Wykolejeniec/Część IV/Rozdział pierwszy

<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Wykolejeniec
Pochodzenie Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. An Outcast of the Islands
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ PIERWSZY

Noc była bardzo ciemna. Po raz pierwszy od wielu miesięcy wschodnie wybrzeże spało oddzielone od gwiazd zasłoną nieruchomej chmury, która sunęła ze wschodu przez całe popołudnie, pędzona pierwszem tchnieniem deszczowego mussonu; ścigała zachodzące słońce masą szarą i czarną, co rzekłbyś goniła za światłem, żywiąc złe zamiary — goniła posępnie, złowróżbnie, wytrwale, jakby zdawała sobie sprawę że jest zwiastunem gwałtu i zamętu. Gdy słońce znikło za horyzontem, olbrzymia chmura popędziła szybciej i zaczęła się mocować z zorzą uchodzącego światła. Stoczyła się ku zygzakowatym, wyraźnym zarysom odległych gór, zawisła nad parującym lasem i tkwiła nisko milcząca, groźna, nad nieruchomemi wierzchołkami drzew, powstrzymując błogosławieństwo deszczu, pielęgnując gniew swoich grzmotów, jakby w zadumie lub niepewności czy obrócić swoją potęgę na zło czy na dobro.
Babalaczi wyszedł na dwór z czerwonego, przesyconego dymem światła swej bambusowej chatki, wciągnął długim oddechem ciepłe, nieruchome powietrze i stał przez chwilę, zamknąwszy szczelnie zdrowe oko, jakby onieśmielony niezwykłą, głęboką ciszą na dziedzińcu Lakamby. Gdy otworzył powieki, odzyskał wzrok natyle że mógł rozróżnić rozmaite stopnie bezkształtnej czerni, które znaczyły na ciemnem tle nocy miejsce drzew, opuszczonych domów, przybrzeżnych zarośli. Stroskany mędrzec przeszedł ostrożnie przez opustoszałe podwórze i stanął na wybrzeżu, wsłuchując się w głos niewidzialnej rzeki, która płynęła u jego stóp — w łagodne jej szepty, głębokie pomruki, nagłe bulgoty i krótkie syki rączego prądu pędzącego wzdłuż brzegu przez parny mrok.
Stał z twarzą zwróconą ku rzece i zdawało mu się że lżej oddycha, wiedząc iż ma przed sobą rozległą przestrzeń; po krótkiej chwili pochylił się, oparł ciężko na lasce, spuścił głowę na piersi i odpowiedział głębokiem westchnieniem na samolubny rozhowor rzeki, która pędziła szybko i nieustannie, nie bacząc na radości i smutki, na cierpienie i walkę, na porażki i tryumfy tych co mieszkali nad jej brzegami. Oto brunatna woda, gotowa nieść przyjaciół lub wrogów, kołysać miłość lub nienawiść na uległem, nieczułem łonie, gotowa pomagać lub przeszkadzać, ocalić życie lub zadać śmierć; wielka, bystra rzeka; wyzwolenie, niewola, przytułek albo grób.
Może tego rodzaju myśli sprawiły że Babalaczi posłał znów żałosne westchnienie w mgły rozesłane nad obojętną Pantai. Polityk barbarzyńca zapomniał o niedawnem powodzeniu swych knowań, pogrążony w melancholijnych rozmyślaniach, w zgryzocie, która czyniła noc czarniejszą, lepki upał bardziej duszącym, nieruchome powietrze cięższem i nasycała głuchą samotność udręką mącącą spokój. Babalaczi spędził poprzednią noc u boku umierającego Omara, a teraz, po upływie dwudziestu czterech godzin, wracał ciągle pamięcią do niskiego, ponurego szałasu z trzciny, skąd odleciała sroga dusza niezrównanego korsarza, aby na tamtym świecie poznać zbyt późno swe ziemskie błędy. Dziki mąż stanu, doświadczony ciężko przez poniesioną stratę, poczuł na chwilę tak jasno ciężar swego osamotnienia, jakby miał we krwi uczuciowość wysubtelnioną przez wszelkie wyrafinowanie tkliwych uczuć, które wspaniała cywilizacja przynosi z sobą na ten doskonały świat wśród innych cnót i błogosławieństw. Przez jakich trzydzieści sekund półnagi pesymista żujący betel stał u brzegu tropikalnej rzeki, na skraju cichych, olbrzymich lasów, gniewny, bezsilny, zawiedziony w swych nadziejach, tłumiąc gorzki okrzyk niezadowolenia cisnący mu się na usta; okrzyk, który, gdyby się był rozległ, zabrzmiałby w dziewiczej głuszy lasu równie szczerze, potężnie, głęboko, jak wybuch goryczy jakiegoś zagłębionego w fotelu myśliciela, zakłócający nieczystą pustkę dachów i kominów.
Przez pół minuty, nie więcej, stawiał Babalaczi czoło bogom, ogarnięty buntem, wzniosłym swym przywilejem; potem jednooki dyplomata stał się znów sobą — człowiekiem przezornym, mądrym, twórcą dalekosiężnych planów, a zarazem ofiarą dręczących zabobonów swej rasy. Noc, choćby najspokojniejsza, nigdy nie jest bezwzględnie cicha dla czujnych uszu i wydało się teraz Babalacziemu że dosłuchuje się w niej innych szelestów niż szum wodnego odmętu. Rozejrzał się szybko, a potem obrócił w mig na pięcie z lękliwą czujnością, jakby się spodziewał że zobaczy ślepą marę swego przywódcy wędrującą w mroku pustym dziedzińcem. Ale nic nie zobaczył. Jednak słyszał przedtem jakiś odgłos; bardzo dziwny odgłos! To z pewnością upiorna skarga gniewnego ducha. Babalaczi nasłuchiwał. Cisza była zupełna. Uspokojony, uszedł kilka kroków w stronę domku, gdy tym razem odgłos nawskroś ludzki — chrypliwy kaszel — dosięgnął go od strony rzeki. Przystanął, nasłuchując uważnie ale już bez śladu wzruszenia i wrócił żwawo ku brzegowi, gdzie stanął wyczekująco z rozchylonemi ustami, usiłując przebić wzrokiem ruchomą zasłonę mgły nisko nad rzeką. Nie widział nic, lecz jacyś ludzie w łodzi musieli być bardzo blisko, bo doszły go słowa wypowiedziane zwykłym tonem:
— Myślisz że to tutaj, Ali? Ja nic nie widzę.
— To musi być gdzieś blisko, tuanie — odpowiedział drugi głos. — Czy spróbujemy wylądować?
— Nie! Podryfujmy trochę dalej. Jeśli będziesz pociemku obijał się czółnem o brzeg, nadziejesz się na kłodę. Musimy być ostrożni... Dryfujmy, dryfujmy... Zdaje się że tu jest coś w rodzaju polanki. Może zobaczymy światło w jakim domu. Czy w kampongu Lakamby dużo jest domów?
— Bardzo dużo, tuanie... Nie widzę żadnego światła.
— Ani ja — mruknął znowu pierwszy głos, tym razem prawie nawprost milczącego Babalacziego; malajski statysta spojrzał niespokojnie w stronę swej chaty, której odrzwia jaśniały przyćmionem światłem od palącej się wewnątrz pochodni. Chata stała bokiem do wybrzeża, a drzwi jej były zwrócone w dół rzeki i Babalaczi wywnioskował szybko, że nieznajomi nie mogli dojrzeć światła z miejsca, gdzie się łódź znajdowała. Wahał się czy do nich przemówić, a podczas gdy się namyślał, usłyszał znów głosy, ale tym razem poniżej przystani obok której się zatrzymał.
— Nic nie widać. To z pewnością nie tutaj. Ruszajmy, Ali! Dayong!
Po tym rozkazie nastąpił plusk wioseł, a wkrótce zabrzmiał okrzyk:
— Widzę światło. Widzę! Teraz wiem gdzie lądować, tuanie.
Znowu rozległ się plusk, gdy czółno zawróciło ostro i płynęło w górę rzeki tuż przy brzegu.
— Zawołaj — rzekł bardzo blisko głęboki głos, który — Babalaczi był tego pewien — musiał należeć do białego. — Zawołaj i niech tu kto przyjdzie z pochodnią. Nic nie widzę.
Głośny okrzyk, który rozległ się po tych słowach, zabrzmiał prawie pod nosem milczącego słuchacza. Aby zachować pozory, Babalaczi pobiegł długiemi, bezszelestnemi krokami aż do połowy dziedzińca i zawrócił; dopiero wtedy krzyknął w odpowiedzi i pokrzykiwał w dalszym ciągu, wracając powoli ku wybrzeżu. Zobaczył niewyraźny zarys łodzi znajdującej się prawie nawprost przystani.
— Kto mówi na rzece? — zapytał Babalaczi, nadając zdziwiony ton swoim słowom.
— Biały człowiek — odpowiedział Lingard z czółna. — Czy w kampongu bogatego Lakamby nie znajdzie się ani jedna pochodnia aby poświecić lądującemu gościowi?
— Niema pochodni i niema ludzi. Jestem tu sam — rzekł Babalaczi z pewnem wahaniem.
— Sam! — wykrzyknął Lingard. — A kto ty jesteś?
— Jestem tylko sługą Lakamby. Ale wysiądź, tuanie Putih, i spojrzyj na moją twarz. Oto moja ręka. Nie! Tutaj!.. Zechciej łaskawie... Ada! Teraz jużeś bezpieczny.
— Czy jesteś tu sam? — rzekł Lingard, idąc ostrożnie dziedzińcem. — Jak ciemno — mruknął do siebie — myślałby kto że świat został pomalowany na czarno.
— Tak. Jestem sam. A co jeszcze powiedziałeś, tuanie? Nie zrozumiałem twej mowy.
— Nic. Myślałem że tu zastanę... Gdzież oni wszyscy?
— Czyż to nie obojętne gdzie oni są? — rzekł posępnie Babalaczi. — Przybyłeś aby zobaczyć się z mymi rodakami? Ostatni z nich wyruszył w długą podróż — i jestem sam. Jutro wyjeżdżam także.
— Przybyłem aby się zobaczyć z białym człowiekiem — rzekł Lingard, idąc powoli naprzód. — On chyba nie wyjechał, co?
— Nie! — odrzekł Babalaczi tuż przy Lingardzie. — Człowiek o czerwonej skórze i bezlitosnych oczach — ciągnął z zadumą; — ramię jego jest silne a serce głupie. Biały człowiek... Ale jednak człowiek.
Znajdowali się teraz u stóp krótkiej drabiny prowadzącej do bambusowego tarasu, który otaczał chatę Babalacziego. Słabe światło padło z drzwi na twarze obu ludzi, gdy stanęli, przypatrując się sobie z ciekawością.
— Czy on jest tam? — spytał Lingard pocichu, wskazawszy ręką ku górze.
Babalaczi, wpatrując się z natężeniem w dawno oczekiwanego gościa, zrazu nie odpowiedział.
— Nie, nie tam — rzekł w końcu, stawiając nogę na najniższym szczeblu i oglądając się w tył. — Nie tam, tuanie, lecz niezbyt daleko. Czy nie zechcesz spocząć pod moim dachem? Mam w domu ryż, i rybę, i czystą wodę — nie z rzeki ale ze źródła...
— Nie jestem głodny — przerwał Lingard — i nie przybyłem aby rozgościć się w twoim domu. Zaprowadź mię do białego, który na mnie czeka. Nie mam czasu do stracenia.
— Noc jest długa, tuanie — ciągnął łagodnie Babalaczi — a po niej nastąpią inne noce, inne dnie. Długie. Bardzo długie... Ileż to czasu musi upłynąć nim człowiek umrze... O Radżo Laut!
Lingard drgnął.
— Znasz mnie! — wykrzyknął.
Ay wa! Widziałem już twoją twarz i poczułem twą rękę przed wielu laty — rzekł Babalaczi i przystanął na drabinie wpół drogi, pochylając się aby zajrzeć w podniesioną twarz Lingarda. — Ty nie pamiętasz, lecz ja nie zapomniałem. Takich jak ja jest wielu, ale jeden jest tylko Radża Laut.
Wspiął się z nagłą zwinnością po kilku ostatnich szczeblach, zapraszając ruchem ręki Lingarda, który ruszył za nim po krótkiej chwili wahania.
Elastyczna bambusowa podłoga chaty ugięła się pod ciężarem starego marynarza, gdy przekroczył próg, usiłując przebić wzrokiem dymny półmrok niskiego mieszkania. Pochodnia tkwiła w rozszczepionym kiju przymocowanym pod kątem prostym do środkowej podpory głównego słupa i rzucała na podłogę plamę czerwonego blasku, ukazując parę lichych mat i róg wielkiej drewnianej skrzyni ginącej w mroku. Głębiej w ciemnościach ostrze lancy, mosiężna tarcza zawieszona na ścianie, długa lufa strzelby opartej o skrzynię chwytały błędne połyski dymnego światła, które drżało migotliwie, chwiało się, nikło, ukazywało się znów, gasło, wracało — rzekłbyś w nierównej walce z mrokiem co czyhał w odległych kątach i jakby rzucał się z wściekłością na słabego nieprzyjaciela. Rozległą przestrzeń pod wysoko sterczącym dachem wypełniał gęsty dym — od dołu gładki jak sufit — i odbijał światło chwiejnych, przyćmionych płomieni, a od góry przesiąkał na dwór przez nieszczelną strzechę z suchych liści palmowych. Powietrze przenikał skomplikowany, trudny do określenia zapach, składający się z wyziewów wilgotnej ziemi, butwiejących roślin i zapachu suszonych ryb. Zaraz u progu Lingard pociągnął mocno nosem; usiadłszy na skrzyni, oparł się łokciami o kolana i objął rękoma głowę, wpatrując się z zadumą w otwór drzwi.
Babalaczi krążył w mroku i szeptał do paru niewyraźnych cieni poruszających się w dalekim końcu izby. Lingard, siedząc bez ruchu, spojrzał szybko w bok i dostrzegł zakwefione ludzkie postacie, które kręciły się przez chwilę u skraju światła i nagle cofnęły się w ciemność. Babalaczi podszedł i siadł u nóg Lingarda na zwiniętych matach.
— Czy chcesz zjeść ryżu i napić się sagueiru? — zapytał. — Obudziłem już swych domowników.
— Przyjacielu — rzekł Lingard, nie patrząc na niego — gdy przybywam aby się widzieć z Lakambą lub kimkolwiek z jego sług, nigdy nie jestem ani głodny, ani spragniony. Tau! Wiedz o tem! Czy myślisz żem wyzbyty z rozumu? Że tu niema nic?
Wyprostował się, utkwił nagle wzrok w Babalaczim i znacząco postukał się w czoło.
— Ce, ce, ce! Jak możesz mówić takie rzeczy, tuanie! — wykrzyknął Babalaczi tonem pełnym zgrozy.
— Mówię co myślę. Przeżyłem już wiele lat — rzekł Lingard, sięgając niedbale po strzelbę, którą jął oglądać ze znawstwem, podnosząc kurek i spuszczając go kilkakrotnie. — To dobra sztuka. Z fabryki w Mataram. Stara — ciągnął dalej.
— Hai! — wtrącił Babalaczi z zapałem. — Zdobyłem ją w młodości na kupcu z Aru; miał wielki brzuch, głos donośny i był odważny — bardzo odważny. Gdy szarym rankiem dogoniliśmy jego prao, stał na rufie, krzycząc do swych ludzi i dał ognia z tej strzelby raz jeden. Tylko raz!... — Babalaczi umilkł, zaśmiał się pocichu i ciągnął rozmarzonym, cichym głosem: — Dogoniliśmy ich szarym rankiem; było nas czterdziestu milczących ludzi na zwinnem prao suluskiem, a kiedy słońce stało ot tak wysoko — tu podniósł ręce oddalone od siebie o jakie trzy stopy — gdy słońce stało zaledwie tak wysoko, tuanie, ukończyliśmy naszą pracę — a uczta dla ryb w morzu była gotowa.
— Aha! — mruknął Lingard, kiwając powoli głową. — Rozumiem. Czemu pozwoliłeś jej tak zardzewieć — dodał.
Opuścił strzelbę między kolana i zasiadł się głębiej, oparłszy głowę o ścianę chaty i skrzyżowawszy ramiona.
— Dobra strzelba — ciągnął Babalaczi. — Niesie daleko i celnie. Lepiej niż to — tutaj.
Czubkami palców dotknął delikatnie rękojeści rewolweru wyglądającej z prawej kieszeni białej kurtki Lingarda.
— Ręce przy sobie — rzekł Lingard ostro lecz pogodnie bez najlżejszego ruchu.
Babalaczi uśmiechnął się i odsunął trochę dalej na zwiniętych matach.
Przez jakiś czas siedzieli w milczeniu. Lingard z przechyloną w tył głową patrzył z pod spuszczonych powiek na Babalacziego, który kreślił palcem niewidzialne linje na macie między swemi nogami. Słyszeli jak Ali i wioślarze gawędzą ze śmiechem naokoło ogniska, rozpalonego przez nich na wielkim, opustoszałym dziedzińcu.
— Więc cóż tam z tym białym? — rzekł Lingard spokojnie.
Zdawało się że Babalaczi nie dosłyszał pytania. Przez długą chwilę kreślił wciąż na podłodze wymyślne desenie. Lingard czekał bez ruchu. W końcu Malaj podniósł głowę.
Hai! Biały człowiek. Wiem, wiem! — szepnął roztargniony. — Czy ten, czy inny... Tuanie — rzekł głośno z nagłem ożywieniem — ty jesteś człowiekiem morza?
— Znasz mnie. Poco pytać? — rzekł cicho Lingard.
— Tak. Jesteś człowiekiem morza — taksamo jak i my. Prawdziwym Orang Lautem — ciągnął Babalaczi w zadumie — nie tak jak inni biali.
— Jestem taki sam jak inni biali i nie chce mi się mówić wielu słów, gdy prawda jest krótka. Przybyłem tu aby widzieć się z białym, co pomagał Lakambie przeciwko radży Patalolowi, który jest mym przyjacielem. Pokaż mi gdzie mieszka ten biały; chcę aby wysłuchał mojej mowy.
— Chcesz tylko tego? Tuanie, na co ten pośpiech? Noc jest długa a śmierć nadbiega szybko — powinieneś to wiedzieć, ty, któryś zadał ją tylu mężom z mego plemienia. Przed wielu laty stawiałem ci czoło z bronią w ręku. Nie pamiętasz? To było pod Carimatą — daleko stąd.
— Nie mogę pamiętać każdego włóczęgi, który znalazł się na mojej drodze — oświadczył Lingard z powagą.
Hai! Hai! przed wielu laty — ciągnął niewzruszenie rozmarzony Babalaczi. — Wówczas to wszystko — tu spojrzał nagle na brodę Lingarda i przesunął palcami pod swym bezwłosym podbródkiem — wówczas to wszystko było jak złoto w słońcu, a teraz jest jak piana gniewnego morza.
— Może być, może być — rzekł cierpliwie Lingard i westchnął lekko w mimowolnym hołdzie dla wspomnień przeszłości wywołanych słowami Babalacziego.
Obcował z Malajami tak blisko przez długie lata, że niezmierna powolność i krętość ich myślowego procesu przestała zbytnio go drażnić. Może tego wieczoru cierpliwszy był niż kiedykolwiek. Nie chciało mu się słuchać tego Malaja, ale dlaczego nie dać mu się wygadać. Widział jasno że ten człowiek chce mu coś powiedzieć, i spodziewał się że słowa Babalacziego rzucą promień światła w gęsty mrok niepojętej zdrady, że ukażą wyraźnie — choćby na chwilę — człowieka, na którym Lingard miał dokonać wymiaru sprawiedliwości. Tylko sprawiedliwości! Nic nie było mu bardziej obce od rzeczy tak bezcelowej jak zemsta. Chodziło tylko o sprawiedliwość. Obowiązek wymagał aby sprawiedliwości stało się zadość — aby ręka Lingarda ją wymierzyła. Nie miał ochoty myśleć jak się to stanie. Podobnie jak Babalaczi, uważał że noc będzie dość długa aby mógł swego dzieła dokonać. Ale nie określał przed samym sobą jak się weźmie do tego i siedział bez ruchu pod groźnym uciskiem wewnętrznego nakazu, zwlekając umyślnie. Poco nad tem się zastanawiać? To jest nieuniknione i stanie się niebawem.
Lecz nie miał władzy nad wspomnieniami, które obległy go w tej cuchnącej chacie, gdzie Babalaczi mówił płynnie i monotonnie; tylko jego wargi poruszały się wśród sztucznego bezruchu twarzy i całej postaci. Szybki prąd wspomnień miotał Lingardem na wszystkie strony niby zakotwiczonym statkiem, który się zerwał z łańcucha. Przytłumiony dźwięk cichych słów rozlegał się dokoła, ale Lingard nie słyszał ich, to myśląc o dniach przeżytych ongi pod Carimatą, dniach pełnych walk i słodyczy, to rozpamiętując z niepokojem i zdziwieniem swoją omyłkę co do Willemsa — rozpamiętując złowrogi, ślepy przypadek, który skłonił go przed wielu laty do wyratowania zgłodniałego wyrostka, zbiega z holenderskiego statku na redzie Samarangu. Jakże lubił tego człowieka! jego pewność siebie, rozmach, pragnienie wybicia się, wesołą zarozumiałość i swadę pełną egoizmu. Lubił nawet jego wady, w których widział tyle cech sympatycznych. Postępował z nim uczciwie od samego początku i teraz również postąpi z nim uczciwie — aż do samego końca. Ostatnia myśl zaciemniła rysy Lingarda groźną chmurą. Wykonawca sprawiedliwości siedział z zaciśniętemi wargami, z ciężkiem sercem, a tymczasem w ciemnym mroku nazewnątrz chaty cichy świat rzekłbyś czekał z zapartym tchem na tę sprawiedliwość, którą Lingard dzierżył w ręku, w swem silnem ręku, gotów zadać cios — myśląc z niechęcią o poruszeniu się z miejsca.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.