Wykolejeniec/Część IV/Rozdział trzeci
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wykolejeniec |
Pochodzenie | Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego |
Wydawca | Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna |
Data wyd. | 1936 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Aniela Zagórska |
Tytuł orygin. | An Outcast of the Islands |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cała część IV Cały tekst |
Indeks stron |
— Strzeż się!
Ten cichy, drżący okrzyk, wysilony, urywany, zadziwił Lingarda swym tonem nieodpowiednim do treści — zadziwił go bardziej niż nagłość przestrogi, udzielonej niewiadomo komu i niewiadomo przez kogo. O ile Lingard mógł dostrzec, znajdował się na dziedzińcu sam jeden. Krzyk się nie powtórzył; czujne oczy starego marynarza, badając ostrożnie mroczną, pustą zagrodę Willemsa, napotykały wszędzie tępą obojętność rzeczy nieożywionych; wielkie, posępne drzewo, zamknięty, ślepy dom, połyskujące płoty z bambusów, a dalej wilgotne, obwisłe zarośla; wszystkie te rzeczy, skazane na wieczne przyglądanie się niepojętym zgryzotom lub radościom rodzaju ludzkiego, przejawiają w swym chłodnym, obojętnym wyglądzie dostojeństwo właściwe nieożywionej materji, która otacza, próżna ciekawości i wzruszeń, tajemniczy niepokój życia co wiecznie się zmienia i nigdy nie kończy.
Lingard odstąpił wbok aby oddzielić się od domu pniem drzewa; obszedł ostrożnie jeden ze słupów podtrzymujących konary i nagle stanął jak wryty żeby nie rozdeptać kupki ciemnego żaru, na którą natknął się niespodzianie po drugiej stronie. Chuda staruszka, drobna, wyschnięta, stała za drzewem wpatrzona w dom; drgnęła, zwróciła się ku Lingardowi, wlepiła w intruza wyblakłe oczy pozbawione wyrazu i kulejąc, ruszyła z miejsca by się wymknąć. Lecz jakby zdawszy sobie sprawę z beznadziejności lub trudności swego zamiaru, przystanęła, zawahała się i wróciła powoli chwiejnym krokiem; mrugając tępo oczami, padła raptem na kolana wśród białego popiołu, pochyliła się nad stosem tlejących węgli i wydęła zapadłe policzki, dmuchając uparcie by rozniecić iskry w pożyteczny płomień. Lingard spoglądał na nią, ale poskąpiła mu najlżejszej choćby uwagi; widać uważała że resztka życia, kołacząca się w jej wychudłem ciele, może służyć tylko do spełnienia najprostszego z domowych obowiązków. Lingard poczekał chwilę i zapytał:
— Czemu wołałaś, o córko?
— Zobaczyłam jakeś wchodził — zaskrzeczała pocichu, przykucnięta z twarzą pochyloną wciąż nad popiołem — i zawołałam aby ją ostrzec. Tak mi kazała. Kazała mi — powtórzyła z jękliwem westchnieniem.
— A czy usłyszała twoje wołanie? — ciągnął Lingard łagodnym, spokojnym głosem.
Wystające łopatki starej kobiety poruszyły się niespokojnie pod cienką tkaniną obcisłej kurtki. Z trudem dźwignęła się z ziemi i pokusztykała, zrzędząc pod nosem, ku stosowi suchego chróstu, który się piętrzył przy płocie.
Lingard patrzył za nią bezmyślnie; nagle usłyszał skrzyp kładki prowadzącej od ziemi do drzwi domu. Wysunął głowę poza osłaniające go drzewo i zobaczył Aissę, która schodziła na dziedziniec, zamknąwszy drzwi za sobą. Podeszła śpiesznie ku drzewu, zatrzymała się wpół kroku z wysuniętą nogą, jakby tknięta nagłem przerażeniem i potoczyła dzikim wzrokiem na prawo i lewo. Głowę miała odsłoniętą. Ciemno-niebieskie płótno spowijało szczelnie całą jej postać obcisłemi ukośnemi fałdami; koniec płótna był zarzucony na plecy. Pukiel czarnych włosów zabłąkał się na jej piersiach. Nagie ręce o otwartych dłoniach i wyciągniętych palcach opadły i przywarły do ciała; w odchylonej wstecz postaci i głowie nieco wsuniętej w ramiona malowało się wyzwanie a zarazem jakby lęk przed oczekiwanym ciosem. Gdy tak stała samotnie wśród ciszy i bezruchu w nienaturalnym, groźnym brzasku posępnego dnia, wydało się Lingardowi że zrodziła się tam na miejscu z czarnych oparów i złowróżbnych, nikłych błysków słońca, które usiłowało przebić gęstniejące chmury i dostać się na bezbarwną pustkę świata.
Lingard ogarnął krótkiem lecz uważnem spojrzeniem zamknięty dom, i wysunąwszy się z za drzewa, szedł zwolna ku Aissie. Rozbiegane jej oczy znieruchomiały nagle, ręce drgnęły w lekkim skurczu, i to były jedyne oznaki że spostrzegła Lingarda; lecz gdy szedł dalej ku domowi, jakby chciał ją wyminąć, rzuciła się naprzód, stanęła przed nim, rozłożywszy ramiona i otwarła szeroko czarne oczy; z rozchylonych jej ust, które jakby usiłowały coś powiedzieć, nie padł żaden dźwięk i nie zmącił znaczącej ciszy tego spotkania. Lingard przystanął; spojrzał na Aissę z powagą i ciekawością. Po chwili rzekł spokojnie:
— Puść mnie. Przybyłem tu aby porozmawiać z pewnym mężem. Czy on się ukrywa? Czy ciebie wysłał?
Zbliżyła się o krok; ramiona jej opadły, lecz zaraz potem wyciągnęła je przed siebie, dotykając prawie piersi Lingarda.
— On nie zna lęku — rzekła cicho głosem drżącym lecz wyraźnym, wysuwając głowę naprzód. — To mój własny lęk kazał mi tu przyjść. On śpi.
— Dość długo już spał — rzekł zwolna Lingard. — Oto przybyłem i czas aby się zbudził. Idź i powiedz mu to, bo inaczej własny mój głos go zawoła. Głos, który on zna dobrze.
Odsunął ręce Aissy stanowczym ruchem i znów chciał ją minąć.
— Stój! — krzyknęła i padła mu do nóg jak podcięta kosą. Nagłość jej ruchu zaskoczyła Lingarda; odstąpił wtył.
— Cóż to znaczy? — wyszeptał zdziwiony i dodał zaraz rozkazującym, szorstkim tonem: — Wstań!
Podniosła się natychmiast i patrzyła na niego, bojaźliwa i nieulękła; stała niepewnie jakby pragnęła uciec, lecz w oczach jej palił się zuchwały ogień, świadczący jasno że postanowiła osiągnąć swój cel — choćby kosztem życia. Lingard ciągnął dalej surowym głosem:
— Zejdź mi z drogi. Jesteś córką Omara i powinnaś wiedzieć, że gdy mężowie spotykają się w świetle dnia, kobiety muszą milczeć i poddać się swemu losowi.
— Kobiety! — odparła z tłumioną gwałtownością. — Tak, jestem kobietą! Twoje oczy widzą to, Radżo Laut, ale czy widzą moje życie? O człowieku wielu bitew! Ja także słyszałam głos broni ognistej; ja także czułam padający na głowę deszcz młodych gałązek i liści ściętych kulami; ja także umiem patrzeć w milczeniu na gniewne twarze i silne ręce wznoszące wysoko ostrą stal. Ja także widywałam dokoła siebie rażonych śmiercią mężów padających bez okrzyku trwogi lub żalu, i pilnowałam snu zmęczonych zbiegów, i patrzyłam w nocny mrok pełen gróźb i śmierci, patrzyłam oczami, które były samą czujnością. Stawiałam czoło bezlitosnemu morzu — tu głos jej załamał się żałośnie — i trzymałam na łonie głowy tych co skonali, szalejąc z pragnienia, i brałam z ich zimnych rąk wiosła, i tak pracowalam iż ci, którzy ze mną byli, nie wiedzieli że znów jeden mąż umarł. Uczyniłam to wszystko. Cóżeś ty więcej uczynił? To było moje życie. A jakie było twoje?
Treść i ton jej słów zatrzymały Lingarda, który słuchał, stojąc bez ruchu, zniewolony do życzliwej uwagi. Umilkła i odetchnęła głęboko; z jej zapatrzonych czarnych źrenic — które błyszczały wielkie, spokojne, okrągłe, obrzeżone wąskim pierścieniem białek — padł podwójny promień duszy, wytężonej w zapamiętałem pragnieniu by przeniknąć najtajniejsze zamysły jego serca. Milczała przez długą chwilę, chcąc uwydatnić znaczenie swoich słów, poczem szepnęła z gorzkim żalem:
— I oto klęczałam u twoich nóg! I oto się boję!
— Jesteś kobietą, której serce — jak mi się zdaje — dość jest wielkie aby wypełnić pierś męża — rzekł Lingard powoli, patrząc z zainteresowaniem w jej oczy — ale mimo to jesteś kobietą, i ja, Radża Laut, nie mam ci nic do powiedzenia.
Słuchała, przechyliwszy głowę z napiętą uwagą; głos Lingarda wydał się jej niespodziany, daleki, nieziemski, jak głosy co we śnie mówią pocichu rzeczy przerażające, okrutne lub bezsensowne, na które odpowiedź jest niemożliwa. Ten człowiek nie ma jej nic do powiedzenia! Załamała ręce, ogarnęła dziedziniec wytężonym, obłędnym wzrokiem, który nic nie dostrzegał, potem spojrzała w górę na beznadziejne, sino-szare niebo o czarnych chmurach; na niespokojną żałobę gorących, wspaniałych niebios, co patrzyły na początek jej miłości, co słyszały jego błagania i jej odpowiedzi, widziały jego żądzę i jej lęk, oglądały jej radość, jej poddanie się — i jego porażkę. Lingard poruszył się zlekka, a ten nieznaczny jego ruch sprawił, że rozproszone, bezładne myśli Aissy zamieniły się w śpieszne słowa.
— Czekaj! — wykrzyknęła zduszonym głosem i ciągnęła dalej szybko, bezładnie: — Stój! Słyszałam. Mężowie rozmawiali często u ogniska... mężowie z mego plemienia. I mówili o tobie — pierwszym z mężów na morzu — mówili że w czas bitwy byłeś głuchy na ludzkie krzyki, lecz potem... Nie! nawet w ciągu walki twoje uszy były otwarte na głos dzieci i kobiet. Mówili... mówili to. A teraz ja, kobieta...
Zamilkła nagle, stała przed nim bez ruchu ze spuszczonemi oczyma i rozchylonemi ustami, jakby się przemieniła w bezduszny, głuchy, ślepy posąg, który nie wie co to strach lub nadzieja, gniew lub rozpacz. Zdumiewający spokój pojawił się na jej twarzy, nagły, rozpaczliwy, niewzruszony; drgały tylko delikatne jej nozdrza, rozdymając się i opadając szybko w urywanym trzepocie jak skrzydła pochwyconego ptaka.
— Jestem biały — rzekł dumnie Lingard, patrząc na nią spokojnie, a prostoduszna jego ciekawość ustępowała litości i rozdrażnieniu; — mężowie, którym przysłuchiwałaś się u ognisk wieczornych, mówili samą prawdę. Moje uszy są otwarte dla twoich próśb. Ale wysłuchaj mnie zanim przemówisz. O siebie lękać się nie potrzebujesz. Możesz zabrać się ze mną choćby i zaraz; znajdziesz schronienie u Saida Abdulli — on przecież wyznaje twą wiarę. A wiedz także i o tem: cokolwiekbyś powiedziała, nie wpłynie to na moje zamiary w stosunku do człowieka co śpi — albo kryje się — w tym domu.
Znów uderzyła w niego spojrzeniem, które było jak cios — nie gniewu lecz pragnienia; silnego, przemożnego pragnienia by zapuścić w niego wzrok, by przejrzeć go, by zrozumieć wszystko: każdą myśl, każde uczucie, każdy zamiar; każdy poryw, każde wahanie w duszy tego człowieka, tego odzianego w biel obcego stworu, który patrzył na nią, który mówił do niej, który oddychał jak każdy inny człowiek, ale był większy, czerwonolicy, białowłosy i pełen tajemnic. Była to przyszłość zaklęta w ciało, było to jutro Aissy; wszystkie dni, wszystkie lata jej życia znalazły się przed nią, żywe i tajemne, zawarte z całą jej dolą i niedolą w piersi tego człowieka, którego można było przekonać, ugłaskać, przebłagać, może wzruszyć, udręczyć — może nawet przerazić — któż to wie? gdyby najpierw można go było zrozumieć!
Aissa widziała już oddawna dokąd zmierzały wypadki. Zauważyła pogardliwy, groźny chłód Abdulli; słuchała, zaniepokojona lecz niedowierzająca, posępnych napomknień Babalacziego, ukrytych jego aluzyj i niejasnych podszeptów aby opuściła bezużytecznego białego człowieka, albowiem jego los będzie ceną pokoju zapewnionego przez mądrych i dobrych, którzy go już nie potrzebują. A on... on sam? Przylgnęła do niego. Niema nikogo poza nim. Niema nic poza nim. Będzie usiłowała pozostać z nim zawsze — przez całe życie! A jednak był od niej daleko. I codzień się oddalał. Codzień wydawał się jej bardziej odległy; szła za nim cierpliwie, z otuchą, naoślep lecz wytrwale przez wszystkie bezdroża jego ducha. Szła za nim w miarę swych sił. Ale niekiedy — w ostatnich czasach bardzo często — czuła się zagubiona jak człowiek co zbłądził w skłębionym gąszczu wielkiego lasu. Dawny urzędnik starego Hudiga wydawał się jej równie daleki, równie wspaniały, równie groźny, równie niezbędny jak słońce bezchmurnych niebios, które daje życie tym krajom, słońce które olśniewa i wysusza, dobroczynne i złe — źródło światła, rozkosznych woni i zarazy. Śledziła Willemsa — śledziła go zbliska, urzeczona miłością, urzeczona niebezpieczeństwem.
Był teraz sam, nie miał poza nią nikogo i widziała — zdawało jej się że widzi — iż jest jako człowiek, który się czegoś boi. Czyż to możliwe? On miałby się bać? Kogo? Tego białego starca, który miał przybyć — który przybył! Może się go i boi. Słyszała o tym mężu odkąd mogła sięgnąć pamięcią. Bali się go najdzielniejsi! Co teraz myśli ten stary, stary człowiek, który wygląda tak potężnie? Co uczyni ze światłem jej życia? Czy je zgasi? Zabierze? Zabierze nazawsze! nazawsze! i zostawi ją w mroku; nie wśród ruchliwej, rozszeptanej nocy pełnej nadziei, kiedy uciszony świat oczekuje powrotu słońca, ale wśród nocy bez kresu, wśród grobowej ciemności, gdzie nic nie oddycha, nic się nie porusza, nic nie myśli — wśród ostatecznego mroku, chłodu i milczenia, bez żadnej nadziei na wschód słońca.
Krzyknęła:
— Twoje zamiary! Ty nic nie wiesz. Ja muszę...
Przerwał jej, podniecony bez powodu, jakby przeszczepiła w niego spojrzeniem coś z własnej niedoli —
— To co wiem mi wystarcza.
Zbliżyła się i stanęła przed Lingardem, kładąc obie ręce na jego ramionach; zdziwiony tą śmiałością, zamrugał oczami, czując jak się w nim budzi nieznane mu wzruszenie, — dziwne, przeszywające i smutne — pod wpływem jej słów, jej głosu, jej dotknięcia — pod wpływem bliskości tej dziwnej kobiety, tej istoty dzikiej i tkliwej, silnej i delikatnej, trwożliwej i stanowczej, która wplątała się tak złowrogo w życie ich obu — jego własne i tamtego białego, tamtego wstrętnego łotra.
— Skąd możesz wiedzieć? — ciągnęła wnikliwym głosem, który płynął jakby prosto z jej serca — skąd możesz wiedzieć? Ja jestem z nim cały dzień. Całą noc. Patrzę na niego; widzę każdy jego oddech, każde spojrzenie jego oczu, każde poruszenie jego warg. Widzę tylko to! Nic dla mnie niema pozatem! I nawet ja go nie rozumiem. Nie rozumiem go! Jego! Mego życia! Jego, który jest dla mnie taki wielki, że zakrywa ziemię i niebo przed moim wzrokiem!
Lingard stał wyprostowany z rękoma w kieszeniach kurtki. Mrugał szybko raz poraz, bo Aissa mówiła z twarzą tuż przy jego twarzy. Męczyła go, zdawał sobie sprawę ze swych wysiłków aby przeniknąć znaczenie jej słów, choć czuł mimowoli że to wszystko napróżno.
Dodała po chwili milczenia:
— Był czas kiedy go rozumiałam. Kiedy wiedziałam co w nim jest, lepiej niż on sam. Kiedy czułam go. Kiedy był w mojej mocy... A teraz uciekł.
— Uciekł? Jakto! Niema go? — krzyknął Lingard.
— Uciekł ode mnie — rzekła; — zostawił mnie samą. Samą. Jestem przy nim zawsze. Ale sama.
Ręce jej zsunęły się powoli z ramion Lingarda i opadły bezsilnie ze zniechęceniem, jakby odsłonił się przed nią — istotą dziką, ciemną, gwałtowną — jakby w owej chwili odsłonił się przed nią wyraźnie wstrząsający fakt naszego odosobnienia, naszej samotności nieprzeniknionej i oczywistej, nieuchwytnej i wiecznej; niepokonanej samotności, która otacza, ogarnia, spowija każdą duszę ludzką od kolebki do grobu, a może i poza grobem.
— Aha! Tak. Rozumiem. Jego twarz odwróciła się od ciebie — rzekł Lingard. — No więc czego chcesz?
— Chcę... Szukałam pomocy wszędzie... przeciwko ludziom... Przeciwko wszystkim... Ja nie wiem. Najpierw przybyli oni, niewidzialni biali ludzie i zadawali śmierć zdaleka... Potem przybył on. Przybył do mnie, smutnej i osamotnionej. Przybył rozgniewany na swoich braci; potężny wśród swego plemienia; rozżalony na tych, których nie widziałam, na plemię, którego mężczyźni nie znają litości a kobiety wstydu. Należał do nich i był wśród nich wielki. Prawda że był wielki?
Lingard potrząsnął zlekka głową. Aissa ściągnęła brwi i mówiła dalej śpiesznie, bezładnie —
— Posłuchaj. Ujrzałam go. Żyłam dawniej u boku dzielnych mężów... u boku wodzów. Kiedy przybył, byłam córką żebraka — ślepca bez sił i nadziei. Przemówił do mnie jakbym była jaśniejsza od słońca, bardziej rozkoszna niż chłodna woda w strumieniu, u któregośmy się spotykali, bardziej...
Niespokojne oczy Aissy dostrzegły na twarzy Lingarda jakiś przelotny wyraz, który zatamował jej oddech na mgnienie i sprawił że wybuchnęła bólem i tak gwałtowną wściekłością, iż Lingard cofnął się o krok niby pchnięty niespodzianym podmuchem wiatru. Podniósł obie ręce dziwacznym, jakby ojcowskim ruchem, zaskoczony, czcigodny, kojący. Aissa wyciągnęła szyję i krzyknęła:
— Mówię ci że byłam dla niego wszystkiem. Wiem! Widziałam!... Bywają chwile że nawet wy, biali, mówicie prawdę. Widziałam jego oczy. Mówię ci że czułam jego oczy! Widziałam jak drżał, kiedy podeszłam do niego, kiedy mówiłam, kiedy go dotknęłam. Spójrz na mnie! Spójrz, Radżo Laut!
Wpatrzyła się w Lingarda wyzywającym, nieruchomym wzrokiem, a potem odwróciła szybko głowę i rzuciła przez ramię spojrzenie pokorne i lękliwe na dom sterczący wysoko za jej plecami — ciemny, zamknięty, koślawy i cichy na krzywych słupach.
Oczy Lingarda spojrzały w tę samą stronę i zawisły wyczekująco na domu. Po chwili mruknął, patrząc podejrzliwie na Aissę:
— Jeżeli teraz nie usłyszał twego głosu, to albo jest daleko — albo jest martwy.
— Jest tutaj — szepnęła trochę ciszej lecz wciąż niespokojnie — jest tutaj. Czekał przez trzy dni. Czekał na ciebie dzień i noc. A ja czekałam z nim razem. Czekałam, śledząc jego twarz, jego oczy, jego usta, słuchając jego słów. Słów, których nie mogłam zrozumieć. Słów, które mówił dniem i słów, które mówił nocą podczas krótkiego snu. Słuchałam. Mówił do siebie, chodząc tam i z powrotem nad rzeką, obok zarośli. A ja chodziłam za nim. Chciałam się dowiedzieć — i nie mogłam! Męczyły go rzeczy, które kazały mu mówić słowami jego plemienia. Mówić do siebie, nie do mnie. Nie do mnie! Co on mówił? Co on chciał zrobić? Czy bał się ciebie? Czy bał się śmierci? Co było w jego sercu? Strach?... Gniew?... Jakie pragnienia?... Jaki smutek? Mówił i mówił; bardzo wiele słów. Cały czas! A ja zrozumieć nie mogłam. Był głuchy na moje słowa. Szłam za nim wszędzie, czyhając na jakiś wyraz, którybym mogła zrozumieć; ale jego duch był w kraju jego plemienia — daleko. Kiedy go dotknęłam, rozgniewał się — o tak!
Uczyniła ruch człowieka odpychającego szorstko natrętną rękę i spojrzała niepewnie na Lingarda oczami pełnemi łez. Przez krótką chwilę dyszała z trudem, jakby zmęczona prędkim biegiem lub walką, a potem spuściła oczy i ciągnęła dalej:
— Dzień po dniu, noc po nocy żyłam, śledząc go, i nic nie widziałam. Serce moje było ciężkie — ciężkie od śmierci, która wśród nas przebywała. Nie mogłam uwierzyć... Myślałam że on się boi. Że boi się ciebie! A potem ja sama poznałam strach... Powiedz, Radżo Laut, czy znasz strach pozbawiony głosu — milczący strach co przychodzi kiedy niema wpobliżu nikogo — kiedy niema nigdzie ani bitwy, ani krzyków, ani gniewnych twarzy lub zbrojnych rąk. Strach, przed którym niema ucieczki!
Zamilkła, utkwiła znów oczy w zakłopotanym Lingardzie i ciągnęła dalej z rozpaczą:
— I wtedy zrozumiałam że nie będzie z tobą się bił! Dawniej — przed wielu dniami — odeszłam od niego dwa razy aby go zmusić do posłuszeństwa mej woli — do walki z ludźmi jego krwi — bo chciałam żeby był mój, tylko mój! O klęsko! Jego ręka była równie zawodna jak wasze białe serca. Uderzyła, pchnięta mojem pragnieniem — i jego pragnieniem mego ciała... Uderzyła ta silna ręka i — o hańbo! — nie zabiła nikogo! Jej okrutny, kłamliwy cios zbudził nienawiść, nie budząc strachu. Naokoło mnie było tylko kłamstwo. Jego siła była kłamstwem. Ludzie mego własnego plemienia kłamali przede mną — i przed nim. Nie znalazł się nikt, ktoby stanął u jego boku podczas spotkania z tobą — z twoją potęgą! nie znalazł się nikt oprócz mnie. Prócz mnie — z moją wściekłością, z moim bólem, z moją słabością. Tylko ja byłam przy nim. A on nie chciał do mnie nawet przemówić. Głupi!
Podeszła blisko do Lingarda skradającym się krokiem, jak obłąkana co pragnie się zwierzyć z warjackiej tajemnicy — wynaturzonej, rozdzierającej i śmiesznej; jak obłąkana co pragnie wyjawić którąś z tych strasznych myśli, błądzących nieustannie w mroku szaleństwa niby potwory — fantastyczne, okrutne, żałosne. Lingard patrzył na nią zdziwiony lecz nieugięty. Rzekła mu bardzo cicho prosto w twarz:
— On jest mi wszystkiem! Wszystkiem. Jest moim oddechem, mojem światłem, mojem sercem... Odejdź... Zapomnij o nim... Niema już w nim ani odwagi, ani mądrości, a ja utraciłam swą władzę... Odejdź i zapomnij. Masz innych wrogów... Zostaw mi go. On był kiedyś mężem... Jesteś zbyt wielki. Nikt ci się oprzeć nie może... Usiłowałam ci się oprzeć... a teraz wiem... Żebrzę o miłosierdzie. Zostaw mi go i odejdź!
Urywki tych zaklęć jak gdyby miotały się na falach jej łkań. Lingard, napozór obojętny, stał ze wzrokiem utkwionym w dom i czuł w sobie głęboki, nieodparty krytycyzm — ów nielogiczny poryw niechęci, który jest nawpół wstrętem, nawpół mętną trwogą i budzi się w sercach wobec wszystkiego co nowe, niezwykłe, co nie mieści się w ramach naszego sumienia — owo przeklęte uczucie, złożone z gniewu, lekceważenia i świadomości własnej podniosłej cnoty, uczucie które zmienia nas w istoty głuche, ślepe i wzgardliwe, tępe na wszystko co różni się od nas.
Odpowiedział, nie patrząc na nią zrazu i mówiąc w stronę domu, który pociągał nieodparcie jego wzrok:
— Ja mam odejść? Przecież on sam chciał żebym tu przybył!... To ty musisz odejść. Nie wiesz czego żądasz. Posłuchaj. To człowiek stracony. Odejdź do swoich. Zostaw go. On...
Urwał, zwrócił na nią spokojne, zaczerwienione oczy; zastanowił się, jakby szukając odpowiedniego wyrazu, wreszcie strzepnął palcami i rzekł —
— Koniec.
Odstąpiła w tył z oczami wbitemi w ziemię, podniosła zwolna ramiona szerokim ruchem pełnym nieświadomego tragizmu i przycisnęła obie ręce do skroni. Odezwała się głosem łagodnym, wibrującym, jakby głośno rozmyślając:
— Powiedz strumieniowi żeby nie biegł do rzeki; powiedz rzece żeby nie biegła do morza. Krzycz. Gniewaj się. Może usłuchają. Ale ja sądzę że strumień nie zwróci uwagi na twoje słowa. Strumień, który tryska z górskiego zbocza i biegnie do wielkiej rzeki. Nie zwróci uwagi na twoje słowa, bo nie dba nawet o górę co dała mu życie, bo rozdziera ziemię z której wytryskuje. Rozdziera ją, zjada, niszczy — aby dążyć szybciej ku rzece — i zatracić się w niej nazawsze... O Radżo Laut! Ja nie dbam o nic.
Zbliżała się znów do Lingarda. powoli, opornie, niby pchana niewidzialną ręką i mówiła dalej słowami jakby wyszarpniętemi z głębi jestestwa:
— Nie dbałam o własnego ojca. O mego ojca, który umarł. Byłabym raczej... Ty nie wiesz co ja zrobiłam... ja...
— Daruję ci jego życie — rzekł śpiesznie Lingard.
Stali obok siebie, patrząc sobie w oczy; Aissa nagle uciszona a Lingard zamyślony i niespokojny, przejęty mętnem uczuciem jakby porażki. A przecież porażki nie doznał. Nie chciał wcale zabić tego człowieka, chyba w pierwszym porywie gniewu, już dawno. Dni gorzkiego zdziwienia zabiły gniew; zostało tylko gorzkie oburzenie i gorzka chęć aby sprawiedliwości stało się zadość. Był niezadowolony i zaskoczony. Zetknął się niespodziewanie z ludzką istotą — i to kobietą — która sprawiła, że wyjawił przedwcześnie swą wolę. Będzie go miała. Ale ona musi wiedzieć, musi pojąć że dla takich ludzi jak Willems niema łaski ani przebaczenia.
— Zrozum — rzekł zwolna — że daję ci jego życie nie z litości, ale po to by go ukarać.
Drgnęła; śledziła każde słowo na jego ustach, a gdy skończył mówić, trwała dalej w bezruchu, zdumiona, cicha, niema. Pojedyncza kropla deszczu, olbrzymia, przejrzysta i ciężka, jak nadludzka łza lecąca szybko wprost z góry, rzekłbyś przedarła się przez ponure niebo, uderzyła głośno o suchą ziemię między nimi i rozprysnęła się promieniście. Aissa załamała ręce, oszołomiona strachem nowym dlań i niezrozumiałym. Jej szept pełen męki bardziej był przeszywający od najostrzejszego krzyku.
— Za jaką karę? Czy go zabierzesz? Zabierzesz go ode mnie? Posłuchaj co uczyniłam. To ja...
— Ach! — wykrzyknął Lingard, który patrzył w stronę domu.
— Kapitanie Lingard, niech pan jej nie wierzy — zawołał Willems ode drzwi, gdzie się ukazał z zapuchniętemi powiekami i nagą piersią. Chwyciwszy z obu stron framugę drzwi, stał przez chwilę i patrzył dziko, wijąc się, jakby był przybity do krzyża. Nagle pochylił się i zbiegł na dół pomostem, a deski odpowiadały głucho na każdy jego krok.
Aissa usłyszała go. Jej twarz drgnęła lekko i słowa zatrzymane na wargach padły z powrotem w mroczną jej duszę; padły na błoto, na kamienie i kwiaty, które są na dnie każdego serca.