Wykolejeniec/Część IV/Rozdział drugi

<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Wykolejeniec
Pochodzenie Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. An Outcast of the Islands
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ DRUGI

Babalaczi przestał mówić. Lingard poruszył lekko nogami, rozplótł ramiona i zwolna potrząsnął głową. Opowieść o wypadkach sambirskich, wygłoszona z punktu widzenia przebiegłego statysty, opowieść, której sens Lingard chwytał od czasu do czasu roztargnionem uchem, była nicią przewodnią w mrocznym labiryncie jego myśli; a teraz wydostał się z labiryntu, z powikłanej przeszłości, w naglący mus dnia bieżącego. Z dłońmi na kolanach i rozstawionemi łokciami Lingard spoglądał w dół na starego Malaja; Babalaczi siedział sztywno, niemy, pozbawiony wyrazu, niby gadająca lalka, której nakręcony mechanizm wyczerpał się w końcu.
— Wszystko to wasza sprawka — rzekł wreszcie Lingard — będziecie żałować nim suchy wiatr znów powieje. Głos Abdulli sprowadzi tu rządy Holendrów.
Babalaczi wskazał ręką w stronę ciemnego otworu drzwi.
— Tam są lasy. Lakamba rządzi teraz krajem... Powiedz mi, tuanie, czy myślisz że wielkie drzewa znają imię władcy? Nie. Rodzą się, rosną, żyją i umierają — ale nic nie wiedzą ani nie czują. Ten kraj należy do nich.
— Nawet wielkie drzewo może zginąć od małej siekiery — rzekł sucho Lingard. — I pamiętaj, jednooki przyjacielu, że siekierę zrobiły białe ręce. Prędko się o tem przekonasz, ponieważ wywiesiłeś flagę Holendrów.
Ay wa! — rzekł zwolna Babalaczi. — Postanowione jest że ziemia należy do tych, którzy mają jasną skórę i twarde a głupie serca. Im dalej od pana, tem lżej niewolnikowi, tuanie! Ty byłeś zbyt blisko. Twój głos rozbrzmiewał wciąż w naszych uszach. Teraz już tak nie będzie. Wielki radża w Batawji jest silny, ale można go oszukiwać. Musi przemawiać bardzo głośno, aby go aż tu usłyszano. Ale jeśli wypadnie nam krzyczeć, wówczas będzie musiał usłyszeć liczne głosy wzywające opieki. On jest tylko białym człowiekiem.
— Jeśli przemawiałem kiedy do Patalola jak starszy brat, to tylko dla waszego dobra — dla dobra was wszystkich — rzekł Lingard z wielką powagą.
— Oto mowa białego człowieka — wykrzyknął Babalaczi z gorzkiem uniesieniem. — Ja was znam. Tak właśnie przemawiacie, nabijając wasze strzelby i ostrząc wasze miecze; a kiedyście gotowi, wówczas mówicie do tych co są słabi: „Słuchajcie nas i bądźcie szczęśliwi, lub umierajcie!“ Dziwni jesteście wy, biali. Myślicie że tylko wasza mądrość, i wasza cnota, i wasze szczęście są prawdziwe. Jesteście silniejsi od dzikich zwierząt, ale mniej od nich mądrzy. Czarny tygrys wie, kiedy zaspokoił swój głód — a wy nie wiecie. Tygrys zna różnicę między sobą a tymi co umieją mówić; wy nie rozumiecie różnicy między wami a nami — którzy jesteśmy ludźmi. Jesteście mądrzy i potężni — i będziecie zawsze głupi.
Wyrzucił ręce w górę, mącąc senną chmurę dymu zawisłą nad głowami i uderzył otwartemi dłońmi o kruchą podłogę z obu stron swych wyciągniętych nóg. Cała chata zatrzęsła się; Lingard patrzył z ciekawością na podnieconego męża stanu.
Apa! Apa! O co ci chodzi? — mruknął łagodząco. — Kogo tu zamordowałem? Gdzie moje armaty? Co zawiniłem? Kogo pożarłem?
Babalaczi uspokoił się i zaczął mówić z wyszukaną dwornością.
— Ty, tuanie, jesteś człowiekiem morza, jesteś podobniejszy do nas niż inni biali. Dlatego mówię do ciebie wszystkie słowa, które mam w sercu... Raz tylko morze było silniejsze od Radży Lauta.
— Wiesz o tem, co? — rzekł sucho Lingard, dotknięty do żywego.
Hai! Słyszeliśmy o twoim okręcie — i niektórzy się cieszyli. Ale ja nie. Wśród białych, którzy są szatanami, ty jesteś człowiekiem.
Trima kassi! Składam ci dzięki — rzekł Lingard poważnie.
Babalaczi spuścił oczy ze wstydliwym uśmiechem, lecz jego twarz zachmurzyła się natychmiast, a kiedy znowu przemówił, głos jego był żałosny.
— Gdybyś był przyjechał dzień wcześniej, tuanie, oglądałbyś śmierć swego wroga. Byłbyś widział jak umiera twój nieprzyjaciel, biedny, ślepy, nieszczęśliwy — nie zostawiając syna, któryby wykopał mu grób i rozpowiadał o jego mądrości i męstwie. Tak; byłbyś ujrzał śmierć męża co dawnemi czasy walczył przeciw tobie pod Carimatą — byłbyś ujrzał jak umierał samotnie — mając przy sobie tylko jednego przyjaciela. Piękne widowisko dla ciebie.
— Nie dla mnie — odparł Lingard. — Nawet nie pamiętałem tego męża, póki nie wymówiłeś przed chwilą jego imienia. Wy nas nie rozumiecie... Walczymy, zwyciężamy — i zapominamy.
— Prawda, prawda — rzekł Babalaczi z uprzejmą ironją; — wy, biali, jesteście tak wielcy, że nie raczycie pamiętać waszych nieprzyjaciół. I to nie! — ciągnął tym samym tonem — wy poprostu macie dla nas tyle litości, że na wspomnienia miejsca już niema. O, wy jesteście wielcy i dobrzy! Ale coś mi się zdaje że między sobą pamiętacie wszystko. Czy tak nie jest, tuanie?
Lingard nie odrzekł nic. Wzruszył nieznacznie ramionami. Położył strzelbę na kolanach i patrzył z roztargnieniem na kurek.
— Tak — ciągnął Babalaczi w nowym przypływie żalu — tak, twój wróg umarł w ciemności. Siedziałem obok niego i trzymałem go za rękę, ale on nie mógł widzieć twarzy męża co śledził nikły oddech na jego wargach. Ta, którą przeklął z powodu białego człowieka, była tam również i płakała z zakrytą twarzą. Biały krążył po dziedzińcu, robiąc wiele hałasu. Niekiedy podchodził do drzwi i patrzył na nas pogrążonych w żałości. Wpatrywał się w nas złemi oczami, i wtedy byłem szczęśliwy że ten co umiera jest ślepy. Mówię prawdę. Byłem szczęśliwy; bo niedobrze jest patrzeć w oczy białego jeśli wygląda z nich djabeł, który w nim zamieszkuje.
— Djabeł! Hm! — rzekł do siebie Lingard półgłosem, jakby uderzony jakąś nową myślą. Babalaczi mówił dalej:
— O pierwszej godzinie ranka usiadł — on, taki słaby — i powiedział wyraźnie kilka słów, które nie były przeznaczone dla ludzkich uszu. Trzymałem go mocno za rękę, ale jego czas się wypełnił i wódz dzielnych mężów musiał iść między wiernych, którzy są szczęśliwi. Moi domownicy przynieśli biały całun i zacząłem kopać grób w szałasie, gdzie umarł. Córka zawodziła głośno. Biały podszedł do drzwi i krzyknął. Był zły. Był na nią zły, ponieważ biła się w piersi, i wyrywała sobie włosy, i wydawała ostre krzyki, zawodząc, jak przystoi kobiecie. Czy rozumiesz co ja mówię, tuanie? Ten biały wszedł do szałasu z wielką wściekłością, i wziął ją za ramię, i wywlókł ją na dwór. Tak, tuanie. Widziałem martwego Omara, i widziałem ją u stóp tego białego psa, który mnie oszukał. Widziałem jego twarz szarą jak zimna mgła poranna; widziałem jego blade oczy patrzące na córkę Omara, która tłukła głową o ziemię u jego stóp. U stóp tego, który jest niewolnikiem Abdulli. Tak, on żyje, ponieważ taka jest wola Abdulli. Dlatego powściągnąłem swą rękę, patrząc na to wszystko. Powściągnąłem swą rękę, ponieważ jesteśmy teraz pod flagą Orang Blanda, i Abdulla może przemawiać do uszu wielkich ludzi. Nie wolno nam zadzierać z białymi. Tak rzekł Abdulla, a ja muszę słuchać.
— Więc to tak! — burknął Lingard pod wąsem. Potem rzekł po malajsku: — Czyżbyś się gniewał, o Babalaczi!
— Nie; nie gniewam się, tuanie — odrzekł Malaj, zstępując z niepewnych wyżyn oburzenia w bezpieczne głębie nieszczerej pokory. — Nie gniewam się. Cóżem jest aby się gniewać? Jestem tylko Orang Lautem, i uciekałem przed twymi rodakami wiele razy. Bywałem to sługą, to zausznikiem; udzielałem rad różnym mężom za garść ryżu. Cóżem jest aby się gniewać na białego człowieka? Czemże jest gniew, kiedy się nie ma siły ugodzić? A wy, biali, zabraliście wszystko: i ląd, i morze, i moc zadawania ciosów! I nic nam nie zostało na wyspach prócz sprawiedliwości białych ludzi; waszej wspaniałej sprawiedliwości, która nie zna gniewu.
Podniósł się i stał chwilę we drzwiach, wdychając gorące powietrze dziedzińca, poczem odwrócił się i oparł o podporę głównego słupa, stanąwszy twarzą ku Lingardowi, który się nie ruszał ze skrzyni. Dogasająca pochodnia paliła się z trzaskiem. W samym środku płomienia wybuchało coś raz po raz leciutko i słało przez mglisty blask gęste, drobne kłęby białego dymu nie większe od ziaren grochu; unosił je na dwór słaby powiew ciągnący od niewidzialnych szpar w bambusowych ścianach. Ostry, gnilny zapach nieczystości pod chatą i dokoła niej wzmagał się, pętał energję Lingarda i padał mu czadem na mózg. Lingard rozmyślał sennie o sobie i o tym człowieku, który chciał się z nim widzieć — który czekał na niego. Który czekał! Dzień i noc. Czekał... Mignęła Lingardowi mściwa lecz niejasna myśl, że takie czekanie nie mogło być bardzo przyjemne. Ale niech czeka. Zobaczy Lingarda jeszcze dość prędko. A jak długo potrwa ich spotkanie? Pięć sekund? Pięć minut? Przemówić do niego czy nie? I co powiedzieć? Nic! Pozwolić mu tylko na jedno spojrzenie, a potem...
Nagle Babalaczi odezwał się cichym głosem. Lingard zamrugał powiekami, odchrząknął i wyprostował się na skrzyni.
— Wiesz teraz wszystko, tuanie. Lakamba mieszka w domu Patalola za częstokołem; Abdulla zaczął budować składy z desek i kamieni; a teraz umarł ten Omar. Ja także stąd się wyniosę, zamieszkam przy Lakambie i będę przemawiał do jego ucha. Służyłem wielu mężom. Najdzielniejszy z nich śpi pod ziemią w białym całunie, a na grobie jego niema nic prócz popiołów chaty, w której umarł. Tak, tuanie! Biały człowiek spalił ją własnoręcznie. Z płonącą pochodnią w ręku chodził dokoła chaty wielkiemi krokami i wzywał mnie abym wyszedł — mnie, który rzucałem ziemię na ciało wielkiego wodza. Tak! Klął się na imię waszego i naszego Boga, że spali w chacie i mnie, i tę kobietę, jeśli się nie pośpieszymy... Hai! Biali są bardzo potężni i bardzo mądrzy. Wywlokłem ją szybko!
— A niech go diabli — wykrzyknął Lingard i rzekł po malajsku z powagą: — Posłuchaj. Ten człowiek nie jest podobny do innych białych. Ty wiesz o tem. On wcale nie jest mężem. On jest... ja nie wiem sam.
Babalaczi podniósł rękę uniżonym gestem. Oko mu błysnęło a grube, poplamione czerwienią wargi, rozchylone w bezbarwnym uśmiechu, odsłoniły szereg czarnych zębów spiłowanych równo aż po dziąsła.
Hai! Hai! On zupełnie jest różny od ciebie — mówił głosem coraz cichszym w miarę jak się zbliżał do tematu, który najbardziej mu leżał na sercu podczas tej upragnionej rozmowy. — Zupełnie różny od ciebie, tuanie, który jesteś taki jak my, tylko mędrszy i silniejszy. Ale on także pełen jest wielkiej chytrości i mówi o tobie bez żadnego szacunku, jak to biali ludzie, kiedy opowiadają o sobie nawzajem.
Lingard podskoczył na skrzyni jak oparzony.
— A cóż on mówi? — zawołał.
— Ależ tuanie, co znaczy jego mowa, jeśli on nie jest mężem? — zapewniał spokojnie Babalaczi. — Jam proch wobec ciebie — naco mi powtarzać słowa jednego białego o drugim? Przechwalał się wobec Abdulli, że w minionych latach korzystał wiele z twojej mądrości. Inne jego słowa zapomniałem. Naprawdę, tuanie...
Lingard przerwał zapewnienia Babalacziego pogardliwym ruchem ręki i poprawił się z godnością na skrzyni.
— Wyniosę się stąd — rzekł Babalaczi — a biały tu pozostanie sam na sam z duchem umarłego i z nią, która była rozkoszą jego serca. On, jako biały, nie może słyszeć głosu tych co umarli... Powiedz mi, tuanie, — ciągnął, patrząc z ciekawością na Lingarda — powiedz mi, tuanie, czy wy, biali, słyszycie kiedy głosy niewidzialnych?
— Nie — odrzekł Lingard — ponieważ ci, których nie możemy widzieć, nie mówią.
— Nie mówią! I nie skarżą się nigdy dźwiękami pozbawionemi wyrazów? — wykrzyknął z powątpiewaniem Babalaczi. — Może to i prawda — a może wasze uszy są tępe. My, Malaje, słyszymy wiele dźwięków blisko miejsc gdzie ludzie są pogrzebani. Dziś w nocy słyszałem... Tak, nawet ja słyszałem... I nie chcę słyszeć już więcej — dodał nerwowo. — Może zbłądziłem wówczas, gdy... Są rzeczy, których żałuję. On umarł z sercem pełnem zgryzoty. Czasem zdaje mi się że zbłądziłem... ale nie chcę słyszeć jak niewidzialne usta się skarżą. Dlatego stąd odejdę, tuanie. Niech duch niespokojny mówi do swego wroga, do białego, który nie wie co to strach, czy miłość, czy litość — który zna tylko pogardę i gwałt. Zbłądziłem! Zbłądziłem! Hai! Hai!
Stał przez chwilę, oparłszy łokieć na lewej dłoni i przyciskając prawą do warg, jakby chciał stłumić dokuczliwe wyrzuty sumienia. Spojrzał na pochodnię, która się dopalała, podszedł do ściany obok skrzyni, poszperał tam i nagle otworzył z rozmachem wielką okiennicę, plecioną z trawy, w lekkiej drewnianej ramie. Lingard odwrócił się szybko, przerzucając nogi przez róg skrzyni.
— Cóż to znowu! — rzekł zaskoczony.
Chmura dymu drgnęła; oderwał się od niej leniwy kłąb i przez okno zaczął wytaczać się na dwór. Pochodnia zamigotała, syknęła i zgasła, a rozżarzony jej koniec zleciał na matę; Babalaczi podniósł go i wyrzucił przez czworokątny otwór. Szczątek pochodni zatoczył czerwony łuk i padł, świecąc słabo w ciemnościach. Babalaczi nie cofnął ręki wyciągniętej w pustkę nocy.
— O tam, tuanie — rzekł — możesz zobaczyć dziedziniec białego i jego dom.
— Nie widzę nic — odrzekł Lingard, wystawiając głowę przez otwór. — Za ciemno.
— Poczekaj, tuanie — nalegał Babalaczi. — Patrzyłeś długo na palącą się pochodnię. Wkrótce zobaczysz. Uważaj na strzelbę, tuanie. Jest nabita.
— Brakuje w niej skałki. Nie znajdziesz tu krzemienia na mile wkoło — rzekł Lingard gniewnie. — Cóż to za głupi pomysł żeby nabijać tę strzelbę.
— Ja mam krzemień. Dostałem go od męża mądrego i pobożnego, który mieszka w Menang Kabau. Bardzo pobożny mąż — bardzo dobry ogień. Ów mąż wymówił nad tym krzemieniem słowa, które nadały moc jego iskrom. A strzelba jest także dobra — niesie prosto i daleko. Sądzę, tuanie, że kula sięgnęłaby stąd aż do drzwi białego człowieka.
Tida apa. Nic mi do twojej strzelby — mruknął Lingard, patrząc wytężonym wzrokiem w bezkształtną ciemność. — Czy to jest dom, ta czarna plama tam daleko? — zapytał.
— Tak — odrzekł Babalaczi — to jego dom. Mieszka tam z woli Abdulli i będzie tam mieszkał, póki... Z miejsca gdzie stoisz, tuanie, możesz spojrzeć nad płotem przez dziedziniec prosto w drzwi — w drzwi, którędy wychodzi każdego rana i wygląda jak człowiek co we śnie widział piekło.
Lingard cofnął głowę. Babalaczi poomacku dotknął jego ramienia.
— Poczekaj, tuanie. Siedź spokojnie. Ranek już niedaleko — ranek bez słońca po nocy bez gwiazd. Ale wystarczy ci światła aby ujrzeć człowieka, który powiedział przed niewielu dniami, że za jego sprawą znaczysz w Sambirze mniej od dziecka.
Babalaczi poczuł lekkie drżenie pod ręką; cofnął ją zaraz i zaczął szukać strzelby, macając po wieku skrzyni za plecami Lingarda.
— Co tam robisz? — rzekł niecierpliwie Lingard. — Ciągle się cackasz z tym gratem. Lepiej zapal światło.
— Światło! Mówię ci, tuanie, że światło nieba bardzo już blisko — rzekł Babalaczi, który dobrał się wreszcie do przedmiotu swej troskliwości, i trzymając go mocno za długą lufę, oparł kolbą o podłogę u swoich stóp.
— Może i jest blisko — rzekł Lingard; wyjrzał w noc, wsparty łokciami o ramę prymitywnego okna. — Bardzo jeszcze ciemno na dworze — zakończył niedbale.
Babalaczi wiercił się z niepokojem.
— Nie trzeba abyś siedział tu, gdzie można cię zobaczyć — mruknął.
— Dlaczego? — zapytał Lingard.
— Biały śpi, to prawda — wyjaśnił pocichu Babalaczi — lecz może wyjść z domu wcześnie i ma broń.
— Ach tak! Ma broń? — rzekł Lingard.
— Ma; krótką strzelbę która strzela wiele razy — jak ta twoja. Dał mu ją Abdulla.
Lingard słyszał słowa Babalacziego, ale nie poruszył się wcale. Staremu marynarzowi nie przychodziło wcale na myśl że ognista broń może być groźna także i w cudzych rękach, a cóż dopiero w rękach Willemsa. Taki był pochłonięty tem, co uważał za święty swój obowiązek, że nie mógł się zastanawiać nad przypuszczalnemi czynami Willemsa. Myślał o nim jak się myśli o straconym zbrodniarzu — ze zdumieniem i gniewem miarkowanym przez pogardliwą litość. Siedział, patrząc w mrok, co jak niknąca mgła stawał się z każdą chwilą przejrzystszy pod jego zamyślonym wzrokiem — i Willems wydał mu się postacią należącą całkowicie do przeszłości — postacią, która w żaden sposób nie mogła już wtargnąć do jego życia. Powziął decyzję, i cała sprawa była tak jakby załatwiona. Przekreślił w znużonych myślach ten nieszczęsny, zagadkowy, wstrętny epizod. Najgorsze już się stało. Nadchodzące dni ujrzą wymierzenie kary.
Już parę razy w życiu Lingard usuwał z drogi swej wrogów i załatwiał wielekroć bardzo ciężkie porachunki. Kapitan Tom bywał dla niejednego dobrym przyjacielem, ale wszyscy wiedzieli — od Honolulu aż po Diego Suarez — że jeśli się Lingard na kogoś zaweźmie, nie można sobie poradzić z nim w pojedynkę. Lingard mawiał często iż nie ukrzywdzi i muchy, jeśli go ta mucha zostawi w spokoju; lecz żaden człowiek nie może żyć latami poza obrębem cywilizacji, nie wytwarzając na swój użytek jakichś dziwacznych pojęć o sprawiedliwości. Nikt ze znajomych Lingarda nie postarał się mu wykazać że jego pojęcia są błędne; nie warto było walczyć z jego wyobrażeniem o porządku rzeczy. A tego wyobrażenia zaczerpnął Lingard od mądrości mórz Południa i archipelagu Wschodniego; nigdzie nie rozumiano go lepiej niż w zatraconych zakątkach świata — w tych zakątkach, które napełniał echami swej hałaśliwej obecności, władczy i nie napotykający sprzeciwu. Nie na wiele się przyda dyskusja z kimś, kto się chełpi że nie żałował nigdy żadnego ze swych postępków, i kto na łagodną uwagę odpowiada dobrodusznym okrzykiem:
— Co tam pan wie. Drugi raz zrobiłbym to samo. Tak, łaskawco!
Wspólnicy i znajomi Lingarda odnosili się do niego, do jego zasad i czynów, jako do czegoś co jest nieuniknione i niezmienne; patrzyli na różne jego wybryki z biernem zdumieniem nie pozbawionem podziwu należącego się słusznie takiemu szczęściarzowi. Ale nikt dotąd nie widział Lingarda w usposobieniu, w jakiem się znajdował obecnie. Nikt nigdy nie widział aby Lingard był niezdecydowany, aby poddawał się zwątpieniu i nie umiał nic postanowić lub zdobyć się na czyn; aby był to nieśmiały i pełen wahań, to gniewny lecz bezczynny, jednem słowem zaskoczony przez sytuację, która go dręczyła swą niezasłużoną, straszliwą niesprawiedliwością; nieokrzesany lecz prawy z natury, Lingard czuł w tem wyraźnie jakby posmak siarki z dna piekielnej otchłani.
Pobladł gładki mrok zapełniający otwór okiennicy; ukazały się na nim plamy nieokreślonych kształtów, jakby nowy wszechświat wyłaniał się z ciemnego chaosu. Potem wystąpiły kontury, zaznaczając niewyraźne sylwety, tu drzewa, tam krzewu; czarny pas lasu w oddali; prosty zarys domu, szczyt wysokiego dachu w pobliżu. Wewnątrz chaty Babalaczi, który dotychczas był tylko przekonywającym głosem, stał się ludzką postacią; wspierał nieostrożnie brodę na otworze strzelby i toczył niespokojnem okiem po wyłaniającym się świecie. Dzień nadszedł prędko, posępny, uciśniony przez rzeczną mgłę i gęste opary nieba — blady dzień bez słońca, zawodny i smutny.
Babalaczi pociągnął lekko Lingarda za rękaw, a gdy stary żeglarz podniósł pytająco głowę, Malaj wskazał palcem dom Willemsa, widoczny teraz wyraźnie na prawo za wielkiem drzewem.
— Patrz, tuanie! — rzekł. — On mieszka tam. Oto drzwi — jego drzwi. Tam się wkrótce ukaże, potargany, z ustami pełnemi przekleństw. Zaiste! to człowiek biały i nigdy nie jest zadowolony. Myślę że gniewa się nawet we śnie. Niebezpieczny człowiek. Jak widzisz, tuanie — ciągnął dalej z ugrzecznieniem — jego drzwi są nawprost tego otworu, przy którym raczysz siedzieć i który jest ukryty przed oczami wszystkich. Nawprost — i niedaleko. Zauważ, tuanie, niedaleko.
— Tak, tak, widzę. Zobaczę go jak się obudzi.
— Z pewnością, tuanie. Jak się obudzi... Jeśli tu pozostaniesz, to on ciebie nie zobaczy. Odejdę szybko i sam swoje czółno przygotuję. Jestem tylko biedakiem i muszę się udać do Sambiru aby powitać Lakambę gdy oczy otworzy. Muszę się pokłonić Abdulli, który posiada siłę — większą nawet od twojej. Więc jeśli tu pozostaniesz, ujrzysz z łatwością człowieka, co się chełpił przed Abdullą że był twym przyjacielem; chełpił się a jednocześnie gotował się do pognębienia tych, którymi się opiekujesz. Tak, to on uknuł z Abdullą abyśmy się dostali pod tę przeklętą flagę. Lakamba był ślepy, a ja się dałem oszukać. Ale, o tuanie, pamiętaj że ciebie jeszcze gorzej oszukał. Przechwalał się tem wobec wszystkich.
Oparł spokojnie strzelbę o ścianę przy oknie i rzekł cicho:
— Czy mam już odejść, tuanie? Ostrożnie ze strzelbą. Włożyłem do niej skałkę. Skałkę mędrca, która nigdy nie zawodzi.
Lingard utkwił wzrok w otworze dalekich drzwi. Przed jego oczami mignął wielki gołąb w szarej pustce dziedzińca i machając ociężale skrzydłami, dążył ku lasom z głośnym buczącym krzykiem podobnym do dźwięku głębokiego gongu — jaskrawy ptak, który w mroku groźnego dnia wyglądał czarno jak kruk. Zwarte stado białego ptactwa wzbiło się nad drzewami ze słabym skwirem i krążyło bezładną gromadą, która nagle rozpadła się na wszystkie strony, jakby pękła od bezgłośnego wybuchu. Lingard słyszał za plecami szelest nóg; to kobiety opuszczały chatę. Z drugiego dziedzińca doszedł głos skarżący się na zimno, bardzo słaby lecz niezmiernie wyraźny wśród głębokiej ciszy rozpostartej nad opuszczonemi domami i polankami. Babalaczi zakaszlał dyskretnie. Pod chatą rozległy się niespodzianie uderzenia drewnianych tłuków do łuszczenia ryżu. Słaby lecz wyraźny głos z dziedzińca naglił znowu: „Rozdmuchaj żar, o bracie!“ Inny cienki głos odpowiedział przeciągle śpiewnym, rytmicznym tonem: „Rozdmuchaj sam, o drżąca świnio!“ Na ostatnim wyrazie przeciągły głos urwał się nagle, jakby człowiek mówiący te słowa wpadł do głębokiej dziury. Babalaczi zakaszlał znów z pewną niecierpliwością i rzekł poufnym tonem:
— Czy nie myślisz, tuanie, że czas mi już iść? Może zechcesz zaopiekować się moją strzelbą? Jestem człowiekiem co umie być posłuszny — nawet względem Abdulli, który mnie oszukał. Ta strzelba niesie daleko i celnie — jeśli cię to interesuje, tuanie. Nabiłem ją podwójną miarką prochu i trzema siekańcami. Tak, tuanie. A teraz może już pójdę.
Na pierwsze słowa Babalacziego Lingard odwrócił się powoli i wlepił weń tępy, niechętny wzrok chorego człowieka, który budzi się do nowych cierpień. W miarę jak chytry mąż stanu mówił, brwi Lingarda ściągały się coraz bardziej, oczy jego ożywiły się i wielka żyła wystąpiła mu na czoło, rysując się groźnym marsem. Przy ostatnich słowach Babalaczi zająknął się i umilkł, zbity z tropu przez spokojny wzrok starego żeglarza.
Lingard wstał. Twarz jego rozjaśniła się, spojrzał wdół z nagłą łaskawością na niespokojnego Malaja.
— Aha! Więc ci o to chodziło — rzekł, kładąc ciężką rękę na uginającem się ramieniu Babalacziego. — Myślałeś że przybywam aby go zamordować. Co? Odezwijże się, ty wierny psie arabskiego kupca!
— A pocóżbyś tu przybywał, tuanie! — krzyknął Babalaczi w gniewnym wybuchu szczerości — pocóżbyś tu przybywał! Pamiętaj co on zrobił; i pamiętaj że zatruwał nam wciąż uszy gadaniem o tobie. Jesteś mężczyzną. Jeśli nie przybyłeś aby zabić, tuanie, to albo ja jestem głupi, albo... — Urwał, uderzył się dłonią w nagą pierś i dopowiedział zniechęconym szeptem: — albo ty, tuanie.
Lingard spojrzał na niego z pogodną wzgardą. Po długich i uciążliwych rozmyślaniach o zagadkowem, ohydnem postępowaniu Willemsa, kręte ale logiczne wywody Babalacziego były mu miłe jak światło dnia. Oto nareszcie coś co można zrozumieć — jasny skutek prostej przyczyny. Uczuł pobłażliwość dla zwątpiałego mędrca.
— A więc gniewasz się na swego przyjaciela, o jednooki! — rzekł zwolna, kiwając srogiem obliczem tuż nad zmieszaną twarzą Babalacziego. — Coś mi się zdaje że maczałeś gorliwie palce we wszystkiem co się tu stało ostatniemi czasami. Może nie? Ty djabelski synu!
— Niech zginę z twojej ręki, o władco morza, jeśli moje słowa nie są prawdziwe! — rzekł Babalaczi, nie bacząc na nic w swem podnieceniu. — Otaczają cię tutaj wrogowie. On jest z nich najgorszy. Abdulla nicby bez niego nie zrobił, a ja nie byłbym zrobił nic bez Abdulli. Uderz we mnie — a uderzysz we wszystkich!
— Kimże jesteś — wykrzyknął Lingard z pogardą — ty, który śmiesz nazywać siebie mym wrogiem! Kimże jesteś? Błotem! Niczem! Idź naprzód — ciągnął surowo. — Lakas! prędko. Marsz!
Wypchnął Babalacziego przez drzwi i zszedł za nim na dziedziniec po krótkiej drabinie. Wioślarze przykucnięci u ognia obrócili oczy powoli, jakby z trudem, w ich stronę; potem, napozór obojętni, skupili się znów u ogniska, wyciągając ręce nad żarem. Kobiety przerwały pracę i z podniesionemi tłukami w ręku rzuciły szybkie, ciekawe spojrzenia z mroku pod domem.
— Tędy się idzie? — zapytał Lingard, wskazując głową ku małej furtce prowadzącej do zagrody Willemsa.
— Jeśli szukasz śmierci, oto pewna do niej droga — odrzekł beznamiętnym głosem Babalaczi, jakby wyczerpawszy wszystkie wzruszenia. — On mieszka tutaj — ten, który zniszczył twoich przyjaciół; który przyśpieszył śmierć Omara; który knuł z Abdullą najpierw przeciw tobie, potem przeciw mnie. Byłem jak dziecko. O hańbo!... Lecz idź, tuanie. Idź.
— Pójdę gdzie mi się spodoba — rzekł Lingard z naciskiem — a ty możesz iść do djabła; nie jesteś mi już potrzebny. Prędzej wyspy zapadną się na tych morzach niż ja, Radża Laut, stanę się narzędziem kogokolwiek z twego plemienia. Tau? I słuchaj co ci powiem: wszystko mi jedno co z nim zrobisz po dniu dzisiejszym. A mówię to, ponieważ jestem miłosierny.
Tida! Nie zrobię nic — rzekł Babalaczi, potrząsając głową z gorzką apatją. — Jestem w ręku Abdulli i nic mnie to nie obchodzi, tak jak i ciebie. Nic a nic! — dodał, odwracając się. — Zdobyłem dziś rano wiele mądrości. Niema mężczyzn. Wy biali jesteście okrutni dla waszych przyjaciół i litościwi dla waszych wrogów — a tak postępują głupcy.
Poszedł w stronę rzeki, i nie obejrzawszy się ani razu, znikł w niskim wale mgły leżącej na wodzie i brzegu. Lingard patrzył za nim w zadumie. Po chwili ocknął się i zawołał do swych wioślarzy:
Hai ya! Słuchajcie! Kiedy zjecie ryż, będziecie czekać na mnie z wiosłami w ręku. Rozumiecie?
Ada, tuan! — odpowiedział Ali przez dym rannego ogniska, który rozpościerał się powoli, łagodnie po dziedzińcu — słyszymy!
Lingard otworzył zwolna małą furtkę, uszedł kilka kroków pustym dziedzińcem i stanął. Poczuł nad głową krótki oddech powiewu, który minął go, wstrząsnął wszystkiemi liśćmi na wielkiem drzewie — i zamarł w prawie niedostrzegalnem drżeniu gałęzi i witek. Lingard spojrzał instynktownie w górę z nałogu marynarza. Nad nim, pod szarą, nieruchomą pustką burzliwego nieba sunęły niskie, czarne opary w wyciągniętych ławicach, w bezkształtnych plamach, w zwiniętych kosmykach i skręconych zwojach. Nad dziedzińcem i domem płynęła okrągła, ciemna, leniwa chmura, ciągnąc za sobą tren z poplątanych, przejrzystych pasem, niby rozczochrane włosy żałobnicy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.