Wykolejeniec/Część V/całość
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Wykolejeniec |
Pochodzenie | Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego |
Wydawca | Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna |
Data wyd. | 1936 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Aniela Zagórska |
Tytuł orygin. | An Outcast of the Islands |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Almayer siedział sam na werandzie swego domu wsparty obu łokciami o stół; obejmując głowę rękoma, patrzył przed siebie hen ponad dziedziniec porosły młodą kiełkującą trawą, ponad krótki pomost z grupą małych czółen, wśród których wielka jego łódź sterczała wysoko, jak biała matka tego ciemnego wodnego potomstwa. Patrzył na rzekę poza szkuner zakotwiczony w środku łożyska, poza lasy na lewem wybrzeżu; wzrok jego przenikał poza złudę materjalnego świata.
Słońce zachodziło. Pod niebem rozpostarła się biała włóknista sieć, cienka i zwarta, w którą gdzieniegdzie zaplątały się kłęby białych, gęściejszych oparów; ku wschodowi, zza nierównej barjery lasu, wyłoniły się szczyty łańcucha wielkich chmur rosnących zwolna; zbliżały się niedostrzegalnym ruchem, jakby nie chcąc zamącić gorejącej ciszy ziemi i nieba. Nawprost domu nie było na wodzie nic poza nieruchomym szkunerem. Samotny pień ukazał się z poza zakrętu i płynął zwolna prostem korytem Pantai — martwe, wędrowne drzewo sunące ku swemu grobowi, ku morzu, między dwoma rzędami drzew żywych i nieruchomych.
Almayer siedział z twarzą w dłoniach, patrząc nienawistnie na wszystko: na błotnistą rzekę, na spłowiały błękit nieba, na czarny pień odbywający swą pierwszą i ostatnią podróż, na zielone morze liści — to morze co gorzało i lśniło, falując nad jednostajnym, nieprzeniknionym mrokiem lasów — radosne morze żywej zieloności, posypanej roziskrzonym pyłem ukośnych promieni. Nienawidził tego wszystkiego; żałował każdego dnia, każdej minuty życia spędzonej w Sambirze — żałował gorzko, pełen gniewu, pełen zaciekłego, bezgranicznego żalu, jak skąpiec, który musi ustąpić bliskiemu krewnemu część swego skarbu. A jednak wszystko to było dlań bardzo cenne. Były to zadatki wspaniałej przyszłości.
Odepchnął stół niecierpliwie, wstał, uczynił kilka kroków bez celu a potem stanął u balustrady i spojrzał znów na rzekę — na tę rzekę, która byłaby mu dała majątek, gdyby nie... gdyby...
— Co to za wstrętny łotr! — powiedział.
Był sam, ale mówił głośno, jakby pod wpływem jakiejś pochłaniającej myśli.
— Co za łotr! — mruknął znowu.
Rzeka była teraz ciemna; leżał na niej szkuner, czarny, samotny, o wdzięcznej sylwetce i dwóch cienkich masztach, które strzelały ukośnie w górę dwiema delikatnemi linjami. Wieczorny cień wspinał się na drzewa z gałęzi na gałąź, aż wreszcie długie promienie słońca biegnącego od zachodniego horyzontu śmignęły lekko nad najwyższemi gałęźmi, a potem wzniosły się między spiętrzone chmury, które rozpaliły się ostatnim rumieńcem i sposępniały. Nagle światło znikło, jakby zagubione w pustym ogromie błękitu. Słońce zaszło; lasy zmieniły się w prostą ścianę bezkształtnej czerni. Nad niemi, na skraju zapóźnionych chmur, pojedyńcza gwiazda migotała od czasu do czasu, przesłaniana szybkim lotem wysokich, niewidzialnych oparów.
Almayer usiłował zwalczyć dręczący go niepokój. Za jego plecami kręcił się Ali, nakrywając do kolacji, i Almayer wsłuchiwał się z dziwną uwagą w odgłosy jego krzątaniny — krótki, suchy stuk talerza postawionego na stole, dźwięk szkła, metaliczny brzęk noża i widelca. Malaj odszedł. Teraz znów wraca. Zaraz się odezwie; i Almayer, mimo ważności pochłaniających go myśli, czekał na spodziewane słowa. Usłyszał je wymówione po angielsku mozolnie i wyraźnie:
— Kolacja podana!
— Dobrze — rzekł krótko Almayer. Nie poruszył się. Siedział wciąż w zadumie tyłem do stołu, na którym Ali postawił zapaloną lampę. Rozmyślał, gdzie może być teraz Lingard? Prawdopodobnie na statku Abdulli, w połowie drogi rzeką ku morzu. Wróci pewno za jakie trzy dni — może i prędzej. A wtedy? Wtedy trzeba będzie wyprowadzić szkuner na morze, gdy zaś statek odpłynie, obaj — on i Lingard — pozostaną tu sam na sam z nieustanną myślą o tamtym człowieku znajdującym się tak blisko. Co za dziki pomysł by go tam nazawsze uwięzić. Nazawsze! Cóż to znaczy — zawsze? Może rok, może dziesięć lat. Niesłychane! Trzymać go tam przez dziesięć lat — a może i dwadzieścia! Willems mógł żyć więcej niż dwadzieścia lat. A przez ten czas trzeba będzie nad nim czuwać, żywić go, pilnować. Tylko Lingardowi mogło coś podobnego przyjść na myśl. Dwadzieścia lat! Dajmy na to mniej; w niespełna dziesięć lat zdobędą majątek i wyjadą z Sambiru; udadzą się najpierw do Batawji — tak, do Batawji — a potem do Europy. Oczywiście do Anglji. Lingard będzie chciał jechać do Anglji. A czy zostawią tutaj tego człowieka? I jak on będzie za dziesięć lat wyglądał? Pewnie bardzo staro. A niech go licho weźmie. Nina skończy wtedy piętnaście lat. Będzie bogata i bardzo ładna, a on sam nie będzie jeszcze taki stary...
Almayer uśmiechnął się, patrząc w noc.
... Tak, będzie bogata. A jakże! Naturalnie! Kapitan Lingard jest człowiekiem zaradnym i nawet jeszcze teraz ma mnóstwo pieniędzy. Już są bogaci, ale to zamało. Stanowczo zamało. Pieniądz przyciąga pieniądz. Ten interes ze złotem jest dobry. Pyszny! Kapitan Lingard to człowiek wybitny. Powiedział że złoto tam jest — i jest napewno, Lingard wie co mówi. Ale pomysły to ma dziwaczne. Naprzykład z tym Willemsem. I poco go trzymać przy życiu? Poco?
— A, łotr — mruknął Almayer znowu.
— Makan, tuan! — wykrzyknął nagle Ali bardzo głośno i nagląco.
Almayer podszedł do stołu, usiadł; skłopotana jego twarz znalazła się w kręgu światła rzuconym przez lampę. Nabrał machinalnie z półmiska i zaczął jeść wielkiemi kęsami.
... Lingard, to bez kwestji człowiek, którego należy się trzymać! Nieustraszony, silny, gotów na wszystko. Jak prędko powziął nowe plany na przyszłość, gdy zdrada Willemsa zniszczyła ich stanowisko w Sambirze! A nawet i teraz ich położenie nie jest jeszcze takie złe. Jaki nadzwyczajny posłuch ma Lingard u tych wszystkich Arabów, Malajów i tak dalej. Niema co, wygodnie nazywać ojcem takiego człowieka. Wcale, wcale wygodnie! Ile też on ma właściwie pieniędzy? Ludzie opowiadają... naturalnie że to przesada, ale gdyby miał tylko połowę tego co mówią...
Wypił, odchyliwszy wtył głowę, i zabrał się znów do jedzenia.
... Gdyby ten Willems był umiał wyzyskać swoje atuty, gdyby był się trzymał starego, znajdowałby się teraz na miejscu Almayera, byłby żonaty z przybraną córką Lingarda i miałby przed sobą wspaniałą przyszłość...
— Ten łajdak — warknął Almayer między dwoma kęsami.
Ali stał sztywno, wyprostowany, z twarzą obojętną, ze wzrokiem utkwionym w noc, co się cisnęła naokoło małego kręgu światła jaśniejącego na stole, na szklance, na butelce i na głowie Almayera, który pochylał się nad talerzem, poruszając szczękami.
... Wspaniały człowiek, ten Lingard — ale nigdy nie wiadomo co mu przyjdzie do głowy. Wszyscy wiedzą, że zastrzelił kiedyś białego człowieka za przewinienie daleko mniejsze niż to co zrobił Willems. Mniejsze?... Ależ za nic poprostu! Nie był to nawet osobisty zatarg Lingarda. Chodziło o jakiegoś Malaja wracającego z pielgrzymki z żoną i dziećmi. Temu Malajowi porwano kogoś, czy obrabowano go, czy coś w tym rodzaju. Głupia historja, stara jak świat. A teraz Lingard wybrał się do Willemsa — i nic. Wrócił, mówiąc Bóg wie co o swoim więźniu, ale jedno z drugiem niewiele opowiedział. Co mu ten Willems nagadał? Co zaszło między nimi? Stary widać ma coś na myśli, kiedy nic temu łotrowi nie zrobił. A Joanna! Jak nic starego omota. Napewno. I wtedy Lingard może Willemsowi przebaczy. Nie, to niemożliwe! Ale wyrzuci na nich moc pieniędzy. Stary zawzięty jest w nienawiści lecz wierny w przywiązaniu. Zna tę bestję Willemsa od dziecka. Upłynie jakiś rok i pogodzą się. Wszystko jest możliwe: czemu Lingard nie rzucił się odrazu na Willemsa i nie zabił kanalji? Byłoby to podobniejsze do Lingarda...
Almayer położył nagle łyżkę, odepchnął talerz i rozparł się w krześle.
... Niebezpieczna historja. Stanowczo niebezpieczna. Almayer ani myśli dzielić się z kimkolwiek pieniędzmi Lingarda. Pieniądze Lingarda są poniekąd pieniędzmi Niny. Gdyby Willemsowi udało się wrócić do przyjaznych stosunków z Lingardem, byłoby to groźne dla Almayera. Taki łajdak pozbawiony sumienia! Wysadziłby go ze stanowiska. Kłamałby, oczerniałby go. Wszystko byłoby stracone. Stracone! Biedna Nina. Coby się z nią stało? Biedne dziecko. Przez wzgląd na nią trzeba tego Willemsa usunąć. Koniecznie. Ale jak? Lingard wymaga posłuszeństwa. Niepodobna zabić Willemsa. Nużby się Lingard rozgniewał? To nie do wiary, ale tak jest. Nużby...
Fala gorąca przebiegła po Almayerze, pokryła mu twarz rumieńcem i oblała go potem. Wiercił się na krześle, splatając ręce pod stołem. Co za straszna perspektywa! Wydało mu się że widzi jak Lingard i Willems odchodzą pogodzeni, trzymając się pod rękę, i zostawiają go w tej zatraconej dziurze — w tym Sambirze — w tem podłem bagnie! Na nic wszystkie jego ofiary — poświęcenie swej niezależności, swych najlepszych lat, na nic jego uległość wobec wybryków i kaprysów Lingarda! To straszne! Pomyślał o córeczce — o swojej córeczce! — i przygniotła go okropność tych przewidywań. Ogarnięty nagłem, głębokiem wzruszeniem ujrzał to młode życie zwichnięte w zaraniu i zrobiło mu się słabo. Życie ukochanej jego córeczki! Przechylił się wtył na krześle i ukrył twarz w dłoniach.
Ali spojrzał na niego i rzekł obojętnie:
— Pan skończyć?
Almayer zagubił się w ogromie współczucia dla siebie i dla swej córki, która może nie będzie najbogatszą kobietą świata, wbrew obietnicom Lingarda. Nie zrozumiał pytania Alego i mruknął żałośnie przez palce:
— Co ty mówisz? Co takiego? Co skończyć?
— Sprzątnąć ze stołu — wyjaśnił Ali.
— Sprzątnąć! — wybuchnął Almayer z niezrozumiałem rozjątrzeniem. — Idź do djabła razem z twojem sprzątaniem. Bałwan! Gaduła! Chelakka! Precz!
Pochylił się naprzód, patrząc ze złością na zaufanego sługę, poczem zasiadł się znów głęboko, a ręce jego zwisły z obu stron krzesła. Siedział bez ruchu pogrążony w tak wielkiem skupieniu, taki pochłonięty myślami, że wszelki wyraz znikł z jego twarzy jakby wpatrzonej w próżnię.
Ali sprzątał ze stołu. Położył niedbale szklankę na zatłuszczonym półmisku, rzucił nań łyżkę i widelec, a potem wsunął talerz między resztki jedzenia. Wziął półmisek, wetknął butelkę pod pachę i odszedł.
— Hamak! — krzyknął za nim Almayer.
— Ada! Zaraz wrócę — odpowiedział Ali ode drzwi obrażonym tonem, oglądając się przez ramię... Przecież nie mógł jednocześnie wieszać hamaka i sprzątać ze stołu. Ya wa! Każdy biały jest taki sam. Oni chcą żeby wszystko robić naraz. Jak dzieci...
Niewyraźny pomruk jego zrzędzenia oddalił się i zamarł razem z cichemi krokami bosych nóg w ciemnym korytarzu.
Przez jakiś czas Almayer siedział bez ruchu. Myśli jego pracowały nad ważnem postanowieniem, i zdawało mu się że wśród głuchej ciszy domu rozlegają się odgłosy tej pracy, jakby dokonywał jej zapomocą młotka. Gdzieś nisko w piersi czuł uderzenia, słabe, głębokie, niepokojące, a jednocześnie zdawał sobie sprawę z głuchego stukotu w uszach, urywanego i szybkiego. Niekiedy powstrzymywał bezwiednie oddech zbyt długo, a potem dla ulżenia sobie oddychał głębiej, wypuszczając powietrze z tępym świstem przez ściągnięte wargi. Lampa rzucała fragment oświetlonego kręgu na podłogę, gdzie wystawały z pod stołu wyciągnięte stopy Almayera, sztywne, sterczące jak nogi trupa; kamienna jego twarz o nieruchomych oczach byłaby też wyglądała jak martwa, gdyby nie jej wyraz świadomy choć oderwany — wyraz twardy, tępy, zastygły kogoś, kto wprawdzie nie umarł, ale jest przytłoczony próchnem i zgnilizną egoistycznych myśli, podłego lęku, samolubnych pragnień.
— Ja to zrobię!
Almayer nie zdawał sobie sprawy że mówi głośno, póki nie usłyszał dźwięku własnych słów. Przestraszyło go to. Podniósł się. Stał nieruchomo z ręką wspartą o brzeg stołu, z wysuniętą nogą, z rozchylonemi wargami, i rozmyślał że nie jest bezpiecznie wywodzić w pole Lingarda. Ale trzeba ryzykować. Innej drogi nie widzi. I trzeba powiedzieć Joannie. Ona ma trochę rozsądku. Gdybyż byli już o tysiąc mil! O sto tysięcy mil. Tak. A jeśli się nie uda? Jeśli ona Lingardowi wszystko wypaple? Wygląda na głupią. Ale nie; chyba uciekną. A jeśli uciekną, to czy mu Lingard uwierzy? Uwierzy. Almayer nigdy przed nim nie kłamał. Chociaż niewiadomo... Może i nie uwierzy... „Muszę to zrobić. Muszę!“ przekonywał siebie głośno.
Przez długi czas stał nieruchomo, zapatrzony w próżnię, jakby śledził prawie niedostrzegalne drganie czułej wagi, która uspokajała się zwolna.
Na lewo od niego, w bielonej ścianie domu stanowiącej tył werandy, były zamknięte drzwi. Wymalowane na nich czarne litery głosiły że tutaj znajduje się biuro Lingarda i Sp. Sam Lingard umeblował to biuro, zbudowawszy dom dla przybranej córki i jej męża, a umeblował je z niezmierną rozrzutnością. Było tam biurko, obracające się krzesło, półki, ogniotrwała kasa; wszystko to miało dogodzić słabostkom Almayera, który uważał że takie sprzęty są niezbędne dla powodzenia w handlu. Lingard śmiał się z Almayera, ale zadał sobie niezmierny trud aby sprowadzić te rzeczy. Przyjemnie mu było uszczęśliwić swego protegowanego, swego zięcia. Była to dla Sambiru wielka sensacja przed jakiemi pięciu laty. Podczas wyładowywania tych sprzętów dosłownie cała osada rozstasowała się na brzegu rzeki naprzeciw domu Radży Lauta, aby patrzeć, aby zdumiewać się, aby podziwiać... Jaki wielki stół, a ileż na nim skrzynek, i z wierzchu, i pod spodem... Co biały człowiek zrobi z takim stołem? Patrzcie, patrzcie, o bracia! Oto wielka zielona kwadratowa skrzynia ze złotą blachą na wierzchu, skrzynia taka ciężka, że dwudziestu ludzi nie może jej wywlec na brzeg. Chodźmy, bracia, pomóżmy ciągnąć za liny, może zobaczymy co tam jest w środku. Napewno skarb. Złoto jest ciężkie i trudne do udźwignięcia, o bracia! Chodźmy, dostaniemy nagrodę od srogiego Króla Morza, który tam oto stoi z czerwoną twarzą i krzyczy. Patrzcie! Tamten człowiek wynosi z łodzi stos ksiąg! Ileż ich jest! Do czego one służą?... Stary jurumudi, który zjeździł wiele mórz i przysłuchiwał się świętym mężom w odległych krajach, wyjaśnił małej grupce naiwnych obywateli Sambiru że w tych księgach są czary — czary które prowadzą po morzu okręty białych ludzi, które im dają złą ich mądrość i siłę — i wielkość, i nieprzezwyciężoną potęgę za życia, a po śmierci — Allahowi niech będą dzięki! — czynią z nich ofiary szatana i niewolników piekła.
Duma wezbrała w Almayerze, gdy ujrzał umeblowane biuro. Ten gryzipiórek o pustym mózgu wyobraził sobie, uniesiony radością, że dzięki owym meblom stał się szefem poważnego przedsiębiorstwa. Sprzedał się Lingardowi za te rzeczy — ożeniwszy się z adoptowaną przez niego malajską dziewczyną — i dostał w nagrodę meble oraz wielkie bogactwa, które będą niezawodnym skutkiem starannego prowadzenia ksiąg.
Przekonał się wkrótce że handel w Sambirze polegał na czemś zupełnie innem. Niepodobna było kierować Patalolem, trzymać w ryzach nieposkromionego starego Sahamina, lub powściągać młodzieńcze wybryki dzikiego Bahassoena zapomocą pióra, papieru i atramentu. Almayer nie znalazł skutecznej magji na pustych kartkach ksiąg handlowych i stopniowo zatracił dawny punkt widzenia w trzeźwiejszej ocenie sytuacji. Pokój przeznaczony na biuro uległ zaniedbaniu, niby świątynia zwietrzałych przesądów. Z początku, kiedy Almayerowa ulegała napadom pierwotnej swej dzikości, mąż jej chronił się tam niekiedy, ale gdy dziecko ich zaczęło mówić i poznawać ojca, stał się śmielszy, bo znalazł odwagę i pociechę w ślepej, namiętnej miłości do córeczki; otoczył nieprzeniknionym płaszczem egoizmu siebie i to maleństwo, którego życie było także jego życiem.
Gdy na rozkaz Lingarda Almayer przyjął do domu Joannę, umieścił składane łóżko w biurze — jedynym pokoju jaki był wolny. Wielkie biurko zostało odsunięte pod ścianę i Joanna wprowadziła się ze swym nędznym kuferkiem i z dzieckiem; rozgościła się w senny, opieszały sposób sobie właściwy, objęła w posiadanie kurz, brud, niechlujstwo, wśród których zdawała się czuć jak u siebie; wiodła życie nudne i posępne, przechodząc od gorzkich wyrzutów sumienia do trwożnej nadziei — otoczona rozpaczliwym nieładem, ruiną tych wszystkich symbolów cywilizowanego handlu. Skrawki białej tkaniny, gałganki żółte, różowe, niebieskie, gałganki wiotkie, jaskrawe i brudne walały się na podłodze, na biurku, wśród ciemnych okładek ksiąg, poplamionych, powalanych lecz prężących sztywno grzbiety — może dzięki swemu europejskiemu pochodzeniu. Największa półka z książkami była częściowo zasłonięta przez spódnicę zaczepioną paskiem o grzbiet cienkiej księgi, którą trochę wysunięto z szeregu, aby utworzyła zaimprowizowany kołek. Składane łóżko płócienne, umieszczone prawie na środku pokoju, nie stało równolegle do żadnej ze ścian — stało byle jak, jakby je zmęczeni tragarze zostawili tam przypadkiem, niosąc je gdzieś daleko.
Na rozrzuconych kołdrach, piętrzących się w nieładzie u brzegu łóżka, siedziała Joanna prawie cały dzień, trzymając gołe nogi na poduszkach, które jakoś zawsze poniewierały się po ziemi. Czasem dręczyły ją mgliste myśli o nieobecnym mężu, ale przeważnie myślała żałośnie o niczem, patrząc omdlewającym wzrokiem na małego synka — na chorowitego Ludwika Willemsa o dużej głowie i nalanej twarzy — który toczył po podłodze szklany kałamarz z zaschniętym atramentem i dreptał za nim ze śmieszną powagą, nawskroś pochłonięty swojem zajęciem, jak zwykle małe dzieci. Przez uchyloną okiennicę promień słońca, bezlitosny, surowy, wpadł do pokoju i uderzył wczesnym rankiem o kasę w odległym kącie; podróżując wraz ze słońcem, o południu przeciął nawpół wielkie biurko klinem zwartego blasku — gorącego blasku, w którym unosił się rój much, pląsając nad brudnym talerzem, zapomnianym od wielu dni wśród żółtych papierów. Ku wieczorowi cyniczny ów promień uczepił się podartej spódnicy i zatrzymał się na niej, ciesząc się złośliwie nędzą, którą cały dzień pokazywał; potem ociągał się długo na rogu zakurzonej półki z książkami i oświetlał ją rozjarzonym, drwiącym, czerwonym blaskiem, aż bliskie zachodu słońce porwało go niespodzianie — sprzątnęło z drogi nadciągającej nocy. I wkroczyła do pokoju noc nagła, nieprzenikniona, zalewając wszystko powodzią ciemności; noc chłodna i miłosierna; ślepa noc, która nic nie widziała, lecz słyszała kapryśne popłakiwanie dziecka, skrzyp łóżka, głębokie westchnienia Joanny — przewracającej się bezsennie z boku na bok, przejętej nieokreślonem poczuciem swej winy, pogrążonej w myślach o tym mężczyźnie władczym, jasnowłosym i silnym, może twardym, ale jednak jej mężu; jej zdolnym i pięknym mężu, z którym obeszła się tak okrutnie za radą złych ludzi — swych krewnych — oraz własnej matki, biednej, kochanej, wprowadzonej w błąd.
Dla Almayera obecność Joanny była ciągłem udręczeniem — niewidocznem lecz niewypowiedzianie dokuczliwem — i ciągłą, choć zwykle niemą przestrogą o grożącem niebezpieczeństwie. Almayer znał idjotycznie miękkie serce Lingarda, i wszystkich, którym stary żeglarz okazywał najlżejsze zainteresowanie, uważał temsamem za swoich wrogów. Bardzo był skłonny do uczuć tego rodzaju i w poufnych z sobą rozmowach pochwalał siebie często za czujność i zrozumienie sytuacji. W podobny sposób i z tych samych pobudek nienawidził wielu osób różnemi czasami. Ale do nikogo nie czuł takiej nienawiści, nikogo tak się nie lękał, jak nienawidził i lękał się Willemsa. Nawet po zdradzie Willemsa, która jak gdyby usunęła go poza obręb ludzkiego współczucia, Almayer nie dowierzał położeniu; jęczał w duchu za każdym razem gdy zobaczył Joannę.
We dnie widywał ją bardzo rzadko. Ale podczas krótkiego opalowego zmierzchu, albo w lazurowym półmroku gwiaździstych wieczorów, dostrzegał często przed zaśnięciem smukłą, wysoką kobietę, za którą podarty ogon białej sukni wlókł się tam i z powrotem po zaschłem błocie wybrzeża. Parę razy, kiedy Almayer siedział późno w noc na werandzie, z nogami założonemi na sosnowy stół obok lampy — czytając przywieziony przez Lingarda numer North China Herald z przed siedmiu miesięcy — usłyszał skrzyp schodów, i wyjrzawszy z za gazety, dostrzegł szczupłą, wychudzoną postać, która wyłaniała się stopień za stopniem a potem szła z trudem przez werandę, dźwigając wielkie, tłuste dziecko; głowa chłopczyka, leżąca na kościstem ramieniu Joanny, wydawała się niemal tak duża jak głowa matki.
Joanna napadała kilkakrotnie na Almayera z płaczliwym krzykiem lub obłędnemi zaklęciami, dopytując się o męża, chcąc wiedzieć gdzie jest, kiedy wróci; a każdy taki wybuch kończył się na tem, że robiła sobie rozpaczliwe, bezładne wyrzuty o coś, czego Almayer ani w ząb nie mógł zrozumieć. Parę razy zasypała przekleństwami swego gospodarza, twierdząc, że nieobecność męża jest sprawką jego, Almayera. Te sceny wybuchające znienacka kończyły się nagłą ucieczką Joanny wśród szlochów oraz trzaśnięciem drzwi; wzniecały w domu niespodziane, gwałtowne, przelotne zamieszanie, niby zagadkowa trąba powietrzna, która bez żadnej widocznej przyczyny wznosi się, pędzi i znika wśród martwej płaszczyzny jałowych i nędznych równin spalonych przez słońce.
Ale owego wieczoru dom był cichy, śmiertelnie cichy, gdy Almayer przystanął, jakby śledząc uważnie czułe szalki, na których ważył wszystkie swoje szanse: inteligencję Joanny, łatwowierność Lingarda, zuchwałą odwagę Willemsa, jego pragnienie ucieczki i gotowość do chwycenia w lot niespodzianej okazji. Rozważał niespokojnie i bacznie z jednej strony swoje trwogi i swoje pragnienia, z drugiej — groźne ryzyko kłótni z Lingardem... Tak. Lingard wpadnie w gniew. Będzie prawdopodobnie przypuszczał że Almayer przyłożył rękę do ucieczki Willemsa, lecz napewno nie pokłóci się z Almayerem o tych ludzi, kiedy już raz się wyniosą, kiedy pójdą do djabła w swą drogę. A przytem Almayer trzymał w ręku Lingarda przez Ninę. To dobrze. Willems więźniem! Co za przykrość! Jak gdyby można go tam było zatrzymać. Ucieknie napewno pierwszego lepszego dnia. Oczywiście. Takie położenie przeciągać się nie może. To jasne dla każdego. Dziwactwa Lingarda przechodzą wszelkie granice. Można zabić człowieka, ale nie trzeba go torturować. To prawie zbrodnia. Wynikają stąd troski i przykrości... Przez chwilę Almayer uniósł się gniewem na Lingarda. Miał do niego żal za swoją udrękę, za udrękę niepewności i trwogi; za zmuszenie jego, Almayera, trzeźwego, niewinnego człowieka, do takich przykrych wysiłków ducha — do poszukiwania jakiegoś wyjścia z idjotycznych sytuacyj stwarzanych przez Lingarda, przez bezsensowną czułostkowość jego niedopuszczalnych wybryków.
— A gdyby Willems umarł, wszystko byłoby w porządku — rzekł Almayer jakby do werandy.
Poruszył się zlekka, drapiąc nos w zamyśleniu i na chwilę puścił wodze fantazji; wyobraził sobie że siedzi skulony w wielkiej łodzi, znajdującej się — dajmy na to — o pięćdziesiąt jardów od przystani Willemsa. Na dnie łodzi leży strzelba. Nabita strzelba. Jeden z wioślarzy nawołuje a Willems odpowiada, ukryty w krzakach. Łotr jest podejrzliwy. Naturalnie. Potem wioślarz zaczyna machać kartką papieru, nagląc Willemsa aby zbliżył się do przystani i odebrał ważne polecenie. „Od Radży Lauta!“ krzyczy Malaj w łodzi dobijającej do brzegu, i to Willemsa przyciąga. Chyba przyciągnie go? Oczywiście! Teraz Almayer widzi siebie: oto wyskakuje z łódki w odpowiedniej chwili, bierze na cel, pociąga za kurek — a Willems pada twarzą w wodę — ta świnia!
Wydało się Almayerowi że słyszy odgłos strzału. Dreszcz przebiegł go od stóp do głów... Jakie to proste!... Na nieszczęście... Lingard... Westchnął, potrząsnął głową. Szkoda. Niepodobieństwo. Ale niepodobna również Willemsa tam zostawić. Gdyby Arabowie znów go opanowali — naprzykład dla poprowadzenia wyprawy w górę rzeki! Bóg raczy wiedzieć jakieby zło z tego wynikło...
Szale stanęły nieruchomo, przeważając na stronę natychmiastowego czynu. Almayer podszedł bardzo blisko do drzwi biura, zastukał głośno i odwrócił głowę, jakby się przeląkł na chwilę tego co zrobił. Poczekawszy trochę, przyłożył ucho do drzwi i słuchał. Cisza. Przybrał miły wyraz twarzy, nasłuchując wciąż i pomyślał: „Słyszę ją. Chyba płacze. Zdaje się że zgłupiała do reszty, płacze dzień i noc, odkąd zacząłem ją przygotowywać do wiadomości o śmierci męża — jak mi Lingard przykazał. Ciekawym co ona myśli. To zupełnie patrzy na ojca, żeby kazać mi wymyślać Bóg wie poco te wszystkie historje. Z dobroci. Ładna mi dobroć! Cóż u djabła!... Przecież ta kobieta nie jest głucha.“
Zastukał znowu i rzekł przyjaźnie, uśmiechając się z życzliwością do zamkniętych drzwi:
— To ja, proszę pani. Chciałbym z panią pomówić. Mam... mam... ważne wiadomości.
— Co takiego?
— Wiadomości — powtórzył wyraźnie Almayer. — Wiadomości o pani mężu. O mężu pani! Niech go cholera — dodał pod nosem.
Usłyszał szybkie kroki, potknięcie się. Jakieś meble upadły. Wzburzony głos Joanny zawołał:
— Wiadomości? Jakie? Jakie? Zaraz idę.
— Nie, nie — odkrzyknął Almayer. Niech pani coś włoży na siebie i wpuści mię do pokoju. To... to bardzo poufne. Ma tam pani świecę, co?
Obijała się naoślep wśród mebli. Przewróciła lichtarz. Almayer słyszał jak pocierała napróżno zapałki. Pudełko wypadło jej z rąk. Rzuciła się na kolana, szukając poomacku na podłodze i jęcząc wśród obłędnej rozpaczy.
— Boże mój! Wiadomości! Tak... tak... Ach gdzież... gdzież jest... ta świeca. O mój Boże!... nie mogę znaleźć... Niechże pan nie odchodzi, na miłość boską...
— Ani myślę odchodzić — rzekł niecierpliwie Almayer przez dziurkę od klucza; — ale niech się pani śpieszy. To poufna rzecz... to bardzo pilne.
Uderzał zlekka nogą o ziemię i czekał, trzymając rękę na klamce. Myślał z niepokojem: „Ta baba jest skończoną idjotką. Dlaczegobym miał odejść? Ona straci głowę do reszty. Niema mowy aby zrozumiała o co mi chodzi. Za głupia“.
Krzątała się teraz śpiesznie, milcząc. Czekał. W pokoju nastała chwila zupełnej ciszy; wreszcie Joanna przemówiła wyczerpanym głosem, a słowa jej wynikały jakby z zamierającego westchnienia, lekkiego i głębokiego — zdawało się że je szepcze kobieta zapadająca w ciężkie omdlenie:
— Proszę wejść.
Otworzył drzwi. Ali, który wchodził z korytarza na werandę, przyciskając do piersi stos poduszek i kołder sięgający mu po brodę, zobaczył na progu biura swego pana, nim drzwi się za nim zamknęły. Taki był zdziwiony, że upuścił wszystko i stanął, wpatrując się długo w te drzwi. Słyszał tam w środku głos pana. Pan rozmawiał z tą kobietą — kobietą z plemienia Sirani! Kto ona jest? Nigdy właściwie o tem nie myślał. Przez chwilę pogrążył się w mglistych dociekaniach. To kobieta z plemienia Sirani — i brzydka. Skrzywił się pogardliwie, podniósł pościel i zabrał się do roboty; zaczął przywiązywać hamak do dwóch słupów werandy... Wszystko to nic go nie obchodzi. Ona jest brzydka, i przywiózł ją tutaj Radża Laut, i jego pan rozmawia z nią po nocy. Bardzo pięknie. On, Ali, ma swoją robotę. Trzeba zawiesić hamak — obejść posiadłość i przypilnować aby stróże nocni nie spali — rzucić okiem na cumy łódek, na kłódkę od wielkiego składu — potem iść spać. Przebiegł go przyjemny dreszcz. Oparł się oburącz o hamak pana i zdrzemnął się lekko.
Kobiecy krzyk nagły, świdrujący wybuchnął naraz w najwyższych tonach i urwał się, urwał tak raptownie, że to wyglądało na nagłą śmierć; Ali uskoczył w bok od hamaku, a cisza, która zapadła, wydała mu się równie przerażająca jak ten okropny krzyk. Skamieniał ze zdumienia. Almayer wyszedł z biura, zostawiając drzwi uchylone, otarł się prawie o Alego, nie zwróciwszy nań uwagi i podszedł wprost do naczynia z wodą wiszącego na gwoździu w przewiewnem miejscu. Zdjął je i wrócił, przeszedłszy tuż obok osłupiałego Malaja. Sunął wielkiemi krokami, ale mimo pośpiechu przystanął u drzwi, i odchyliwszy głowę, wlał sobie do gardła cienki strumień wody. A podczas gdy szedł po wodę, i wracał, i przystanął aby się napić, przez cały ten czas dochodził bez przerwy z ciemnego biura płacz słaby, uporczywy, płacz zaspanego, przestraszonego dziecka. Napiwszy się wody, Almayer wszedł do pokoju, zamykając starannie drzwi.
Ali stał jak wryty. To krzyknęła kobieta z plemienia Sirani! Poczuł gwałtowną ciekawość, bardzo niezwykłą wobec wrodzonej jego obojętności. Nie mógł oderwać wzroku ode drzwi. Czy ona leży tam martwa? Jakie to interesujące i dziwne! Stał z otwartemi ustami, póki nie usłyszał znów skrzypu klamki. To pan. Zawrócił wmig na pięcie i udał że wpatruje się w noc. Usłyszał kroki Almayera za swemi plecami. Rozległ się szmer przesuwanych krzeseł. Pan usiadł.
— Ali — rzekł Almayer.
Twarz jego była chmurna i zamyślona. Spojrzał na zaufanego sługę, który podszedł do stołu. Wyciągnął zegarek; idzie. Ilekroć Lingard był w Sambirze, zegarek Almayera szedł zawsze. Almayer nastawiał go według zegara w kajucie i mówił sobie za każdym razem, że w przyszłości musi dopilnować aby zegarek szedł. I za każdym razem, kiedy Lingard odpłynął, zegarek zatrzymywał się, nie nakręcony, i Almayer mierzył swoje znużenie wschodami i zachodami słońca, w apatycznej obojętności na godziny — na marne godziny, które nie miały znaczenia w życiu Sambiru, w nużącym zastoju pustych dni; w tym Sambirze, gdzie nic Almayera nie obchodziło poza gatunkiem kauczuku i rozmiarami rattanów; gdzie nie wyczekiwał nawet drobnych rozrywek; gdzie nie miał przed sobą ani pociechy, ani czegoś ciekawego lub pożądanego; gdzie nie spodziewał się żadnej goryczy — prócz powolności mijających dni — i żadnych miłych wrażeń poza nadzieją, daleką, wspaniałą nadzieją, — nużącą, bolesną i cenną — że się stąd wydostanie.
Spojrzał na zegarek. Pół do ósmej. Ali czekał obojętnie.
— Idź do osady — rzekł Almayer — i powiedz Mahmatowi Bandżerowi, że chcę z nim pomówić dziś wieczór.
Ali odszedł, mrucząc pod nosem. Nie podobało mu się to zlecenie. Bandżer i jego dwaj bracia byli włóczęgami z Bajow. Pojawili się niedawno w Sambirze; pozwolono im zająć opuszczony, walący się szałas na trzech palach, który należał do Lingarda i Sp. i stał tuż za ogrodzeniem otaczającem posiadłość. Ali potępiał łaskawość okazaną obcym włóczęgom. Wszelkiego rodzaju domostwa były wówczas cenne, a jeśli pan nie potrzebował tej starej rozwalonej budki, mógł ją dać Alemu, swemu słudze, zamiast obdarowywać złych ludzi. Każdy wiedział że to źli ludzie. Wiedziano ogólnie iż ukradli łódź Hinopariego, który był bardzo stary, i słaby, i nie miał synów; a przytem tak nastraszyli biednego staruszka zuchwałem, dzikiem obejściem, że pary z ust nie puścił. Ale wszyscy o tem wiedzieli. Był to jeden z tolerowanych sambirskich skandali, potępionych i przyjętych do wiadomości; był to objaw nikczemnej zgody na czyjąś zręczną podłość, objaw tego milczącego, tchórzliwego pobłażania dla siły, które istnieje, haniebne i nieuleczalne, na dnie wszystkich serc, we wszystkich społeczeństwach, we wszystkich ludzkich skupiskach; w bardziej rozległych i cnotliwych miejscowościach niż Sambir, a także i w Sambirze, gdzie — jak na każdem innem miejscu — jednemu człowiekowi wolno ukraść bezkarnie łódź, a drugi nie ma prawa wziąć wiosła.
Almayer siedział rozparty na krześle i rozmyślał. Im dłużej medytował, tem głębiej był przekonany że Bandżer i jego bracia są właśnie ludźmi jakich mu trzeba. Byli to morscy Cyganie i mogli zniknąć, nie zwracając niczyjej uwagi; a gdyby wrócili, nikomuby się nie śniło — a najmniej ze wszystkich Lingardowi — zasięgać u nich języka. Przytem nie byli niczem związani z tem co się działo w Sambirze — nie należeli do żadnego stronnictwa — nie będą sobie zdawać sprawy z niczego.
Zawołał głośno: „Proszę pani!“
Joanna ukazała się szybko, zaskoczyła go niemal, rzekłbyś wyłoniła się z podłogi po drugiej stronie stołu. Przedzielała ich lampa; Almayer odsunął ją na bok i spojrzał, siedząc na Willemsową. Płakała. Płakała spokojnie, cicho, nieustannym potokiem łez, które nie sączyły się kroplami, ale jakby płynęły z pod powiek jasną strugą, zalewając równocześnie całą twarz, policzki i brodę, połyskującą w świetle wilgocią. Plecy i barki Joanny wstrząsały się raz po raz od konwulsyjnych, bezgłośnych łkań, a po każdym spazmatycznym szlochu jej żałosna, niewielka głowa obwiązana czerwoną chustką drżała na długiej szyi, pod którą koścista ręka przytrzymywała włożoną pośpiesznie suknię.
— Niech pani się uspokoi — rzekł Almayer.
W odpowiedzi rozległ się niewyraźny dźwięk, który zabrzmiał jak słaby, bardzo daleki, ledwie słyszalny krzyk śmiertelnej rozpaczy. Łzy jej płynęły dalej wśród głębokiej ciszy.
— Musi pani zrozumieć, że powiedziałem pani to wszystko bo jestem jej przyjacielem — prawdziwym przyjacielem — rzekł Almayer, popatrzywszy na nią chwilę z jawnem niezadowoleniem. — Pani, jego żona, powinna zdać sobie sprawę jakie mu grozi niebezpieczeństwo. Pani wie, kapitan Lingard to straszny człowiek.
Wybełkotała, pociągając nosem wśród szlochów.
— Czy... czy pan... mówi... teraz... teraz... prawdę?
— Daję na to słowo honoru. Przysięgam na głowę dziecka — zapewniał Almayer. — Musiałem panią oszukiwać przez wzgląd na kapitana Lingarda. Ale nie mogłem już tego znieść. Niech pani sobie uprzytomni co ja ryzykuję, mówiąc to pani — gdyby się kiedy Lingard dowiedział! A poco to robię? Z czystej przyjaźni. Kochany Piotr był moim kolegą w Makassarze, przed laty, uważa pani.
— Co ja mam robić... co ja mam robić! — wykrzyknęła słabym głosem, rozglądając się na wszystkie strony, jakby nie mogła się zdecydować w którą stronę ma pobiec.
— Musi pani dopomóc mu do ucieczki, teraz, póki niema Lingarda. Mąż pani obraził Lingarda, a to nie są żarty. Lingard powiedział że go zabije. I zrobi to — rzekł Almayer z powagą.
Joanna załamała ręce.
— Ach, jaki to zły człowiek! Jaki zły, zły człowiek! — jęczała, kiwając się z boku na bok.
— Tak. Tak! on jest straszny — przytakiwał Almayer. — Nie powinna pani tracić ani chwili. No, czy mnie pani rozumie? Niech pani pomyśli o swoim mężu. O swoim biednym mężu. Jaki on będzie uszczęśliwiony! Ocali mu pani życie — dosłownie życie. Niech pani o tem pomyśli!
Przestała się kiwać i wtuliła głowę w ramiona, skrzyżowawszy ręce na piersi; patrzyła w Almayera błędnym wzrokiem, szczękając zębami, dzwoniąc zębami bardzo głośno, gwałtownie, bez przerwy, wśród głębokiej ciszy domu.
— O Matko najświętsza! — zawodziła. — O ja nieszczęśliwa! Czy on mi przebaczy? Ten biedny, ten niewinny człowiek. Czy on mi przebaczy? Ach panie, on jest taki surowy! Błagam, niech mi pan dopomoże!... Ja nie śmiem... Pan nie wie co ja mu zrobiłam. Ja nie śmiem! Ja nie mogę!... Boże, ulituj się nade mną!
Ostatnie słowa wykrzyknęła z rozpaczą. Gdyby obdzierano ją żywcem ze skóry, nie mogłaby słać do nieba skargi straszliwszej, boleśniejszej i bardziej rozdzierającej.
— Szsz! — syknął Almayer, zrywając się z krzesła. — Obudzi pani wszystkich tym krzykiem.
Szlochała dalej bezgłośnie; patrzył na nią w nieopisanem zdumieniu. Przyszło mu do głowy że może źle zrobił, zaufawszy jej i tak go to wytrąciło z równowagi, iż przez chwilę nie mógł zebrać myśli.
Wreszcie powiedział:
— Przysięgam pani — Willems jest w takiem położeniu, że powitałby z radością nawet djabła... niechże pani słucha uważnie... nawet djabła, gdyby ten djabeł czółnem do niego przyjechał. Chyba że bardzo się mylę — dodał szeptem. Potem rzekł głośno: — Jeśli pani posprzeczała się z mężem i chce się pogodzić, to zapewniam panią — przysięgam pani: teraz albo nigdy!
Miał wrażenie, iż zapał, z jakim dowodził, przekonałby każdego. Spostrzegł z zadowoleniem że Joanna jakby zaczynała rozumieć. Mówił dalej powoli:
— Niechże pani słucha. Ja nic zrobić nie mogę. Nie śmiem. Ale ot co pani powiem. Za jakie pięć minut przyjdzie tu pewien Bugis — pani rozumie po bugisku, bo pani jest z Makassaru. On ma duże czółno; zabierze panią do męża. Powie pani temu Bugisowi, żeby jechał do polanki radży. Jest ich trzech braci; będą gotowi na wszystko, jeśli pani im zapłaci... pani ma trochę pieniędzy, co?
Joanna znieruchomiała nagle — może słuchając — ale nie zdradziła niczem że rozumie; patrzyła w podłogę, jakby okropność położenia, przytłaczające poczucie własnej winy i wielkiego niebezpieczeństwa, które groziło Willemsowi, ogłuszyły jej umysł, jej serce, jej wolę, zostawiając tylko możność oddychania i trzymania się na nogach. Almayer wymyślał na nią w duchu co się zmieści, klnąc się że nigdy w życiu nie spotkał równie głupiego i niemrawego stworzenia.
— Czy pani mnie słyszy? — zapytał, podnosząc głos. — Niech pani postara się zrozumieć. Czy pani ma pieniądze? Pieniądze. Dolary. Guldeny. Pieniądze! Co pani jest?
Nie podnosząc wzroku, rzekła głosem brzmiącym słabo i niepewnie, jakby wysilała rozpaczliwie pamięć:
— Dom został sprzedany. Pan Hudig się gniewał.
Almayer chwycił ze wszystkich sił za brzeg stołu. Oparł się dzielnie niezwalczonemu wręcz porywowi aby na nią się rzucić i wytargać ją za uszy.
— Pewno został sprzedany za pieniądze — rzekł dobitnie ze sztucznym spokojem. — Czy pani je ma? Kto je ma?
Spojrzała na Almayera, podnosząc z wielkim wysiłkiem spuchnięte powieki; opuszczone kąciki ust nadawały żałosny wyraz jej twarzy, brudnej i umazanej łzami. Wyszeptała potulnie —
— Leonard wziął trochę pieniędzy. Chciał się żenić. I wuj Antonio; siedział na progu i nie chciał odejść. I Aghostina — ona jest taka biedna... a ma tyle dzieci — małych dzieci. I Luiz, mechanik. On nie powiedział nigdy słowa na mego męża. I nasza kuzynka Maria. Przyszła i krzyczała; taki miałam ból głowy, a serce bolało mię jeszcze bardziej. I kuzyn Salwator, i stary Daniel da Souza, który...
Almayer słuchał, niemy z wściekłości. Myślał: „Muszę teraz dać tej idjotce pieniędzy. Muszę! Muszę pozbyć się jej nim Lingard wróci“. Dwa razy usiłował się odezwać, aż wreszcie wybuchnął —
— Nie chcę znać tych cholernych imion! Niechże pani mówi, czy ta psiakrew hołota coś pani zostawiła? Pani! Tego chcę się dowiedzieć!
— Mam dwieście piętnaście dolarów — rzekła Joanna zalęknionym głosem.
Almayer odetchnął z ulgą. Powiedział bardzo życzliwie —
— To wystarczy. Nie jest to dużo, ale wystarczy. A teraz, kiedy ten człowiek przyjdzie, ja się usunę. Pani sama z nim pomówi. Da mu pani trochę pieniędzy; niedużo, niech pani pamięta! I obieca pani dać więcej. Potem, jak się pani już do męża dostanie, wtedy naturalnie on panią pokieruje. A niech pani nie zapomni mu powiedzieć, że kapitan Lingard jest przy ujściu rzeki, u północnego wejścia. Będzie pani pamiętać, prawda? Na północnej odnodze. Lingard — to śmierć.
Joanna wzdrygnęła się. Almayer ciągnął dalej prędko —
— Byłbym dał pani pieniędzy, gdyby pani potrzebowała. Słowo daję! Niech pani powie mężowi, że to ja panią do niego wysłałem. I żeby czasu nie tracił. A także niech mu pani powie ode mnie, że się kiedyś spotkamy. Że nie mógłbym umrzeć spokojnie, gdybym go raz jeszcze nie spotkał. Tylko raz. Ja go kocham, uważa pani. Daję tego dowód. To okropne ryzyko dla mnie, cała ta historja!
Joanna chwyciła rękę Almayera i zanim się spostrzegł, przycisnęła ją do ust.
— Pani Willems! Nie trzeba... Co też pani... — krzyknął zawstydzony Almayer, wyrywając rękę.
— Ach, pan taki jest dobry! — zawołała z nagłem uniesieniem. — Pan jest szlachetny... codzień się będę modliła... do wszystkich świętych... Będę...
— Niema za co... niema za co! — bąkał zmieszany Almayer, nie wiedząc dobrze co mówi. — Tylko niech się pani strzeże Lingarda... Bardzo mi miło że mogę... w pani ciężkiem położeniu... Proszę mi wierzyć...
Stół ich przedzielał; Joanna miała oczy spuszczone, a jej twarz w półcieniu nad lampą wyglądała jak przybrudzona rzeźba ze starej kości słoniowej, z bardzo, bardzo starej kości słoniowej, rzeźba o rysach zaostrzonych niepokojem. Almayer patrzył na Joannę z nieufnością, z nadzieją. Mówił sobie: „Jaka ona wątła! Dmuchnąłbym i jużby się przewróciła. Zdaje się że zaczyna rozumieć co ma zrobić, ale czy będzie miała dość siły to wykonać? Muszę teraz zdać się na los“!
Gdzieś w głębi dziedzińca głos Alego zabrzmiał nagle, upominając z gniewem:
— Dlaczego zamknąłeś bramę, ty ojcze wszelkiego zła! I ty masz być stróżem? Jesteś tylko dzikusem. Czy ci nie powiedziałem że wrócę? Ty...
— Odchodzę, proszę pani — wykrzyknął Almayer. — Ten człowiek już tu jest z moim służącym. Niech pani zachowa spokój. Niech pani...
Usłyszał kroki dwóch ludzi na korytarzu i nie kończąc zdania, zbiegł szybko po schodach ku rzece.
Przez następne pół godziny Almayer, który chciał zostawić Joannie dość czasu, potykał się wśród rupieci w odległych częściach obejścia, skradał się wzdłuż płotów lub wstrzymywał oddech, rozpłaszczony na plecionych z trawy ścianach różnych przybudówek — a wszystko to żeby ujść przed Alim, który go poszukiwał z gorliwością nie na miejscu. Almayer słyszał jak Ali rozmawiał z głównym stróżem — czasem bardzo blisko w ciemnościach — jak odchodził i znów wracał, dziwiąc się, a wreszcie zaczynając się niepokoić.
— Chyba nie wpadł do rzeki? Gadajże, ty ślepy stróżu! — burczał Ali ze złością do drugiego Malaja. — Kazał mi sprowadzić Mahmata, a kiedy wróciłem prędko, nie znalazłem go w domu. Jest tam ta kobieta z plemienia Sirani, więc Mahmat nic ukraść nie może, ale tak mi się coś zdaje, że pół nocy upłynie zanim pójdę spać.
Krzyknął:
— Panie! O panie! O pa...
— Czego tak wrzeszczysz? — rzekł Almayer, ukazując się tuż przy nich.
Obaj Malaje odskoczyli od siebie w zdumieniu.
— Możesz odejść. Już nie będę ciebie potrzebował — ciągnął Almayer. — Czy jest Mahmat?
— Może znudziło się już czekać temu gburowatemu dzikusowi. Ci ludzie nie wiedzą co to grzeczność. Biali nie powinni się do nich odzywać — rzekł Ali z urazą.
Almayer skierował się ku domowi, zostawiając swych Malajów pogrążonych w zdumieniu; nie mogli zrozumieć skąd pan wyłonił się tak niespodzianie. Stróż napomknął coś niejasno, że pan umie się stać niewidzialny i że często w nocy... Ali przerwał mu z wielką pogardą. Nie wszyscy biali mają tę siłę. Naprzykład Radża Laut umie się stać niewidzialny. Umie także być jednocześnie w dwóch miejscach, o czem każdemu wiadomo; każdemu prócz niego — niemrawego stróża — który wie o białych ludziach tyle co dziki wieprz. Ya wa!
I Ali powlókł się w stronę swej chaty, głośno ziewając.
Wchodząc po schodach, Almayer usłyszał trzaśnięcie drzwiami, a gdy znalazł się na werandzie, zobaczył tylko Mahmata blisko wejścia na korytarz. Mahmat wyglądał, jakby go przyłapano w chwili gdy zamierzał się wymknąć; Almayer zauważył to z zadowoleniem. Ujrzawszy białego, Mahmat zmienił zamiar i oparł się o ścianę. Był to krępy, tęgi, barczysty mężczyzna o bardzo ciemnej skórze i szerokich ustach zabarwionych jaskrawą czerwienią; gdy mówił, widać było zwarty rząd czarnych, błyszczących zębów. Oczy miał wielkie, wypukłe, marzące i niespokojne. Rzekł posępnie, rozglądając się z podełba —
— Biały tuanie, jesteś wielki i silny, a ja jestem biedak. Powiedz jaka jest twoja wola, i pozwól mi odejść w imię Boga. Już późno.
Almayer przypatrywał mu się w zamyśleniu. Jakby się tu przekonać, czy... Aha, już wie! Niedawno używał tego człowieka i dwóch jego braci jako przygodnych wioślarzy dla przewożenia zapasów, żywności i nowych siekier do obozu robotników wycinających rattany, obozu położonego nieco wyżej nad rzeką. Wyprawa taka trwała trzy dni. Almayer wiedział już jak wypróbować Mahmata. Powiedział niedbale —
— Chcę abyście wyruszyli zaraz do obozu i zawieźli surat do Kawitana. Dolara za dzień.
Mahmat niby to zaczął się tępo namyślać, ale Almayer, który znał swoich Malajów, osądził z jego wyglądu że nic go nie zmusi do pojechania. Zaczął nalegać —
— To ważna sprawa, a jeśli zajedziecie tam szybko, dam dwa dolary za ostatni dzień.
— Nie, tuanie. Nie pojedziemy — rzekł Mahmat chrapliwym szeptem.
— Dlaczego?
— Jedziemy już gdzieindziej.
— Dokąd?
— Do takiego jednego miejsca — rzekł Mahmat trochę głośniej z uporem, patrząc w ziemię.
Almayer uczuł bezgraniczną radość. Rzekł, udając rozdrażnienie —
— Mieszkacie w moim domu, jak gdyby do was należał. Może będę potrzebował go wkrótce.
Mahmat podniósł oczy na Almayera.
— Jesteśmy ludźmi morza i nie dbamy o dach nad głową, byleśmy mieli czółno, gdzie we trzech się pomieścimy i wiosło w ręku. Pokój tobie, tuanie.
Odwrócił się i odszedł prędko; Almayer usłyszał zaraz potem, jak wołał z dziedzińca na stróża aby otworzył mu bramę. Mahmat minął bramę w milczeniu, ale nim ją zaryglowano, postanowił że gdyby biały człowiek chciał kiedy wyrugować go z chaty, spali ją a także wszystkie inne budynki, do których zdoła bezpiecznie się dobrać. I zaczął nawoływać braci, zbliżając się do zrujnowanego szałasu.
— Świetnie! — mruknął pod nosem Almayer, wyjmując trochę jawajskiego tytoniu z szuflady w stole. — Gdyby teraz coś się wydało, jestem w porządku. Żądałem od tego człowieka żeby pojechał w górę rzeki. Nalegałem. Przyzna to sam. Doskonale.
Zaczął napychać porcelanową fajkę o długim wiśniowym cybuchu i wygiętym ustniku, ugniatając tytoń wielkim palcem i myśląc: „Nie. Więcej już jej nie zobaczę. Nie chcę. Puszczę ją dobry kawał naprzód, a potem rozpocznę pościg i wyślę łódź po ojca. Tak będzie najlepiej“.
Zbliżył się do drzwi biura i rzekł, wyjmując fajkę z ust —
— Szczęść Boże pani. Proszę nie tracić czasu. Może pani przejść przez zarośla; tam płot jest zepsuty. Niech pani się śpieszy. Proszę nie zapominać że tu chodzi o... życie lub śmierć. I niech pani pamięta że ja nie wiem o niczem. Ufam pani.
Usłyszał wewnątrz pokoju jakby stuk opadającego wieka od skrzyni. Joanna uczyniła kilka kroków. Rozległo się westchnienie, głębokie, długie, a potem kilka słów, których nie zrozumiał. Oddalił się ode drzwi na palcach, kopnął pantofle w róg werandy i wszedł na korytarz, pykając z fajki; stąpał ostrożnie po lekko skrzypiących deskach i zwrócił się w lewo ku wejściu zasłoniętemu firanką. Był tam obszerny pokój. Na podłodze niewielka lampka od kompasu — dostała się tu przed laty z rupieciarni Błyskawicy — paliła się, zastępując nocną lampę. Światełko jej błyszczało ponuro wśród ciemności. Almayer podszedł do lampki, podniósł ją i rozjaśnił płomień, wyciągnąwszy knot palcami, któremi zaraz potem strzepnął, krzywiąc się z bólu. Śpiące postacie, nakryte z głową białemi prześcieradłami, leżały wkoło na matach. W środku pokoju niewielka kołyska pod białą czworokątną siatką od moskitów — jedyny mebel w tych czterech ścianach — wyglądała jak przejrzysty marmurowy ołtarz w posępnej świątyni. Kobieta wpół leżąca na podłodze, z głową opartą o ramiona skrzyżowane na podstawie kołyski, obudziła się gdy Almayer przestąpił przez wyciągnięte jej nogi. Siadła bez słowa, pochyliła się naprzód i objęła rękami kolana, wpatrując się w podłogę smutnym, sennym wzrokiem.
Almayer stał przed zasłoniętą kołyską z dymiącem światłem w jednej ręce a fajką w drugiej, przyglądając się córeczce — malutkiej Ninie — tej części jego samego, tej drobnej i nieświadomej cząstce ludzkości, cząstce w której zawarła się niejako cała jego dusza. I poczuł że ogarnia go jasna, ciepła fala czułości wielkiej jak świat, cenniejszej od życia; uczucie jedynie istotne, żywe, słodkie, uchwytne, piękne i bezpieczne wśród przemijających, wynaturzonych, groźnych cieniów istnienia. Twarz Almayera, oświetlona niewyraźnie przez krótki, żółty płomień lampki, przybrała wyraz skupionego zachwytu: patrzył w przyszłość córeczki. A czego tam nie było! Cudowne, wspaniałe wizje przesuwały się przed nim, roztaczając czarodziejstwo przepysznych obrazów — wydarzeń świetnych, szczęśliwych, pełnych niezrównanej chwały, z których będzie się składało jej życie. On to sprawi! On tego dokona! Dla niej — dla tego dziecka. I gdy tak stał wśród cichej nocy, zatopiony w czarownych marzeniach o przyszłej świetności, cienkie nici tytoniowego dymu rozpostarły się nikłą niebieskawą chmurą nad jego głową; wyglądał jak pobożny wyznawca, mistyk zatopiony w ekstazie, wielbiący, oniemiały, porwany zachwytem — mistyk, który pali kadzidło przed ołtarzem dziecięcego bożka o zamkniętych oczach; przed czystym ołtarzem z mgły, ołtarzem małego bóstwa — co śpi, wątłe, bezsilne, nieświadome niczego.
Gdy Ali, obudzony przez głośny krzyk powtarzający raz po raz jego imię, wypadł, potykając się, z chaty, ujrzał wąską pręgę drżącego złota nad lasem i blade niebo o wyblakłych gwiazdach: oznaki zbliżającego się dnia. Jego pan stał przed drzwiami, powiewając kartką papieru i wołał wzburzony: „Prędko, Ali, prędko!“ Ujrzawszy Malaja, Almayer rzucił się ku niemu i wcisnął mu kartkę do ręki, rozkazując gniewnym tonem (Ali pomyślał że stało się coś okropnego), aby Ali w mig przygotował wielką łódź do podróży — natychmiast, natychmiast — i wyruszył po kapitana Lingarda. Podniecony Ali zaczął perswadować, zaraziwszy się obłędnym pośpiechem Almayera:
— Jeśli prędko jechać, lepsze czółno. Wielka łódź nie dogoni, taksamo jak małe czółenko.
— Nie! Nie! Weźmiesz wielką łódź! Ty bałwanie! Ty nędzniku! — ryknął Almayer, zupełnie jakby zwarjował. — Wołaj ludzi, prędko. Leć!
Ali zaczął biegać po podwórzu; otwierał kopnięciem drzwi chat i wsadzał głowę do środka, wrzeszcząc straszliwie; w miarę jak przelatywał od chaty do chaty, wychodzili zaspani, dygocący ludzie i gapili się na niego, skrobiąc się po żebrach w apatycznem oszołomieniu. Bardzo było trudno wprawić ich w ruch. Minęła dobra chwila nim przestali przeciągać się i dygotać. Kilku z nich chciało coś zjeść. Jeden oświadczył że jest chory. Nikt nie wiedział gdzie się ster zawieruszył. Ali latał na wszystkie strony, rozkazując, lżąc, popychając to jednego, to drugiego, i zatrzymując się niekiedy aby załamać prędko ręce i jęknąć, ponieważ wielka łódź była znacznie mniej szybka od najgorszego z czółen, a pan nie chciał wcale słuchać jego perswazyj.
Almayer zobaczył nareszcie że łódź rusza; ludzie wiosłowali niedbale, zziębnięci, głodni, nadąsani. Stał na pomoście i śledził jak płynęli w dół rzeki. Był wówczas już jasny dzień i na niebie nie dostrzegało się najmniejszej chmurki. Almayer poszedł na chwilę do siebie. Wśród jego domowników panował rozruch; wszystkich zdumiało dziwne zniknięcie kobiety z plemienia Sirani, która zabrała dziecko i zostawiła rzeczy. Almayer nie odezwał się do nikogo, zabrał rewolwer i wrócił nad rzekę. Wskoczył do małego czółenka i sam zaczął wiosłować, kierując się w stronę szkunera. Posuwał się bardzo wolno, ale gdy dotarł do szkunera i zaczął obwoływać cichy statek, przybrał ton i wygląd człowieka, który śpieszy się bez pamięci.
— Hej tam na szkunerze! Hej na szkunerze! — krzyczał.
Szereg obojętnych twarzy pojawił się nad nadburciem. Po chwili jeden z Malajów, człowiek o wełnistej czuprynie, rzekł:
— Tuanie!
— Wołajcie oficera, oficera! Wołaj go, stewardzie! — rzekł Almayer w podnieceniu, chwytając gwałtownie rzuconą przez kogoś linę.
Nim upłynęła minuta, wychylił głowę porucznik. Spytał, zaskoczony —
— Czem mogę panu służyć, panie Almayer?
— Niech pan zaraz spuści gik, panie Swan — natychmiast. Proszę o to w imieniu kapitana Lingarda. Potrzebuję koniecznie gika. To kwestja życia lub śmierci.
Wzburzenie Almayera podziałało silnie na porucznika.
— Dobrze, proszę pana. Obsada do łodzi! Serangu, pomóżcie tam!... Gik wisi na rufie. Niech pan siada do gika, — rzekł, spoglądając w dół na Almayera. — Ludzie zejdą po linie.
Przez ten czas Almayer wgramolił się na tylną ławkę, czterech kalaszów było już w giku, a wiosła podawano przez barjerę na rufie. Porucznik przyglądał się. Nagle rzekł —
— Czy to coś niebezpiecznego? Może pan potrzebuje pomocy? Pojechałbym z panem...
— Tak, tak! — zawołał Almayer. — Niech pan się zabiera. Proszę się śpieszyć. Niech pan weźmie rewolwer. Prędko! Prędko!
Lecz mimo gorączkowego pośpiechu rozparł się w giku ze spokojem i siedział obojętnie, póki oficer nie dostał się do łódki i nie umieścił się obok niego, przeszedłszy po ławkach. Wówczas Almayer jakby obudził się i zawołał —
— Puszczajcie — puszczajcie linę!
— Linę puść — linę! — wrzasnął dziobowy, szarpiąc nią.
Ludzie na pokładzie krzyczeli również: „Linę puść!“ aż wreszcie ktoś się domyślił że trzeba linę odrzucić i łódź odsunęła się szybko od statku wśród zapadłego nagle milczenia.
Almayer sterował. Porucznik siedział u jego boku, wsuwając naboje do komór rewolweru. Po nabiciu broni zapytał:
— Co się stało? Czy pan kogo ściga?
— Tak — odrzekł krótko Almayer z oczami utkwionemi w rzece. — Musimy schwytać niebezpiecznego człowieka.
— Lubię takie polowanko — oświadczył porucznik, lecz zniechęcony surowym i zamyślonym wyglądem Almayera, nic więcej nie powiedział.
Minęła prawie godzina. Kalasze to pochylali się naprzód, to kładli się na plecach twarzą do nieba, kołysząc się miarowo i pędząc wiosłami łódź, która śmigała po wodzie; dwaj biali siedzieli wyprostowani na tylnej ławce, chwiejąc się zlekka pod rytm silnych uderzeń długich wioseł.
— Na szczęście jest odpływ — zauważył oficer.
— Prąd zawsze płynie w dół na tej rzece — rzekł Almayer.
— Tak, wiem — odparł tamten — ale płynie szybciej z odpływem. Niech pan spojrzy na brzeg, zobaczy pan jak szybko się posuwamy! Ten prąd ma chyba jakie pięć węzłów.
— Hm! — mruknął Almayer. Potem rzekł nagle: — Tam jest między dwiema wyspami przesmyk, który oszczędzi nam cztery mile. Przy niskiej wodzie te dwie wyspy wyglądają o suchej porze roku jak jedna, z błotnistym rowem pośrodku. Ale warto spróbować.
— To trudna sprawa ze względu na odpływ — rzekł chłodno porucznik. — Pan wie najlepiej, czy zdążymy tamtędy się przedostać.
— Spróbujemy — rzekł Almayer, śledząc bacznie wybrzeże. — Uważać tam!
Pociągnął mocno prawostronną linkę steru.
— Wciągnij wiosła! — krzyknął porucznik.
Łódź obróciła się i weszła w wąski otwór przesmyka, który rozszerzył się nim zdążyli stracić szybkość.
— Wiosłuj!... Dość tu miejsca — mruknął porucznik.
Był to ponury przesmyk o czarnej wodzie usianej złotem rozproszonych promieni przesianych przez konary, co się spotykały górą, tworząc wyniosłe, ruchliwe sklepienie; ciche, drżące szepty błądziły wysoko wśród zwartego listowia. Pnącza pięły się po rosnących gęsto drzewach pochylonych nad wodą, drzewach które stały jakby niepewnie, podmyte przez prąd wyżerający ziemię z pod korzeni. W tym jadowitym, okrutnym mroku zamierały rośliny, tęskniąc napróżno za słońcem; ostry, cierpki zapach zbutwiałych liści i kwiatów rzekłbyś przygniatał wodę, połyskliwą, nieruchomą, wijącą się kręto wśród wiecznego, nieubłaganego cienia.
Almayer wydawał się niespokojny. Sterował źle. Kilka razy pióra wioseł zaczepiały o krzaki to z jednej, to z drugiej strony, zatrzymując łódź w biegu. Kiedy tak raz przystanęli, wyplątując się z gąszczu, jeden z kalaszów rzekł coś szybko do drugich pocichu. Spojrzeli na wodę. Porucznik także.
— Patrzajcież! — wykrzyknął. — No, panie Almayer! Niech pan spojrzy! Woda ucieka. Widzi pan? Ugrzęźniemy.
— Zawracać! Zawracać! musimy zawrócić! — wołał Almayer.
— Może lepiej płynąć dalej?
— Nie; wracamy! wracamy!
Pociągnął za linę steru i wpędził dziób łódki na brzeg. Stracono znowu trochę czasu na zepchnięcie jej.
— Prędzej, chłopcy! prędzej! — popędzał niespokojnie porucznik.
Ludzie wiosłowali, zacisnąwszy wargi i rozdąwszy nozdrza, ciężko dysząc.
— Zapóźno — rzekł nagle porucznik. — Wiosła dotykają dna. Przepadło.
Łódź uwięzła. Ludzie wyciągnęli wiosła i siedzieli zdyszani, skrzyżowawszy ramiona.
— Tak, ugrzęźliśmy — rzekł Almayer spokojnie. — To fatalne!
Woda opadała dokoła łodzi. Porucznik śledził płaty błotnistego dna wyłaniające się na wierzch. W pewnej chwili zaśmiał się i rzekł, wskazując palcem na przesmyk:
— Niech pan patrzy, przeklęta rzeka uciekła od nas. Ostatnia kropla wody znika za tamtym zakrętem.
Almayer podniósł głowę. Woda znikła; patrzył na kręty szlak błota — miękkiego, czarnego błota kryjącego febrę, zgniliznę i zło pod gładką, szklistą powierzchnią.
— Musimy tu tkwić do wieczora, — powiedział z wesołą rezygnacją. — Robiłem co mogłem. To nie moja wina.
— Trzeba przespać dzień — rzekł porucznik. — Niema nic do jedzenia — dodał chmurnie.
Almayer wyciągnął się w rufie. Malaje leżeli zwinięci w kłębek na dnie między ławkami.
— A to dopiero kawał — rzekł porucznik, zrywając się po długiej przerwie. — Śpieszyłem się jak warjat żeby utknąć w błocie na cały dzień. To ci używanie, no, no!
Spali lub siedzieli cierpliwie bez ruchu. Gdy słońce podniosło się wyżej, powiew zamarł i zupełna cisza objęła pusty przesmyk. Ukazało się stado długonosych małp; skupiły się na gałęziach nad wodą, zapatrzone w łódkę i nieruchomych ludzi z poważnem, smutnem napięciem, przerywanem bez powodu wybuchami obłędnej gestykulacji. Mały ptaszek o szafirowej piersi kołysał się na cienkiej gałązce, przecinając tam i z powrotem ukośny promień słońca, i za każdym razem rozbłyskiwał jak klejnot spuszczony z nieba. Jego malutkie czarne oczko zapatrzyło się na dziwne, spokojne stworzenia w łodzi. Po chwili zaszczebiotał cienkim głosikiem, który zadźwięczał impertynencko i zabawnie wśród uroczystej ciszy głuchego pustkowia — wśród wielkiej ciszy nabrzmiałej walką i śmiercią.
Po odjeździe Lingarda samotność i milczenie otoczyły Willemsa: okrutna samotność człowieka opuszczonego przez wszystkich, pełne wyrzutu milczenie, które towarzyszy wykolejeńcowi odepchniętemu przez społeczeństwo; milczenie nie zmącone najlżejszym szeptem nadziei; głuche, nieprzeparte milczenie chłonące bez echa jęki żalu i buntownicze okrzyki. Gorzki spokój opuszczonych polanek ogarnął serce Willemsa, w którem już nic żyć nie mogło prócz wspomnień nienawistnej przeszłości. Nie odczuwał wyrzutów sumienia. Nie było miejsca na skruchę w duszy człowieka owładniętego silnem poczuciem swej indywidualności, jej pragnień i jej praw; owładniętego niewzruszonem przekonaniem o doniosłem znaczeniu swej osoby, znaczeniu które było dlań tak oczywiste i bezsprzeczne, że wszystkim pragnieniom Willemsa, wszystkim jego wysiłkom i jego błędom nadawało dostojeństwo nieuniknionych wyroków losu.
Płynęły dni. Płynęły nieznacznie, niepostrzeżenie wśród mijających szybko jaskrawych wschodów słońca, wśród krótkotrwałej zorzy łagodnych zachodów, wśród miażdżącego ucisku bezchmurnych godzin południa. Ile dni minęło? Dwa — trzy — czy też więcej? Nie wiedział. Odkąd Lingard odjechał, zdawało się Willemsowi że czas upływa wśród głębokiej ciemności. Zapanowała w nim noc. Wszystko znikło mu z oczu. Błądził naoślep po opustoszałych dziedzińcach, wśród pustych domostw, które tkwiły wysoko na palach i spoglądały nieprzyjaźnie na niego, białego przybysza, człowieka z innych stron świata; spoglądały wrogo i niemo, pełne wspomnień o życiu malajskiem, wspomnień błąkających się między butwiejącemi ścianami. Potykał się o zczerniałe głownie wygasłych ognisk, wzniecając czarny, lotny pył zimnego popiołu, który płynął kłębami z powiewem i osiadał na młodej trawie strzelającej z twardego gruntu wśród cienistych drzew. Chodził bezustanku, nie zatrzymując się wcale; zataczał coraz dalsze koła, wędrował krętemi ścieżkami, które nigdzie nie prowadziły; parł naprzód strudzony z zastygłą w rozpaczy twarzą, a w jego znękanym mózgu wrzały myśli — niespokojne, posępne, splątane, przejmujące chłodem, ohydne i jadowite, jak kłąb wężów.
Chmurny wzrok Aissy i kaprawe oczy starej Malajki śledziły wychudłą, chwiejną postać włóczącą się bezustanku wzdłuż płotów, między domami, wśród dzikiej bujności nadrzecznego gąszczu. Te trzy ludzkie stworzenia, opuszczone przez wszystkich, były jak rozbitkowie, których odpływ gniewnego morza osadził na niepewnym, śliskim skalnym występie; rozbitkowie co nasłuchują odległych ryków oceanu, żyją w męce pod groźbą jego powrotu, pod beznadziejnym uciskiem straszliwego osamotnienia — wśród burzy namiętności, żalów, wstrętu, rozpaczy. Tchnienie nawałnicy rzuciło tam dwoje ludzi ograbionych ze wszystkiego — nawet z rezygnacji. Trzecia ludzka istota — znękany wiekiem świadek ich walk i tortur — z właściwą sobie tępotą przyjmowała rzeczywistość: utratę młodości i sił, bezużyteczną starość, ostatnią ciężką służbę; odtrącenie przez swego wodza, swych bliskich, którzy postanowili aby przeżyła jałową resztkę kołaczącego się w niej życia między dwojgiem tych niezrozumiałych, posępnych wykolejeńców — jako zgrzybiała, obojętna, bierna towarzyszka ich klęski.
Willems obracał oczy ku rzece niby więzień, który wpatruje się w drzwi celi. Jeśli jest jeszcze dla niego ratunek, przyjdzie od rzeki, przez rzekę. Całemi godzinami stał nieraz w słońcu, a morska bryza, sunąc po pustej Pantai, trzepotała jego podartem odzieniem; ostra słona bryza, pod którą wstrząsał się nieraz wśród zalewu spiekoty. Patrzył na brunatną, roziskrzoną pustkę wody, płynącej nieustannie, swobodnie u jego stóp wśród cichego, chłodnego szemrania. Zdawało się że tu jest kraniec świata. Lasy na drugim brzegu wyglądały niedosiężnie, zagadkowo, niedościgłe jak gwiazdy na niebie i równie obojętne. W górze i w dole rzeki las po stronie Willemsa schodził ku wodzie zwartą mnogością wyniosłych drzew, piętrzących się pokręconemi gałęźmi rozpostartemi szeroko nad gęstem poszyciem; wielkich, krzepkich drzew, które wyglądały posępnie i surowo, nieżyczliwe w swej obojętności, niby wrogi tłum bezlitosnych olbrzymów cisnących się w milczeniu dokoła Willemsa aby patrzeć na powolną jego agonję.
Był samotny, bezsilny, zdruzgotany. Myślał o ucieczce — o tem że musi coś przedsięwziąć. Ale co? Trzebaby zbudować tratwę! Wyobrażał sobie że pracuje nad tem gorączkowo, rozpaczliwie, że ścina drzewa, związuje pnie, a potem płynie z prądem w dół rzeki, przez morze, do cieśnin. Tam są okręty, pomoc, biali. Ludzie tacy jak on. Dobrzy ludzie, którzy go wyratują, zabiorą hen daleko — gdzie są domy, i handel, i jeszcze inni ludzie co potrafią go zrozumieć, ocenić jego zdolności; gdzie jest przyzwoite pożywienie; gdzie są pieniądze, łóżka, noże, widelce, powozy, orkiestry, chłodzące napoje, kościoły pełne dostatnio ubranych, modlących się ludzi. On także będzie się modlił. Tam daleko jest cywilizowany kraj, gdzie będzie mógł siedzieć w fotelu, jeść śniadanie na białym obrusie, witać skinieniem głowy kolegów, dobrych kolegów, gdzie stanie się popularny — jak zawsze; gdzie będzie człowiekiem cnotliwym, poprawnym, zajmie się interesami, będzie pobierać pensję, palić cygara, kupować różne rzeczy w sklepach — nosić trzewiki... gdzie osiągnie szczęście, wolność, majątek. O Boże! I czego na to trzeba? Ściąć kilka drzew. Nie! Jedno drzewo wystarczy. Słyszał że robią czółna, wypalając środek pnia. Tak! Jedno drzewo wystarczy. Trzeba ściąć jedno drzewo... Rzucał się naprzód i stawał jak wryty. Miał tylko scyzoryk.
Wówczas osuwał się na ziemię obok rzeki. Był zmęczony, wyczerpany, jakby już zbudował tę tratwę, dokonał podróży, zdobył majątek. Oczy jego stawały się szkliste, te oczy wpatrzone beznadziejnie w przybierającą Pantai; wielkie kłody i wyrwane z korzeniami drzewa sunęły w blasku środkowym nurtem — długi korowód czarnych, nierównych plam. Mógłby popłynąć i puścić się z prądem na jednem z tych drzew. Uciec! Uciec byle jak! Za wszelką cenę! Mógłby przywiązać się do uschłych gałęzi. Szarpała go żądza ucieczki, szarpała go trwoga; brak odwagi uciskał mu serce. Obracał się plecami do góry, głowę wspierał na ramionach. Zjawiały się straszliwe wizje — to bezchmurnych widnokręgów, gdzie błękit nieba stykał się z błękitem morza, to znów okrągłej, gorejącej pustki, po której martwy człowiek, uwiązany do martwego drzewa, płynął bez końca, wznosząc się i opadając na połyskliwych falach cieśnin. Nie było tam statków. Tylko śmierć. Rzeka prowadziła do śmierci.
Willems siadał na ziemi z głośnym jękiem.
Tak, do śmierci. I poco umierać? Lepsza samotność, lepsze beznadziejne, samotne wyczekiwanie. Samotność! Nie! nie był sam, śmierć patrzyła na niego zewsząd, z zarośli, z chmur — słyszał jak mówiła do niego w szmerze rzeki; wypełniała sobą przestrzeń, dotykała mu serca, dotykała mózgu chłodną ręką. Nic innego nie widział, nie mógł myśleć o niczem innem. Widział ją — niezawodną śmierć — wszędzie. Widział ją tak blisko, że ciągle chciał ją odepchnąć rękami. Zatruwała wszystko na co patrzył, co robił: nędzną strawę którą jadł, błotnistą wodę którą pił; nadawała przerażający wygląd wschodom i zachodom słońca, jasności gorącego południa, chłodnym cieniom wieczoru. Dostrzegał straszliwą jej postać wśród wielkich drzew, w sieci pnączy, w fantastycznych zarysach liści, wielkich, powycinanych liści, które wyglądały jak olbrzymie ręce z szerokiemi dłońmi, ze sztywnemi palcami, wyciągającemi się aby go schwytać; jak ręce o łagodnych ruchach, lub ręce straszliwie nieruchome, czujne, czekające na sposobność aby go pojmać, objąć, zdławić, trzymać póki nie umrze: ręce które będą go trzymać i po śmierci, które nie wypuszczą go nigdy, które przylgną do jego ciała nazawsze, póki nie zczeźnie, póki nie przepadnie w ich uporczywym, zażartym uścisku.
A przecież świat pełen był życia. Wszystkie rzeczy, wszyscy ludzie, których znał, istnieli, poruszali się, oddychali; widział ich w dalekiej perspektywie, w zmniejszeniu, wyraźnych, upragnionych, niedosiężnych... na zawsze przepadłych. Naokoło szalał nieustannie bezgłośny wir tropikalnego życia. Po śmierci Willemsa wszystko to pozostanie! Pożądał gwałtownie wrażeń; pragnął chwytać, obejmować coś materjalnego, pragnął dotykać, czepiać się wszystkiego naokół, coś trzymać, obracać w rękach, chłonąć wzrokiem. Wszystko to pozostanie — przez lata, przez wieki, nazawsze. Wszystko to przetrwa jego nędzną śmierć, będzie istniało w radosnem słońcu, będzie oddychało chłodem pogodnych nocy. I poco? Przecież on będzie już martwy. Będzie leżał wyciągnięty na ciepłej, wilgotnej ziemi, nic nie widząc, nic nie czując, nic nie wiedząc; będzie leżał sztywny, bierny, gnijąc powoli; a nad nim, pod nim, wewnątrz niego wyroi się nieskończone mrowie skrzętnych owadów, uwijających się bez przeszkody, mrowie malutkich błyszczących potworów odrażającego kształtu — zaopatrzonych w rogi, w szpony, w szczypce — wyroi się potokami, rzuci się nań, walcząc zawzięcie o jego zwłoki, i będzie się roiło, uporczywe, okrutne, żarłoczne, póki z Willemsa nie zostanie nic oprócz połysku kości bielejących w wysokiej trawie; w trawie, która strzeli pierzastemi kitami z pomiędzy nagich, wygładzonych żeber. Oto jedyny ślad jaki pozostawi po sobie; nikt nie poczuje jego braku; nikt go nie będzie pamiętał.
Głupstwo! To niemożliwe. Są przecież sposoby aby się stąd wydostać. Ktoś się zjawi. Zjawią się jakieś ludzkie istoty. Będzie do nich mówił, będzie błagał — użyje siły aby wymusić na nich pomoc. Poczuł się silny; bardzo silny. Zmusi je... Zniechęcenie, przekonanie o błahości tych nadziei powracało, ściskając mu serce ostrym bólem. I znów rozpoczynał bezcelową wędrówkę. Chodził do upadłego, nie mogąc fizycznym trudem zagłuszyć zgryzoty. Nie było wypoczynku, nie było spokoju na ogołoconej ziemi jego więzienia. Nie było ulgi, chyba w mrocznem wytchnieniu snu, głuchego snu bez żadnych zwidzeń; snu który spadał ciężki, brutalny, jak zadający śmierć ołów. Zapomnieć w unicestwiającym śnie, wśród blasku dnia zapaść naoślep w noc zatraty, była to dla Willemsa jedyna, rzadka ulga wtem życiu, którego nie miał odwagi ani znieść, ani zakończyć.
Żył i walczył z nieuchwytnemi majakami swych myśli pod wzrokiem milczącej Aissy. Dzieliła jego mękę wśród dotkliwego zdziwienia, wśród bolesnej tęsknoty, zrozpaczona, niezdolna zrozumieć przyczyny jego gniewu i wstrętu; nienawiści jego spojrzeń, tajemnicy jego milczenia, groźby nielicznych słów, rzucanych w języku białych ludzi, rzucanych z wściekłością, z pogardą, z jawnem pragnieniem aby ją zranić — ją, która oddała siebie, swe życie, wszystko co dać mogła — temu białemu; ją, która pragnęła wskazać mu drogę do prawdziwej wielkości, która usiłowała mu pomóc, przejęta kobiecem marzeniem o uczuciu wiecznem, trwałem, niezmiennem.
Odkąd Aissa zetknęła się przelotnie z białymi w chwili dawnej klęski, która unicestwiła jej dawne życie — pozostało jej imponujące wrażenie nieodpartej potęgi, okrutnej siły. I oto spotkała męża z tej zwycięskiej rasy, męża posiadającego wszystkie jej zalety. Każdy biały jest taki sam. Ale w sercu tego mężczyzny gorzał gniew na jego własnych rodaków — i gorzało pożądanie jej ciała. Upoiło ją to nadzieją wielkich rzeczy, zrodzoną z dumy i tkliwego poczucia własnego wpływu. Lęk i zdziwienie zagościły w niej przelotnie wobec jego wahań, jego oporu, jego kompromisów; lecz z kobiecą wiarą w trwałość uczuć, w nieodparty swój czar, pchała go naprzód pełna nadziei, ufając ślepo przyszłości; była pewna że osiągnie u jego boku gorące pragnienie swego życia, jeśli tylko zdoła go pociągnąć tak daleko, iż nie będzie mógł już się cofnąć. Nie wiedziała nic o jego — tak wzniosłych — ideałach, nie umiała ich sobie przedstawić. Wyobraziła sobie że ten mężczyzna jest wojownikiem i wodzem, że gotów jest do walki, do gwałtów, do zdrady własnego plemienia — dla niej. Cóż naturalniejszego? Czyż nie jest mężem wielkim i silnym?
Każde z tych dwojga — otoczone nieprzeniknionym murem swych dążeń — było beznadziejnie samotne, niezdolne ujrzeć się nawzajem, niezdolne się porozumieć; każde z nich stanowiło ośrodek różnych, odległych od siebie horyzontów; każde stało na innej ziemi, pod innem niebem. Ona pamiętała jego słowa, jego oczy, jego drżące usta, jego wyciągnięte ręce; pamiętała wielką, bezgraniczną słodycz swego poddania, ten początek swojej władzy, która miała trwać aż do śmierci. On pamiętał bulwary i składy towarów, podniecające życie wśród wiru srebrnych monet; wspaniałe emocje pościgu za pieniędzmi; liczne swoje zdobycze, utracone możliwości bogactwa i wynikającej stąd chwały. Ona była ofiarą swego serca, swej kobiecej wiary że niema na świecie nic poza miłością — tem wiecznem uczuciem. On był ofiarą swych dziwacznych zasad, swego wstrzemięźliwego życia, ślepej wiary w siebie, uroczystej czci dla bezgranicznego swego nieuctwa.
W chwili bezczynności Willemsa, wahania, upadku ducha, zjawiła się ta kobieta — to wstrętne stworzenie — i dotknięciem ręki zniszczyła jego przyszłość, jego godność mądrego, cywilizowanego człowieka; zbudziła w jego piersi haniebne porywy, które pchnęły go do tego co zrobił i do nędznego końca w dzikiej pustce; ona jest przyczyną, że ludzie zapomną o nim lub będą go wspominali z nienawiścią, ze wzgardą. Willems nie śmiał patrzeć na Aissę, bo ilekroć na nią spojrzał, zdawało mu się że dotyka myślą grzechu — że grzech wyciąga ku niemu rękę. Aissa patrzyła tylko na Willemsa, na nic innego patrzeć nie mogła. Cóż poza nim było na świecie? Śledziła go lękliwym wzrokiem — zawsze wyczekującym, cierpliwym, błagalnym. W oczach jej malowało się zdziwienie i rozpacz zwierzęcia, które nie zna nic prócz cierpienia; rozpacz prymitywnej duszy, która zna ból ale nie zna nadziei; która nie może znaleźć ucieczki przed życiem w złudnem przekonaniu o swej godności, o wzniosłem istnieniu po śmierci; rozpacz duszy, dla której niema niebiańskiej pociechy płynącej z wiary w boskie źródło swego losu.
W ciągu pierwszych trzech dni po odjeździe Lingarda Willems wcale do Aissy nie mówił. Wolała jego milczenie od dźwięku znienawidzonych, niezrozumiałych słów, któremi zasypywał ją dziko, gwałtownie, przerzucając się nagle do zupełnej apatji. W ciągu tych trzech dni nie odchodził prawie od rzeki, jakby na jej błotnistym brzegu czuł się bliżej wolności. Zostawał tam długo, aż do zachodu słońca; patrzył na złoty żar przemieniający się wśród posępnych obłoków w jaskrawy rumieniec, niby w bryzg ciepłej krwi. Wydawało mu się to złowróżbną, okropną zapowiedzią gwałtownej śmierci, która zewsząd dawała mu znaki — nawet z nieba.
Pewnego wieczoru został na brzegu długi czas po zachodzie słońca, nie zważając na nocną mgłę co go spowiła i przylgnęła doń jak mokry całun. Oprzytomniał pod wpływem lekkiego dreszczu i ruszył dziedzińcem ku domowi. Aissa podniosła się od ognia błyskającego czerwono przez dym, który się gromadził i gęstniał pod konarami wielkiego drzewa. Podeszła z boku do Willemsa, gdy się znalazł u kładki. Widział że przystanęła by puścić go przodem. W ciemności postać jej wyglądała jak widmo kobiety ze splecionemi rękoma wyciągniętemi w błagalnym geście. Stanął i nie mógł się powstrzymać aby na nią nie spojrzeć. Posępny wdzięk jej postaci, jej członki, jej rysy — wszystko było niewyraźne i mgliste prócz oczu połyskujących w słabem świetle gwiazd. Odwrócił od niej głowę i ruszył dalej. Czuł za sobą kroki na uginających się deskach pomostu, ale szedł wciąż, nie odwracając głowy. Wiedział, czego ona chce. Chciała wejść za nim do izby. Wzdrygnął się na myśl, coby mogło się stać w nieprzeniknionej ciemności tego domu, gdyby pozostali sam na sam — choćby przez chwilę. Przystanął na progu i usłyszał ją mówiącą —
— Wpuść mię. Skąd ten gniew? Skąd to milczenie?... Pozwól mi czuwać... u twego boku. Przecież czuwałam wiernie. Czy stało ci się kiedy co złego, gdy przy mnie zamknąłeś oczy?... Czekałam... czekałam na twój uśmiech, na twoje słowo... Nie mogę już czekać dłużej... Spójrz na mnie... przemów do mnie. Czy zły duch w ciebie wstąpił? Zły duch, który pożarł twą odwagę i twoją miłość? Pozwól mi siebie dotknąć. Zapomnij o wszystkiem... O wszystkiem. Zapomnij o złych sercach, o gniewnych twarzach... i pamiętaj tylko dzień kiedy przyszłam do ciebie... do ciebie! O moje serce! O moje życie!
Błagalny smutek jej wezwania napełnił przestrzeń drżeniem cichych słów, które wniosły czułość i łzy do wielkiego spokoju uśpionego świata. Naokoło nich lasy, polanki, rzeka nakryta milczącą zasłoną nocy, rzekłbyś obudziły się i chłonęły z cichą uwagą słowa Aissy. Gdy jej głos zamarł w stłumionem westchnieniu, wszystko dokoła było wciąż zasłuchane; i nic się nie poruszało wśród bezkształtnych cieni prócz niezliczonych robaczków świętojańskich, które świeciły zmiennemi rojami, sunęły parami lub wędrowały jak samotne punkciki — jak połyskliwy, rozproszony gwiezdny pył.
Willems odwrócił się zwolna, niechętnie, jakby ulegając przemożnej sile. Aissa ukryła twarz w rękach; patrzył nad jej schyloną głową w posępną wspaniałość nocy. Była to jedna z tych nocy dających poczucie nieogarnionej przestrzeni, kiedy niebo wydaje się wyższe, kiedy przelotne powiewy ciepłego wiatru rzekłbyś przynoszą ciche szepty z poza gwiazd. W powietrzu pełno było słodkich woni, czarodziejskich, przenikliwych, namiętnych jak poryw miłości. Willems patrzył w rozległy mrok przesycony tchnieniem życia, tajemnicą istnienia, odrodzoną, płodną, niezniszczalną — i poczuł lęk przed swą samotnością, samotnością ciała, samotnością duszy w obliczu tej nieświadomej, zażartej walki, tej wyniosłej obojętności, tej bezlitosnej, tajemniczej woli przedłużającej w nieskończoność walkę i śmierć w pochodzie stuleci. Poraz drugi w życiu zapragnął — w nagłem poczuciu swego znaczenia — rzucić w głąb puszczy okrzyk wzywający ratunku, i poraz drugi uświadomił sobie jak beznadziejna jest jej obojętność. Mógł wzywać ratunku na wszystkie strony — i niktby nie odpowiedział. Mógł wyciągać ręce, wołać o pomoc, o poparcie, o litość, o ulgę — i niktby nie przyszedł. Nikt. Nie było przy nim nikogo — prócz tej kobiety.
Serce Willemsa wzruszyło się, nabrzmiało współczuciem dla jego samotności. Gniew na Aissę, na tę która była przyczyną wszystkich nieszczęść, rozwiał się wobec niezmiernego pragnienia jakiejkolwiek pociechy. Jeśli musi się poddać losowi, może Aissa pomoże mu zapomnieć. Zapomnieć! W przypływie rozpaczy tak głębokiej że wyglądała jak zapowiedź spokoju, postanowił że zejdzie rozmyślnie ze swego piedestału, że odrzuci swą wyższość, wszystkie swoje nadzieje, dawne ambicje, niewdzięczną cywilizację. Przez chwilę zapomnienie w ramionach Aissy wydało mu się możliwe; pod wpływem tej możliwości odrodzona napozór żądza ogarnęła go wraz z zuchwałem lekceważeniem dla wszystkiego co się znajdowało poza nim — wraz z dziką pogardą dla Ziemi i Nieba. Powiedział sobie, że nie będzie żałował niczego. Kara za jedyny jego grzech zbyt silnie go przygniotła. Nie było dlań zmiłowania pod słońcem. On zmiłowania nie potrzebuje. Pomyślał z rozpaczą, że gdyby mógł zaznać znowu z Aissą dawnego szału, tego dziwnego szału który go odmienił, który ściągnął na niego klęskę — byłby gotów zapłacić za to wiecznem piekłem. Był upojony subtelną wonią nocy, był oczarowany wymownem tchnieniem ciepłej bryzy; zawładnął nim poryw zrodzony z samotności, z ciszy, ze wspomnień, z obecności tej kobiety oddającej mu się w uległem, cierpliwem ubóstwieniu — kobiety, która przyszła do niego w imię wspólnie przeżytych dni, kiedy nie myślał o niczem, kiedy nie widział i nie pożądał niczego — prócz jej uścisku.
Wziął ją nagle w ramiona; objęła go za szyję z cichym okrzykiem radości i zdumienia. Wziął ją w ramiona i czekał na ten zachwyt, na ten szał, na te uczucia pamiętne i utracone; a podczas gdy szlochała cicho na jego piersi, trzymał ją, chłodny, pełen nudy, zmęczenia, rozjątrzony swym zawodem — i wreszcie zaczął siebie przeklinać. Cisnęła się do niego, drżąc z ogromu szczęścia i miłości. Słyszał jak z głową ukrytą na jego ramieniu szeptała o minionym smutku, o przyszłem szczęściu, które będzie trwało bez końca; o niezachwianej wierze w jego miłość. Ona mu zawsze wierzyła. Zawsze! Nawet wówczas kiedy odwrócił od niej twarz w ciągu owych ponurych dni — wówczas kiedy jego duch wędrował po rodzinnym kraju, wśród swego plemienia. Ale teraz jego dusza już powróciła i nigdy jej nie opuści. On zapomni o zimnych twarzach i twardych sercach okrutnych ludzi. Co tam jest do pamiętania? Nic! Prawda?
Słuchał beznadziejnie cichego jej szeptu. Stał nieruchomo i sztywno, tuląc ją machinalnie do piersi i myśląc, że niema dlań nic na świecie. Był ograbiony ze wszystkiego: ze swego szału, swojej wolności, z zapomnienia i z pociechy. Aissa szalała z rozkoszy, szepcząc szybko o miłości, o blasku, o spokoju, o długich latach... Patrzył ponuro nad jej głową w gęsty mrok dziedzińca. I nagle wydało mu się że spogląda w ciemny dół, w głęboki czarny dół pełen zgnilizny i pobielałych kości — w ogromny, nieunikniony grób pełen rozkładu, gdzie prędzej czy później musi nieodwołalnie się znaleźć.
Rano wyszedł wcześnie i przystanął na chwilę we drzwiach, słuchając lekkiego oddechu za sobą — w izbie. Spała. Willems nie zmrużył oka przez całą noc. Stał, chwiejąc się — potem wsparł się o odrzwia. Był wyczerpany do ostatka; ledwie zdawał sobie sprawę że żyje. Czuł do siebie wstręt; w miarę jak patrzył na gładkie morze mgły u swoich stóp, wstręt rozpływał się w tępej obojętności. Była to jakby nagła i ostateczna zgrzybiałość jego zmysłów, jego ciała, jego myśli. Stojąc na wysokim tarasie, patrzył na przestrzeń niskich nocnych oparów, nad któremi sterczały gdzieniegdzie pierzaste głowy wysokich bambusowych kęp i okrągłe szczyty pojedyńczych drzew podobnych do małych wysepek czarnych i zwartych, wyłaniających się z upiornego, nieuchwytnego morza. Na tle nikłej wschodniej zorzy ciemna pręga wielkich lasów okalała gładką przestrzeń białej mgły, niby brzeg fantastyczny i niedosiężny. Willems patrzył, nic nie widząc — myśląc wciąż o sobie. Przed jego oczami światło wschodzącego słońca trysnęło nad lasem jak nagły wybuch. Willems nie widział nic. Po chwili wyrzekł cicho pod obuchem przeszywającej myśli:
— Jestem zgubiony.
Potrząsnął wzniesioną ręką niedbałym, tragicznym gestem i zstąpił w mgłę, która zamknęła się nad nim, falując świetliście pod pierwszem tchnieniem rannego powiewu.
Willems zaczął iść apatycznie ku rzece a potem zawrócił w stronę drzewa i opadł na ławkę w jego cieniu. Słyszał jak z drugiej strony olbrzymiego pnia stara Malajka krzątała się, głośno wzdychając, mrucząc pod nosem, łamiąc suche patyki, rozdmuchując ogień. Po chwili kłąb dymu przypłynął do Willemsa, Poczuł głód; była to jakby nowa obelga dodana do nieznośnego brzemienia upokorzeń. Dławiły go łzy. Był niezmiernie osłabiony. Podniósł chudą rękę do oczu i śledził przez chwilę jej drżenie. Skóra i kości! Jaki jest wynędzniały! Miewał często ataki febry; pomyślał z żałosnym przestrachem, że Lingard przysłał mu wprawdzie żywność — i to jaką, mój Boże: trochę ryżu i suszonych ryb, co jest zupełnie dla białego nieodpowiednie — ale nie przysłał żadnego lekarstwa. Co ten stary bałwan sobie myśli? że Willems nie choruje nigdy, jak dzikie zwierzę? Potrzebował chininy.
Oparł głowę o drzewo i zamknął oczy. Majaczyło mu się, że gdyby mógł schwytać Lingarda, obdarłby go żywcem ze skóry; ale była to myśl przelotna i mętna. Wyobraźnia Willemsa, wyczerpana powtarzającemi się wciąż wizjami, nie miała dość sił aby przejąć się myślą o zemście. Nie czuł oburzenia ani buntu, przygnieciony ogromem swej klęski. Podobnie jak większość ludzi, był święcie przekonany że cały świat mieści się w jego piersi; zbliżający się koniec wszechrzeczy, który nastąpi wraz z zagładą jego własnej osobowości, napełniał go panicznym strachem. Waliło się wszystko. Mrugał szybko oczami i zdawało mu się że nawet blask porannego słońca napomyka o czemś tajnem, złowrogiem. W bezmyślnej trwodze usiłował się skryć w głębi siebie samego. Podciągnął nogi na ławkę, objął je, przyciskając ręce do boków, wtulił głowę w ramiona. Tkwił bez ruchu, skurczony, zalękły i cichy pod wysokiem, olbrzymiem drzewem, które wynurzało się wspaniale z mgły w jasny blask słońca, rozpościerając krzepkie, wyniosłe konary wśród radosnego trzepotu niezliczonych liści.
Willems błądził wzrokiem po ziemi a potem zaczął śledzić z idjotycznym uporem kilkanaście czarnych mrówek wchodzących odważnie do kępy wysokiej trawy, którą pewnie uważały za ciemną, niebezpieczną dżunglę. Pomyślał nagle: „Musi tam być coś nieżywego. Jakiś martwy owad“. Wszędzie śmierć! Zamknął znów oczy, dygocąc boleśnie. Wszędzie śmierć — gdziekolwiek się spojrzy. Nie chciał widzieć tych mrówek. Nie chciał nic widzieć, nikogo. Pogrążył się w niedoli, którą sam sobie zgotował, rozmyślając z goryczą że niema dla niego spokoju. Usłyszał jakieś głosy... Złudzenie. Rozpacz! Męczarnia! Któżby do niego przyszedł. Któżby przemówił? Jak on może słyszeć głosy?... a jednak dochodzą słabo od strony rzeki. Dosięgły go nikłe słowa: „Wrócimy prędko“... jakby je ktoś krzyknął w oddali. Obłęd... szyderstwo! Ktoby mógł wrócić? Nikt nigdy nie wraca! Tylko febra wraca. Rano miał znów atak febry. To dlatego... Usłyszał nagle gdzieś blisko pomruk starej Malajki. Obeszła drzewo i znalazła się po tej samej stronie co Willems. Otworzył powieki; zobaczył przed sobą jej zgięte plecy. Ocieniając ręką oczy, patrzyła ku przystani. Potem odeszła. Zobaczyła co chciała zobaczyć, a teraz wraca do swego gotowania; nie interesuje się niczem, nie oczekuje niczego — wyzuta ze strachu i z nadziei.
Znikła za drzewem, a Willems zobaczył teraz kobiecą postać na ścieżce wiodącej do przystani. Przynajmniej zdawało mu się że to kobieta — w czerwonej sukni — trzymająca jakieś ciężkie zawiniątko; zjawisko niespodziane, znajome, dziwaczne. Zaklął przez zęby... Tylko tego brakowało! Żeby też widzieć takie rzeczy w biały dzień! Bardzo z nim źle, bardzo źle... Przeraził się okropnie; ten groźny objaw świadczy o rozpaczliwym stanie jego zdrowia.
Przerażenie Willemsa trwało ułamek sekundy i nagle pojął że ta kobieta jest czemś rzeczywistem; że idzie w jego stronę; że to jego żona! Spuścił szybko nogi na ziemię i siedział bez ruchu. Otworzył oczy szeroko. Był taki zdumiony, że zapomniał na chwilę o wszystkiem. Jedno tylko miał na myśli: pocóż u licha ona tu przyjechała?
Joanna szła pod górę z radosnym pośpiechem. Niosła dziecko zawinięte w białą kołdrę Almayera, ściągniętą z łóżka w ostatniej chwili przed opuszczeniem domu. Wyglądała jakby była olśniona przez słońce świecące jej w oczy, jakby obce otoczenie ją oszałamiało. Szła, rozglądając się szybko w prawo i w lewo, oczekując z niecierpliwością że lada chwila zobaczy męża. Podszedłszy do drzewa, dostrzegła nagle coś nakształt wyschniętego, żółtego trupa; ten trup siedział bardzo sztywno w cieniu na ławce i patrzył na nią wielkiemi oczami, które żyły. To był jej mąż.
Stanęła jak wryta. W głębokiej ciszy patrzyli na siebie zdumionym wzrokiem, oszalałym od wspomnień rzeczy odległych, które rzekłbyś zatraciły się w czasie. Spojrzenia ich skrzyżowały się, przeniknęły nawzajem, pędziły ku sobie jakby z niewiarogodnej dali, jakby z krainy Niemożliwości.
Podeszła bliżej, patrząc w męża bez przerwy, i położyła na ławce dziecko zawinięte w kołdrę. Mały Ludwiś, który przez większą część nocy darł się z przerażenia wśród mroków rzeki, spał teraz mocno i nie obudził się. Willems wodził oczami za żoną, obracając powoli głowę wślad za nią. Przyjął do wiadomości jej obecność, poddając się ze znużeniem temu fantastycznemu nieprawdopodobieństwu. Wszystko jest możliwe. Poco ona tu przyjechała? Była jednym z czynników jego nieszczęścia. Spodziewał się potrochu że się rzuci na niego, zacznie go targać za włosy, podrapie mu twarz. Dlaczego nie? Wszystko jest możliwe! W przesadnem poczuciu swego wielkiego osłabienia Willems obawiał się z jej strony napaści. W każdym razie będzie na niego krzyczała. Znał ją dobrze. Umiała krzyczeć. Myślał że się jej pozbył nazawsze. Przyszła tu zapewne aby przyjrzeć się jego śmierci...
Nagle Joanna zwróciła się ku Willemsowi i objąwszy go, osunęła się powoli na ziemię. Zaskoczyło go to. Szlochała cicho z czołem opartem o jego kolana. Patrzył chmurnie na jej głowę. Czego ona chce? Nie miał siły poruszyć się — odejść. Szeptała coś; schylił się aby usłyszeć. Pochwycił słowo: „Przebacz“.
Więc dlatego tu przyjechała! Z tak daleka! Kobiety są dziwne. Przebaczyć? Ani mu w głowie... Nagle przeszyła go myśl: „Jak ona przyjechała? W łodzi. Łódź! Łódź!“
Krzyknął: „Łódź!“ i zerwał się, przewracając Joannę. Nim zdążyła się podnieść, rzucił się na nią i dźwignął ją z ziemi. Ledwie się znalazła na nogach, objęła go mocno za szyję i zasypała rozpaczliwemi pocałunkami jego twarz, oczy, usta, nos. Wykręcał głowę na wszystkie strony, potrząsał Joanną, trzymając ją za ramiona, usiłował ją odsunąć, mówić do niej, pytać... Przyjechała w łodzi, w łodzi, w łodzi!... Mocowali się i kręcili, drepcząc wkółko. Willems bełkotał: „Puść mnie. Posłuchaj“ — i szarpał jej rękami. To spotkanie małżeńskiego przywiązania i szczerej radości podobne było do walki. Ludwik Willems spał spokojnie pod kołdrą.
Wreszcie Willems zdołał się wyrwać i odsunął Joannę, przycisnąwszy jej ramiona do boków. Patrzył na nią. Podejrzewał że mu się śni. Wargi mu drżały, oczy błądziły niepewnie, powracając wciąż do jej twarzy. Spostrzegł że jest taka sama jak zawsze w jego obecności. Wyglądała na zalęknioną, drżącą, gotową do płaczu. Nie budziła w nim zaufania. Krzyknął:
— Jak tu przyjechałaś?
Odrzekła śpiesznie, przyglądając mu się z natężeniem —
— W wielkiem czółnie z trzema ludźmi. Wiem o wszystkiem. Lingarda niema. Przyjeżdżam cię wyratować. Ja wiem... Almayer mi powiedział.
— W czółnie! — Almayer! — Kłamstwo. Powiedział ci — powiedział... — bąkał Willems w oszołomieniu. — Dlaczego tobie? Co ci powiedział?
Zabrakło mu słów. Wpatrywał się w żonę, myśląc z lękiem że użyto jej — tej idjotki — za narzędzie w jakimś zdradzieckim spisku... na jego zgubę.
Joanna rozpłakała się.
— Nie patrz tak na mnie, Piotrze. Co ja ci zrobiłam? Przyjechałam błagać cię — błagać — o przebaczenie. Ocalić cię — Lingard... grozi ci niebezpieczeństwo...
Dygotał z niecierpliwości, z nadziei, ze strachu. Wpatrując się w niego, wybuchnęła łkaniem w nowym przypływie żalu:
— Ach, Piotrze! Co ci jest? Czyś chory?... Wyglądasz na bardzo chorego...
Potrząsnął nią tak gwałtownie że zamilkła, zdumiona i przerażona.
— Jak śmiesz!... Jestem zdrów... zupełnie zdrów... Gdzie ta łódź? Czy powiesz mi w końcu gdzie jest ta łódź? Łódź, mówię!.. Słyszysz!..
— Boli! — jęknęła.
Puścił ją; zapanowawszy nad przerażeniem, stała, drżąc i patrząc w niego z dziwnem napięciem. Posunęła się naprzód, ale gdy podniósł palec, zatrzymała się i westchnęła głęboko. Uspokoił się nagle i spoglądał na nią zimno, krytycznie, jak dawniej, w przeszłości, kiedy rachunki domowe nie były w porządku. Poczuła coś nakształt bolesnej rozkoszy w tym raptownym nawrocie do dawnego życia, do dawnej swej uległości.
Stał teraz napozór opanowany i słuchał bezładnej opowieści Joanny. Słowa jej zdawały się padać dokoła z oszałamiającym łoskotem, jak grad. Chwytał gdzieniegdzie ich sens i gubił go natychmiast w nadludzkim wysiłku aby powiązać logicznie wypadki. Jest łódź. Łódź. Wielka łódź, którą Willems będzie mógł popłynąć do morza. To było jasne. Joanna nią przyjechała. Dlaczego Almayer tak Joannę okłamał? Czy to jest spisek aby wciągnąć Willemsa w jakąś zasadzkę? Lepsze to niż beznadziejna samotność. Joanna ma pieniądze. Ci Malaje pojadą gdzie im się każe... jak mówi Joanna.
Przerwał jej:
— Gdzie oni poszli?
— Wrócą natychmiast — odrzekła ze łzami. — Natychmiast. Powiedzieli że tu niedaleko są zastawione sieci. Wrócą natychmiast.
Zaczęła znów mówić, łkając. Prosiła żeby jej przebaczył. Przebaczył? Ale co? Aha! tę scenę w Makassarze. Jakby miał czas o tem myśleć! Cóż go obchodzi to co zrobiła kiedyś tam przed miesiącami! Miał wrażenie że się szamoce w pętach powikłanego snu, gdzie wszystko jest niemożliwe lecz naturalne, gdzie przeszłość nabiera wyglądu przyszłości a teraźniejszość leży kamieniem na sercu i trzyma za gardło jak ręka wroga. A podczas gdy Joanna błagała go, zaklinała, całowała mu ręce, płacząc na jego ramieniu, wzywając go w imię Boga by przebaczył, by zapomniał, by wymówił upragnione przez nią słowo, by spojrzał na swego chłopca, by uwierzył w jej smutek i jej oddanie — oczy Willemsa, urzeczone, błyszczące, nieruchome, patrzyły w dal, hen poza Joannę, poza rzekę, poza ten kraj, poza dni, tygodnie, miesiące; patrzyły w wolność, w przyszłość, w tryumf... w możliwość wstrząsającej zemsty.
Poczuł nagle że chce mu się tańczyć i krzyczeć. Zawołał:
— A jednak spotkamy się jeszcze, kapitanie Lingard!
— Ach nie! Nie! — krzyknęła Joanna, składając ręce.
Spojrzał na nią, zaskoczony. Zapomniał o Joannie, póki ten okrzyk nie wtargnął między monotonne, błagalne jej słowa, póki nie przyzwał go z powrotem na ziemię z pośród radosnego wiru marzeń. Bardzo było dziwnie ujrzeć ją tu obok siebie. Poczuł dla niej niemal serdeczność. Jednak zjawiła się w samą porę. Nagle pomyślał: „Tamta druga! Muszę pozbyć się jej bez awantury. Kto wie; może się okaże niebezpieczna...“ I natychmiast zdał sobie sprawę że nienawidzi Aissy nienawiścią bez granic, że dusi go wprost ta nienawiść. Rzekł do żony:
— Poczekaj chwilę.
Joanna przełknęła posłusznie słowa, które chciały jej się wydrzeć. Mruknął: „Zostań tu“ i znikł za drzewem.
Woda w żelaznym kociołku wrzała wściekle na ogniu, buchając wielkiemi kłębami białej pary, która mieszała się z cienką czarną nicią dymu. Stara Malajka przykucnięta za ogniskiem ukazała się Willemsowi jakby przez mgłę, obojętna, dziwaczna.
Willems podszedł do niej blisko i zapytał:
— Gdzie ona jest?
Kobieta nawet nie podniosła głowy, ale odpowiedziała natychmiast, jakby czekała oddawna na to pytanie:
— Kiedy spałeś pod drzewem, zanim przybyło obce czółno, wyszła z domu. Widziałam jak spojrzała na ciebie i poszła dalej z wielką jasnością w oczach. Z wielką jasnością. I skierowała się tam gdzie był sad naszego pana, Lakamby. Kiedy nas było tu wielu. Wielu, wielu. Mężowie z orężem u boku. Wielu mężów... I rozmowy... I pieśni...
Bredziła cichym głosem jeszcze długo po odejściu Willemsa.
Wrócił do żony. Podszedł blisko i przekonał się że niema jej nic do powiedzenia. Skupił się w sobie, rozmyślając jak ma postąpić aby uniknąć spotkania z Aissą. Ona zostanie może cały ranek w tym gaju. Dlaczego ci psiakrew wioślarze odeszli? Przejmował go fizyczny wstręt na myśl o zobaczeniu Aissy. A gdzieś na samym dnie serca czaił się lęk przed nią. Dlaczego? Cóż ona mogłaby mu zrobić? Nic na świecie teraz go nie zatrzyma. Czuł się silny, zuchwały, bezlitosny i wyższy nad wszystko. Chciał ocalić wobec żony wzniosłą czystość swego charakteru. Myślał: „Ona nie wie. Almayer nie pisnął o Aissie ani słowa. Ale jeśli się dowie, jestem zgubiony. Gdyby nie chłopiec, tobym... uwolnił się od obydwóch...“ mignęło mu przez głowę. Ale nie, broń Boże! Jest żonaty... Przysiągł uroczyście. Niewolno!... Święte więzy... Patrząc na żonę, poczuł pierwszy raz w życiu coś nakształt wyrzutów sumienia. Wyrzutów sumienia, związanych z jego wyobrażeniem o strasznej potędze przysięgi złożonej u ołtarza... Nie trzeba żeby Joanna się dowiedziała... Ach, gdyby miał tę łódź!... Musi pobiec do domu i wziąć rewolwer. Bez broni nie miałby odwagi powierzyć się tym ludziom z Bajow. Pójdzie po rewolwer póki niema Aissy. Ach, ta łódź!... Nie śmiał pójść nad rzekę i wołać. Pomyślał: „Mogłaby mnie usłyszeć... Pójdę i wezmę rewolwer... naboje... to już wszystko... nic więcej. Nic“.
Stał pogrążony w myślach, nie mogąc się zdecydować na pójście do domu, a Joanna, uczepiona jego ramienia, błagała by jej przebaczył, błagała rozpaczliwie, żałośnie, tracąc wszelką nadzieję za każdym razem gdy popatrzyła na jego twarz, która w jej oczach uosabiała nieubłaganą prawość, surową cnotę, bezlitosną sprawiedliwość. Błagała pokornie, onieśmielona wobec męża, wobec niewzruszonego wyglądu tego człowieka, którego skrzywdziła wbrew prawom ludzkim i boskim. Nie słyszał ani słowa, póki nie podniosła głosu w ostatniem zaklęciu —
— ...Czy nie rozumiesz że cię zawsze kochałam! Nagadali mi o tobie okropnych rzeczy... I to moja własna matka! Powiedzieli że ty... żeś mnie zdradził, a ja...
— To wstrętne kłamstwo! — krzyknął Willems, budząc się na chwilę, tknięty szlachetnem oburzeniem.
— Ja wiem! wiem! Bądź wspaniałomyślny! Pomyśl jak rozpaczałam po twoim wyjeździe — ach! o małom sobie nie odgryzła języka!... Nigdy nikomu już wierzyć nie będę... Popatrz na chłopca... Ulituj się... Nie miałabym chwili spokoju, gdybym ciebie nie odnalazła... Powiedz mi... jedno słowo... jedno jedyne słowo...
— Czegoż ty chcesz u diabła — wykrzyknął Willems, spoglądając w stronę rzeki. — Gdzież ta cholerna łódź? Dlaczego pozwoliłaś im odjechać? Ty idjotko!
— Ach Piotrze! Wiem że już przebaczyłeś w głębi serca — jesteś taki szlachetny — ale chcę to usłyszeć z twoich ust... Powiedz, przebaczasz mi?
— Tak, tak! — rzekł Willems niecierpliwie — przebaczam ci. Nie bądź głupia.
— Nie odchodź. Nie zostawiaj mnie tu samej. Co nam grozi? Tak się boję... Czy jesteś tu sam? Napewno? Chodźmy stąd!
— Masz rację — rzekł Willems, patrząc wciąż z niepokojem w stronę rzeki.
Łkała pocichu, opierając się o jego ramię.
— Puść mię — powiedział.
Ujrzał nad stromym brzegiem głowy trzech ludzi, sunące gładko. Gdy brzeg się obniżył, ukazało się duże czółno i zawinęło zwolna do przystani.
— Przyjechali — rzekł żywo. — Muszę wziąć rewolwer.
Uczynił kilka śpiesznych kroków w stronę domu, ale — jakby coś spostrzegłszy — zawrócił w miejscu i podszedł znów do Joanny. Wpatrzyła się w niego, zatrwożona nagłą zmianą na jego twarzy, z której wyglądał wielki niepokój. Zaczął mówić, zacinając się zlekka:
— Weź dziecko. Zejdź do łodzi i powiedz żeby natychmiast ukryli ją za krzakami. Słyszysz? Prędko! Przyjdę tam zaraz do ciebie. Śpiesz się!
— Piotrze! Co to znaczy? Ja ciebie nie opuszczę. Tu grozi nam jakieś niebezpieczeństwo!
— Zrobisz co ci każę? — rzekł Willems gniewnym szeptem.
— Nie! nie! nie! Nie opuszczę ciebie. Nie chcę ciebie znów stracić. Powiedz, co nam grozi?
Z za domu doszedł daleki śpiew. Willems potrząsnął Joanną.
— Rób co ci każę! Leć natychmiast!
Złapała Willemsa za ramię i uczepiła się go rozpaczliwie. Spojrzał w niebo, jakby je brał na świadka beznadziejnej głupoty tej kobiety. Śpiew rozlegał się coraz głośniej, potem nagle ustał i pojawiła się Aissa, idąca wolno z rękami pełnemi kwiatów.
Wyszła zza węgła domu, wchodząc w słońce, które ogarnęło ją potokiem blasku wspaniałym, czułym, pieszczotliwym, jakby pociągnięte szczęściem jaśniejącem na jej twarzy. Przystroiła się świątecznie w ten uroczysty dzień, pamiętny dzień jego powrotu do niej, do miłości, która będzie trwać wiecznie. Ranne promienie załamywały się w podłużnej klamrze haftowanego pasa obejmującego jedwabny sarong. Olśniewająco biała tkanina kurtki przecięta była srebrnożółtą szarfą, a w czarnych włosach zwiniętych wysoko na małej głowie jaśniały kule złotych szpilek wśród czerwonego pąkowia i białych gwiaździstych kwiatów, któremi się uwieńczyła by oczarować jego oczy; te oczy, co odtąd nie miały nic widzieć na świecie prócz jej rozpromienionej twarzy. Szła zwolna, chyląc głowę nad snopem niepokalanie białych champakas i jaśminu, które przyciskała w rozmarzeniu do piersi, upojona słodką wonią i słodszą jeszcze nadzieją.
Zdawało się że nic nie spostrzega; przystanęła chwilę u stóp kładki prowadzącej do domu, zostawiła tam drewniane sandały o wysokich korkach i wbiegła lekko na deski — prosta, wdzięczna, gibka, bezgłośna, jakby ją niosły ku drzwiom niewidzialne skrzydła. Willems wepchnął szorstko żonę za drzewo; postanowił pobiec do domu, chwycić rewolwer i... Różne myśli, wątpliwości, plany kipiały w jego mózgu. Mignęła mu błyskawiczna wizja czynów dokonywanych z warjackim pośpiechem: oto zadaje ogłuszający cios, związuje tę ukwieconą kobietę w ciemnym domu aby ocalić swoją powagę, swoją wyższość — coś niezmiernie doniosłego... Nie uczynił i dwóch kroków, gdy Joanna skoczyła za nim, złapała go za obszarpaną kurtkę, wydzierając z niej duży strzęp i oburącz wczepiła się w kołnierz; tak to zaskoczyło Willemsa, że o mało co nie padł nawznak, zdołał jednak utrzymać się na nogach. Stojąc za nim, szeptała bez tchu do jego ucha:
— Ta kobieta! Kto jest ta kobieta? Ach! to o tem mówili wioślarze. Słyszałam ich... słyszałam... słyszałam... w nocy. Mówili o jakiejś kobiecie. Nie miałam odwagi zrozumieć. Nie chciałam pytać... słyszysz?... nie chciałam wierzyć! Jakże mogłam wierzyć? Więc to prawda. Nie! Powiedz że to nieprawda!... Kto jest ta kobieta?
Chwiał się na nogach, prąc naprzód. Szarpała go, póki guzik nie puścił; Willems nawpół wysunął się z kurtki, odwrócił się i zastygł w dziwnym bezruchu. Miał wrażenie że serce bije mu w gardle. Dusił się — chciał mówić — nie mógł znaleźć słów. Pomyślał z wściekłością: „Zabiję obie“.
Przez chwilę zupełny spokój panował na dziedzińcu wśród wielkiej jasności dnia. Tylko hen u przystani drzewo waringanu, rozgorzałe gronami czerwonych jagód, zdawało się drgać od rojących się malutkich ptaszków, które napełniały gorączkowym trzepotem gąszcz przeciążonych gałęzi. Nagle różnobarwne stado wzniosło się cichym wirem i rozproszyło, tnąc sztywnemi, śpiczastemi skrzydełkami mgłę złocistą od słońca. Mahmat i jeden z jego braci ukazali się od strony rzeki, każdy z lancą w ręku; przyszli po swych pasażerów.
Aissa wyszła na próg z pustemi rękoma i spostrzegła dwóch zbrojnych ludzi. Wydała cichy okrzyk zdumienia, znikła z powrotem i w mgnieniu oka ukazała się znów, trzymając rewolwer Willemsa. Dla niej pojawienie się jakiejkolwiek ludzkiej istoty mogło oznaczać jedynie coś złowrogiego. Nazewnątrz byli tylko wrogowie. Ona i człowiek którego kochała byli sami, okrążeni przez groźne niebezpieczeństwa, ale nic jej to nie obchodziło; gdyby przyszła śmierć, wszystko jedno z czyjej ręki, zginęliby oboje razem.
Śmiałe jej oczy objęły dziedziniec jednem spojrzeniem. Zauważyła że dwaj obcy ludzie przystanęli i oparli się o gładkie drzewca lanc. Zaraz potem spostrzegła Willemsa, który był zwrócony do niej plecami i widać mocował się z kimś pod drzewem. Nie przyjrzawszy się dokładniej, zbiegła bez wahania po kładce, wołając: „Idę!“
Usłyszał jej krzyk i niespodzianym rzutem pchnął żonę ku ławce. Padła na nią; wyszarpnął się z kurtki do reszty, a Joanna zakryła twarz tym brudnym łachmanem. Przysunął się do niej i spytał:
— Po raz ostatni, czy weźmiesz dziecko i pójdziesz?
Jęknęła z za brudnych szczątków kurtki. Mruczała coś. Schylił się, nasłuchując. Mówiła:
— Nie odejdę! Każ pójść precz tej kobiecie. Nie mogę na nią patrzeć!
— Idjotka!
Zdawało się że plunął na nią tem słowem, potem odwrócił się by stawić czoło Aissie. Zbliżała się powoli z bezgranicznem zdumieniem na twarzy. Przystanęła i patrzyła w Willemsa, który stał obnażony po pas, z odkrytą głową, ponury.
Opodal Mahmat i jego brat wymieniali szybko słowa spokojnym szeptem... Oto dzielna córka tego świętego męża, który umarł. Biały jest mężczyzną bardzo wysokim. Trzeba będzie zabrać z powrotem trzy kobiety, dziecko, i jeszcze tego białego który ma pieniądze... Brat Mahmata wrócił do łodzi; Mahmat przyglądał się dalej. Stał jak wartownik; ostrze lancy w kształcie liścia połyskiwało nad jego głową.
Willems nagle przemówił.
— Daj mi to — rzekł, wyciągając rękę po rewolwer.
Aissa cofnęła się. Wargi jej drżały. Rzekła bardzo cicho:
— To są twoi?
Uczynił ruch potakujący. Potrząsnęła głową w zamyśleniu i kilka delikatnych płatków kwiecia zamierającego we włosach opadło do jej stóp jak wielkie krople szkarłatu i bieli.
— Wiedziałeś? — szepnęła.
— Nie — rzekł Willems. — Przysłali po mnie.
— Każ im odjechać. Oni są przeklęci. Co może być wspólnego między nimi a tobą — tobą, który nosisz moje życie w swem sercu!
Willems nic nie odpowiedział. Stał przed nią, patrząc w ziemię i powtarzając w myśli: muszę wydostać od niej rewolwer, zaraz, natychmiast. Niemożliwe abym powierzył się tym ludziom bez broni. Muszę mieć rewolwer.
Zapytała, popatrzywszy w milczeniu na szlochającą cicho Joannę:
— Kto to jest?
— Moja żona — odrzekł Willems, nie podnosząc oczu. — Moja żona według naszych białych praw, które pochodzą od Boga!
— Twoje prawa! Twój Bóg! — mruknęła pogardliwie.
— Daj mi ten rewolwer — rzekł Willems rozkazująco. Czuł niechęć do zetknięcia się z nią, do odebrania rewolweru siłą.
Nie zwróciła na to uwagi i ciągnęła dalej —
— Twoje prawa... czy twoje kłamstwa? W co mam wierzyć? Szłam — biegłam by cię obronić, kiedy zobaczyłam tych obcych ludzi. Kłamały mi twoje wargi, twoje oczy. Masz fałszywe serce. — Nagle zamilkła i dodała po krótkiej pauzie. — Ach! Ona jest pierwsza. Więc ja mam być niewolnicą?
— Bądź sobie czem chcesz — rzekł Willems brutalnie. — Odjeżdżam.
Aissa przylgnęła wzrokiem do kołdry, spostrzegłszy że coś pod nią zlekka drgnęło. Rzuciła się ku ławce. Willems odwrócił się za nią. Doznał wrażenia że jego nogi są z ołowiu. Zrobiło mu się słabo i na chwilę owładnęła nim rozpacz; przeraził się iż umrze na miejscu, nim zdoła uciec od grzechu i klęski.
Aissa podniosła róg kołdry; ujrzała śpiące dziecko i nagły dreszcz zatrząsł nią, jak na widok rzeczy niewypowiedzianie strasznej. Wlepiła w Ludwika Willemsa oczy skamieniałe z niedowierzania i zgrozy. Potem palce jej otworzyły się zwolna i cień padł na jej twarz, jakby coś mrocznego i złowieszczego stanęło między nią a słońcem. Stała ze spuszczonemi oczami, pogrążona w zadumie, niby śledząc żałosny korowód swych myśli na dnie posępnej otchłani.
Willems ani drgnął. Wszystkie jego myśli skupiły się na bliskiem wyzwoleniu. I dopiero teraz pewność tego wyzwolenia owładnęła nim z niezmierną siłą; usłyszał jakby głos wołający w niebiosach że wszystko przeminęło, że za pięć, za dziesięć minut rozpocznie nową egzystencję; że ta kobieta, jego obłęd, jego grzech, jego żale, wszystko zapadnie w przeszłość, rozwieje się jak pył, jak dym, jak przelotna chmura — przestanie istnieć! Tak! zachłanna przeszłość pochłonie wszystko — nawet pamięć o jego pokusie i jego upadku. Nic go nie obchodziło. Nie dbał o nic. Zapomniał o Aissie, o żonie, o Lingardzie, o Hudigu — zapomniał o wszystkich w błyskawicznem widzeniu przyszłości opromienionej nadzieją.
Po chwili usłyszał jak Aissa mówiła —
— Dziecko! Dziecko! Cóż ja uczyniłam aby się stać pastwą tej żałości i tego bólu? Twój syn i jego matka żyli, a ty mi powiedziałeś że nie masz nic do wspominania w kraju, z którego przybywasz! Myślałam że możesz być mój. Myślałam że będę...
Głos Aissy zamarł w urywanym szepcie, a wraz z nim zgasły w jej sercu najpiękniejsze, najdroższe nadzieje nowego życia. Roiła że w przyszłości słabe dziecinne ręce złączą ich oboje więzami, których nic nie rozerwie na ziemi, więzami przywiązania, wdzięczności, tkliwego szacunku. Będzie pierwsza — będzie jedyna! Lecz z chwilą gdy ujrzała syna tamtej drugiej kobiety, poczuła że jest strącona w chłód, mrok, milczenie samotności nieprzeniknionej i głuchej — że jest daleko od niego, poza wszelką nadzieją — w otchłani krzywdy, na którą niema ratunku.
Zbliżyła się do Joanny. Ogarnął ją gniew na tę kobietę, zazdrość, zawiść. Czuła się wobec niej upokorzona i wściekła. Chwyciła zwisający rękaw kurtki, w której Joanna ukryła twarz; wyrwała kurtkę z jej rąk, wołając:
— Niechże zobaczę oblicze tej, przy której jestem tylko sługą i niewolnicą. Ya wa! Widzę cię!
Jej niespodziany krzyk wypełnił słoneczną przestrzeń polanki, wzniósł się wysoko i poleciał wgłąb kraju nad nieruchomemi szczytami lasu. Stanęła jak wryta, patrząc na Joannę w zdumieniu i pogardzie.
— Kobieta z plemienia Sirani! — rzekła wolno zdziwionym głosem.
Joanna rzuciła się do Willemsa i uczepiła się go, wrzeszcząc —
— Broń mnie, Piotrze! Broń mnie przed nią!
— Cicho bądź. Nic ci nie grozi — mruknął niewyraźnie Willems.
Aissa patrzyła na nich wzgardliwie.
— Bóg jest wielki! Siedzę w pyle u twoich stóp — wykrzyknęła szyderczo, składając ręce nad głową gestem drwiącej pokory. — Wobec ciebie jestem niczem. — Zwróciła się gwałtownie do Willemsa, otwierając szeroko ramiona. — Coś ty ze mnie uczynił? — krzyknęła — ty kłamliwe dziecko przeklętej matki! Coś ty ze mnie uczynił? Niewolnicę niewolnicy! Nie mów nic! Twoje słowa są gorsze niż jad węża. Kobieta z plemienia Sirani. Kobieta z plemienia pogardzanego przez wszystkich.
Wskazała palcem Joannę, odstąpiła wtył i wybuchnęła śmiechem.
— Piotrze, każ jej milczeć! — wrzasnęła Joanna. — Tej pogance! To poganka! Poganka! Wybij ją, Piotrze!
Willems spostrzegł rewolwer, który Aissa położyła na ławce obok dziecka. Rzekł do żony po holendersku, nie odwracając głowy:
— Chwyć dziecko i rewolwer. Widzisz — leży tam. Biegnij do łodzi. Ja ją zatrzymam. Natychmiast!
Aissa podeszła bliżej. Patrzyła na Joannę i mówiła w zapamiętaniu wśród krótkich wybuchów śmiechu, szarpiąc gwałtownie klamrę swego paska.
— Dla niej! Dla niej — matki tego, który będzie mówił o twej mądrości, o twojem męstwie. Wszystko dla niej. Ja nie mam nic. Nic. Weź to, weź.
Zerwała pasek i cisnęła do nóg Joannie. Ciskała z pośpiechem bransolety, złote szpilki, kwiaty; długie jej włosy opadły i rozsypały się po ramionach, okalając czernią dziko podnieconą twarz.
— Odpędź ją, Piotrze. Odpędź tę pogankę — mówiła raz po raz Joanna. Zdawało się że zupełnie straciła głowę. Tupała, czepiając się oburącz ramienia Willemsa.
— Patrz! — zawołała Aissa. — Patrz na matkę swojego syna. Boi się. Dlaczego nie zejdzie mi z oczu? Patrz na nią. Jest brzydka.
Joanna jak gdyby odczuła pogardliwy ton jej słów. Gdy Aissa cofnęła się znów w kierunku drzewa, Joanna puściła ramię męża, pobiegła do niej w szale i uderzyła ją w twarz; potem, odwróciwszy się, rzuciła się ku dziecku, które płakało już dłuższą chwilę, czego nikt nie zauważył, porwała je i zaczęła uciekać w stronę rzeki, wydając wrzask za wrzaskiem w napadzie obłędnego strachu.
Willems chciał pochwycić rewolwer. Aissa wyprzedziła go i pchnęła niespodzianie, tak że się zatoczył i oddalił od drzewa. Chwyciła broń, schowała ją za siebie i krzyknęła —
— Nie dam! Idź za nią. Idź naprzeciw niebezpieczeństwa... Idź naprzeciw śmierci... Idź bezbronny... Idź z pustemi rękoma i słodkiemi słowami na ustach... tak jak do mnie przyszedłeś... Idź, bezsilny, i kłam lasom, kłam morzu... kłam śmierci, która czeka na ciebie...
Umilkła, jakby ją kto chwycił za gardło. Mijały straszliwe sekundy, a ona patrzyła na tego półnagiego mężczyznę, który stał przed nią jak obłąkaniec; słyszała dochodzące słabo z nad rzeki przenikliwe, warjackie wrzaski Joanny wzywającej ratunku. Blask słońca spływał na Aissę, na Willemsa, na niemy kraj, na szemrzącą rzekę — lecz zdawało się Aissie, że okropne błyskawice mroku przeszywają łagodną jasność pogodnego ranka. Nienawiść wypełniała świat, wypełniała przestrzeń między nimi dwojgiem — nienawiść rasy, nienawiść krwi, nienawiść płynąca z beznadziejnych przeciwieństw; nienawiść do człowieka z kraju kłamstw i zła, skąd tylko nieszczęście przychodzi do tych co nie są biali. Szał ponosił Aissę; usłyszała tuż przy sobie głos zmarłego Omara szepczący jej do ucha:
— Zabij! Zabij!
Krzyknęła, widząc że Willems się poruszył:
— Nie zbliżaj się do mnie... bo zginiesz natychmiast! Odejdź, póki jeszcze pamiętam... póki pamiętam...
Willems skupił siły do walki. Bał się odejść bezbronny. Rzucił się naprzód i zobaczył że podniosła rewolwer. Spostrzegł iż nie odwiodła kurka; nawet jeśli strzeli, chybi z pewnością. Strzał pójdzie górą; kurek się zacinał. Willems uczynił krok naprzód; widział jak długa lufa chwiała się u końca jej wyciągniętego ramienia. Pomyślał: teraz nadeszła chwila... Zgiął lekko kolana, podając się naprzód, i skoczył, nabierając rozpędu.
Ujrzał przed oczami wybuch czerwonego płomienia; ogłuszył go wystrzał, głośniejszy chyba niż piorun. Coś zatrzymało go w miejscu; stanął, wciągając nozdrzami cierpki zapach niebieskiego dymu, który odpływał z przed jego oczu jak olbrzymia chmura... Chybiła, na Boga!... Tak też myślał... I zobaczył hen daleko, jak wzniosła ręce nad głową gwałtownym ruchem, a rewolwer, taki mały, leżał między nimi na ziemi... Chybiła!... Teraz Willems pójdzie i podniesie rewolwer. W tej sekundzie odczuł jak jeszcze nigdy radość, rozkosz, wspaniałość słonecznego blasku i życia. Usta jego napełniły się czemś słonem i ciepłem. Usiłował odkaszlnąć; splunął... Któż to krzyczy: „O Boże, on umiera! on umiera!“ Kto umiera?... Trzeba podnieść — Noc! — Co to?... Już noc...
Po wielu latach Almayer opowiadał historję wielkiej rewolucji w Sambirze przygodnemu gościowi z Europy. Był to Rumun, przyrodnik, zbieracz storczyków, któremi handlował. Każdemu kto chciał słuchać oświadczał po pięciu minutach znajomości, że ma zamiar napisać naukowe dzieło o krajach podzwrotnikowych. Podczas swej podróży wgłąb kraju wkwaterował się do Almayera. Był to człowiek dość wykształcony, ale pił dżyn bez żadnej domieszki, lub conajwyżej wciskał pół małej cytryny do czystego alkoholu; twierdził że mu to służy na zdrowie. Z tem lekarstwem przed sobą opisywał zdziwionemu Almayerowi cuda stolic europejskich; Almayer zaś nudził go wzamian, wypowiadając ze swadą swe ujemne opinje o towarzyskiem i politycznem życiu Sambiru. Rozmawiali długo w noc, siedząc naprzeciw siebie na werandzie przy sosnowym stole, a jasnoskrzydłe, drobne, wątłe owady, którym nie wystarczało światło księżyca, roiły się między nimi i ginęły tysiącami naokoło płomienia kopcącej, smrodliwej lampy.
Almayer mówił z wypiekami na twarzy:
— Nie widziałem tego naturalnie. Mówiłem już że ugrzęźliśmy w przesmyku — wszystko to z powodu wrażliwości ojca — kapitana Lingarda. Robiłem co mogłem by ułatwić temu człowiekowi ucieczkę, bo — rozumie pan — nie można było przemówić do rozsądku takiemu człowiekowi jak kapitan Lingard. Akurat przed zachodem woda się podniosła na tyle, że mogliśmy się wydostać z przesmyka. Dotarliśmy o zmroku do polanki Lakamby. Było zupełnie cicho; pomyślałem naturalnie że odjechali i bardzo się ucieszyłem. Kiedyśmy szli w górę dziedzińcem, zobaczyłem że coś wielkiego leży tam pośrodku. Oderwała się od tego Aissa i rzuciła się na nas. Mój Boże... czy pan słyszał te historje o wiernych psach, które strzegą zwłok swoich panów... nie pozwalają się zbliżyć nikomu... trzeba je w końcu odpędzić — i tak dalej... No więc daję panu słowo że musieliśmy ją odpędzić. Musieliśmy! Była jak furja. Nie pozwalała nam go dotknąć. Nie żył już oczywiście. Ja myślę. Przestrzeliła mu lewe płuco wysoko i zbliska, bo oba otwory były małe. Kula wyszła przez łopatkę. Kiedyśmy się z nią uporali — nie uwierzy pan jaka ta kobieta była silna, dopiero we trzech daliśmy jej radę! — zanieśliśmy ciało do łodzi i odbiliśmy od brzegu. Myśleliśmy że zemdlała, ale dźwignęła się i wbiegła za nami do wody. No więc pozwoliłem jej wdrapać się do czółna. Cóż miałem robić? W rzece pełno aligatorów. Nie zapomnę nigdy tej jazdy nocą w górę rzeki — póki żyję. Siedziała na dnie łodzi, trzymając jego głowę na kolanach, i raz po raz obcierała mu twarz swemi włosami. Pełno miał zaschłej krwi naokoło ust i brody. I przez cały czas cośmy płynęli — sześć godzin — szeptała czule do tego trupa!... Był ze mną porucznik ze szkunera. Ten człowiek powiedział mi potem, że za nic w świecie nie przeżyłby drugi raz czegoś podobnego — nawet za garść brylantów. I wierzę mu — słowo daję. Sam się wstrząsam, kiedy sobie o tem przypomnę. Czy pan myśli że on to słyszał? To jest... nie! ja chcę powiedzieć czy coś... czy ktoś... słyszał?
— Jestem materjalistą — oświadczył mąż nauki, drżącą ręką przechylając butelkę nad opróżnioną szklanką.
Almayer potrząsnął głową i ciągnął dalej —
— Właściwie to nikt nie widział jak się to stało prócz tego Malaja, Mahmata. Mówił mi nieraz że znajdował się od nich nie dalej niż o dwie długości lancy. Podobno te kobiety wymyślały sobie nawzajem, a Willems stał między niemi. Mahmat opowiadał, że kiedy Joanna uderzyła Aissę i uciekła, tych dwoje jakby nagle oszalało. Rzucali się to tu, to tam. Powtórzę panu co Mahmat mi opowiadał: — Zobaczyłem że stała, trzymając pistolet, który strzela wiele razy i wodziła nim po całym kampongu. Bałem się żeby mnie nie zabiła i skoczyłem w bok. Potem spostrzegłem że biały człowiek biegnie do niej szybko. Rzucił się jak nasz pan, tygrys, kiedy wybiega z dżungli na włócznie nastawione przez ludzi. Nie wzięła go wcale na cel. Pistolet chodził o tak — w obie strony, a w jej oczach ujrzałem nagle okropny lęk. Strzał był tylko jeden. Krzyknęła; biały człowiek stał bardzo prosto, mrugając oczami, tyle czasu ile trzeba aby policzyć zwolna raz, dwa, trzy; potem zakaszlał i zwalił się na twarz. Córka Omara krzyczała jednym tchem, aż wreszcie upadła. Wówczas odszedłem i zostawiłem za sobą milczenie. To wszystko nic mnie nie obchodziło, a w mojej łodzi była ta kobieta, która mi obiecała pieniądze. Odbiliśmy natychmiast, nie zważając na jej wrzaski. Jesteśmy biedni ludzie i dostaliśmy marne wynagrodzenie za naszą pracę! — Tak opowiada Mahmat — zawsze temi samemi słowami. Niech go pan zapyta. To ten człowiek, od którego pan wynajął łodzie na wyprawę w górę rzeki.
— Najchciwszy złodziej jakiego spotkałem — wykrzyknął niewyraźnie podróżnik.
— Hm! To porządny człowiek. Jego dwaj bracia zginęli przebici włóczniami — dobrze im tak. Rabowali groby Dajaków, Tam są złote ozdoby, uważa pan. Dobrze im tak. Ale Mahmat zachowywał się przyzwoicie i dorobił się. Tak! Każdy się dorobił prócz mnie. A wszystko przez tego łotra, który tu sprowadził Arabów.
— De mortuis nil ni... num — mruknął gość Almayera.
— Mógłby pan mówić po angielsku zamiast szwargotać tym swoim językiem, którego nikt nie rozumie — powiedział nadąsany Almayer.
— Niech pan się nie gniewa — odrzekł tamten wśród czkawki. — To są słowa łacińskie, bardzo mądre słowa. I znaczą: nie marnuj słów na wymyślanie umarłym. Nic w tem obraźliwego. Lubię pana. Pan ma nieporozumienia z Opatrznością — ja także. Miałem być profesorem a tymczasem — niech pan na mnie spojrzy.
Pokiwał głową. Siedział, trzymając szklankę. Almayer chodził tam i z powrotem; nagle zatrzymał się.
— Tak, wszyscy oni dorobili się prócz mnie. I dlaczego? Jestem więcej wart od każdego z nich. Lakamba nazywa siebie sułtanem; kiedy idę do niego w interesie, wysyła tego swojego jednookiego djabła, Babalacziego, który mi mówi że władca śpi i będzie jeszcze spał długo. A Babalaczi! Jest szachbandarem państwa — ni mniej ni więcej. Chryste Panie! Szachbandarem! Ta świnia! Włóczęga, któremu nie pozwoliłem wejść na te schody, kiedy pierwszy raz przyszedł... Teraz niech pan posłucha o Abdulli. Mieszka w Sambirze, bo — jak mówi — woli być daleko od białych. Ale ma setki tysięcy. Ma dom w Penangu. Statki. Czego on nie miał, kiedy mi ukradł mój handel! Zapędził tu wszystkich w kozi róg; z jego powodu ojciec zaczął poszukiwać złota, a potem wyjechał do Europy — gdzie przepadł. Niechże pan pomyśli: taki człowiek jak kapitan Lingard znika niby zwyczajny kulis. Moi znajomi pisali do Londynu, pytając o niego. Nikt nigdy o nim nie słyszał! Niech pan sobie wyobrazi! Nikt nie słyszał o kapitanie Lingardzie!
Uczony zbieracz storczyków podniósł głowę.
— To był sen — sentymen — talny stary korsarz — wybełkotał. — Lubię go. Ja sam jestem sent — talny.
Mrugnął do Almayera, który się roześmiał.
— Aha! Mówiłem panu o nagrobku. Tak! Sto dwadzieścia dolarów wyrzuconych za okno. Gdybym je teraz miał! Zachciało się ojcu gwałtem tego nagrobka. A napis! Ha, ha, ha! „Piotr Willems, Wybawiony przez Miłosierdzie Boskie od swego Wroga“. Któż był jego wrogiem, jeśli nie sam kapitan Lingard? I wogóle to nie ma sensu. On — ojciec — to był wielki człowiek, ale dziwak pod wielu względami... Nie widział pan tego grobu? Jest tam na szczycie wzgórza, z drugiej strony rzeki. Muszę go panu pokazać! Pójdziemy tam.
— Ani myślę! — odrzekł uczony podróżnik. — Nie interesuję się tem... i... w takiem słońcu... za wielkie zmęczenie... Chyba że pan mię tam zaniesie.
I rzeczywiście został tam zaniesiony w kilka miesięcy później; jego grób stał się drugim grobem białego w Sambirze; na razie jednak był żywy choć porządnie pijany. Spytał nagle —
— A ta kobieta?
— Ach, naturalnie że Lingard utrzymywał w Makassarze i ją, i tego jej wstrętnego bębna. Takie karygodne marnowanie pieniędzy! Licho wie co się stało z nimi po wyjeździe ojca do kraju. Ja musiałem zająć się swoją córką. Dam panu bilecik do pani Vinck w Singapurze, kiedy pan będzie wracał. Zobaczy pan tam Ninę — szczęśliwy z pana człowiek. Ona jest piękna i, jak słyszę, taka wykształcona, taka...
— Słyszałem już sto... tysiąc razy o pana córce. A cóż t–ta dru–druga, Aissa?
— Ona? O, zatrzymaliśmy ją tutaj. Przez długi czas miała taki sobie spokojny obłęd. Ojciec bardzo ją szanował. Dał jej na mieszkanie domek w moim kampongu. Włóczyła się po całej osadzie, nie odzywając się do nikogo, chyba że zobaczyła Abdullę; wtedy ogarniał ją szał, krzyczała i przeklinała na czem świat stoi. Zdarzało się często że znikała — a wtedy wszyscy musieliśmy jej szukać, bo ojciec nie dawał mi spokoju póki nie przywieźliśmy jej z powrotem. Znajdowaliśmy ją w przeróżnych miejscach. Raz w opuszczonym kampongu Lakamby. Czasem poprostu błądziła wśród gąszczu. Miała jedno ulubione miejsce, gdzieśmy zawsze najpierw szukali. Prawie napewno można ją było tam znaleźć; to coś w rodzaju łąki na brzegach strumyka. Nie mam pojęcia dlaczego upodobała sobie to miejsce. A jak trudno było ją stamtąd wyciągnąć! Musieliśmy ją wlec przemocą. Z czasem zrobiła się spokojniejsza i jakoś się ustatkowała. Ale wszyscy moi ludzie drżeli przed nią. To moja Nina ją oswoiła. Uważa pan, to dziecko nie bało się niczego i było przyzwyczajone do postawienia zawsze na swojem; szło do niej, i ciągnęło ją za sarong, i kazało jej robić to lub owo — tak jak wszystkim naokoło. Zdaje mi się naprawdę że Aissa pokochała Ninę. Widzi pan, nikt nie mógł się oprzeć temu maleństwu. Doskonała niańka zrobiła się z niej. Raz, kiedy to małe licho odbiegło ode mnie i wpadło do rzeki z końca pomostu, Aissa wskoczyła do wody i w mig ją wyciągnęła. Ledwie nie umarłem ze strachu. Teraz oczywiście mieszka z moją żeńską służbą, ale robi co jej się podoba. Póki mam garść ryżu i sztukę perkalu w składzie, nie będzie jej brakowało niczego. Pan ją widział. Przyniosła obiad razem z Alim.
— Jakto! ta zgięta wpół baba?
— Hm! one prędko się tu starzeją — rzekł Almayer. — A długie, mgliste noce spędzane w lesie łamią wnet najtęższe plecy — jak pan się sam o tem przekona.
— O–obrzydliwe — burknął podróżnik.
Zdrzemnął się. Almayer stał przy balustradzie, patrząc w niebieskawą jasność księżycowej nocy. Lasy, niezmienne i mroczne, jak gdyby wisiały nad wodą wsłuchane w nieustanny szept wielkiej rzeki, a za ciemną ich ścianą wzgórze, na którem Lingard pochował ciało swego byłego więźnia, wznosiło się czarnym, zaokrąglonym masywem na tle srebrnej bladości nieba. Almayer patrzył długo na czysty profil szczytu, jakby usiłował dostrzec poprzez mrok i odległość zarys tego kosztownego nagrobka. Kiedy odwrócił się wreszcie, zobaczył że jego gość śpi z głową wspartą o ramiona leżące na stole.
— Słuchaj no pan! — krzyknął, uderzając dłonią w stół.
Przyrodnik obudził się i siedział bezwładnie, wytrzeszczając oczy jak sowa.
— Słuchaj pan! — ciągnął Almayer bardzo głośno, waląc o stół — ja chcę wiedzieć! Pan mówi że pan czytał wszystkie książki, więc niech mi pan powie... dlaczego takie okropne rzeczy wogóle są dozwolone. Naprzykład — ja. Nie zrobiłem nikomu krzywdy, prowadziłem życie uczciwe... a tu taki łotr, który urodził się w Rotterdamie czy gdzieś tam na drugim końcu świata, przyjeżdża tu, okrada swojego szefa, ucieka od żony, doprowadza do ruiny i mnie, i moje dziecko — mówię panu że mnie zrujnował — i wreszcie ginie zabity przez jakąś nieszczęsną dzikuskę, która właściwie nic o nim nie wie. Jaki jest sens wtem wszystkiem? Gdzież ta Opatrzność? Co komu z tego przyszło? Świat to oszustwo! Oszustwo! Dlaczego ja mam cierpieć? Co ja zrobiłem żeby tak się ze mną obchodzić?
Wyrzucił z siebie żałośnie ten szereg pytań i nagle zamilkł. Niedoszły profesor z nadludzkim wysiłkiem starał się powiedzieć wyraźnie:
— Kochany panie, czy pan nie widzi że sam fakt pańskiego istnienia jest gorszący... Ja... ja pana lubię... lubię...
Padł znowu głową na stół i zakończył swoje uwagi niespodzianem, przeciągłem chrapnięciem.
Almayer wzruszył ramionami i podszedł znów do balustrady. Rzadko pił swój dżyn przeznaczony na sprzedaż, i wówczas śmiesznie mała ilość alkoholu doprowadzała go do buntowniczej postawy względem porządku świata. I teraz znów, wychylony za poręcz, krzyczał zuchwale w noc, zwracając się ku tej dalekiej, niewidzialnej płycie importowanego granitu, gdzie Lingard uznał za stosowne uwiecznić boskie miłosierdzie i wyzwolenie Willemsa.
— Ojciec mylił się — mylił! — wrzeszczał. — Ja chcę żebyś cierpiał za swoje winy! Musisz cierpieć za swoje winy! Gdzie ty jesteś, Willems? Hop, hop! Tam gdzie niema dla ciebie zmiłowania — w tem cała moja nadzieja!
— Nadzieja — powtórzyły szeptem zaskoczone lasy, rzeka i wzgórza; Almayer, który stał, czekając uważnie z pijackim uśmiechem na ustach, nic więcej nie usłyszał.