<<< Dane tekstu >>>
Autor Maurice Leblanc
Tytuł Zęby tygrysa
Wydawca E. Wende
Data wyd. 1926
Druk Zakłady graficzne „Polska Zbrojna”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Dents du tigre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ PIERWSZY
Don Luis Perenna

O godzinie pół do piątej sekretarz osobisty prefekta policji, pana Demaliona, ułożył na biurku listy i sprawozdania, poczem zadzwonił i rzekł do wchodzącego woźnego:
— Pan prefekt zawezwał na godzinę piątą kilka osób. Niech zaczekają, każdy z osobna, żeby się nie mogli porozumieć między sobą. Karty wizytowe tych panów proszę mi przynieść.
Po wyjściu woźnego sekretarz skierował się ku drzwiom swego gabinetu. Wtem drzwi od przedpokoju otwarły się ponownie i stanął w nich mężczyzna krępy j barczysty, ale dziwnie blady. Zatrzymał się chwilę, potem zrobił kilka kroków, zachwiał się i chwycił poręczy fotela.
— Ach, to ty, Verot! Lecz czemuś taki zmieniony! Co ej jest!
— Nic, panie sekretarzu — odrzekł Verot, ocierając pot z czoła. — Może się trochę przepracowałem w tych dniach, gdyż chciałem koniecznie wyjaśnić pewną sprawę, powierzoną mi przez pana prefekta... Musi to być zmęczenie... bo rzeczywiście dziwnie źle się czuję...
— Możebyś się czego napił na wzmocnienie!
— Nie, dziękuję... Chciałbym... chciałbym się widzieć z panem prefektem...
— Prefekt przyjdzie dopiero o piątej na zebranie.
— Właśnie, i mnie wezwał na to zebranie... Lecz, potrzebowałbym koniecznie przedtem się z nim w tej sprawie rozmówić.
Sekretarz spojrzał badawczo.
— Masz mu może jakieś ważne odkrycie do zakomunikowania?
— Tak, odkrycie niezmiernej wagi. Idzie tu bowiem o zbrodnię popełnioną przed miesiącem, a szczególnie o zapobieżenie skutkom tej zbrodni, w fermie dwóch nowych zabójstw, które się staną niechybnie tej nocy, jeśli im nie zdołamy przeszkodzić. Tak... tej nocy... niechybnie... I to tak szatańsko zorganizowane...
— Wiesz co, Yerot, usiądź i odpocznij trochę. Zanadto się tą sprawą przejmujesz...
— Być może, lecz... aż mi się straszno robi na myśl, że mógłbym się z panem prefektem rozminąć i nie uprzedzić go o tem, co się tam knuje!... Pomyślałem więc sobie, że bezpieczniej będzie, na wszelki wypadek, spisać wszystko co wiem o tej sprawie. W tej oto żółtej kopercie znajdzie pan całe sprawozdanie, a tu ma pan jeszcze pudełeczko^ w którem znajduje się przedmiot, mogący służyć jako dodatkowe wyjaśnienie.
— Czemuż ty tego nie chcesz przy sobie zatrzymać?
— Boję się, bo mnie szpiegują... Nie będę miał chwili spokoju, dopóki kto inny, prócz mnie nie będzie znał tej tajemnicy!...
— Ależ, nie obawiaj się, Verot, prefekt niebawem nadejdzie i udzieli ci pełnomocnictwa do działania w tej sprawie i zapobieżenia dalszym zbrodniom. Tymczasem zaś radzę ci pójść do apteki i wziąć na wzmocnienie.
Inspektor zawahał się chwilę, raz jeszcze otarł pot z czoła, następnie ^trochę sztywnym krokiem skierował się ku wyjściu.
Zostawszy sam, sekretarz wsunął żółtą kopertę pomiędzy akta leżące na biurku prefekta, poczem wyszedł do swego gabinetu.
Zaledwie drzwi zamknął, kiedy od przedpokoju drzwi otwarły się ponownie i wszedł inspektor jąkając się:
— Panie sekretarzu... ja panu lepiej pokażę...
Blady był jak trup i szczękał zębami. Ujrzawszy, że w pokoju niema nikogo, chciał pójść dalej, lecz sił mu zabrakło i runął na pobliskie krzesło, jęcząc:
— Tak mi jakoś niedobrze... czyżby to była trucizna!.. Straszno mi... boję się...
Uchwycił kawałek papieru z biurka i usiłował nagryzmolić słów parę, lecz po chwili zaniechał tego, mówiąc:
— Przecież to zbyteczne, prefekt przeczyta mój list... Ale, co mi jest?... co mi się stało!..
Nagle opanował się i powstał, wołając stłumionym głosem:
— Panie sekretarzu... trzeba... trzeba koniecznie... To na tę noc... Nie nie wstrzyma!...
I, jak automat, drobnym krokiem, zwrócił się ku gabinetowi sekretarza, lecz siły go opuściły i padł na kolana. Szał przerażenia wstrząsnął nim. Chciał krzyczeć, ale głos uwiązł mu w gardle. Czołgając się, dotarł do ściany. Mózg jego dawał mu już niejasne pojęcie kierunku i zamiast zwrócić się w lewo, skierował się w prawo i czołgał się dalej wzdłuż ściany, macając mur jak ślepy. Po chwili natrafił na klamkę drzwi jakichś, otworzył je, wybełkotał: Ratunku!... ratunku!... i padł na podłogę pokoiku, który służył za toaletę prefektowi policji.
Wyobrażając sobie, że jest w gabinecie sekretarza, jęczał dalej: „...tej nocy... ujrzycie... ślad zębów... Okropność! Ratunku! to trucizna... ratujcie mnie... Jezus Marja!...“
Głos jego stawał się coraz słabszy. Wymówił jeszcze jak we śnie:
— Zęby... białe zęby... zamykają się...
I umilkł. Głowa spadła mu na piersi, westchnął parę razy i stracił przytomność.
Pan Demalion, który już od lat kilku zajmował wysokie stanowisko prefekta policji, był człowiekiem powszechnie cenionym i poważanym, o twarzy inteligentnej i subtelnej i postaci zlekka ociężałej, człowieka pięćdziesięcioletniego. Jego eleganckie popielate ubranie i białe kamasze, w niczem nie przypominały zwykłego urzędniczego ubioru, ruchy zaś jego były pełne wykwintnej i naturalnej swobody.
Zadzwonił i po chwili zwrócił się do wchodzącego sekretarza:
— Czy osoby, wezwane przezemnje na piątą, już przybyły!
— Tak jest, panie prefekcie, kazałem ich umieścić każdego z osobna.
— Tym razem ostrożność zbyteczna! Chociaż... może to i lepiej. Spodziewam się, że ambasador Stanów Zjednoczonych nie fatygował się osobiście?
— Nie, panie prefekcie, zastępuje go sekretarz ambasady.
— Czy ma pan karty tych panów?
— Oto są.
Prefekt policji wziął podane sobie karty i przeczytał:
Archibald Brigth, pierwszy sekretarz ambasady Stanów Zjednoczonych.
Mecenas Lepertuis, notarjusz.
Juan Caceres, attache amabasady peruwiańskiej.
Major hr. d‘Astrignac, dymisjonowany..
Piąta karta nie miała żadnych tytułów ani odznak, nosiła tylko imię i nazwisko:
Don Luis Perenna.
— Tego mam wielką chęć poznać, — rzekł p. Demalion. — Niezmiernie interesująca postać!... Czytał pan sprawozdanie „Legion etrangere“?
— Czytałem, panie prefekcie i przyznaję, że i mnie ten pan bardzo zaciekawia...
— Co to za odwaga! Nieprawdaż? Wprost jakiś bohaterski szaleniec! A przy tem to nazwisko „Arsene Lupin“, które mu nadali koledzy w uznaniu jego zdumiewającej wyższości... Wiele to czasu upłynęło od śmierci Arsene Łupin?
— Dwa lata przed wojną, panie prefekcie, znaleziono trupa jego i pani Kesselbach pod gruzami spalonego szaletu, w pobliżu Luksemburskiej granicy. Dochodzenia śledcze dowiodły, że to on udusił panią Kesselbach, której potworne zbrodnie wyszły następnie na jaw, poczem podpalił szalet i powiesił się.
— Koniec godny tak nikczemnej kreatury — odrzekł p. Demalion. — Co do mnie zaś, przyznać muszę, że wolę z nim nie walczyć... Ale wracając do naszej sprawy... Czy akta, tyczące się spadku po Morningtonie, są gotowe?
— Leżą na pańskiem biurku, panie prefekcie.
— A inspektor Verot czy już przybył!
— Tak jest, panie prefekcie, lecz posłałem go do apteki, żeby się tam czegoś napił na wzmocnienie, bo jakoś dziwnie źle wyglądał, robił wrażenie poważnie chorego.
— Jakto! co mu było!...
Sekretarz opowiedział w paru słowach swoja rozmowę z inspektorem Verotem.
— Mówi pan, że zostawił dla mnie list — zapytał p. Demalion zaniepokojony.
— Tak, jest tu wśród dokumentów.
— Mocno mi się to wszystko wydaje dziwnem... Verot, jako inspektor, jest pierwszej klasy urzędnikiem, inteligentny i zrównoważony, nie przejmowałby się tak bez przyczyny. Niech mi go pan tu zaraz sprowadzi, a ja tymczasem przejrzę korespondencję.
Sekretarz wrócił po chwili, mówiąc, że Verota w aptece nie było i że woźny twierdził, iż widział go wchodzącego powtórnie do gabinetu prefekta, skąd więcej nie wyszedł.
— To już zupełnie niezrozumiałe... Chyba należy przypuszczać, że go woźny nie zauważył wychodzącego powtórnie. Przecież go niema ani tu, ani u pana... Zresztą niema to znaczenia, gdyż chwilowo nie jest mi potrzebny.
Prefekt spojrzał na zegarek.
— Dziesięć po piątej, proszę uprzedzić woźnego, żeby tu wprowadził tych panów. Chociaż... — Tu Demalion zawahał się, patrząc na list Verota, leżący wśród dokumentów.
— Panie prefekcie, podchwycił sekretarz, myślę, że ze względu na nieobecność Verota i na to, co mi mówił, wartoby było zapoznać się z zawartością tego listu przed rozpoczęciem zebrania.
P. Demalion zastanowi! się, po chwili wziął żółtą kopertę z nagłówkiem „Cafe du Pont-Neuf“, rozciął ją szybko i wykrzyknął ze zdumieniem:
— Tego to już za wiele! — i pokazał sekretarzowi czystą ćwiartkę papieru, złożoną we czworo.
Jednakże Verot mówił mi wyraźnie, że napisał w tym liście wszystko, co o tej sprawie wiedział, zawołał sekretarz zdumiony.
— Wie pan, że gdybym nie znał oddawna inspektora Verota, tobym przypuszczał, że to żart...
— Co najwyżej roztargnienie, panie prefekcie.
— Tak... ale roztargnienie jest niedopuszczalne, kiedy idzie o życie dwóch istot. Czyż nie uprzedzał pana, że podwójne zabójstwo jest uknute na tę noc?
— Tak, panie prefekcie, na tę noc, i to w jakichś niebywałych okolicznościach, szatańsko obmyślonych.
P. Demalion. przeszedł się po pokoju w zamyśleniu.
— A to co za pakiecik z moim adresem? — rzekł wskazując na opodal stojący stolik.
— Ach, zapomniałem powiedzieć panu prefektowi, że Verot zostawił oprócz listu ten pakiecik, zawierający pudełko z jakimś przedmiotem, mającym służyć za dodatkowe wyjaśnienie do listu.
— List jego rzeczywiście ogromnie wyjaśnienia potrzebuje, — zaśmiał się p. Demalion i otworzył pakiecik.
W zwykłem, mocno zniszczonem, kartonowem pudełeczku, pomiędzy dwoma kawałkami brudnej waty, leżała tabliczka czekolady.
— Cóż to ma znaczyć? — mruknął prefekt zdumiony.
Wziął do ręki czekoladę, żeby jej się przyjrzeć bliżej i natychmiast zauważył przyczynę, która widocznie skłoniła Verota do zachowania jej. Na wierzchu i ze spodu nosiła ona wyraźny ślad zębów, zagłębionych w czekoladzie na parę milimetrów, przyczem forma i odległość każdego zęba odznaczała się jak w wosku.
— To ciekawe, — szepnął p. Demalion. Jest w tem jakaś tajemnica, której chciałbym znaleźć wątek... Ten papier czysty... i te zęby... Co to wszystko znaczy?
Nie był to jednak człowiek zdolny do tracenia czasu na odgadywanie tajemnic, które wcześniej czy później z nadejściem inspektora Verota musiały się wyjaśnić. Zwrócił się więc do sekretarza:
— Nie mogę kazać dłużej czekać tym panom, niech ich więc woźny wprowadzi. Jeśliby zaś tym czasem Verot nadszedł, proszę mnie natychmiast powiadomić. Pod żadnym jednak innym pozorem niech mi nie przeszkadzają.
W dwie minuty później wchodził do pokoju mecenas Lepertuis, gruby i czerwony jegomość, z faworytami i w okrągłych okularach. Po nim wszedł sekretarz amabasady Archibald Brigth i attache peruwiański Caceres.
P. Demalion znał już tych panów, wszczął więc z nimi zaraz ożywioną rozmowę, po chwili jednak oddalił się, żeby powitać majora d‘Astrignac, bohatera z wojny marokańskiej, którego liczne i chwalebne rany, zdobyte na polu walki, zmusiły do przedwczesnego opuszczenia armji czynnej.
Tymczasem drzwi otworzyły się raz jeszcze.
— Don Luis Perenna, nieprawdaż! — zapytał prefekt — podając rękę nowo przybyłemu.
Był to człowiek średniego w zrostu o powierzchowności uderzająco młodej, któremu lat trudno byłoby dać więcej niż czterdzieści, gdyby nie para nieznacznych zmarszczek na twarzy i skroniach pozwalających domyślać się kilku lat więcej. Odznaczony był medalem wojskowym i Legją honorową...
— Tak jest, panie prefekcie, — skłonił się wytwornie.
— Ależ to Perenna! jeśli mnie oczy nie mylą, — zawołał major d’Astrignac. Jesteś więc jeszcze na tym świecie!
— Do usług panie majorze, i niezmiernie się cieszę, że pana widzę!
— Perenna żyw i zdrów! Ależ o tobie nie miano już żadnych wieści w Maroku, kiedy stamtąd wyjeżdżałem. Przypuszczano już, że nie żyjesz.
— Byłem tylko w niewoli.
— W niewoli marokańskiej! to prawie to samo co śmierć.
— Nie zupełnie panie majorze, czego jestem żywym dowodem. Z niewoli można czasem umknąć!...
Prefekt przypatrywał się z mimowolną sympatją tej energicznej postaci o uśmiechniętym wyrazie twarzy i oczach szczerych i stanowczych, o cerze bronzowej, jakby wypalonej ogniem południowego słońca.
Następnie dał znak obecnym, żeby zajęli miejsce w około biurka, poczem sam usiadł i rozpoczął od następującej przedmowy:
— Wezwanie, które przesłałem panom, musiało wam wydać się trochę tajemnicze i niejasne, sposób zaś, w który rozpocznę naszą rozmowę, utrwali panów w tem wrażeniu. Jeśli jednak zechcecie obdarzyć mnie odrobiną zaufania, przekonacie się wkrótce, że cała sprawa jest niezmiernie prosta i jasna. Postaram się zaś być zwięzłym i treściwym.
Otworzył tekę z dokumentami, przygotowaną przez swego sekretarza i ciągnął tak dalej:
— Na kilka lat przed wojną francusko-pruską w roku 1870 trzy sieroty w wieku dwudziestu dwóch, dwudziestu i osiemnastu lat, imieniem Ermelina, Elżbieta i Armanda Roussel mieszkały w miasteczku Saint-Etienne wraz ze swoim ciotecznym bratem Wiktorem o parę lat młodszym.
Najstarsza Ermelina pierwsza opuściła St. Etienne, gdyż wyjechała do Londynu z Anglikiem Morningtonem, za którego wyszła za mąż i miała z nim syna Kozmę. Źle im się działo materjalnie i Ermelina pisała kilkakrotnie do swoich sióstr, prosząc je o pomoc, lecz nie otrzymując odpowiedzi, zaprzestała korespondencji. W roku 1875 państwo Mornington wyjechali do Ameryki i w ciągu lat pięciu dorobili się dużego majątku. Mornington umarł w r. 1883, a po jego śmierci żona administrowała majątkiem, który został jej zapisany w całości. Jak się następnie okazało, miała ogromne zdolności spekulacyjne i doprowadziła fortunę do cyfry olbrzymiej. Umierając w r. 1905, zostawiła synowi 400 miljonów.
Cyfra ta zrobiła widoczne wrażenie na obecnych. Prefekt, zauważywszy spojrzenie, które major zamienił z Peremną, zwrócił się do nich z zapytaniem:
— Panowie znali Kozmę Morningtona, nieprawdaż?
— Znaliśmy go, panie prefekcie, — odrzekł hr. d‘A’strignac, Mornington przebywał w Maroku, podczas kiedyśmy z Perenną tam wojowali.
— Istotnie. Kozma Mornington wiele podróżował. uprawiał przytem sztukę lekarska i to z wielkiem powodzeniem, rozumie się bezpłatnie. Zamieszkiwał początkowo Egipt, następnie Algier i Maroko, w końcu zaś 1914 r. przeniósł się do Ameryki, żeby tam podtrzymywać politykę państw sprzymierzonych. W roku zeszłym, po zawarciu pokoju, osiadł w Paryżu, gdzie przed trzema tygodniami umarł, wskutek najgłupszego wypadku.
— Czy to nie zastrzyk jakiś źle zrobiony był powodem śmierci? — zapytał sekretarz ambasady Stanów Zjednoczonych.
— Dzienniki przynajmniej tak ten wypadek przedstawiały. A i nasza, ambasada była również o tem powiadomiona.
— Rzeczywiście, — odparł prefekt, — p. Mornington, żeby się wzmocnić po influenzy, która go całą zimę przetrzymała w łóżku, robił sobie wstrzykiwania glycero-fosforanu sody. Widocznie zastrzyk musiał być zrobiony bez należytych ostrożności, gdyż rana się rozjątrzyła i w kilka godzin już nie żył.
Prefekt policji zwrócił się do notarjusza z zapytaniem:
— Czy moje streszczenie jest zgodne z rzeczywistością. panie mecenasie?
— Najzupełniej panie prefekcie, odparł ten ostatni.
P. Demalion ciągnął dalej:
— Nazajutrz rano mecenas Lepertuis przybył do mnie, żeby mi pokazać testament Morningtona, jemu powierzony.
Korzystając z chwili, kiedy prefekt sprawdzał akta, mecenas Lepertuis dodał:
— Pan prefekt pozwoli mi zaznaczyć, że klienta mego widziałem raz tylko, kiedy mnie wezwał w początkach owej przewlekłej influenzy, żeby mi wręczyć testament. Mówił mi wówczas, że porobił starania dla odnalezienia rodziny matki i że ma zamiar poważnie się tem zająć po powrocie do zdrowia.
Tymczasem prefekt wyjął z aktów kopertę otwartą, zawierającą dwie kartki papieru, i otworzywszy większą z nich, rzekł:
— Oto testament, którego proszę wysłuchać z uwagą.
„Ja, niżej podpisany Kozina Mornington, syn legalny Huberta Morningtona i Ermeliny Roussel, obywatel Stanów Zjednoczonych, zapisuję mojej przybranej ojczyźnie połowę majątku na cele dobroczynne, a to według wskazówek, podanych osobno, które mecenas Lepertuis prześle ambasadzie Stanów Zjednoczonych.
Co zaś do dwustu miljonów, złożonych w bankach paryskich i londyńskich, których lista złożona jest u p. Lepertuis, zapisuję takowe w dowód pamięci mojej ukochanej matki w pierwszym rzędzie: siostrze jej, Elżbiecie Roussel lub jej spadkobiercom w prostej linji — w razie ich wygaśnięcia: drugiej siostrze Armandzie albo spadkobiercom tejże — w razie zaś wygaśnięcia obu linji: kuzynowi ich Wiktorowi i jego następcom.
O ile mi się nie udało przed śmiercią odnaleźć rodziny mojej matki, upraszam przyjaciela mego Don Luisa Perenne, żeby wziął tę sprawę w swoje ręce. Czynię go wykonawcą mego testamentu, nie wątpiąc, że przez pamięć na mnie, przeprowadzi wszystko według mego życzenia. W zamian za tę usługę oraz przez wdzięczność za uratowanie mi życia podwakroć, proszę go o łaskawe przyjęcie skromnej sumy miljona franków“.
— Biedny Kozma — szepnął don Luis — z radością wypełniłbym jego ostatnią wolę i bez tego zapisu.
„Gdyby zaś — czytał dalej p. Demalion — w ciągu trzech miesięcy po mojej śmierci poszukiwania don Luisa Perenny i p. Lepertuis pozostały bez wyniku, t. j. gdyby się nikt z rodziny Roussel nie zgłosił, w takim razie cały spadek w sumie 200 miljonów stanie się własnością mego przyjaciela Perenny, bez względu na późniejsze reklamacje i protesty. Znam go dość dobrze i pewien jestem, że uczyni dobry użytek z tych pieniędzy, stosownie do swych szlachetnych i wielkich projektów, które z takim zapałem roztaczał niejednokrotnie przedemną, pod marokańskim namiotem“.
P. Demalion znów się zatrzymał i spojrzał na don Luisa, który siedział nieporuszony i milczący, jednak coś jakby łza zabłysła mu na rzęsach. Major d’Astrignac zwrócił się do niego z powinszowaniem.
— Panie majorze — odrzekł Perenna, — spadek ten jest warunkowy. Ręczę zaś panu słowem honoru, że jeśli to tylko będzie w mojej mocy, rodzina Roussel zostanie odnalezioną! — Dość dobrze pana znam, żeby o tem nie wątpić — skłonił się ku niemu major.
— Jednakże zasadniczo nie odmawia pan przyjęcia tego, jak się pan wyraził warunkowego, spadku? — zapytał prefekt.
— Oczywiście, że nie! — zaśmiał się Perenna.
— Są rzeczy, których się nie odmawia.
— Pytanie moje jest wywołane ostatnim paragrafem testamentu, który brzmi, jak następuje:
Gdyby mój przyjaciel Perenna z jakichkolwiek powodów odmówił przyjęcia spadku, lub gdyby w oznaczonym czasie już nie żył, w takim razie proszę p. ambasadora Stanów Zjednoczonych oraz pana prefekta policji, żeby się porozumieli dla obmyślenia środków, celem wybudowania i zorganizowania uniwersytetu dla studentów amerykańskich. Pan prefekt zaś będzie łaskaw, niezależnie od powyższych warunków, podnieść z wymienionych sum trzysta tysięcy franków, które rozdzieli pomiędzy swoich agentów“.
P. Demalioin złożył testament i wziąwszy drugą kartkę papieru tak ciągnął dalej:
— Do testamentu dołączony jest kodycyl w formie listu, pisanego przez p. Morningtona do mecenasa Lepertuis, w którym wyjaśnia jeszcze niektóre punkta:
„Proszę mecenasa Lepertuis, żeby otworzył testament nazajutrz po mojej śmierci w obecności p. prefekta policji, przyczem upraszam go o zachowanie ścisłej tajemnicy w ciągu miesiąca. Po upływie tegoż miesiąca, co do dnia proszę go o łaskawe wezwanie do siebie: jednego z ważniejszych przedstawicieli ambasady Stanów Zjednoczonych, mecenasa Lepertuis i don Luisa Perennę, dla przeczytania wobec nich mego testamentu oraz wręczenia memu przyjacielowi Perennie czeku na miljon franków, po uprzedniem sprawdzeniu jego papierów oraz tożsamości osoby.
Pragnąłbym, żeby o tożsamości jego osoby zaświadczył major d‘Astrignac, który był jego zwierzchnikiem w Maroku oraz członek poselstwa Peruwiańskiego, ponieważ don Luis, będąc Hiszpanem, jest jednakże poddanym Peruwiańskim“.
„Wymagam następnie, żeby rodzina Roussel powiadomioną została o zawartości mego testamentu dopiero w dwa dni później w biurze mecenasa Lepertuis. Co zaś do ostatecznego wyznaczenia spadkobiercy, to takowe może nastąpić dopiero po upływie trzech miesięcy, na zebraniu ponownem wszystkich osób wyżej wymienionych, przyczem ewentualny spadkobierca musi się stawić osobiście na powyższe zebranie44.
Oto zawartość testamentu p. Morningtona — zakończył prefekt. — Za chwilę zaś zjawi się tu mój agent, dla zdania nam relacji z poczynionych kroków, celem odnalezienia rodziny Roussel. Tym czasem proponuje, żebyśmy według wskazówek testatora przystąpili do sprawdzenia tożsamości obecnego tu don Luisa Perenny. Papiery jego, które mi przed dworna tygodniami przedstawił, są w najzupełniejszym porządku. Co zaś do jego pochodzenia, to prosiłem p. ministra peruwiańskiego, żeby zechciał zebrać ścisłe dane...
Sprawa ta została mi powierzona, panie prefekcie — odezwał się p. Caceres — i muszę przyznać, że nie zrobiła mi kłopotu. Don Luis Perenna pochodzi ze starożytnej rodziny hiszpańskiej, która przed laty trzystu wyemigrowała do Peru, zatrzymując jednakże swoje posiadłości w Europie. Ojciec don Luisa, którego znałem w Ameryce, mówił o swym jedynaku z gorącem przywiązaniem, przed pięciu laty don Luis powiadomiony został przez nasze poselstwo o śmierci ojca. Oto kopja listu wysianego wówczas do Maroko.
— A oto oryginał listu, przedstawiony mi przez don Luisa Perennę — odpowiedział prefekt. Poczem zwracając się do majora d‘Astrigoac zapytał:.
— Panie majorze, czy poznaje pan legjoniste Perennę, który walczył w Maroku pod pańskimi rozkazami?
— Poznaję go bez najmniejszej wątpliwości.
— Poznaje pan legionistę Perennę, którego koledzy w dowód uznania przezwali „Arsenem Lupin“? — zaśmiał się p. Demalion.
— Tak panie prefekcie, tego, którego koledzy przezwali „Arsenem Lupin“ a którego zwierzchnicy nazywali bohaterem, o którym mówiono, że jest dzielny, jak „d‘Artagnan“, silny, jak „Porthos“...
— I tajemniczy jak Monte Christo zakończył prefekt. Jest to rzeczywiście zawarte w sprawozdaniu, które otrzymałem z 4-go pułku Legji Cudzoziemskiej, którego w całości czytać nie będziemy, lecz w którem podnieść muszę fakt niebywały, że legjonista Perenna w ciągu dwóch lat odznaczony został: medalem wojskowym, Legją bonorową za wyjątkowe usługi i siedem razy był wymieniony w rozkazie dziennym.
— Panie prefekcie, to są przecież szczegóły, które nie interesują nikogo przerwał Perenna.
— Przeciwnie, gdyż zebrane tu osoby muszą wiedzieć, kim jest wykonawca testamentu Morningtona, jako też spadkobierca jego w sumie miljona franków, na którą to sumę mamy panu przecież czek dzisiaj wręczyć.
— Nie chcę narażać skromności mego byłego towarzysza broni — zawołał hr. d’Astrignac — lecz zaświadczyć muszę, że podobnego mu bohatera nie zdarzyło mi się spotkać. Czyny jego przechodziły wszelkie prawdopodobieństwo i gdybym nie był ich naocznym świadkiem, sambym w nie nie uwierzył! Naprzykład, raz pod Settat byliśmy ścigani...
— Panie majorze, słowo jeszcze, a opuszczę zebranie! — przerwał mu Perenna z uśmiechem. — Przyrzekł pan przecież nie narażać mej skromności...
— Mój kochany, zawsze ci mówiłem, że twoją jedyną wadą jest to, że nie jesteś Francuzem.
— A ja panu raz jeszcze odpowiem jak zwykle, że jestem Francuzem po matce i jej zawdzięczam serce i temperament Francuza.
Obaj panowie uścisnęli sobie dłoń serdecznie.
— Panie Perenna — zapytał prefekt — zechce mi pan jeszcze objaśnić, jakim sposobem Kozma Mornington uczynił pana swoim spadkobiercą, kiedy pan był wzięty do niewoli przez Berberów w roku 1915 i wszelki ślad był po panu zaginął!
— Jeśli pan pozwoli, panie prefekcie, to owe cztery lata spędzone w niewoli oraz późniejsza ucieczka pozostaną do czasu moją tajemnicą. Mogę panu tylko powiedzieć, że korespondowaliśmy z Morningtonem i zapowiedziałem mu rychły mój powrót.
— A więc jedno jeszcze pytanie, tym razem ostatnie: z jakiego powodu nazywano pana „Arsenem Lupin“! Czy tylko w dowód uznania pańskiej odwagi i siły!
— Nietylko to, panie prefekcie. Powodem tego było przedewszystkiem wykrycie przezemnie sprawcy pewnej znacznej kradzieży, dokonanej w dość niezwykłych warunkach. Ponieważ zaś poszkodowanym w danym wypadku był właśnie Kozma Mornington, nabrał on więc od tego czasu bezgranicznej ufności w moje detektywistyczne zdolności. Stąd też pochodziła nasza późniejsza przyjaźń. Mawiał mi on nieraz: Perenno, jeśli mnie zamordują, przysięgnij mi, że mnie pomścisz! Miał bowiem jakby przeczucie, że nie umrze zwykłą śmiercią.
— Przeczucie to jednak nie sprawdziło się — rzekł prefekt.
— Myli się pan, panie prefekcie.
— Jakto! co pan mówi! twierdzi pan, że Kozma Mornington...
— Twierdzę, że Kozina Mornington nie umarł wskutek źle zrobionego zastrzyku, lecz tak, jak się obawiał, zginął śmiercią gwałtowną.
— Na czem pan opiera swoje twierdzenie! Czy był pan przy jego śmierci!
— Nie byłem i przyznaję nawet, że przyjeżdżając do Paryża, nie wiedziałem wcale o tym tragicznym spadku i dopiero pan mnie o nim powiadomił.
— W takim razie nie wie pan nic więcej, niż my, i musi się pan kontentować oficjalnem świadectwem doktora.
— Niestety, panie prefekcie, powyższe świadectwo nie wydaje mi się wcale zadawalniającem.
— Ależ jakim prawem rzuca pan to oskarżenie! Jakie pan ma na to dowody!
— Najlepszym dowodem są pańskie słowa, panie prefekcie. Powiedział pan najprzód, że Kozma Mornington zajmował się medycyną i uprawiał ją z powodzeniem. Następnie zaś, umarł wskbtełk źle zrobionego zastrzyku... Pozwoli pan więc zwrócić swoją uwagę na to, że ktoś znający się dobrze na medycynie, zastosowuje przy robieniu zastrzyków wszelkie ostrożności antiseptyczne i nie byłby wprost zdolnym zrobić zastrzyku powodującego śmierć.
— A więc!
— A więc twierdzę, że doktór, wydając świadectwo, uczynił tak, jak się to zwykle czyni, bez bliższego zbadania przyczyny śmierci. Panie mecenasie — zwrócił się Perenna do notarjusza — czy nie zauważył pan nic niezwykłego, kiedy pana zawezwano do Morniugtona?
— Niezwykłego!.. zdaje mi się, że nic! Mornington był już nieprzytomny, kiedy do niego przybyłem.
— To samo jest już dziwne, żeby zastrzyk choć najgorszy, miał tak piorunująco działać! Czy nie cierpiał?
— Zdaje się, że nie... choć może... owszem... Na twarzy miał jakieś brunatne plamy, których poprzednio nie zauważyłem.
— Plamy brunatne?... To by potwierdzało moje przypuszczenia! Kozma Mornington umarł otruty.
— Ależ jakim sposobem! — zawołał prefekt wzburzony.
— Przez uprzednie wprowadzenie trucizny do strzykawki lub domieszanie takowej do lekarstwa, używanego do zastrzyków.
— Jednakże doktór byłby zauważył nienormalne objawy — opanował dalej prefekt.
— Panie mecenasie, czy nie zwrócił pan uwagi doktora na owe plamy!
— I owszem, lecz doktór me przywiązywał do tego najmniejszej wagi.
— Czyż to był jego stały lekarz?
— Nie, stałym lekarzem Morningtona był mój przyjaciel doktór Pujol, który sam był wówczas ciężko zaniemógł. Ten zaś, którego u niego zastałem, był mi nieznany.
— Oto jego nazwisko i adres: dr. Bellavaire 14 rue d‘Astorg — objaśnił p. Demalion.
— Czy ma pan książkę adrelsową ze spisem lekarzy? — zapytał Perenna.
Prefekt otworzył książkę adresową i po chwili odrzekł głosem zlekka zaniepokojonym:
— D-ra Bellavaire niema w spisie i żaden lekarz nie mieszka pod wskazanym adresem.
Zaległa chwila milczenia. Sekretarz ambasady i p. Caceres przysłuchiwali się rozmowne z ogromnem zainteresowaniem, major d‘Astrignac kiwał zaś głową potakująco. Dla niego bowiem Perenna był nieomylną wyrocznią.
— Zdumiewający zbieg okoliczności — przyznał w końcu prefekt — te plamy... ten doktór tajemniczy... trzeba się będzie zająć bliższem zbadaniem tej sprawy. — I, jakby mimowoli, zwrócił się do Perenny:
— Pan upatruje prawdopodobnie związek pomiędzy zbrodnią... a testamentem Morningtona?
— Tego nie śmiem twierdzić panie prefekcie, gdyż w takim razie musiałbym przypuszczać, iż ktoś jeszcze prócz panów wiedział o istnieniu testamentu. Czy uważa pan to za możliwe, panie mecenasie?
— Wątpię, gdy Mornington zachowywał to w ścisłej tajemnicy.
— W pańskim zaś biurze żadna, niedyskrecja popełnioną być nie mogła ?
— Nie widzę przez kogo? Tylko ja jeden miałem testament w ręku i jedynie ja mam klucz od kasy, do której chowam co wieczora wszystkie ważniejsze dokumenty.
— W jakiej porze dnia był pan u Mormingtona?
— Rano. Było to w piątek rano.
— A co robił pan z testamentem, zanim go pan wraz z innymi dokumentami schował do kasy wieczorem?
— O ile pamiętam, włożyłem go do szuflady od biurka.
— A czy ta szuflada nie mogła być otwarta przez kogo innego?
Mecenas Lepertuis nie odpowiedział, tylko spojrzał na niego ze zdumieniem.
— Czy nie zdarzyło się nic podobnego? — badał dalej Perenna.
— I owszem, teraz przypominam sobie: kiedy wróciłem do biura po śniadaniu, przekonałem się, że owa szuflada nie jest na klucz zamknięta, pomimo, iż ja ją poprzednio bez żadnego wątpienia własnoręcznie na klucz zamknąłem. Na razie nie przywiązywałem zbytniej wagi do tego szczegółu. Dziś dopiero rozumiem...
I tak się sprawdzały jedna po drugiej wszystkie hypotezy wysnute przez Perennę, oparte wprawdzie ma pewnych danych realnych, ale uwydatniające szczególnie ogromne jego zdolności intuicyjne, zdumiewające tembardziej, że nie był on obecnym przy żadnym z faktów, które mu się udało tak zręcznie powiązać.
— Za chwilę przekonamy się, do jakiego stopnia pańskie twierdzenia, nieco ryzykowne, zgodne są z prawdą. Agent, któremu powierzyłem tę sprawę, przybędzie niebawem dla zdania mi relacji z poczynionych kroków — rzekł prefekt do don Luisa. — Dziwi mnie nawet, że się dotychczas nie zgłosił.
— Oczekuje pan sprawozdania co do spadkobierców Morningtona? — zapytał mecenas Lepertuis.
— Tak! co do spadkobierców, gdyż przedwczoraj telefonował mi, że zebrał wszelkie dane. Ale! przypomina mi się teraz, że w rozmowie z sekretarzem wspominał on coś o morderstwie, które miało miejsce przed miesiącem. Przecież to dziś upłynął miesiąc od śmierci Morningtona!
Pan Demalion szybkim ruchem zadzwonił.
Natychmiast nadbiegł sekretarz osobisty.
— Inspektor Verot? — zapytał żywo prefekt.
Jeszcze nie powrócił.
— Niech go odszukają i przyprowadza natychmiast. — Następnie, zwracając się do Perenny, objaśniał prefekt:
— Przed godziną był tu inspektor Verot, ale jakiś niespokojny i chory. Mówił, że go szpiegują i chciał koniecznie widzieć się ze mną, żeby mnie uprzedzić o podwojnem morderstwie, będącem jakby konsekwencją zabójstwa Morningtona.
— Mówi pan, że Verot był chory?
— Tak, chory i dziwnie zdenerwowany. Obawiał się, że mu się nie uda powiadomić mnie zawczasu o przygotowanej zbrodni i w tym celu zostawił dla mnie list z wszelkimi szczegółami, który atoli się okazał czystą ćwiartką papieru, i te oto pudełko z tabliczką czekolady.
— Czy mogę te przedmioty obejrzeć?
— Oczywiście, lecz wątpię, żeby pan z nich wiele zrozumiał.
— Kto wie... — rzekł dom Luis, i zaczął się przypatrywać kopercie z nagłówkiem „Cafe du Pont-Neuf“. Obecni czekali w skupieniu, jak gdyby to krótkie badanie miało przynieść ostateczne wyjaśnienie tej sprawy.
— Pismo na kopercie jest podrobione — zawyrokował Perenna po chwili, porównując adres koperty z napisem na pudełeczku.
— Trzeba przypuszczać, że agent pański po napisaniu listu w kawiarni „du Pont-Neuf“ uległ chwilowej dystrakcji, z której ktoś skorzystał, żeby zamienić ów list na tę kopertę, uprzednio zaadresowaną.
— To tylko przypuszczenie... — odparł prefekt powątpiewająco.
— Może być.. Lecz co jest niewątpliwe to to, że obawy agenta pańskiego nie są wcale bezpodstawne. Odkrycia, które zrobił w sprawie spadku Morningtona, muszą przeszkadzać komuś w jego zbrodniczych zamiarach i nie dziwiłbym się, gdyby Verotowi groziło poważne niebezpieczeństwo.
— Czy myśli pan naprawdę!
— Trzeba go ratować panie prefekcie, gdyż budzi się we mnie coraz większa pewność, że on jeden z pierwszych padnie ofiarą zbrodni.
— Podziwiam pewność, z jaką pan to wygłasza, lecz mam nadzieję, że przyjście Verota dowiedzie bezpodstawności pańskich obaw.
— Inspektor Verot nie przyjdzie.
— Ależ dlaczego!
— Bo już tu przyszedł. Woźny go przecież widział wschodzącego powtórnie do gabinetu.
— Woźnemu się przywidziało. Jeśli pan niema innych dowodów...
— Mam jeszcze ten oto dowód powtórnej bytności Verota, tych parę nieczytelnych słów nabazgranych na kartce, które tylko co zauważyłem, a o których sekretarz nie wspominał.
Niepokój odmalował się na twarzy p. Demaliona. Wszyscy obecni ze wzruszeniem oczekiwali powrotu sekretarza. Niestety, obawy wydawały się coraz bardziej uzasadnione. Inspektora Verota nikt nie widział.
Woźny, pytany przez Perennę potwierdził raz jeszcze, że inspektor z gabinetu nie wyszedł.
— W takim razie musi tu być! — zawołał don Luis.
— Gdyby tu był, to byśmy go chyba widzieli. Nie chowałby się przecież po kątach — odpowiedział prefekt z irytacją w głosie.
— Lecz może, leży gdzie zemdlony... chory.. nieżywy nawet.
— Ależ gdzie, u djabła?
— Za tym parawanem choćby...
— Za tym parawanem są tylko drzwi do toalety.
— Trzeba się przekonać, parne prefekcie. Inspektor Verot, nawpół przytomny, chwiejąc się na nogach, myśląc, że idzie do gabinetu pańskiego sekretarza, mógł tu upaść niespodzianie.
P. Demalion zawahał się. Trudno było zrozumieć, czy opanowała go trwoga, czy też chęć uwolnienia się z pod wpływu tego dziwnego człowieka, zdającego się jakby kierować biegiem wydarzeń.
— Panie prefekcie — przynaglał Perenna, — proszę pamiętać, że życie dwóch osób zależy od zeznań Verota. Każda chwila stracona może mieć niepowetowane skutki.
P. Demalion wzruszyli ramionami, lecz człowiek ten panował nad nim całą siłą swego przekonania.
Zdecydował się więc i drzwi otworzył.
W bladem świetle, które przepuszczało okno o matowych szybach, widać było człowieka leżącego na ziemi.
— To wprost nie wiarogodne — szepnął prefekt półgłosem, podczas gdy woźny z sekretarzem rzucili się na ratunek nieszczęsnego.
Inspektor Verot żył jeszcze, lecz uderzenia serca były już prawie niedostrzegalne. Oczy były zupełnie bez wyrazu. Tylko niektóre muskuły twarzy drgały, kierowane może ostatnim wysiłkiem woli, silniejszej niż śmierć.
Don Luis szepnął:
— Panie prefekcie... brunatne plamy... czy widzi pan?
Jakby jedno wielkie przerażenie ogarnęło obecnych. Rzucono się do drzwi i okien, wołając o ratunek.
— Doktora!... — rozkazał prefekt — niech tu natychmiast sprowadzą doktora i księdza. Nie można mu dać przecież tak umrzeć...
Don Luis poprosił o ciszę.
— Panie prefekcie — rzekł — tu już nie ma ratunku, trzeba jednak skorzystać z ostatnich chwil, żeby się czegoś dowiedzieć. Czy pozwala pani Prefekt skinął głową.
Perenna pochylił się nad konającym i cichym głosem przemówił do niego:
— Chcielibyśmy się dowiedzieć o tem, co się ma stać tej nocy. Czy słyszysz mnie dobrze, Verocie?
Jeśli rozumiesz mnie, to zamknij oczy.
Verot spuścił powieki, — może trafem tylko.
Don Luis ciągnął dalej:
— Wiemy, że odnalazłeś spadkobierców rodziny Roussel i że dwojgu z nich grozi tej nocy niebezpieczeństwo... Nie znamy jednak ich nazwiska, bo może inaczej się nazywają, nie Roussel! Musisz nam to powiedzieć. Słuchaj dobrze, Verocie: napisałeś na kartce kilka liter, które się jakby układają w sylabę „Fau...“, czy to początek nazwiska? Jakie są dalsze litery? czy B? czy C?
Lecz nic już nie poruszało się w bladej twarzy inspektora. Głowa spadła mu ciężko na piersi.
Westchnął parę razy, drgnął ostatnim dreszczem i skonał.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maurice Leblanc i tłumacza: anonimowy.