda ściągały się coraz bardziej, oczy jego ożywiły się i wielka żyła wystąpiła mu na czoło, rysując się groźnym marsem. Przy ostatnich słowach Babalaczi zająknął się i umilkł, zbity z tropu przez spokojny wzrok starego żeglarza.
Lingard wstał. Twarz jego rozjaśniła się, spojrzał wdół z nagłą łaskawością na niespokojnego Malaja.
— Aha! Więc ci o to chodziło — rzekł, kładąc ciężką rękę na uginającem się ramieniu Babalacziego. — Myślałeś że przybywam aby go zamordować. Co? Odezwijże się, ty wierny psie arabskiego kupca!
— A pocóżbyś tu przybywał, tuanie! — krzyknął Babalaczi w gniewnym wybuchu szczerości — pocóżbyś tu przybywał! Pamiętaj co on zrobił; i pamiętaj że zatruwał nam wciąż uszy gadaniem o tobie. Jesteś mężczyzną. Jeśli nie przybyłeś aby zabić, tuanie, to albo ja jestem głupi, albo... — Urwał, uderzył się dłonią w nagą pierś i dopowiedział zniechęconym szeptem: — albo ty, tuanie.
Lingard spojrzał na niego z pogodną wzgardą. Po długich i uciążliwych rozmyślaniach o zagadkowem, ohydnem postępowaniu Willemsa, kręte ale logiczne wywody Babalacziego były mu miłe jak światło dnia. Oto nareszcie coś co można zrozumieć — jasny skutek prostej przyczyny. Uczuł pobłażliwość dla zwątpiałego mędrca.
— A więc gniewasz się na swego przyjaciela, o jednooki! — rzekł zwolna, kiwając srogiem obliczem tuż nad zmieszaną twarzą Babalacziego. — Coś mi się zdaje że maczałeś gorliwie palce we wszystkiem co się tu stało ostatniemi czasami. Może nie? Ty djabelski synu!
— Niech zginę z twojej ręki, o władco morza, jeśli moje słowa nie są prawdziwe! — rzekł Babalaczi, nie bacząc na nic w swem podnieceniu. — Otaczają cię tutaj wrogowie. On jest z nich najgorszy. Abdulla nicby bez niego nie zrobił, a ja nie byłbym zrobił nic bez Abdulli. Uderz we mnie — a uderzysz we wszystkich!
— Kimże jesteś — wykrzyknął Lingard z pogardą — ty, który śmiesz nazywać siebie mym wrogiem! Kimże jesteś? Błotem! Niczem! Idź naprzód — ciągnął surowo. — Lakas! prędko. Marsz!
Wypchnął Babalacziego przez drzwi i zszedł za nim na dziedziniec po krótkiej drabinie. Wioślarze przykucnięci u ognia obrócili oczy powoli, jakby z trudem, w ich stronę; potem, napozór obojętni, skupili się znów u ogniska, wyciągając ręce nad żarem. Kobiety przerwały pracę i z podniesionemi tłukami w ręku rzuciły szybkie, ciekawe spojrzenia z mroku pod domem.
— Tędy się idzie? — zapytał Lingard, wskazując głową ku małej furtce prowadzącej do zagrody Willemsa.
— Jeśli szukasz śmierci, oto pewna do niej droga — odrzekł beznamiętnym głosem Babalaczi, jakby wyczerpawszy wszystkie wzruszenia. — On mieszka tutaj — ten, który zniszczył twoich przyjaciół; który przyśpieszył śmierć Omara; który knuł z Abdullą najpierw przeciw tobie, potem przeciw mnie. Byłem jak dziecko. O hańbo!... Lecz idź, tuanie. Idź.
— Pójdę gdzie mi się spodoba — rzekł Lingard z naciskiem — a ty możesz iść do djabła; nie jesteś mi już potrzebny. Prędzej wyspy zapadną się na tych morzach niż ja, Radża Laut, stanę się narzędziem kogokolwiek z twego plemienia. Tau? I słuchaj co ci powiem: wszystko mi jedno co z nim zrobisz po dniu dzisiejszym. A mówię to, ponieważ jestem miłosierny.
— Tida! Nie zrobię nic — rzekł Babalaczi, potrząsając głową z gorzką apatją. — Jestem w ręku Abdulli i nic mnie to nie obchodzi, tak jak i ciebie. Nic a nic! — dodał, odwracając się. — Zdobyłem dziś rano wiele mądrości. Niema mężczyzn. Wy biali jesteście okrutni dla waszych przyjaciół i litościwi dla waszych wrogów — a tak postępują głupcy.
Poszedł w stronę rzeki, i nie obejrzawszy się ani razu, znikł w niskim wale mgły leżącej na wodzie i brzegu. Lingard patrzył za nim w zadumie. Po chwili ocknął się i zawołał do swych wioślarzy:
— Hai ya! Słuchajcie! Kiedy zjecie ryż, będziecie czekać na mnie z wiosłami w ręku. Rozumiecie?
— Ada, tuan! — odpowiedział Ali przez dym rannego ogniska, który rozpościerał się powoli, łagodnie po dziedzińcu — słyszymy!
Lingard otworzył zwolna małą furtkę, uszedł kilka kroków pustym dziedzińcem i stanął. Poczuł nad głową krótki oddech powiewu, który minął go, wstrząsnął wszystkiemi liśćmi na wielkiem drzewie — i zamarł w prawie niedostrzegalnem drżeniu gałęzi i witek. Lingard spojrzał instynktownie w górę z nałogu marynarza. Nad nim, pod szarą, nieruchomą pustką burzliwego nieba sunęły niskie, czarne opary w wyciągniętych ławicach, w bezkształtnych plamach, w zwiniętych kosmykach i skręconych zwojach. Nad dziedzińcem i domem płynęła okrągła, ciemna, leniwa chmura, ciągnąc za sobą tren z poplątanych, przejrzystych pasem, niby rozczochrane włosy żałobnicy.
— Strzeż się!
Ten cichy, drżący okrzyk, wysilony, urywany, zadziwił Lingarda swym tonem nieodpowiednim do treści — zadziwił go bardziej niż nagłość przestrogi, udzielonej niewiadomo komu i niewiadomo przez kogo. O ile Lingard mógł dostrzec, znajdował się na dziedzińcu sam jeden. Krzyk się nie powtórzył; czujne oczy starego marynarza, badając ostrożnie mroczną, pustą zagrodę Willemsa, napotykały wszędzie tępą obojętność rzeczy nieożywionych; wielkie, posępne drzewo, zamknięty, ślepy dom, połyskujące płoty z bambusów, a dalej wilgotne, obwisłe zarośla; wszystkie te rzeczy, skazane na wieczne przyglądanie się niepojętym zgryzotom lub radościom rodzaju ludzkiego, przejawiają w swym chłodnym, obojętnym wyglądzie dostojeństwo właściwe nieożywionej materji, która otacza, próżna ciekawości i wzruszeń, tajemniczy niepokój życia co wiecznie się zmienia i nigdy nie kończy.
Lingard odstąpił wbok aby oddzielić się od domu pniem drzewa; obszedł ostrożnie jeden ze słupów podtrzymujących konary i nagle stanął jak wryty żeby nie rozdeptać kupki ciemnego żaru, na którą natknął się niespodzianie po drugiej stronie. Chuda staruszka, drobna, wyschnięta, stała za drzewem wpatrzona w dom; drgnęła, zwróciła się ku Lingardowi, wlepiła w intruza wyblakłe oczy pozbawione wyrazu i kulejąc, ruszyła z miejsca by się wymknąć. Lecz jakby zdawszy sobie sprawę z beznadziejności lub trudności swego zamiaru, przystanęła, zawahała się i wróciła powoli chwiejnym krokiem; mrugając tępo oczami, padła raptem na kolana wśród białego popiołu, pochyliła się nad stosem tlejących węgli i wydęła zapadłe policzki, dmuchając uparcie by rozniecić iskry w pożyteczny płomień. Lingard spoglądał na nią, ale poskąpiła mu najlżejszej choćby uwagi; widać uważała że resztka życia, kołacząca się w jej wychudłem ciele, może służyć tylko do spełnienia najprostszego z domowych obowiązków. Lingard poczekał chwilę i zapytał:
— Czemu wołałaś, o córko?
— Zobaczyłam jakeś wchodził — zaskrzeczała pocichu, przykucnięta z twarzą pochyloną wciąż nad popiołem — i zawołałam aby ją ostrzec. Tak mi kazała. Kazała mi — powtórzyła z jękliwem westchnieniem.
— A czy usłyszała twoje wołanie? — ciągnął Lingard łagodnym, spokojnym głosem.
Wystające łopatki starej kobiety poruszyły się niespokojnie pod cienką tkaniną obcisłej kurtki. Z trudem dźwignęła się z ziemi i pokusztykała, zrzędząc pod nosem, ku stosowi suchego chróstu, który się piętrzył przy płocie.
Lingard patrzył za nią bezmyślnie; nagle usłyszał skrzyp kładki prowadzącej od ziemi do drzwi domu. Wysunął głowę poza osłaniające go drzewo i zobaczył Aissę, która schodziła na dziedziniec, zamknąwszy drzwi za sobą. Podeszła śpiesznie ku drzewu, zatrzymała się wpół kroku z wysuniętą nogą, jakby tknięta nagłem przerażeniem i potoczyła dzikim wzrokiem na prawo i lewo. Głowę miała odsłoniętą. Ciemno-niebieskie płótno spowijało szczelnie całą jej postać obcisłemi ukośnemi fałdami; koniec płótna był zarzucony na plecy. Pukiel czarnych włosów zabłąkał się na jej piersiach. Nagie ręce o otwartych dłoniach i wyciągniętych palcach opadły i przywarły do ciała; w odchylonej wstecz postaci i głowie nieco wsuniętej w ramiona malowało się wyzwanie a zarazem jakby lęk przed oczekiwanym ciosem. Gdy tak stała samotnie wśród ciszy i bezruchu w nienaturalnym, groźnym brzasku posępnego dnia, wydało się Lingardowi że zrodziła się tam na miejscu z czarnych oparów i złowróżbnych, nikłych błysków słońca, które usiłowało przebić gęstniejące chmury i dostać się na bezbarwną pustkę świata.
Lingard ogarnął krótkiem lecz uważnem spojrzeniem zamknięty dom, i wysunąwszy się z za drzewa, szedł zwolna ku Aissie. Rozbiegane jej oczy znieruchomiały nagle, ręce drgnęły w lekkim skurczu, i to były jedyne oznaki że spostrzegła Lingarda; lecz gdy szedł dalej ku domowi, jakby chciał ją wyminąć, rzuciła się naprzód, stanęła przed nim, rozłożywszy ramiona i otwarła szeroko czarne oczy; z rozchylonych jej ust, które jakby usiłowały coś powiedzieć, nie padł żaden dźwięk i nie zmącił znaczącej ciszy tego spotkania. Lingard przystanął; spojrzał na Aissę z powagą i ciekawością. Po chwili rzekł spokojnie:
— Puść mnie. Przybyłem tu aby porozmawiać z pewnym mężem. Czy on się ukrywa? Czy ciebie wysłał?
Zbliżyła się o krok; ramiona jej opadły, lecz zaraz potem wyciągnęła je przed siebie, dotykając prawie piersi Lingarda.
— On nie zna lęku — rzekła cicho głosem drżącym lecz wyraźnym, wysuwając głowę naprzód. — To mój własny lęk kazał mi tu przyjść. On śpi.
— Dość długo już spał — rzekł zwolna Lingard. — Oto przybyłem i czas aby się zbudził. Idź i powiedz mu to, bo inaczej własny mój głos go zawoła. Głos, który on zna dobrze.
Odsunął ręce Aissy stanowczym ruchem i znów chciał ją minąć.
— Stój! — krzyknęła i padła mu do nóg jak podcięta kosą. Nagłość jej ruchu zaskoczyła Lingarda; odstąpił wtył.
— Cóż to znaczy? — wyszeptał zdziwiony i dodał zaraz rozkazującym, szorstkim tonem: — Wstań!
Podniosła się natychmiast i patrzyła na niego, bojaźliwa i nieulękła; stała niepewnie jakby pragnęła uciec, lecz w oczach jej palił się zuchwały ogień, świadczący jasno że postanowiła osiągnąć swój cel — choćby kosztem życia. Lingard ciągnął dalej surowym głosem:
— Zejdź mi z drogi. Jesteś córką Omara i powinnaś wiedzieć, że gdy mężowie spotykają się w świetle dnia, kobiety muszą milczeć i poddać się swemu losowi.
— Kobiety! — odparła z tłumioną gwałtownością. — Tak, jestem kobietą! Twoje oczy widzą to, Radżo Laut, ale czy widzą moje życie? O człowieku wielu bitew! Ja także słyszałam głos broni ognistej; ja także czułam padający na głowę deszcz młodych gałązek i liści ściętych kulami; ja także umiem patrzeć w milczeniu na gniewne twarze i silne ręce wznoszące wysoko ostrą stal. Ja także widywałam dokoła siebie rażonych śmiercią mężów padających bez okrzyku trwogi lub żalu, i pilnowałam snu zmęczonych zbiegów, i patrzyłam w nocny mrok pełen gróźb i śmierci, patrzyłam oczami, które były samą czujnością. Stawiałam czoło bezlitosnemu morzu — tu głos jej załamał się żałośnie — i trzymałam na łonie głowy tych co skonali, szalejąc z pragnienia, i brałam z ich zimnych rąk wiosła, i tak pracowalam iż ci, którzy ze mną byli, nie wiedzieli że znów jeden mąż umarł. Uczyniłam to wszystko. Cóżeś ty więcej uczynił? To było moje życie. A jakie było twoje?
Treść i ton jej słów zatrzymały Lingarda, który słuchał, stojąc bez ruchu, zniewolony do życzliwej uwagi. Umilkła i odetchnęła głęboko; z jej zapatrzonych czarnych źrenic — które błyszczały wielkie, spokojne, okrągłe, obrzeżone wąskim pierścieniem białek — padł podwójny promień duszy, wytężonej w zapamiętałem pragnieniu by przeniknąć najtajniejsze zamysły jego serca. Milczała przez długą chwilę, chcąc uwydatnić znaczenie swoich słów, poczem szepnęła z gorzkim żalem:
— I oto klęczałam u twoich nóg! I oto się boję!
— Jesteś kobietą, której serce — jak mi się zdaje — dość jest wielkie aby wypełnić pierś męża — rzekł Lingard powoli, patrząc z zainteresowaniem w jej oczy — ale mimo to jesteś kobietą, i ja, Radża Laut, nie mam ci nic do powiedzenia.
Słuchała, przechyliwszy głowę z napiętą uwagą; głos Lingarda wydał się jej niespodziany, daleki, nieziemski, jak głosy co we śnie mówią pocichu rzeczy przerażające, okrutne lub bezsensowne, na które odpowiedź jest niemożliwa. Ten człowiek nie ma jej nic do powiedzenia! Załamała ręce, ogarnęła dziedziniec wytężonym, obłędnym wzrokiem, który nic nie dostrzegał, potem spojrzała w górę na beznadziejne, sino-szare niebo o czarnych chmurach; na niespokojną żałobę gorących, wspaniałych niebios, co patrzyły na początek jej miłości, co słyszały jego błagania i jej odpowiedzi, widziały jego żądzę i jej lęk, oglądały jej radość, jej poddanie się — i jego porażkę. Lingard poruszył się zlekka, a ten nieznaczny jego ruch sprawił, że rozproszone, bezładne myśli Aissy zamieniły się w śpieszne słowa.
— Czekaj! — wykrzyknęła zduszonym głosem i ciągnęła dalej szybko, bezładnie: — Stój! Słyszałam. Mężowie rozmawiali często u ogniska... mężowie z mego plemienia. I mówili o tobie — pierwszym z mężów na morzu — mówili że w czas bitwy byłeś głuchy na ludzkie krzyki, lecz potem... Nie! nawet w ciągu walki twoje uszy były otwarte na głos dzieci i kobiet. Mówili... mówili to. A teraz ja, kobieta...
Zamilkła nagle, stała przed nim bez ruchu ze spuszczonemi oczyma i rozchylonemi ustami, jakby się przemieniła w bezduszny, głuchy, ślepy posąg, który nie wie co to strach lub nadzieja, gniew lub rozpacz. Zdumiewający spokój pojawił się na jej twarzy, nagły, rozpaczliwy, niewzruszony; drgały tylko delikatne jej nozdrza, rozdymając się i opadając szybko w urywanym trzepocie jak skrzydła pochwyconego ptaka.
— Jestem biały — rzekł dumnie Lingard, patrząc na nią spokojnie, a prostoduszna jego ciekawość ustępowała litości i rozdrażnieniu; — mężowie, którym przysłuchiwałaś się u ognisk wieczornych, mówili samą prawdę. Moje uszy są otwarte dla twoich próśb. Ale wysłuchaj mnie zanim przemówisz. O siebie lękać się nie potrzebujesz. Możesz zabrać się ze mną choćby i zaraz; znajdziesz schronienie u Saida Abdulli — on przecież wyznaje twą wiarę. A wiedz także i o tem: cokolwiekbyś powiedziała, nie wpłynie to na moje zamiary w stosunku do człowieka co śpi — albo kryje się — w tym domu.
Znów uderzyła w niego spojrzeniem, które było jak cios — nie gniewu lecz pragnienia; silnego, przemożnego pragnienia by zapuścić w niego wzrok, by przejrzeć go, by zrozumieć wszystko: każdą myśl, każde uczucie, każdy zamiar; każdy poryw, każde wahanie w duszy tego człowieka, tego odzianego w biel obcego stworu, który patrzył na nią, który mówił do niej, który oddychał jak każdy inny człowiek, ale był większy, czerwonolicy, białowłosy i pełen tajemnic. Była to przyszłość zaklęta w ciało, było to jutro Aissy; wszystkie dni, wszystkie lata jej życia znalazły się przed nią, żywe i tajemne, zawarte z całą jej dolą i niedolą w piersi tego człowieka, którego można było przekonać, ugłaskać, przebłagać, może wzruszyć, udręczyć — może nawet przerazić — któż to wie? gdyby najpierw można go było zrozumieć!
Aissa widziała już oddawna dokąd zmierzały wypadki. Zauważyła pogardliwy, groźny chłód Abdulli; słuchała, zaniepokojona lecz niedowierzająca, posępnych napomknień Babalacziego, ukrytych jego aluzyj i niejasnych podszeptów aby opuściła bezużytecznego białego człowieka, albowiem jego los będzie ceną pokoju zapewnionego przez mądrych i dobrych, którzy go już nie potrzebują. A on... on sam? Przylgnęła do niego. Niema nikogo poza nim. Niema nic poza nim. Będzie usiłowała pozostać z nim zawsze — przez całe życie! A jednak był od niej daleko. I codzień się oddalał. Codzień wydawał się jej bardziej odległy; szła za nim cierpliwie, z otuchą, naoślep lecz wytrwale przez wszystkie bezdroża jego ducha. Szła za nim w miarę swych sił. Ale niekiedy — w ostatnich czasach bardzo często — czuła się zagubiona jak człowiek co zbłądził w skłębionym gąszczu wielkiego lasu. Dawny urzędnik starego Hudiga wydawał się jej równie daleki, równie wspaniały, równie groźny, równie niezbędny jak słońce bezchmurnych niebios, które daje życie tym krajom, słońce które olśniewa i wysusza, dobroczynne i złe — źródło światła, rozkosznych woni i zarazy. Śledziła Willemsa — śledziła go zbliska, urzeczona miłością, urzeczona niebezpieczeństwem.
Był teraz sam, nie miał poza nią nikogo i widziała — zdawało jej się że widzi — iż jest jako człowiek, który się czegoś boi. Czyż to możliwe? On miałby się bać? Kogo? Tego białego starca, który miał przybyć — który przybył! Może się go i boi. Słyszała o tym mężu odkąd mogła sięgnąć pamięcią. Bali się go najdzielniejsi! Co teraz myśli ten stary, stary człowiek, który wygląda tak potężnie? Co uczyni ze światłem jej życia? Czy je zgasi? Zabierze? Zabierze nazawsze! nazawsze! i zostawi ją w mroku; nie wśród ruchliwej, rozszeptanej nocy pełnej nadziei, kiedy uciszony świat oczekuje powrotu słońca, ale wśród nocy bez kresu, wśród grobowej ciemności, gdzie nic nie oddycha, nic się nie porusza, nic nie myśli — wśród ostatecznego mroku, chłodu i milczenia, bez żadnej nadziei na wschód słońca.
Krzyknęła:
— Twoje zamiary! Ty nic nie wiesz. Ja muszę...
Przerwał jej, podniecony bez powodu, jakby przeszczepiła w niego spojrzeniem coś z własnej niedoli —
— To co wiem mi wystarcza.
Zbliżyła się i stanęła przed Lingardem, kładąc obie ręce na jego ramionach; zdziwiony tą śmiałością, zamrugał oczami, czując jak się w nim budzi nieznane mu wzruszenie, — dziwne, przeszywające i smutne — pod wpływem jej słów, jej głosu, jej dotknięcia — pod wpływem bliskości tej dziwnej kobiety, tej istoty dzikiej i tkliwej, silnej i delikatnej, trwożliwej i stanowczej, która wplątała się tak złowrogo w życie ich obu — jego własne i tamtego białego, tamtego wstrętnego łotra.
— Skąd możesz wiedzieć? — ciągnęła wnikliwym głosem, który płynął jakby prosto z jej serca — skąd możesz wiedzieć? Ja jestem z nim cały dzień. Całą noc. Patrzę na niego; widzę każdy jego oddech, każde spojrzenie jego oczu, każde poruszenie jego warg. Widzę tylko to! Nic dla mnie niema pozatem! I nawet ja go nie rozumiem. Nie rozumiem go! Jego! Mego życia! Jego, który jest dla mnie taki wielki, że zakrywa ziemię i niebo przed moim wzrokiem!
Lingard stał wyprostowany z rękoma w kieszeniach kurtki. Mrugał szybko raz poraz, bo Aissa mówiła z twarzą tuż przy jego twarzy. Męczyła go, zdawał sobie sprawę ze swych wysiłków aby przeniknąć znaczenie jej słów, choć czuł mimowoli że to wszystko napróżno.
Dodała po chwili milczenia:
— Był czas kiedy go rozumiałam. Kiedy wiedziałam co w nim jest, lepiej niż on sam. Kiedy czułam go. Kiedy był w mojej mocy... A teraz uciekł.
— Uciekł? Jakto! Niema go? — krzyknął Lingard.
— Uciekł ode mnie — rzekła; — zostawił mnie samą. Samą. Jestem przy nim zawsze. Ale sama.
Ręce jej zsunęły się powoli z ramion Lingarda i opadły bezsilnie ze zniechęceniem, jakby odsłonił się przed nią — istotą dziką, ciemną, gwałtowną — jakby w owej chwili odsłonił się przed nią wyraźnie wstrząsający fakt naszego odosobnienia, naszej samotności nieprzeniknionej i oczywistej, nieuchwytnej i wiecznej; niepokonanej samotności, która otacza, ogarnia, spowija każdą duszę ludzką od kolebki do grobu, a może i poza grobem.
— Aha! Tak. Rozumiem. Jego twarz odwróciła się od ciebie — rzekł Lingard. — No więc czego chcesz?
— Chcę... Szukałam pomocy wszędzie... przeciwko ludziom... Przeciwko wszystkim... Ja nie wiem. Najpierw przybyli oni, niewidzialni biali ludzie i zadawali śmierć zdaleka... Potem przybył on. Przybył do mnie, smutnej i osamotnionej. Przybył rozgniewany na swoich braci; potężny wśród swego plemienia; rozżalony na tych, których nie widziałam, na plemię, którego mężczyźni nie znają litości a kobiety wstydu. Należał do nich i był wśród nich wielki. Prawda że był wielki?
Lingard potrząsnął zlekka głową. Aissa ściągnęła brwi i mówiła dalej śpiesznie, bezładnie —
— Posłuchaj. Ujrzałam go. Żyłam dawniej u boku dzielnych mężów... u boku wodzów. Kiedy przybył, byłam córką żebraka — ślepca bez sił i nadziei. Przemówił do mnie jakbym była jaśniejsza od słońca, bardziej rozkoszna niż chłodna woda w strumieniu, u któregośmy się spotykali, bardziej...
Niespokojne oczy Aissy dostrzegły na twarzy Lingarda jakiś przelotny wyraz, który zatamował jej oddech na mgnienie i sprawił że wybuchnęła bólem i tak gwałtowną wściekłością, iż Lingard cofnął się o krok niby pchnięty niespodzianym podmuchem wiatru. Podniósł obie ręce dziwacznym, jakby ojcowskim ruchem, zaskoczony, czcigodny, kojący. Aissa wyciągnęła szyję i krzyknęła:
— Mówię ci że byłam dla niego wszystkiem. Wiem! Widziałam!... Bywają chwile że nawet wy, biali, mówicie prawdę. Widziałam jego oczy. Mówię ci że czułam jego oczy! Widziałam jak drżał, kiedy podeszłam do niego, kiedy mówiłam, kiedy go dotknęłam. Spójrz na mnie! Spójrz, Radżo Laut!
Wpatrzyła się w Lingarda wyzywającym, nieruchomym wzrokiem, a potem odwróciła szybko głowę i rzuciła przez ramię spojrzenie pokorne i lękliwe na dom sterczący wysoko za jej plecami — ciemny, zamknięty, koślawy i cichy na krzywych słupach.
Oczy Lingarda spojrzały w tę samą stronę i zawisły wyczekująco na domu. Po chwili mruknął, patrząc podejrzliwie na Aissę:
— Jeżeli teraz nie usłyszał twego głosu, to albo jest daleko — albo jest martwy.
— Jest tutaj — szepnęła trochę ciszej lecz wciąż niespokojnie — jest tutaj. Czekał przez trzy dni. Czekał na ciebie dzień i noc. A ja czekałam z nim razem. Czekałam, śledząc jego twarz, jego oczy, jego usta, słuchając jego słów. Słów, których nie mogłam zrozumieć. Słów, które mówił dniem i słów, które mówił nocą podczas krótkiego snu. Słuchałam. Mówił do siebie, chodząc tam i z powrotem nad rzeką, obok zarośli. A ja chodziłam za nim. Chciałam się dowiedzieć — i nie mogłam! Męczyły go rzeczy, które kazały mu mówić słowami jego plemienia. Mówić do siebie, nie do mnie. Nie do mnie! Co on mówił? Co on chciał zrobić? Czy bał się ciebie? Czy bał się śmierci? Co było w jego sercu? Strach?... Gniew?... Jakie pragnienia?... Jaki smutek? Mówił i mówił; bardzo wiele słów. Cały czas! A ja zrozumieć nie mogłam. Był głuchy na moje słowa. Szłam za nim wszędzie, czyhając na jakiś wyraz, którybym mogła zrozumieć; ale jego duch był w kraju jego plemienia — daleko. Kiedy go dotknęłam, rozgniewał się — o tak!
Uczyniła ruch człowieka odpychającego szorstko natrętną rękę i spojrzała niepewnie na Lingarda oczami pełnemi łez. Przez krótką chwilę dyszała z trudem, jakby zmęczona prędkim biegiem lub walką, a potem spuściła oczy i ciągnęła dalej:
— Dzień po dniu, noc po nocy żyłam, śledząc go, i nic nie widziałam. Serce moje było ciężkie — ciężkie od śmierci, która wśród nas przebywała. Nie mogłam uwierzyć... Myślałam że on się boi. Że boi się ciebie! A potem ja sama poznałam strach... Powiedz, Radżo Laut, czy znasz strach pozbawiony głosu — milczący strach co przychodzi kiedy niema wpobliżu nikogo — kiedy niema nigdzie ani bitwy, ani krzyków, ani gniewnych twarzy lub zbrojnych rąk. Strach, przed którym niema ucieczki!
Zamilkła, utkwiła znów oczy w zakłopotanym Lingardzie i ciągnęła dalej z rozpaczą:
— I wtedy zrozumiałam że nie będzie z tobą się bił! Dawniej — przed wielu dniami — odeszłam od niego dwa razy aby go zmusić do posłuszeństwa mej woli — do walki z ludźmi jego krwi — bo chciałam żeby był mój, tylko mój! O klęsko! Jego ręka była równie zawodna jak wasze białe serca. Uderzyła, pchnięta mojem pragnieniem — i jego pragnieniem mego ciała... Uderzyła ta silna ręka i — o hańbo! — nie zabiła nikogo! Jej okrutny, kłamliwy cios zbudził nienawiść, nie budząc strachu. Naokoło mnie było tylko kłamstwo. Jego siła była kłamstwem. Ludzie mego własnego plemienia kłamali przede mną — i przed nim. Nie znalazł się nikt, ktoby stanął u jego boku podczas spotkania z tobą — z twoją potęgą! nie znalazł się nikt oprócz mnie. Prócz mnie — z moją wściekłością, z moim bólem, z moją słabością. Tylko ja byłam przy nim. A on nie chciał do mnie nawet przemówić. Głupi!
Podeszła blisko do Lingarda skradającym się krokiem, jak obłąkana co pragnie się zwierzyć z warjackiej tajemnicy — wynaturzonej, rozdzierającej i śmiesznej; jak obłąkana co pragnie wyjawić którąś z tych strasznych myśli, błądzących nieustannie w mroku szaleństwa niby potwory — fantastyczne, okrutne, żałosne. Lingard patrzył na nią zdziwiony lecz nieugięty. Rzekła mu bardzo cicho prosto w twarz:
— On jest mi wszystkiem! Wszystkiem. Jest moim oddechem, mojem światłem, mojem sercem... Odejdź... Zapomnij o nim... Niema już w nim ani odwagi, ani mądrości, a ja utraciłam swą władzę... Odejdź i zapomnij. Masz innych wrogów... Zostaw mi go. On był kiedyś mężem... Jesteś zbyt wielki. Nikt ci się oprzeć nie może... Usiłowałam ci się oprzeć... a teraz wiem... Żebrzę o miłosierdzie. Zostaw mi go i odejdź!
Urywki tych zaklęć jak gdyby miotały się na falach jej łkań. Lingard, napozór obojętny, stał ze wzrokiem utkwionym w dom i czuł w sobie głęboki, nieodparty krytycyzm — ów nielogiczny poryw niechęci, który jest nawpół wstrętem, nawpół mętną trwogą i budzi się w sercach wobec wszystkiego co nowe, niezwykłe, co nie mieści się w ramach naszego sumienia — owo przeklęte uczucie, złożone z gniewu, lekceważenia i świadomości własnej podniosłej cnoty, uczucie które zmienia nas w istoty głuche, ślepe i wzgardliwe, tępe na wszystko co różni się od nas.
Odpowiedział, nie patrząc na nią zrazu i mówiąc w stronę domu, który pociągał nieodparcie jego wzrok:
— Ja mam odejść? Przecież on sam chciał żebym tu przybył!... To ty musisz odejść. Nie wiesz czego żądasz. Posłuchaj. To człowiek stracony. Odejdź do swoich. Zostaw go. On...
Urwał, zwrócił na nią spokojne, zaczerwienione oczy; zastanowił się, jakby szukając odpowiedniego wyrazu, wreszcie strzepnął palcami i rzekł —
— Koniec.
Odstąpiła w tył z oczami wbitemi w ziemię, podniosła zwolna ramiona szerokim ruchem pełnym nieświadomego tragizmu i przycisnęła obie ręce do skroni. Odezwała się głosem łagodnym, wibrującym, jakby głośno rozmyślając:
— Powiedz strumieniowi żeby nie biegł do rzeki; powiedz rzece żeby nie biegła do morza. Krzycz. Gniewaj się. Może usłuchają. Ale ja sądzę że strumień nie zwróci uwagi na twoje słowa. Strumień, który tryska z górskiego zbocza i biegnie do wielkiej rzeki. Nie zwróci uwagi na twoje słowa, bo nie dba nawet o górę co dała mu życie, bo rozdziera ziemię z której wytryskuje. Rozdziera ją, zjada, niszczy — aby dążyć szybciej ku rzece — i zatracić się w niej nazawsze... O Radżo Laut! Ja nie dbam o nic.
Zbliżała się znów do Lingarda. powoli, opornie, niby pchana niewidzialną ręką i mówiła dalej słowami jakby wyszarpniętemi z głębi jestestwa:
— Nie dbałam o własnego ojca. O mego ojca, który umarł. Byłabym raczej... Ty nie wiesz co ja zrobiłam... ja...
— Daruję ci jego życie — rzekł śpiesznie Lingard.
Stali obok siebie, patrząc sobie w oczy; Aissa nagle uciszona a Lingard zamyślony i niespokojny, przejęty mętnem uczuciem jakby porażki. A przecież porażki nie doznał. Nie chciał wcale zabić tego człowieka, chyba w pierwszym porywie gniewu, już dawno. Dni gorzkiego zdziwienia zabiły gniew; zostało tylko gorzkie oburzenie i gorzka chęć aby sprawiedliwości stało się zadość. Był niezadowolony i zaskoczony. Zetknął się niespodziewanie z ludzką istotą — i to kobietą — która sprawiła, że wyjawił przedwcześnie swą wolę. Będzie go miała. Ale ona musi wiedzieć, musi pojąć że dla takich ludzi jak Willems niema łaski ani przebaczenia.
— Zrozum — rzekł zwolna — że daję ci jego życie nie z litości, ale po to by go ukarać.
Drgnęła; śledziła każde słowo na jego ustach, a gdy skończył mówić, trwała dalej w bezruchu, zdumiona, cicha, niema. Pojedyncza kropla deszczu, olbrzymia, przejrzysta i ciężka, jak nadludzka łza lecąca szybko wprost z góry, rzekłbyś przedarła się przez ponure niebo, uderzyła głośno o suchą ziemię między nimi i rozprysnęła się promieniście. Aissa załamała ręce, oszołomiona strachem nowym dlań i niezrozumiałym. Jej szept pełen męki bardziej był przeszywający od najostrzejszego krzyku.
— Za jaką karę? Czy go zabierzesz? Zabierzesz go ode mnie? Posłuchaj co uczyniłam. To ja...
— Ach! — wykrzyknął Lingard, który patrzył w stronę domu.
— Kapitanie Lingard, niech pan jej nie wierzy — zawołał Willems ode drzwi, gdzie się ukazał z zapuchniętemi powiekami i nagą piersią. Chwyciwszy z obu stron framugę drzwi, stał przez chwilę i patrzył dziko, wijąc się, jakby był przybity do krzyża. Nagle pochylił się i zbiegł na dół pomostem, a deski odpowiadały głucho na każdy jego krok.
Gdy Willems poczuł pod nogami twardy grunt dziedzińca, powściągnął zapamiętały swój pęd i zaczął iść zwykłym krokiem. Stawiał sztywno nogi, patrząc z niezmierną uwagą w twarz Lingarda; nie spoglądał ani w prawo, ani w lewo tylko na jego twarz, jakby nie było na świecie nic prócz tego oblicza, które znał dobrze i którego się lękał, prócz tej siwej, surowej i groźnej głowy; wpatrywał się w nią z natężeniem, rzekłbyś usiłując przeczytać zdaleka drobny druk. W chwili gdy Willems zszedł z pomostu, cisza, spłoszona nierównym odgłosem jego kroków, opadła znów na dziedziniec; cisza chmurnych niebios i bezwietrznego powietrza, posępna cisza ziemi zgnębionej widokiem nadciągającej zawieruchy, cisza świata zbierającego siły aby stawić czoło burzy.
Willems przebił się przez tę ciszę i stanął o jakie sześć stóp od Lingarda. Stanął, bo poprostu nie mógł iść dalej. Ruszył ode drzwi z zuchwałym zamiarem: chciał poklepać starego po ramieniu. Nie miał pojęcia iż ten człowiek okaże się taki wysoki, taki barczysty, taki niedostępny. Wydało się Willemsowi że jeszcze nigdy, nigdy w życiu nie widział Lingarda.
Zaczął z trudem —
— Niech pan nie wierzy...
Zakaszlał się, słowa jego przeszły w cichy bełkot; zaraz potem podniósł brodę i jakgdyby przełknął parę kamyków. Lingard, który patrzył na niego bacznie, zobaczył że pod skórą jego szyi przesunęła się dwa razy w górę i w dół kość — śpiczasta i trójkątna jak głowa węża. Potem to ustało. Znieruchomiał.
— No — rzekł Lingard i urwał niespodzianie na tem słowie. Trzymając rękę w kieszeni, ścisnął mocno rękojeść rewolweru wypychającego mu kurtkę na biodrze; pomyślał jak prędkoby mógł zakończyć spór z tym człowiekiem, co tak pragnął wydać się w jego ręce — i jaki niewłaściwy byłby taki koniec! Nie mógł znieść myśli aby ten człowiek mu uszedł, rozstając się z życiem; aby uszedł strachowi, zwątpieniu, wyrzutom sumienia i pogrążył się w spokojnej, niezawodnej śmierci. Lingard miał go teraz w ręku. I ani myślał go wypuścić — pozwolić by zniknął nazawsze w lekkim niebieskawym dymie wystrzału. Gniew wzbierał w Lingardzie. Czuł jakby dotknięcie palącej dłoni na sercu. Nie na piersiach lecz na samem sercu, na tej drgającej, niezmordowanej odrobinie materji, która odpowiada na każde wzruszenie, która łopoce z radości, przerażenia lub gniewu.
Odetchnął głęboko. Widział przed sobą nagą pierś Willemsa, wzdymającą się raz po raz pod rozchełstaną kurtką. Spojrzał w bok i zobaczył że łono stojącej przy Willemsie Aissy faluje w szybkim oddechu, poruszającym zlekka jej rękę przyciśniętą do piersi; zdawało się że ta ręka o rozstawionych i trochę zakrzywionych palcach chwyta coś czego objąć nie może. Upłynęła prawie minuta — jedna z tych minut, podczas których głos zamiera a myśli kłębią się w głowie jak uwięzione w klatce ptaki, rzucające się napróżno, wyczerpane rozpaczą.
W ciągu owej minuty milczenia gniew Lingarda wzmógł się i spiętrzył jak olbrzymia, czubata fala biegnąca po zmąconej piaszczystej płyciźnie. Ryk tej fali napełnił mu uszy, potężny i drażniący; Lingard doznał wrażenia, że głowa mu pęknie natychmiast od wzrastającej siły tego dźwięku. Spojrzał na Willemsa. Ten wstrętny człowiek o kamiennych oczach stał nieruchomo, sztywno, jakby wyzionął w tej chwili podłego ducha a trup nie zdążył jeszcze się zwalić. Przez cząstkę sekundy Lingard ulegał temu złudzeniu i ogarnął go lęk; wydało mu się że łotr skonał pod wściekłem spojrzeniem jego oczu. Powieki Willemsa zatrzepotały, a nieświadome, przelotne drgnienie, przebiegające jego wyprostowaną, sztywną postać, rozjątrzyło Lingarda jak nowa zniewaga. Ten człowiek śmie się poruszyć! Śmie mrugać oczami, oddychać, istnieć; tutaj, pod jego wzrokiem! Palce ściskające rewolwer rozluźniły się stopniowo. W miarę jak się wzmagała wściekłość Lingarda, rosło także jego lekceważenie dla narzędzi, które przeszywają lub zadają ciosy, narzędzi które stają między ręką i przedmiotem nienawiści. Pragnął innego zadośćuczynienia. Gołemi rękami, na Boga! żadnej broni palnej. Rękami, które mogą chwycić Willemsa za gardło, uniemożliwić mu obronę, zmasakrować twarz na bezkształtne mięso; rękami, które poczują całą rozpacz jego oporu i przezwyciężą ten opór wśród gwałtownej rozkoszy kontaktu, długiego i pełnego wściekłości, bliskiego i brutalnego.
Puścił rewolwer, stał przez chwilę w niepewności, potem wyciągnął szybko ręce, rzucił się naprzód — i wszystko znikło mu z oczu. Nie widział już tego mężczyzny, tej kobiety, ani ziemi, ani nieba — nie widział nic, jakby w tym jednym kroku zostawił za sobą świat i dostał się w czarną pustkę. Słyszał wkoło siebie krzyki w tym mroku, podobne do smutnych, żałosnych krzyków morskiego ptactwa, które zamieszkuje samotne skały na wielkich oceanach. Nagle jakaś twarz ukazała się o parę cali od jego twarzy. Twarz Willemsa. Poczuł coś w lewej ręce. Jego gardło... Ach! Coś co się rzuca w górę i w dół jak głowa węża... Ścisnął mocno. Był z powrotem na świecie. Ujrzał szybki trzepot powiek nad oczami, z których widać było tylko białka, ujrzał grymas podciągniętej wargi, rząd zębów błyszczących poprzez obwisłe wąsy... Mocne białe zęby. Wepchnie je w to kłamliwe gardło... Cofnął do ramienia prawą rękę zaciśniętą w pięść. Z pod jego stóp wznosiły się krzyki morskich ptaków. Tysięcy morskich ptaków. Coś trzymało mu nogi... Cóż u djabła... Wymierzył cios wprost od ramienia, poczuł wstrząs aż w łopatce i nagle zdał sobie sprawę że uderza w bierną masę, która nie stawia oporu. Serce ścisnęło mu się z zawodu, z wściekłości, z upokorzenia. Wyrzucił naprzód lewą rękę, otworzył ją z pośpiechem, jakby spostrzegłszy że chwycił przypadkiem coś wstrętnego — i śledził osłupiałemi oczami Willemsa, który zatoczył się w tył, trzymając biały rękaw kurtki wpoprzek twarzy. Lingard patrzył jak odległość zwiększała się między nimi, choć nie ruszał się z miejsca; nie był w stanie wytłumaczyć sobie dlaczego taka duża przestrzeń ich przedzieliła. Powinno było stać się naodwrót. Powinni byli zetknąć się jeszcze bliżej i... Ach! Więc on nie chciał walczyć, nie chciał się opierać, nie chciał się bronić! Ten nędznik! Tak, nędznik! Zdumiało to Lingarda, pognębiło, napełniło goryczą; poczuł rozpaczliwą pustkę niby małe dziecko ograbione z zabawki. Krzyknął z niedowierzaniem:
— Czy będziesz mnie oszukiwał do końca?
Czekał na jakąś odpowiedź. Czekał z niepokojem i niecierpliwością, która podrywała go z miejsca. Czekał na jakieś słowo, jakiś znak; na jakiś groźny ruch. Nic! Tylko dwoje nieruchomych oczu wpatrzonych w niego błyszczało nad białym rękawem. Widział jak wzniesione ramię, oderwawszy się od twarzy, opadło wzdłuż ciała. Ramię z wielką plamą na bieli rękawa. Plamą czerwieni. Policzek był rozcięty. Krwawił. Z nosa także płynęła krew i ciekła mokrą pręgą po szczęce wzdłuż przystrzyżonej brody; jeden wąs zmienił się w ciemny łachman sterczący nad wargą. Kropla krwi zawisła na kępce zlepionych włosów; wisiała przez chwilę i skoczyła na ziemię. Za nią pociekło wiele innych kropel, goniły się, skacząc szybko. Jedna upadła na pierś i zsunęła się natychmiast krętą drogą niby uciekający owad; zostawiła wąski ciemny ślad na białej skórze. Lingard patrzył na to, patrzył na drobne, ruchliwe krople, patrzył na swoje dzieło z głuchem zadowoleniem, z gniewem, z żalem. To nie wyglądało na wymiar sprawiedliwości. Pragnął podejść bliżej do tego człowieka, usłyszeć go mówiącego, usłyszeć jakieś rzeczy wstrętne, złe, któreby usprawiedliwiły gwałtowny cios. Chciał ruszyć z miejsca i zdał sobie sprawę, że coś pęta mu ciasno nogi tuż pod łydkami. Targnął machinalnie nogą, przerwał więzy i poczuł odrazu że przeniosły się na drugą nogę; więzy ludzkich ramion, ciepłe, miękkie, rozpaczliwe. Spojrzał w dół oszołomiony. Ujrzał ciało Aissy wyciągnięte na ziemi jak ciemnobłękitny łachman. Czołgała się na brzuchu, czepiając się uparcie jego nogi obu rękami. Widział wierzch jej głowy, długie czarne włosy spływające na jego stopę, na zdeptaną ziemię naokoło trzewika. Te włosy zakrywały mu nogę. Usłyszał krótki, miarowy jęk jej oddechu. Ujrzał w myśli niewidzialną jej twarz tuż przy swej pięcie. Jedno kopnięcie w tę twarz mogło go wyswobodzić. Nie śmiał się jednak poruszyć i krzyknął:
— Puść mnie! Puść! Puść!
Jedynym skutkiem tych krzyków było zacieśnienie jej ramion. Z niezmiernym wysiłkiem starał się podciągnąć prawą nogę do lewej i poniekąd mu się to udało. Usłyszał wyraźnie tarcie jej ciała wlokącego się po ziemi. Usiłując się wyswobodzić, szarpnął nogę do góry. Tupnął. Rozległ się głos mówiący ostro:
— Spokojnie, kapitanie Lingard, spokojnie!
Na dźwięk tego głosu oczy Lingarda pobiegły ku Willemsowi; znieruchomiał nagle pod wpływem zbudzonych wspomnień, uspokojony jasnym dźwiękiem znajomych słów, — uspokojony jak dawniej, kiedy razem handlowali, kiedy Willems był mu zaufanym, zaradnym towarzyszem w miejscowościach odludnych i niebezpiecznych; kiedy ten człowiek, który umiał się opanować o wiele lepiej niż Lingard, oszczędzał mu niejednego kłopotu, powstrzymywał go od niejednego porywczego, gwałtownego czynu, ostrzegając w porę dobrodusznym szeptem lub okrzykiem. „Spokojnie, kapitanie Lingard, spokojnie“. Zdolny człowiek. To Lingard go wychował. Najzdolniejszy człowiek na wyspach. Gdyby był u Lingarda pozostał, wówczas wszystko to... Zawołał do Willemsa —
— Powiedz jej żeby mię puściła, bo inaczej...
Willems coś krzyknął; Lingard czekał przez chwilę, potem spojrzał niepewnie w dół i ujrzał Aissę wciąż wyciągniętą w milczeniu i bezruchu z głową u jego stóp. Poczuł nerwową niecierpliwość, która zatrącała o strach.
— Mówię ci, każ mię puścić, każ jej odejść. Dość tego! — krzyknął.
— Już pana puściła — odrzekł spokojny głos Willemsa. — Pan stoi na jej włosach. Ona nie może się ruszyć.
Lingard skoczył w bok i odwrócił się szybko. Zobaczył że Aissa usiadła i zakryła twarz rękami; okręcił się powoli na pięcie i spojrzał na Willemsa. Willems trzymał się bardzo prosto, ale stał niepewnie na nogach i wciąż dreptał prawie na miejscu, jak pijak, który stara się zachować równowagę. Lingard patrzył nań chwilę, poczem zawołał, gniewny i rozżalony —
— Co masz na swoje usprawiedliwienie?
Willems ruszył ku niemu. Szedł powoli, zataczając się trochę za każdym krokiem; przyłożył rękę do twarzy, potem spojrzał na tę rękę, podnosząc ją do oczu, jakby w zagłębieniu dłoni ukrywał jakiś drobny przedmiot, któremu chciał przypatrzyć się skrycie. Nagle gwałtownym ruchem pociągnął ręką po kurtce i zostawił na niej długą pręgę.
— A to się pan spisał — rzekł.
Stał przed Lingardem z jednem okiem zapadłem głęboko w policzek puchnący coraz bardziej i machinalnie dotykał raz po raz nadwerężonej twarzy; po każdem takiem dotknięciu przyciskał dłoń do czystego miejsca na kurtce, pokrywając białą dymkę krwawemi śladami jakby zniekształconej, potwornej ręki. Lingard patrzył i milczał. Wreszcie Willems przestał tamować krew i stał, opuściwszy ręce, z twarzą stężałą, wykrzywioną pod plamami zakrzepłej krwi; zdawało się że go tam postawiono ludziom na przestrogę — zagadkową postać pokrytą jakiemiś okropnemi, symbolicznemi znakami o niezmiernej doniosłości. Powtórzył tonem wyrzutu, wymawiając słowa z trudnością:
— A to się pan spisał!
— Okazało się że miałem o tobie za dobre pojęcie — odrzekł gorzko Lingard.
— A ja o panu. Czy pan nie rozumie, że mogłem kazać zabić tamtego durnia i spalić całą posiadłość, zetrzeć ją z oblicza ziemi. Gdybym był chciał, znalazłby pan tam tylko kupę popiołu. Mogłem to zrobić. Ale nie chciałem.
— Nie umiałeś na to się zdobyć. Nie śmiałeś. Ty łotrze! — krzyknął Lingard.
— Poco mi pan wymyśla?
— Prawda — odparł Lingard — niema na ciebie dość ciężkiej obelgi.
Zapadło krótkie milczenie. Na dźwięk tych szybko wymienionych słów Aissa dźwignęła się z ziemi, gdzie siedziała żałosna, zgnębiona i zbliżyła się do obu mężczyzn. Stała z boku, patrząc chciwie i wytężając umysł w rozpaczliwym wysiłku; oczy jej były rozbiegane i oszalałe, jak u kogoś kto dałby życie aby przeniknąć znaczenie zdań wypowiedzianych w obcym języku — znaczenie złowróżbne, wyroczne, ukryte w dźwiękach tajemniczych wyrazów, zdumiewających, nieznanych i obcych.
Willems pominął milczeniem słowa Lingarda; lekkim ruchem ręki jakby odepchnął je ku innym cieniom przeszłości. Potem rzekł:
— Pan mnie uderzył; pan mnie znieważył...
— Znieważyłem cię! — przerwał Lingard gwałtownie. — Kto — co może cię znieważyć, — ty... ty...
Zatchnął się, uczynił krok naprzód.
— Powoli! powoli — rzekł Willems spokojnie. — Mówię panu że bić się nie będę. Rozumie pan co ja mówię? Nie — ruszę — nawet — palcem.
Mówił zwolna, podkreślając każde słowo lekkiem targnięciem głowy i patrzył na Lingarda; prawe oko miał otwarte i duże, lewe małe i prawie zamknięte przez obrzęk twarzy, która wyglądała jak ściągnięta cała na jedną stronę, niby odbita we wklęsłem zwierciadle. Stali wprost naprzeciw siebie; jeden wysoki, szczupły, oszpecony, drugi — wysoki, ociężały, surowy.
Willems ciągnął dalej —
— Gdybym chciał pana zranić, gdybym chciał pana zabić — łatwoby mi to przyszło. Stałem we drzwiach dość długo aby pociągnąć za kurek — a pan wie że strzelam celnie.
— Byłbyś chybił — rzekł Lingard z przekonaniem. — Jest na świecie taka rzecz jak sprawiedliwość.
Na dźwięk tego słowa wymówionego własnemi wargami zatrzymał się zmieszany, jakby usłyszał znienacka druzgocący wyrzut. Gniew jego urażonej dumy, gniew jego skrzywdzonego serca wyczerpał się w ciosie zadanym Willemsowi; zostało tylko poczucie jakiejś niezmiernej hańby — czegoś niejasnego, wstrętnego i strasznego, co rzekłbyś otaczało go ze wszystkich stron, czaiło się naokoło niego nieuchwytnemi, skradającemi się ruchami, niby banda morderców w mrokach rozległych i groźnych. Czyż istnieje pod słońcem taka rzecz jak sprawiedliwość? Wpatrzył się z takiem natężeniem w człowieka stojącego przed sobą, że przeniknął go wzrokiem jakby nawskroś, że w końcu widział tylko nieokreśloną mgłę o ludzkim zarysie. Czy ta mgła rozwieje się z pierwszem tchnieniem powiewu i nic po sobie nie zostawi?
Drgnął gwałtownie na dźwięk głosu Willemsa. Willems mówił —
— Prowadziłem się bardzo moralnie, pan to wie dobrze. Chwalił pan zawsze moje niezłomne zasady — przecież pan to pamięta. Pan wie także że nigdy nie kradłem — jeśli pan to ma na myśli. Zaciągnąłem dług. Pan wie ile spłaciłem. Była to z mojej strony pomyłka. Ale niech pan sobie uprzytomni jakie stanowisko zajmowałem w Makassarze. Powinęła mi się noga w interesach prowadzonych na własny rachunek i zadłużyłem się. Czy miałem pójść na dno w oczach tych wszystkich ludzi, którzy mi zazdrościli? Ale to już minęło. To była pomyłka. Zapłaciłem za nią. Pomyłka.
Oniemiały Lingard milczał ze spuszczonemi oczami. Patrzył na gołe stopy Willemsa, a gdy Willems zamilkł, powtórzył bezdźwięcznie —
— Pomyłka...
— Tak jest — wycedził Willems w zadumie i ciągnął dalej ze wzrastającem ożywieniem: — Jakem już mówił, prowadziłem się zawsze moralnie. Moralniej niż Hudig, niż pan. Tak, moralniej niż pan. Trochę piłem, trochę grałem w karty. Któż tego nie robi? Ale od dziecka miałem zasady. Właśnie, zasady. Interes jest interesem, a ja nigdy osłem nie byłem. Nie ceremonjowałem się z durniami. Obrywali zawsze po łbie za swoją głupotę, kiedy mieli ze mną do czynienia. Zło było w nich, nie we mnie. Ale jeśli chodzi o zasady, to już inna sprawa. Unikałem kobiet. Niewolno zadawać się z kobietami — i nie miałem na to czasu — i pogardzałem niemi. Teraz ich nienawidzę!
Wysunął koniec języka różowy i wilgotny, który przebiegał tu i tam pod spuchniętą, poczerniałą wargą, jakby żył samoistnem życiem. Czubkami palców dotknął rany na policzku, obmacał ją wkoło ostrożnie; nieuszkodzona strona jego twarzy wyglądała przez chwilę jakby była zatroskana i niespokojna o stan tej drugiej połowy, takiej obolałej i drętwej.
Zaczął znów mówić, a głos mu drgał jakby od poskromionego wzruszenia.
— Gdy pan zobaczy się w Makassarze z moją żoną, niech pan zapyta czy nie mam racji jej nienawidzieć. Była niczem, a ja zrobiłem z niej panią Willems. Z tej metyski! Niech pan zapyta jak mi okazała wdzięczność. Niech pan zapyta... Ale mniejsza z tem. No więc przywiózł mię pan tu i rzucił na ląd jak wór śmiecia; rzucił mię pan tu i zostawił; nie miałem żadnego zajęcia, żadnych widoków na przyszłość — gryzły mnie tylko wspomnienia. Zostawił mię pan tu na łasce Almayera, tego durnia, który mię o coś podejrzewał. A o co? Djabli go wiedzą. Ale podejrzewał mnie i nienawidził od samego początku; pewno dlatego że pan okazywał mi przyjaźń. O, ja umiem w nim czytać jak z nut. On nie jest bardzo sprytny, ten pana wspólnik sambirski, ale umie być nieprzyjemny. Mijały miesiące. Myślałem że umrę poprostu z nudów, że mnie zadręczą myśli i żale. A wówczas...
Uczynił szybko krok w stronę Lingarda, a jednocześnie i Aissa przysunęła się do nich, jakby pod wpływem tej samej myśli, tego samego instynktu, pchnięta wolą Willemsa. Stali w zwartej grupie; obaj mężczyźni poczuli że nieruchome powietrze między ich twarzami zafalowało od lekkiego oddechu niespokojnej kobiety, która ogarniała ich pytającem, rozpaczliwem i zdumionem spojrzeniem dzikich, żałosnych oczu.
Willems odwrócił się od niej trochę i zniżył głos.
— Niech pan na nią spojrzy — rzekł, kiwnąwszy głową prawie niedostrzegalnie w stronę Aissy, do której stał bokiem. — Niech pan na nią spojrzy! Nie trzeba jej wierzyć. Co ona panu mówiła? Spałem. Musiałem wyspać się wreszcie. Czekałem na pana trzy dni i trzy noce. Przecież trzeba było trochę się przespać. Kazałem jej czuwać, i pilnować pana przyjścia, i natychmiast mnie zawołać. Czuwała. Ale nie można jej wierzyć. Nie można wierzyć żadnej kobiecie. Któż zgadnie co świta im w głowie? Nikt. Nic wiedzieć nie można. Wie się tylko jedno: inaczej myślą a inaczej mówią. Żyją obok nas. Wydaje się że nas nienawidzą albo kochają; pieszczą nas albo dręczą; porzucają nas albo lgną do nas z niesłychaną uporczywością dla jakichś swoich niezbadanych i strasznych przyczyn — których się nigdy nie pozna! Niech pan spojrzy na nią i niech pan spojrzy na mnie. Na mnie — piekielne jej dzieło. Co ona panu mówiła?
Głos jego zniżył się do szeptu. Lingard słuchał bardzo uważnie, wsparłszy podbródek na ręce, którą obejmował białą brodę; łokieć jego spoczywał w dłoni drugiej ręki. Patrzył wciąż w ziemię. Szepnął, nie podnosząc wzroku —
— Jeśli chcesz wiedzieć, błagała mię o twoje życie, jakby to było coś co warto wziąć lub darować!
— A mnie przez trzy dni błagała abym pana sprzątnął — rzekł szybko Willems. — Przez trzy dni nie miałem ani chwili spokoju. Gadała bezustanku. Obmyślała zasadzki. Szukała wciąż tu naokoło miejsca, gdziebym mógł się ukryć i powalić pana niezawodnym strzałem, kiedy pan będzie się zbliżał. To jest prawda. Daję panu na to słowo.
— Twoje słowo! — mruknął Lingard z pogardą.
Willems nie zwrócił na to uwagi.
— Och, cóż to za dzikie stworzenie — ciągnął dalej. — Pan nie wie... Kiedy pan odjechał, chciałem zabić czas — coś robić, zająć czemś myśli — zapomnieć o wszystkich troskach póki pan nie wróci. I... niech pan na nią spojrzy... Wzięła mnie jakbym do siebie nie należał. Wzięła mnie. Ona, ta dzikuska. Nie wiedziałem że jest we mnie coś czego ona może się uczepić. We mnie, w europejczyku cywilizowanym i mądrym! Ona, która ma tyle rozumu co dzikie zwierzę! Ale wynalazła coś we mnie. Wynalazła to, i byłem zgubiony. Wiedziałem że jestem zgubiony. Dręczyła mnie. Byłem gotów na wszystko. Opierałem się — ale byłem gotów. I o tem wiedziałem także. Przerażało mię to bardziej od wszystkiego, bardziej niż własne cierpienia, a niech mi pan wierzy że cierpiałem strasznie.
Lingard słuchał urzeczony, zdumiony, jak dziecko słucha czarodziejskiej baśni, i poruszył zlekka nogami, gdy Willems zatrzymał się by nabrać tchu.
— Co on mówi? — krzyknęła nagle Aissa.
Obaj mężczyźni spojrzeli szybko na nią a potem na siebie.
Willems zaczął znów mówić z pośpiechem —
— Usiłowałem jakoś sobie radzić. Chciałem zabrać ją od tamtych ludzi. Poszedłem do Almayera: największy dureń, jaki... Potem przyjechał Abdulla — i ona uciekła. Zabrała z sobą coś ze mnie, co musiałem odzyskać. Musiałem. A jeśli chodzi o pana, kapitanie Lingard, zmiana która tu zaszła musiała nastąpić prędzej czy później; nie mógł pan pozostać tu władcą nazawsze. Dręczę się nie tem, co zrobiłem. Dręczę się tem, dlaczego to zrobiłem. Tym obłędem, który pchnął mnie do tego. Tem czemś co mnie napadło. To może jeszcze kiedy wróci.
— Mogę cię zapewnić, że wtedy nikomu to już krzywdy nie wyrządzi — rzekł Lingard znacząco.
Willems spojrzał na niego tępym wzrokiem i ciągnął dalej —
— Walczyłem z nią. Pchała mię do gwałtów, do morderstwa, pchała mię cały czas, wytrwale, rozpaczliwie — niewiadomo dlaczego. Na szczęście Abdulla miał olej w głowie. Inaczej nie wiem cobym był zrobił. Trzymała mnie wówczas w ręku. Trzymała mnie jak zmora straszliwa i słodka. Wkrótce się to zmieniło. Obudziłem się. Znalazłem się obok zwierzęcia złego jak dziki kot. Pan nie wie przez co ja przeszedłem. Jej ojciec chciał mnie zabić — i ona go o mało co nie zabiła. Nie wiem co było okropniejsze. Jestem pewien że nie cofnęłaby się przed niczem aby swoją własność obronić. I kiedy pomyślę że to ja, ja, Willems... Nienawidzę jej. Jutro może będzie chciała mnie zabić. Skąd mam wiedzieć co w niej jest? Może teraz z kolei mnie zechce zabić!
Umilkł rozdygotany i dodał z lękiem —
— Ja nie chcę tu umrzeć.
— Ach tak? — rzekł Lingard w zamyśleniu.
Willems zwrócił się do Aissy i wskazał na nią kościstym palcem.
— Niech pan na nią spojrzy. Zawsze jest przy mnie. Zawsze tuż przy mnie. Zawsze śledzi mnie, śledzi... czegoś wypatruje. Niech pan spojrzy na jej oczy. Jakie wielkie! Jak one patrzą! Nie uwierzyłby pan że umie je zamknąć jak wszyscy ludzie. Chyba nigdy ich nie zamyka. Zasypiam, jeśli mi się uda, pod ich spojrzeniem, a kiedy się budzę, tkwią we mnie nieruchomo niby oczy trupa. Póki leżę cicho, i one się nie ruszają. Słowo daję, nie drgną póki ja się nie ruszę, a wówczas nie opuszczają mnie jak para szpiegów. Śledzą mnie; kiedy się zatrzymam, czekają cierpliwe i błyszczące na chwilę mej nieuwagi, czekają jakby chciały coś popełnić. Popełnić coś okropnego. Niech pan spojrzy na jej oczy! Nic z nich wyczytać nie można. Są wielkie, groźne — i puste. Oczy przeklętej dzikuski, pół Arabki, pół Malajki. Dręczą mnie! Niech pan mię stąd zabierze. Przysięgam panu że tego nie wytrzymam. Jestem biały! Jestem biały!
Krzyczał ku posępnemu niebu, obwieszczając rozpaczliwie pod gęstniejącemi chmurami o swem nieskalanem, wyższem pochodzeniu. Krzyczał z podniesioną głową, wywijał obłędnie rękoma, wychudły, obszarpany, oszpecony — jak warjat szalejący z jakiejś niewiadomej przyczyny, stwór niedorzeczny, wstrętny, żałosny i śmieszny. Lingard, który patrzył w ziemię pogrążony w zadumie, rzucił mu z pod brwi szybkie spojrzenie; Aissa stała ze splecionemi dłońmi. Na przeciwległym końcu dziedzińca stara Malajka — niewyraźna, zgrzybiała zjawa — dźwignęła się bezszelestnie aby zobaczyć co się dzieje, poczem opadła ukradkiem na ziemię i przycupnęła nad małą kupką żaru. Głos Willemsa rozlegał się po dziedzińcu, potężniejąc z każdem słowem i nagle umilkł, niby woda która przestała się lać z przewróconego naczynia. W tej samej chwili grzmot rzekłbyś podchwycił słowa Willemsa i zawarczał głucho od strony wzgórz w głębi lądu. Warkot rósł wśród niewyraźnych pomruków, spotężniał do ryku; zbliżył się, pędząc wdół rzeki, przebiegł tuż w ogłuszającym łoskocie i osłabł natychmiast, zamierając wśród monotonnych, tępych ech między niezliczonemi zakrętami niższego biegu Pantai. Nad wielkim lasem, nad mnogim ludem nieruchomych drzew — nad całym tym żywym ludem olbrzymim, niemym, zastygłym w bezruchu — zawisło milczenie, które nadbiegło wślad za przelotnym hukiem, milczenie tak głębokie i głuche, jakby od prawieków nic go nie zamąciło. Po jakimś czasie skroś tego milczenia dosięgnął uszu Lingarda głos bieżącej rzeki, słaby, dyskretny i smutny, jak uporczywe, łagodne głosy, które wśród ciszy marzeń mówią nam o przeszłości.
Lingard czuł w sercu pustkę. Miał wrażenie że pierś mu wypełnia wielka mroczna przestrzeń, a jego myśli błądzą samotnie w tym mroku, nie mogąc uciec, nie mogąc odpocząć, nie mogąc rozwiać się ani zniknąć — i uwolnić go od straszliwego ucisku. Słowa, czyny, gniew, przebaczenie, wszystko wydało mu się jednakowo niepotrzebne i daremne, wydało mu się bezskuteczne, niegodne fizycznych lub umysłowych wysiłków. Dlaczegożby nie miał tak stać po wieki wieków w zupełnej bezczynności? Zdawało mu się że jakiś ciężki łańcuch więzi go w miejscu. Dość tego! Odstąpił od Willemsa i Aissy stojących obok siebie i spojrzał na nich. Odstąpił tylko o jakie trzy kroki, ale przez chwilę miał wrażenie że gdyby uczynił jeszcze jeden krok, znalazłby się nazawsze poza obrębem ich głosu. Wydało mu się że stoją znacznie dalej niż stali naprawdę, że są nieco mniejsi niż w rzeczywistości; zarysy ich występowały z niezmierną precyzją, jak u posągów wyrzezanych bardzo dokładnie i wykończonych z artyzmem.
Lingard opanował się. Wróciło mu silne poczucie własnej indywidualności. Doznał wrażenia że przygląda się tym dwojgu z wielkiej, niedostępnej wyżyny. Rzekł powoli:
— Byłeś opętany przez djabła.
— Tak — odpowiedział posępnie Willems, spoglądając na Aissę. — Ładny ten djabeł, co?
— Słyszałem już historje tego rodzaju — rzekł Lingard pogardliwie i urwał; po chwili ciągnął dalej spokojnie: — Nie żałuję niczego. Zabrałem cię z brzegu jak zagłodzonego kociaka — Bóg świadkiem. Nie żałuję niczego; żadnego ze swych postępków. Szpiegował mnie i Abdulla, i dwudziestu innych, pewno i Hudig. Mieli w tem swój interes. Ale żebyś ty... Pieniądze należą do tego, który je znajdzie i dość jest silny, aby je zatrzymać — ale ta sprawa, to było co innego. To była część mego życia... Stary warjat ze mnie.
Miał słuszność. Tchnienie słów, które wymawiał, podsycało w jego piersi iskrę boskiego szaleństwa, sprawiając, że ten uparty awanturnik o ciężkiej pięści wybijał się ponad tłum — tłum plugawy, wesoły, hałaśliwy, pozbawiony skrupułów — tłum ludzi tak do niego podobnych.
Willems rzekł z pośpiechem:
— To nie moja wina. Zło było nie we mnie, kapitanie Lingard.
— A gdzież u licha? Gdzieżby jak nie w tobie? — przerwał Lingard podniesionym głosem. — Czy widziałeś kiedy abym oszukiwał, i kłamał, i kradł? Odpowiadaj! Widziałeś, co? Z jakiejże psiakrew dziury wylazłeś, kiedy się na ciebie natknąłem... Mniejsza z tem. Więcej już szkodzić nie będziesz.
Willems przysunął się bliżej, patrząc niespokojnie w Lingarda, który mówił dalej powoli i dobitnie —
— Czego się spodziewałeś, kiedyś prosił o widzenie się ze mną? Czego? Znasz mnie. Jestem Lingard. Żyłeś obok mnie. Słyszałeś co ludzie mówili. Wiedziałeś coś zrobił. No więc! Czegoś się spodziewał?
— Bo ja wiem — jęknął Willems, załamując ręce. — Byłem sam jeden wśród tej przeklętej hordy dzikusów. Byłem wydany w ich ręce. Kiedy to się już stało, czułem się taki słaby, taki osamotniony, że byłbym wezwał samego djabła na pomoc, gdyby to mogło na coś się przydać — gdyby nie był już swego dzieła dokonał. Na całym świecie istniał tylko jeden człowiek, którego obchodziłem. Tylko jeden biały człowiek. Pan! Lepsza jest nienawiść od samotności. I śmierć jest lepsza! Spodziewałem się... wszystko jedno czego. Byle się czegoś spodziewać. Czegoś, coby pomogło mi stąd się wydostać. Coby uwolniło mię od jej obecności!
Roześmiał się. Ten śmiech jakby wyszarpnął się zeń wbrew jego woli, przedarł się przez jego gorycz, jego pogardę dla samego siebie, jego rozpaczliwe zdumienie nad własną naturą.
— Kiedy pomyślę że z początku, gdym ją poznał, wydawało mi się że nie starczy mi całego życia, aby... A teraz, kiedy na nią spojrzę! To ona wszystkiemu winna. Musiałem być szalony. Byłem szalony. Za każdym razem co na nią spojrzę, przypominam sobie swoje szaleństwo. Boję się go... A kiedy pomyślę że z całego mego życia, całej mojej przeszłości, całej mojej przyszłości, mojej inteligencji, mojej pracy, została tylko ona, przyczyna mojego nieszczęścia i pan, którego na śmierć obraziłem...
Ukrył na chwilę twarz w rękach, a kiedy je opuścił, z rysów jego znikł wyraz względnego spokoju i ustąpił dzikiej rozpaczy.
— Kapitanie Lingard... byle co... jakaś bezludna wyspa... gdziekolwiek... obiecuję panu...
— Milcz! — krzyknął szorstko Lingard.
Willems nagle zaniemówił.
Blade światło chmurnego ranka opuszczało zwolna podwórze, polanki, rzekę, jakby uchodziło niechętnie żeby się skryć w zagadkowych głębiach posępnych, milczących lasów. Chmury nad głową zbiły się w niskie, jednostajnie czarne sklepienie. Powietrze było nieruchome i niewypowiedzianie ciężkie. Lingard rozpiął kurtkę, otworzył ją szeroko i przechyliwszy się trochę na bok, obtarł czoło ręką, którą potem strzepnął. Spojrzał na Willemsa i powiedział:
— Żadna z twych obietnic nie ma dla mnie znaczenia. Teraz ja tobą pokieruję. Uważaj na to co powiem. Jesteś moim więźniem.
Głowa Willemsa drgnęła nieznacznie; zesztywniał i znieruchomiał. Zdawało się że przestał oddychać.
— Zostaniesz tutaj — ciągnął Lingard z posępną rozwagą. — Nie można ciebie puścić między ludzi. Kto mógł przeniknąć, kto mógł odgadnąć, kto mógł wyobrazić sobie co w tobie jest? Ja nie mogłem! Jesteś moim błędem. Ukryję cię tutaj. Gdybym cię wypuścił, poszedłbyś między ludzi Bogu ducha winnych i kłamałbyś, i kradłbyś, i oszukiwałbyś za parę groszy albo dla przypodobania się jakiejś kobiecie. Nie chce mi się ciebie zastrzelić. Toby było najbezpieczniej. Ale nie zrobię tego. Nie spodziewaj się że ci przebaczę. Aby komuś przebaczyć, trzeba czuć najpierw gniew a potem pogardę — tymczasem ja nic nie czuję: ani gniewu, ani pogardy, ani rozczarowania. Nie jesteś dla mnie Willemsem, człowiekiem z którym się przyjaźniłem, któremu pomagałem w niejednej potrzebie, po którym spodziewałem się wiele... Nie jesteś ludzkiem stworzeniem, które można zabić, któremu można przebaczyć. Jesteś gorzką myślą, jesteś czemś co nie ma ciała i co trzeba ukryć... Jesteś moją hańbą.
Umilkł i rozejrzał się zwolna. Jakże było ciemno! Wydało się Lingardowi że światło zamiera przedwcześnie na świecie a powietrze jest już martwe.
— Oczywiście — ciągnął dalej — będę pilnował abyś nie umarł z głodu.
— Pan chyba nie chce powiedzieć, że muszę tu zostać? — rzekł Willems jakimś machinalnym głosem pozbawionym wyrazu.
— Czy słyszałeś kiedy, abym mówił coś czego nie myślę? — spytał Lingard. — Powiedziałeś że nie chcesz tu umrzeć — no więc musisz żyć... Chyba że zmienisz jeszcze zdanie — dodał jakby w odpowiedzi na mimowolną myśl.
Spojrzał bacznie na Willemsa i potrząsnął głową.
— Jesteś sam — ciągnął dalej. — Nic ci nie pomoże. Nikt ci pomagać nie będzie. Nie jesteś ani biały, ani brunatny. Jesteś bez barwy i bez serca. Twoi wspólnicy oddali cię w moje ręce, bo muszą jeszcze ze mną się liczyć. Nie masz nikogo prócz tej oto kobiety. Mówisz że zrobiłeś to dla niej. No więc ją masz.
Willems coś mruknął a potem nagle złapał się oburącz za włosy i tak pozostał. Aissa, która spoglądała na niego, zwróciła się do Lingarda.
— Co powiedziałeś, Radżo Laut? — krzyknęła.
Cienkie nitki jej rozrzuconych włosów poruszyły się zlekka, zarośla u brzegu rzeki drgnęły, wielkie drzewo pochyliło się nad nimi gwałtownie z nagłym szelestem, jakby się porwało z niespokojnego snu — i oddech gorącej bryzy przewiał lekki, szybki, palący, pod chmurami które kręciły się w kółko, falując bez przerwy, jak niespokojne widmo posępnego morza.
Lingard spojrzał na Aissę z litością, nim odpowiedział —
— Powiedziałem mu że musi zostać tu całe życie... z tobą.
Wreszcie słońce zagasło niby światło pełgające hen nad chmurami, a w dusznym mroku dziedzińca stały trzy postacie bezbarwne i ciemne, jakby otoczone czarną, rozprażoną mgłą. Aissa spojrzała na Willemsa; tkwił na miejscu bez ruchu, zdawało się że skamieniał w chwili gdy rwał sobie włosy. Aissa zwróciła głowę ku Lingardowi i krzyknęła:
— Kłamiesz! kłamiesz, biały człowieku! Jak wy wszyscy. Ty... którego Abdulla uczynił małym. Kłamiesz!
Jej słowa zabrzmiały ostro, jadowite od tajonej pogardy, od gwałtownego pragnienia żeby zranić, na nic nie bacząc; ogarnęła ją zuchwała kobieca żądza by zadać cierpienie za wszelką cenę, zadać je dźwiękiem własnego głosu — by wszczepić truciznę swej myśli w znienawidzone serce.
Willems opuścił ręce i znów zaczął coś pomrukiwać. Lingard instynktownie nadstawił ucha; posłyszał jak gdyby słowa: „bardzo dobrze“ — potem znów pomruk i wreszcie westchnienie.
— Jeśli chodzi o pozostały świat — rzekł Lingard, poczekawszy chwilę z czujnym wyrazem twarzy — twoje życie jest skończone. Nikt nie będzie mógł mi wypomnieć żadnej z twoich podłości; nikt nie będzie mógł wskazać ciebie i powiedzieć: „Tego oto łotra wychował Lingard“. Tu jest twój grób.
— Myśli pan że tutaj zostanę... że się poddam? — krzyknął Willems, jakby nagle odzyskał mowę.
— Nie potrzebujesz zostać tu, na tem miejscu — rzekł sucho Lingard. — Tam są lasy — a tu rzeka. Możesz sobie pływać. Piętnaście mil w górę albo czterdzieści w dół. U jednego końca napotkasz Almayera, u drugiego — morze. Wybieraj.
Wybuchnął krótkim, bezbarwnym śmiechem i dodał z surową powagą:
— Jest jeszcze inna droga.
— Pan mnie pcha do samobójstwa, pan chce mię posłać do piekła, ale nic z tego — rzekł Willems w dzikiem podnieceniu. — Chcę żyć. Odpokutuję. Może uda mi się uciec... Niech pan ją zabierze. Ta kobieta jest grzechem.
Grot ognia rozdarł na dwoje ciemność odległego horyzontu i rozjaśnił mrok ziemi olśniewającym, upiornym płomieniem. Potem grom zabrzmiał daleko jak niewiarogodnie potężny głos mruczący pogróżki.
Lingard powiedział:
— Wszystko mi jedno co się stanie, ale powiem ci że bez tej kobiety życie twoje niewiele jest warte — niewarte i szeląga. Tu jest pewien człowiek, który... a i Abdulla nie będzie się z tobą ceremonjował. Rozważ to. Przytem ona odejść nie zechce.
Mówiąc to, zaczął schodzić powoli ku furtce. Nie oglądał się, ale był taki pewny że Willems za nim idzie, jakby go prowadził na sznurku. Gdy minął furtkę i wszedł na wielki dziedziniec, usłyszał za sobą głos, który mówił:
— Myślę że ona miała rację. Powinienem był pana zabić. Gorzej mi być nie może.
— Jeszcze masz czas — odrzekł Lingard, nie zatrzymując się i nie oglądając. — Tylko, uważasz, nie zdobędziesz się na to. Nawet na to ciebie nie stać.
— Niech pan mnie nie wyzywa, kapitanie Lingard! — krzyknął Willems.
Lingard odwrócił się szybko. Willems i Aissa zatrzymali się. Zygzak błyskawicy przeciął znów chmury nad nimi i trysnął na twarze blaskiem gwałtownym, złowróżbnym, przelotnym; w tej samej chwili ogłuszył ich bliski, pojedyńczy huk grzmotu, po którym nastąpił szybki warkot, podobny do trwożnego westchnienia zalękłej ziemi.
— Nie wyzywać ciebie! — powtórzył stary żeglarz z chwilą gdy grzmot przebrzmiał. — Nie wyzywać ciebie! Czyż jest w tobie coś co można wyzwać? I cóż mię to obchodzi!
— Łatwo panu tak mówić, kiedy pan wie że nigdzie — że na całym świecie nie mam przyjaciela — rzekł Willems.
— Czyja to wina? — powiedział ostro Lingard.
Po wstrząsającym, potężnym hałasie głosy ich dziwnie raziły — wydały im się cienkie, nikłe niby głosy pigmejów; zamilkli nagle jakby właśnie z tego powodu. Wioślarze Lingarda schodzili w dół dziedzińcem i przeszli obok nich, idąc gęsiego z wiosłami na ramionach; głowy mieli zwrócone prosto przed siebie a wzrok utkwiony w rzece. Ali, który szedł na ostatku, zatrzymał się przed Lingardem, bardzo sztywny i wyprostowany. Powiedział:
— Ten jednooki Babalaczi zabrał się stąd ze swemi kobietami. Wziął wszystko. Wszystkie garnki i skrzynie. Wielkie. Ciężkie. Trzy skrzynie.
Wykrzywił wargi w uśmiechu, jakby to było coś zabawnego i dodał z niepokojem i troską:
— Będzie deszcz.
— Wracamy — rzekł Lingard. — Przygotujcie czółno.
— Rozkaz, panie kapitanie — wykrzyknął dobitnie Ali i ruszył dalej. Był podoficerem u Lingarda, nim postanowił zostać w Sambirze jako zaufany człowiek Almayera. Kroczył wyniośle w stronę przystani i myślał z dumą, że jest czemś zupełnie innem niż tamci ciemni wioślarze i że umie odpowiedzieć jak się należy największemu ze wszystkich białych kapitanów.
— Pan mnie od początku nie rozumiał, kapitanie Lingard — rzekł Willems.
— Tak? To nic nie szkodzi, o ile wiesz dobrze co myślę o tobie — odparł Lingard, kierując się powoli ku rzece. Willems szedł za nim a za Willemsem Aissa.
Dwie ręce wyciągnęły się aby pomóc Lingardowi przy wchodzeniu do długiej, wąskiej łódki. Wstąpił do niej ostrożnie, ciężko i usiadł na składanem płóciennem krześle umieszczonem w samym środku. Oparł się o tylną poręcz, zwracając głowę ku dwóm postaciom stojącym na brzegu nieco powyżej niego. W oczach Aissy utkwionych w Lingardzie malowało się jawne pragnienie aby jaknajprędzej odjechał. Willems patrzył prosto przed siebie ponad łódką na las u przeciwległego brzegu rzeki.
— Jedziemy, Ali — rzekł Lingard półgłosem.
Twarze Malajów ożywiły się, cichy szept przebiegł wzdłuż ich szeregu. Pierwszy wioślarz odepchnął się od wybrzeża końcem wiosła i wprowadził dziób łódki w prąd; łódź zboczyła zaraz pod naporem brunatnej wody i otarła się łagodnie rufą o niski brzeg.
— Spotkamy się jeszcze, kapitanie Lingard! — krzyknął Willems niepewnym głosem.
— Nigdy! — rzekł Lingard, nawpół się odwracając aby spojrzeć na Willemsa. Jego srogie, zaczerwienione oczy połyskiwały bezlitośnie nad wysokiem oparciem krzesła.
— Musimy przepłynąć na drugą stronę. Tam woda mniej bystra — rzekł Ali.
Z kolei odepchnął łódkę od brzegu ze wszystkich sił, targnąwszy się śmiało całem ciałem na rufę. Cofnął się w samą porę, przykucnął w pozie małpy siedzącej na wysokiej skale i krzyknął: „Dayong!“
Wiosła uderzyły jednocześnie o wodę. Łódka rzuciła się naprzód i sunęła spokojnie wpoprzek rzeki ukośną linją, wypadkową własnej szybkości i prądu dążącego ku morzu.
Lingard patrzył na brzeg za rufą. Kobieta pogroziła mu pięścią i przysiadła u stóp mężczyzny stojącego nieruchomo na wybrzeżu. Po chwili wstała, sięgnęła do jego głowy i wówczas Lingard zrozumiał że zwilżyła rąbek zasłony, że usiłuje zmyć zaschłą krew z nieporuszonej twarzy Willemsa, który zdawał się nic o tem nie wiedzieć. Lingard odwrócił się od nich, rozparł na krześle i wyciągnął nogi, sapnąwszy ze zmęczenia. Pochylił głowę, pod czerwonem jego obliczem biała broda leżała wachlarzowato na piersiach; końce cienkich, długich jej włosów poruszały się w słabym powiewie wywołanym przez szybki ruch łódki, unoszącej Lingarda od jego więźnia — od jedynej rzeczy w życiu, którą chciał ukryć.
Płynąc wpoprzek rzeki, łódka dostała się w zasięg wzroku Willemsa; ujrzał ją i pobiegł za nią chciwie oczami, śledził jak sunęła drobna lecz wyraźna na ciemnem tle lasu. Willems widział dobrze postać człowieka siedzącego pośrodku łódki. Przez całe życie czuł za sobą tego człowieka, jego życzliwe poparcie, jego gotowość do pomocy, do pochwały, do rady; człowieka przyjaznego w naganie, pełnego zapału w uznaniu, wzbudzającego ufność swoją siłą, swem męstwem, nawet słabością swego prostego serca. A teraz ten człowiek odchodził. Trzeba go przywołać z powrotem.
Willems krzyknął, lecz słowa, które pragnął rzucić przez rzekę, zdawały się opadać bezradnie do jego stóp. Aissa, chcąc go powstrzymać, położyła mu na ramieniu rękę, ale ją strząsnął. Chciał przyzwać z powrotem swoje życie, które uchodziło od niego. Krzyknął znów — i tym razem nawet sam siebie nie usłyszał. Napróżno. On nigdy nie wróci. Willems stał w ponurem milczeniu, wpatrzony w białą postać rozpartą na krześle pośrodku czółna i człowiek ten wydał mu się nagle bardzo straszny, pozbawiony serca i zagadkowy — gdy rzekłbyś pędził niesamowicie po wodzie pogrążony w leniwym wypoczynku.
Przez jakiś czas cała ziemia napozór znieruchomiała prócz tego czółna, które sunęło w górę rzeki tak równo i gładko, że wcale to na ruch nie wyglądało. Na niebie tkwiły gęste chmury, zwarte i spokojne, jakby ktoś je trzymał w potężnym uchwycie, lecz na ich nierównej powierzchni tliła się nieustannie drżąca poświata, słabe odbicie dalekich błyskawic burzy, która wybuchła już na morskiem wybrzeżu, a teraz torowała sobie drogę w górę rzeki wśród głuchych, groźnych pomruków.
Willems patrzył, równie nieruchomy jak wszystko wokół niego i nad nim. Zdawało się że żyją tylko jego oczy śledzące bieg czółna, które oddalało się spokojnie, stanowczo, nieodwołalnie, jakby dążyło nie w górę rzeki ku ruchliwemu, podnieconemu Sambirowi, lecz prosto w przeszłość — zatłoczoną lecz pustą jak stary cmentarz pełen zaniedbanych grobów, gdzie leżą martwe nadzieje co nigdy nie wskrzesną.
Od czasu do czasu Willems czuł na twarzy przelotne, ciepłe dotknięcie potężnego tchnienia z za lasu, jakby przyśpieszony oddech ciemiężonego świata. Potem przez ciężkie powietrze przebił się ostry zryw wiatru, przynosząc świeżą, wilgotną zapowiedź deszczu; niezliczone wierzchołki drzew przed oczami Willemsa przegięły się w lewo i odskoczyły z powrotem wśród szumu rozkołysanych gałęzi i wstrząsów listowia. Lekka zmarszczka przebiegła po rzece, chmury zakotłowały się powoli, zmieniając wygląd lecz nie posuwając się naprzód, jakby odwróciły się ciężko na miejscu; a gdy ten nagły rozruch ustał w przyśpieszonem drżeniu najcieńszych gałązek, nastał krótki okres groźnej ciszy w górze i na ziemi. Ciszę tę przerwał głos gromu, który odezwał się przeciągłym, dobitnym, drgającym łoskotem wśród gwałtownych wybuchów potężnego trzasku; zdawało się że to jakiś rozgniewany bóg miota groźby. Na chwilę grzmot zamarł, a wówczas przewiał znowu zryw wiatru, pędząc przed sobą białą mgłę, która zapełniła przestrzeń chmurą wodnego pyłu i skryła nagle przed Willemsem czółno, lasy, nawet rzekę. Wstrząśnięty dreszczem, ocknął się z odrętwienia; rozejrzał się wkoło z rozpaczą, lecz widział tylko kotłujące się opary deszczowych bryzgów pędzonych coraz chłodniejszym wiatrem, a poprzez te opary wielkie krople padały dokoła niego, uderzając głośno i szybko o suchą ziemię. Willems ruszył śpiesznie pod górę dziedzińcem i został zatrzymany przez olbrzymią taflę wody, która spadła na niego, zleciała nagle z chmur i ogłuszyła go, tamując oddech, spływając po głowie, po torsie, po ramionach, po nogach. Stał, chwytając powietrze, a woda biła w niego prostopadłym zalewem, przebiegała po nim ukośnemi falami; czuł krople uderzające z góry i zewsząd; krople wielkie, gęste, które nacierały jakby mnóstwo gniewnych rąk je ciskało. Z pod jego nóg wznosił się gęsty opar rozpylonej wody; Willems poczuł że ziemia staje się miękka, roztapia się pod nim — i ujrzał wodę tryskającą z suchej ziemi na spotkanie wody lejącej się z ponurych niebios.
Obłąkany strach ogarnął Willemsa, strach przed tą wszystką wodą dokoła niego, przed wodą co zbiegała ku niemu dziedzińcem, napadała nań ze wszystkich stron — przed padającą ukośnie wodą, która siekła mu twarz chwiejnemi strugami, lśniącemi bladą czerwienią od migotu przepływających przez nie błyskawic — jakby ogień i woda, zmieszane potwornie, padały razem na ogłuszoną ziemię.
Chciał uciec, ale gdy ruszył z miejsca, zaczął ślizgać się z trudem po tej ziemi, która stała się tak nagle błotem pod jego nogami. Torował sobie drogę jak człowiek przepychający się przez tłum, z głową pochyloną, z ramieniem wystawionem naprzód, zatrzymując się często, niekiedy zniesiony w tył o parę kroków prądem wody, gdyż brakło mu odwagi by przeciwstawić się jej pędowi. Aissa szła tuż za nim, zatrzymując się kiedy przystawał, cofając się razem z nim, idąc naprzód pod górę znojną jego drogą, śliską pochyłością dziedzińca, skąd wszystko zostało jakby zmiecione przez pierwszy pęd potężnej zlewy.
Nie widzieli nic. Wielkie drzewo, zarośla, dom i płoty — wszystko znikło w gęstwie deszczu. Mokre włosy przykleiły im się do głów, sieczone deszczem odzienie oblepiło ciała; woda lała się z nich, z głów na ramiona. Sunęli powoli naprzód, cierpliwi, wyprostowani, ciemni wśród jasnego lub ognistego migotu padających kropel, pod nieustannym łoskotem grzmotów, niby dwoje topielców, którzy — skazani na wieczną włóczęgę po wodzie — opuścili rzekę aby popatrzeć na świat zalany potopem.
Z lewej strony wielkie drzewo jakby wyszło na ich spotkanie, zamglone, wyniosłe, nieruchome i cierpliwe; skarżyło się, szeleszcząc niezliczonemi liśćmi, przez które każda kropla z osobna przedzierała się z okrutnym pośpiechem. A potem na prawo dom wystąpił z mgły, bardzo czarny, hałaśliwy od plusku ulewy chłoszczącej wysoki dach, plusku górującego nad spokojnym chlupotem wody lejącej się z okapu. Po deskach pomostu spływał płytki, przejrzysty strumień i rozprysnął się o nogi Willemsa, który wstąpił na deski i szedł jakby stromem zboczem w łożysku bystrego potoku. Za piętami Willemsa dwie płynne smugi błota plamiły przez chwilę przejrzystość bieżącej wody; rzucił się naprzód wśród plusku i stanął na bambusowym tarasie przed otwartemi drzwiami, pod osłoną wystającego okapu — nareszcie!
Cichy jęk, zakończony urywanym, żałosnym pomrukiem, zatrzymał Willemsa na progu. Rozejrzał się w półcieniu pod dachem i zobaczył starą Malajkę, która osunęła się bezkształtną masą na ziemię pod ścianą; w chwili gdy na nią patrzył, poczuł dotknięcie dwojga rąk na ramionach. Aissa! Zapomniał o niej. Odwrócił się szybko; chwyciła go natychmiast za szyję i przytuliła się do niego mocno, jakby lękając się że Willems wybuchnie gniewem lub ucieknie. Zesztywniał cały ze wstrętu, z odrazy, czując tajemniczy bunt w sercu, a ona przywarła do niego, jakby był ucieczką od niedoli, od burzy, od znużenia, od strachu, od rozpaczy; przywarła do niego w uścisku straszliwym, zażartym, żałosnym, wytężając wszystkie siły aby go spętać, aby go utrzymać nazawsze.
Nie powiedział nic. Patrzył w oczy Aissy, mocując się z rękami splecionemi na swoim karku; nagle rozerwał jej ręce, chwyciwszy je mocno w przegubie i rzekł, przysuwając blisko spuchniętą twarz do jej twarzy.
— To wszystko przez ciebie. Ty...
Nie zrozumiała go — ani słowa. Mówił w języku swego plemienia — tego plemienia, które nie zna litości ani wstydu. Gniewał się. Niestety! zawsze się teraz gniewał i zawsze mówił słowa, których nie mogła zrozumieć. Stała w milczeniu, patrząc na niego cierpliwemi oczyma, a on wstrząsnął jej rękami i odrzucił je.
— Nie idź za mną! — krzyknął. — Chcę być sam — rozumiesz?
Wszedł do domu, zostawiając drzwi za sobą otwarte.
Nie poruszyła się. Poco rozumieć słowa wypowiedziane takim głosem? Głosem brzmiącym nie jak jego głos, tamten głos którym mówił do niej przy strumieniu, wówczas kiedy się nigdy nie gniewał i zawsze był uśmiechnięty! Utkwiła wzrok w ciemnym otworze drzwi, ręce jej podniosły się machinalnie; zgarnęła włosy, i przechyliwszy zlekka głowę, wyżymała długie czarne sploty, skręcając je uparcie raz po raz, smutna, zatopiona w myślach, jak ktoś, kto przysłuchuje się wewnętrznemu głosowi daremnego gorzkiego żalu. Grzmot ucichł, wiatr się uspokoił a deszcz padał prostopadle i spokojnie wśród wielkiej bladej jasności — wśród blasku odległego słońca wracającego zwycięsko z poza czerni rozpraszających się chmur. Stała blisko drzwi. Był tam w głębi — sam. Słyszała jego oddech w mrocznej izbie. Był sam. Nic nie mówił. Co było teraz w jego duszy? Jaki strach? Jakie pragnienie? Nie było to pragnienie jej ciała, jak w owych dniach kiedy się uśmiechał... Skąd mogła wiedzieć co się w nim dzieje?
Westchnienie dźwigające się z głębi serca popłynęło w świat przez rozchylone wargi Aissy. Westchnienie ciche, urywane, głębokie, pełne bólu i jęku, jak u tych co stoją wobec nieznanego — stoją w samotności, w zwątpieniu, wyzbyci z nadziei. Puściła włosy, które rozsypały się po jej plecach jak żałobny welon i nagle opadła u drzwi na podłogę. Objęła nogi splecionemi rękoma, złożyła głowę na podciągniętych kolanach i trwała bez ruchu pod spływającym kirem włosów. Zatopiła się w myślach o nim, o dniach przy strumieniu, o wszystkiem co było ich miłością i siedziała w pozie pełnej żałości, jak ci co opłakują umarłych — jak ci co czuwają przy zwłokach pogrążeni w żałobie.