Złoto z Porto Bello/Rozdział V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Arthur Howden Smith
Tytuł Złoto z Porto Bello
Rozdział V. Na brygu
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia S. A. „Ostoja”
Miejsce wyd. Lwów; Poznań
Tłumacz Józef Birkenmajer
Tytuł orygin. Porto Bello Gold
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ V.
Na brygu.

Obudziłem się z uczuciem dziwnego ukojenia, gdy po mej twarzy prześliznął się promień słoneczny, wdzierający się poprzez grubą, zieloną szybę okna kajuty. Za obiciem, tuż przy mym boku, piskały myszki; belki i deski kadłuba okrętowego trzeszczały i skrzypiały jękliwie; słychać było łagodne syczenie wody, prutej sztabą — bryg swobodnie kołysał się na goniących za nim falach.
Corlaer, śmiertelnie wyczerpany, spał jeszcze, przeto bardzo mi to na sercu leżało, by go nie obudzić, gdy zesunąłem się na podłogę, otwarłem drzwi i wszedłem do głównej kajuty. Zastałem w niej jedynie Darby‘ego, który siedział w kucki na stołku pod oknem rufy, przyglądając się białej smudze piany, sunącej za brygiem. Usłyszawszy, jak za sobą zamykałem drzwi, natychmiast się obrócił i stanął zwinnie na nogach, jakgdyby już od lat bywał na morzu.
— O, panie Bob, — odezwał się, — myślałem że się pan nigdy nie obudzi. Hej, mamyż dzień cudny, wspaniały! Czuje pan zapach soli w powietrzu? Aż człowiekowi same nogi podskakują — lekko, na palcach... słowo daję, że tak jest!
Niepodobna było żywić niechęci względem tego chłopca, pomimo że on to nas zdradził. Był on z natury nieobyczajny i niesforny jak młody wilczek; atoli nie mogłem powstrzymać się od żartu z jego świeżej przemiany.
— Ach, dzień przepiękny! Juści, zawsze wiedziałem, ze nie dla mnie to zajęcie — być sługusem, co biega z posyłkami i dźwiga pakunki. Ach, jakież tu pyszne życie, panie Robercie! Opowiadano mi, że on — (tu chłopak wskazał wielkim palcem na drzwi sypialni, leżącej naprzeciw onej kabiny, gdzie spałem był razem z Piotrem) — jest rodzonem wujem pańskim, a kiedyś gdy się paniczowi spodoba, możesz panicz być równie tak wielki. Dalibóg, jabym się nie wahał, co mam zrobić!
— Czy myślisz sobie, że piraci nigdy nie pracują? — zagadnąłem.
Na to mina mu nieco zrzedła.
— Och, pracy tu wszędzie, gdzie tylko się ruszyć — bodaj ją licho wzięło! Wciąż ino: Darby, mógłbyś nam pomóc! — albo: Darby, trzymaj tę linę! — albo też: Darby, przynieś mi kubek rumu! Wciąż tylko Darby i Darby — jak noc długa!
Znów mu się twarz rozjaśniła:
— Ale będę miał własny kordelas i dwa pistolety za pasem, a mówią mi, że mam nielada szczęście.
— Nielada szczęście? Czemuż to?
— Juści, to chyba przez te włosy. Flint — ten, co to zwykle żegluje z tą załogą — ma upodobanie do rudowłosych chłopaków. Tacy, jak ja, przynoszą mu szczęście... tak mi zaręczano... a Długi Jan...
— Kto taki?
— Długi Jan... oczywiście pan Silver — ten kuternoga, z którym gadaliśmy wczora na brzegu — powiada, że zdobędę sobie wielkie łaski u Flinta.
Na obraz, wywołany w mej pamięci przelotną wzmianką Darbego, mimowoli roześmiałem się z własnej głupoty. Wczoraj rano, o tej godzinie, pracowałem gorliwie w kantorze przy ulicy Perłowej. Od tego czasu ileż zdarzyło się wypadków! Odtwarzałem sobie w myśli całą wyprawę na pocztowy statek brystolski, przygodną rozmowę z jednonogim marynarzem... jakże zręcznie ów mnie nabrał i, co więcej, wciągnął Darbego do swych knowań!... a to spotkanie z młodą Irlandką...
Na tem przerwałem wątek swych rozważań. Myśl o Moirze O‘Donnell była mi niemiłą, gdyż nie mogłem z duszy wykorzenić podejrzenia, że ona musiała być w pewnej mierze wplątana w intrygi, jakie knuł jej ojciec w porozumieniu z moim ciotecznym dziadkiem.
Masz tu! To właśnie przypuszczenie przyniosło mi ulgę. Jej ojciec chyba nie mógł być człowiekiem gorszym od mego krewniaka; a przecież ja sam w niczem nie byłem współwinny zdrożnym przedsięwzięciom Murraya, mimo to jednak wciągnięto mnie w tryby tych machinacyj tak bezlitośnie, jak gdyby od ich wyniku zależało moje życie... Może zresztą i zależało. Czyż więc trudno przypuścić, że i ona była równie niewinna? Tak, z rozmowy pomiędzy dwoma spiskowcami, jaką podsłuchałem nocy ubiegłe], wychodziło na jaw, że ona była wistocie niewinna, a o planach swojego ojca podobno wiedziała mniej ode mnie, — bo jakże inaczej wytłumaczyć zakłopotanie O‘Donnella, gdy chodziło o ujawnienie charakteru ludzi, z którymi ona miała się zetknąć?
To wzbudziło we mnie nowe rozważania. Cóż to ona powiedziała do mnie, gdyśmy się rozstawali?
— Tu nasze drogi się rozchodzą...
Niepodobna, by miała powiedzieć, że wie o wszystkiem, gdyż nie było potrzeby kłamać. Ani chybi, ona nie wiedziała nic a nic o niecnych zamysłach, jakie knuli ci dwaj ludzie! Wielka radość, jaka zerwała się we mnie, musiała się odzwierciedlić na mej twarzy, bo Darby zawołał:
— Jakowaś dobra wróżka musiała nad tobą roztoczyć swe skrzydła, panie Bob! Chwała Bogu, zrodziła się w panu myśl szczęśliwa! Więc chcesz przystać do nas i zostać wodzem zbójników? Dalipan, nie może być nic lepszego!
— Wcale nie chcę, Darby! za to mam wielką ochotę przegryźć nieco jadła, jeżeli takowego można dostać na statku korsarskim.
— Żarcie to-ci każdemu jest przyrodzone, — podchwycił Darby wesoło. — Siądźcie, paniczu, tam za stołem, a ja przyniosę wam coś z kuchni.
Stół był już zastawiony — nie lichemi misami glinianemi, żelaznemi widelcami, nożami i łyżkami, ale delikatną porcelaną, ciężkiemi srebrami, a ponadto i zasłany piękną serwetą. Napomknąłem o tem Darbyemu, gdy wrócił, niosąc na tacy dymiące półmiski oraz imbryk z gorącą czekoladą.
— Tak to sobie on żyć będzie — tu wskazał kciukiem na sypialnię z prawej strony. — Będzie miał wszystko, czego dusza zapragnie. Na własnym swoim okręcie ma na usługi zastęp czarnych niewolników, poubieranych w liberje, jak na dworze wielkich panów. Pst!
Tu głos jego przeszedł w szeptanie.
— To człek straszny, nieszczęsny, tak, panie Bob! Nie chciałbym mieć go wujem nawet za wszystkie złote uncje, o których Długi Jan cięgiem mi opowiada! Nie, nie! Wolę żeglować z Flintem. Jakie on ma oko... i ten głos pieszczony i spokojne obejście! A tak jest skory podciąć komuś gardło lub wrzucić kogoś do morza, jak Flint — ba, nawet i bardziej skory! Aż mnie ciarki przechodzą, gdy na niego patrzę. Flint zasię, jak powiada Długi Jan, jest całkiem inny. Będzie-ci on chlał rum z pierwszym z brzega, a jeżeli dybie na czyjeś życie, to człek nie ma co do tego żadnych wątpliwości; kląć przytem potrafi lepiej od Billa Bonesa.
— Zdaje mi się, że nie doświadczyłeś żadnych trudności w tem, by się spoufalić z nowymi kamratami — zauważyłem.
— Zawdzięczam to swojej głowie — odparł Darby niezbity z tropu. — Jak panu mówiłem, ona przynosi szczęście.
— Nie mnie, — wtrąciłem z przekąsem.
— Nie bądź waszmość zanadto hardy — rozjątrzył się chłopak. — Zapewne odbędziemy razem dalekie podróże, ja zaś jestem waszym przyjacielem, panie Robercie, bo pan nie należałeś do tych, którzy znęcali się nade mną w kantorze.
— Hm — rzekłem. — Jeszcze zobaczymy. Ale gdzie jest on, jak ty się wyrażasz?
— Śpi jeszcze w łóżku. Bo też doprawdy czuwał aż do świtu, lawirując brygiem pomiędzy mieliznami zatoki.
— Czyśmy już wydostali się na pełne morze? — A jakże! jużeśmy minęli tę, jak tu ją przezwali, Mierzeję piaskową. Przed sobą mamy ino rozległy ocean.
— W takim razie wychodzę na pokład — odpowiedziałem. — Nadsłuchuj tam, Darby, od czasu do czasu, co się dzieje u pana Corlaera. Jeżeli mu się będzie chciało jeść, przynieś mu tej czekolady.
— Zostaw go pan mojej opiece — rzekł Darby poufale. — On jest drugą osobą, którą ja naprawdę lubię. Któż, jak nie on, przyniósł mi skalp indjański i nóż, krwią zbroczony? Ach, musicie obaj zostać piratami! We trzech utworzymy wspaniałą szajkę!
Korytarz koło kajuty oficerskiej był pusty i nie spotkałem nikogo, aż wygramoliłem się na pokład. Bryg mknął swobodnie z chyżym podmuchem północno-zachodniej bryzy[1], a morze było tak rozkołysane, iż niekiedy ponad dziobem okrętu wzbijały się wytryski lub omże słonych kropel. Wiatr huczał w zaklęsłościach żagli, a liny grały, jak wielka harfa. Ptactwo morskie krążyło dokoła głowic masztowych lub muskało w przelocie czuby fal, pokrzykując raz wraz chrapliwie. A ponad wszystkiem słońce rozsiewało ciepłą, złocistą promienność, tchnącą urokiem niewymownym.
Teraz dopiero zrozumiałem zadowolenie, z jakiem się obudziłem, choć naprawdę było to rzeczą wielce dziwną, że tak łatwo oswoiłem się z morzem i jego warunkami, jakkolwiek nigdy poprzednio nie wydaliłem się poza wody śródlądowej zatoki. Bądź co bądź, prawdą było, że me czułem żadnych słabości ani obaw i nawet nabyłem instynktownej wprawy w chodzeniu i staniu na sposób marynarski — co potwierdził taki znawca, jak sam Jan Silver.
Pokład na przodzie był pusty. Na marsie masztu głównego siedział człek przewiązany liną i patrząc przez lunetę, badał cały obwód widnokręgu. Na rufie znajdował się tylko Silver i drugi jeszcze majtek, kierujący sterem. Kuternoga, siedząc u okna kajuty, jął kiwać na mnie szczudłem.
— Chodźno pogwarzyć z Długim Janem, panie Ormerodzie! zawołał. — Skąd asan wziąłeś takie marynarskie nogi? Kroczysz conajmniej jak admirał.
— Znalazłem je pod sobą — odpowiedziałem, nie umiejąc się oprzeć schlebiającym przymówkom tego szubrawca. — Gdzie jest reszta waszej drużyny?
Roześmiał się i skinął głową w stronę człowieka, siedzącego za sterem. Był to drab o potwornym wyglądzie, tak rozrosły w barach, że wydawał się garbaty; ponad głęboko zapadniętemi oczyma, dokoła których gęsto były usiane niewielkie błękitnawe żyłki, miał zielony daszek.
— Ha ha! Nasz panicz powiada sobie w duchu: „Jest tu ino ich dwóch na pokładzie, i to jeden bez nogi. a drugi zupełnie ślepy. Ja zaś jestem jeszcze młody i silny“. Waszmość sobie myślisz, panie Ormerodzie, że tu pole otwarte; ale zapomniałeś o szczudle Jana, które w razie potrzeby może być okropną bronią, a o ile Pew nie umie daleko sięgać wzrokiem, o tyle słuch ma tak bystry, iż potrafi strzelać celnie, niczem inny człek, mający dwoje oczu.
Potrząsnąłem głową.
— Tak szubrawe łotry, jak wy, Silverze, nigdyby nie chybiły podobnej sposobności. Prawda, że nie odbywałem służby morskiej, ale walczyłem już z dzikusami na północnej granicy. Nie ruszę się, aż będę widział wolna drogę przed sobą.
On na to roześmiał się hucznie, z całego gardła.
— A to-ci mi pyszny żart! Powinienem był wiedzieć, że nie jesteś tak prostoduszny, jak ci z twarzy patrzy, panie Ormerodzie. O, nauka w las nie pójdzie! Założę się o cztery gwineje! Ezdrasz, skręćno, brachu, jeszcze ociupinę! O tak!
— Czy foktopsel[2] bierze wiatr, Janie? — zapytał człowiek z daszkiem nad oczyma, a głos miał dziwnie łagodny.
Silver zerknął w górę.
— Zaraz weźmie — stwierdził.
— Powiedzcież mi, jak człek ślepy może sterować? — zagadnąłem.
Człowiek z daszkiem nad oczyma parsknął śmiechem, który mógł ściąć krew w żyłach — tak jadowita, tak niezmiernie złośliwa była wesołość, której miał ten śmiech być wyrazem.
— Biedny, ślepy człowiek powinien sobie jakoś zarobić na chleb i tytoń, młody panie — odpowiedział z namaszczeniem.
— Nie myśl sobie, panie Ormerod, jakoby Pew nie potrafił niczego dostrzec — rzekł Silver, przekładając szczudło. — Nie chciałbym, by mu przyszła ochota strzelić do mnie. A sterować? Czegóż to potrzeba do sterowania? Wystarczy silne ramię, pan powiada — juści że tak. A przytem trzeba nadsłuchiwać, jak szemrzą żagle. Dopiero na końcu — i to najmniej — potrzebne jest oko, by rozpoznawać drogę przed sobą. Każdy człowiek potrafi odczytać kompas, mój młody panie, ale nie każdy żeglarz potrafi wyczuć, jak jego okręt bierze wiatr, i tknąć się rudla wtedy, gdy potrzeba. Pew to potrafi. Gdy mu tylko dodać kogoś takiego, jak ja, ktoby mu zastąpił oczy, a będzie-ci on sterował tak prościuteńko w należytym kierunku, jak statek pocztowy, jadący z pilną przesyłką.
— Czy wielu kaleków znajduje się w waszej załodze? — zapytałem z ciekawością.
— Kaleków? — powtórzył Silver. — Wszystko to zależy od tego, co asan masz na myśli. Są różnego rodzaju kaleki. Naprzykład ja i Pew wzięliśmy za swoje (traf zrządził) w tejsamej kanonadzie. Spotkaliśmy się z okrętem, jadącym z Indyj, pod komendą wojowniczego kapitana... stanęliśmy bokiem jeden do drugiego.
Poklepał kikut swego uda.
— To od ośmnastofuntówki!... Tarrach! i już po niej! Pew nabił właśnie działo i wychylił się ze strzelnicy, ażci tu huknął koło niego strzał z kartownicy! Juści nie wyszło to na dobre jego ślepiom, lecz jak już powiedziałem, niktby nie uwierzył, że Pew niedowidzi. On jest zadziwiający. Ale waćpan mówiłeś o kalekach. Tak, różni bywają kalecy. Niektórzy z nich dostają forsę...
— Co takiego?
— Forsę... to, jakby pan nazwał, zasiłek pieniężny. Ze zdobyczy okrętowej dostajemy tyle pieniędzy, że można odżałować kalectwo. Pew dostał tysiąc funtów, ale wszystko to puścił w St. Pierre w ciągu trzech nocy. Pamiętasz, Ezdraszu? Ja za swą girę dostałem ośmset funtów... co mi całkiem wystarcza, gdyby się ktoś pytał.
— Założę się, Janie, że te osiemset funtów ukryłeś w bezpiecznym schowku — rzekł Pew tonem łaskawym, który słowom jego nadawał dziwnie przewrotne znaczenie.
Silver kiwnął głową jakoby z ukontentowaniem.
— Com dostał, to chowam. Nie jestem marnotrawcą takim, jak wy, coście dziś bogaci, a jutro nędzarze. Kiedyś zaniecham zbójnictwa, a wtedy chciałbym jeździć własnym powozem i zasiadać w parlamencie.
— Przedtem powinieneś Janie, żeglować własnym okrętem, — ozwał się Pew, a ta uwaga zawierała w sobie tyle tajemniczych wniosków, aż mnie mróz obleciał po całem ciele. Wyczułem w tem jakieś planowane morderstwo, jakąś namowę, by Silver starał się opanować ten okręt i użył go do swych celów.
— Czemużby nie? — odparł Silver z ożywieniem. — Nie chcę wymieniać niczyjego nazwiska Ezdraszu, ale kapitanowie nie mogą żyć wiecznie. Niektórzy są już za starzy, a inni zalewają sobie pałę rumem. Nigdy nie można wiedzieć! Nigdy nie można wiedzieć!
— Bill Bones ma co do tego pewne zamiary — napomknął Pew; odczułem w tych słowach zgrzyt zadawnionej waśni i współzawodnictwa.
— Tak, Bill — ozwał się Silver, żując słowa. — Bill jest prawą ręką i zastępcą Flinta, najlepszym kamratem Flinta, jego powiernikiem, jak mówią niektórzy. Niechże ta! Niechże-ta! Ale mówiliśmy o kalekach i o tem, jak człowiek ślepy może sterować, a to nie odnosi się wcale do Billa, który nie jest ani kulawy ani ślepy, a zapewne wiele się jeszcze w życiu spodziewa... tak, spodziewa się niechybnie, gdy tylko sobie o nas przypomni.
Pew zaśmiał się tak chłodno, z taką szatańską nieludzkością, iż nagle odczułem współczucie dla pana Bonesa, mimo całej ku niemu odrazy... a przytem miałem szczerą chęć odmienić przedmiot rozmowy. To bezpośrednie zetknięcie z tak bezgranicznem, bezlitosnem okrucieństwem było mi niemałą udręką.
— Czy waszeć, panie Silver, często uczestniczysz w takich sprawkach, jak wczorajsza? — zagadnąłem.
On przekrzywił głowę wbok.
— Sprawkach? takich, jak wczoraj? waćpan masz na myśli swoją przeprowadzkę? No, nie tak znowu, panie łaskawy; nie zawsze, chciałem powiedzieć, Ezdraszu.
— Nawet choćby dawano pełną czapkę złota twierdził Pew.
— Ja nie lubię czynić przykrości, — ciągnął dale] Silver — ale nie brak takich, którzy pewno mówią, ze kapitan był nieco nierozważny.
— Czemu nie nazywacie go po imieniu?
Silver rzucił na mnie dziwne spojrzenie i rzekł:
— Są pewne nazwiska, których lepiej nie wymieniać w rozmowie. Za łaskawem pańskiem pozwoleniem będziemy nazywali go poprostu kapitanem.
— Nazywajcie go sobie, jak się wam podoba odrzekłem; — ale zdaje mi się, że ze strony ludzi tak osławionych, jak wy, było szaleństwem zapuszczać się do Nowego Jorku. Co więcej, sztorman statku pocztowego, który przybył z Brystolu, widział niegdyś kapitana Murraya i mógłby go poznać.
— Aha! — rzekł Silver, szczerząc zęby. — Ale nie widział kapitana, o którego tu przedewszystkiem chodzi, to jest, mojego komendanta; ba, nawet nie miałby nigdy sposobności, by mu zajrzeć w oczy... Zapytasz, czemu? Dlatego, że kapitan wychodzi z całą ostrożnością o zmroku, zasłaniając płaszczem oblicze i mając przy beku trzech rosłych śmiałków, by opędzić się od natarczywych cudzoziemców.
— Ale inni z pośród was...
— E, panie Ormerod, jakiż porządny żeglarz, drżący o własne życie, będzie sobie przypominał twarze gromady piratów, których widzi wysoko na pokładzie? Myśli sobie tyle, że jest to hałastra opryszków, którzy zabili jego zwierzchników, złupili jego okręt — i basta. Ba, w Kingstonie podejmował mnie gościnnie pewien szyper, którego złupiłem na dwa miesiące przedtem... ale było to jeszcze zanim straciłem nogę, a ponieważ ów wypadek stał się na innych morzach, przeto w tych stronach nie poznawano mnie jeszcze po jej braku.
— A czy umyślnie wzięliście ten okręt, by zawiózł was do Nowego Jorku?
— Prawdę powiedziawszy, z pomiędzy kilku ten był najlepszy do tego celu, — przyznał Silver. — Utnijcie mi drugą girę, jeżeli ten okręt przydać się może na co innego.
— Niema na niej czterdziestofuntówek — mamlał Pew, obracając zwolna sprychy koła.
— Jego załoga...
Silver podniósł brwi i skinął na mnie z lekka.
— Biedni nieszczęśliwcy! Był to jeden raz, że nie zaznaliśmy szczęścia.
Śmiech, ścinający krew w żyłach, wybiegł z pod daszku, który przysłaniał oczy Pew i rzucał zieloną plamę na dolną część jego twarzy.
— Przypuszczam, że dla takich, jak wy, jest tu istne piekło, — przemówiłem, siląc się na spokojny ton głosu.
— Niektórzy mówią, że tak inni, że nie — odpowiedział Silver tonem pouczającym. — Mojem zdaniem, niema się czem trapić.
Byłem tak wzburzony, iż pewno doszłoby do bójki gdyby nie szczęśliwy zbieg okoliczności. Z luki forkasztelu[3] wynurzył się Bones wraz z kilkoma ludźmi, ziewając i przeciągając się — widocznie dopiero co wstali ze snu. W tejże chwili z kajuty oficerskiej wygramolił się Piotr Corlaer, chwiał się przez chwilę na nogach, poczem powlókł się niepewnym krokiem ku burcie. Skoczyłem mu z pomocą, a Bones pobiegł za nim z głośnym krzykiem.
— Nie walaj mi pokładu, ty tuczna krowo holenderska!
Biedny Piotr, niezważając na żadnego z nas obu, uchwycił się jakiejś zapory i przylgnął do niej nieruchomo, zgoła bezradny. Bones pierwszy doń doskoczył i dał mu takiego szturchańca, że biedak chlusnął głową na dół do ścieku.
— Wstawaj! — charknął Bones i kopnął go boleśnie ciężkim butem marynarskim.
Piotr jęknął, ja zaś chwyciłem Bonesa za ramię.
— ...waszeć postępujesz jak ostatni nikczemnik! — wrzasnąłem. — Kapitan Murray kazał obchodzić się z nami łagodnie. Czy tak go słuchacie?
Wyrwał mi się z ręki i dobył noża.
— Co, słuchać? ty parszywy chłystku! — zawył. — Jestem pierwszym majtkiem Flinta i pokażę ci, kto może nakazywać mi posłuszeństwo. Wynocha stąd, bo ci wypruję serce i rozszarpię je w twoich oczach.
Rozejrzałem się wokoło, szukając jakiegoś oręża, którymbym mu sprawił tęgą naukę; ale nie było niczego pod ręką, więc wycofałem, się przezornie przed grożącym mi nożem. Ponieważ Bones pił przez noc całą, urządzając poprawiny po obfitej pijatyce dnia wczorajszego, przeto teraz, gdy go złość poniosła, nie dał się niczem pohamować. Silver krzyknął na niego, by nas zostawił w spokoju, co też za nim uczyniło i kilku innych; ale Bones odpowiedział jedynie stekiem przekleństw, do których tak był pochopny, — i nie przestawał krążyć za mną.
Ja ze swej strony nie odczuwałem wielkiej trwogi, bo byłem nieco zaprawiony do walki na noże, dzięki wskazówkom, jakie pobierałem od Indjan, przyjaciół mego ojca; bałem się tylko by łotr nie doskoczył do Piotra i nie zabił bezwładnie leżącego Holendra. Wyobraźcie sobie moje zdumienie, gdy Piotr podniósł się na nogi, trzymając się burty, by stać prosto. Pobladł na twarzy, ale bez wahania oderwał się od swojego oparcia i słaniając się na nogach ruszył przez pokład w naszą stronę.
— Biorę go na siebie, Bob, — odezwał się.
Skoczyłem pomiędzy niego i Bonesa, tak iż w samą porę zdołałem powstrzymać natarcie korsarza, odparowując cios noża nadstawionym na płask rękawem.
— Oddal się, Piotrze, — jęknąłem. — Ja potrafię dać sobie z nim radę. Ty nie potrafisz. Ty...
— Ja go biorę na siebie ...ja! — powtórzył Corlaer.
Wyciągnął rękę, pochwycił mnie za ramię i usunął z drogi tak łatwo, jakgdybym był dzieckiem. Nie próbowałem już stawać z powrotem u jego boku, gdyż poczułem siłę jego ramienia i przekonałem się, że nie miałem powodu powątpiewać, iż on potrafi się obronić przed każdym człowiekiem, choćby nawet uzbrojonym.
Bones spoglądał nań przez chwilę to ze zdziwieniem, to z wściekłością.
— Czy chcesz, abym ci... gardło poderżnął? — zaszydził — Nic to trudnego zabić taką krowę, jak ty!
Piotr nic nie odrzekł, tylko stał przed nim bezbronny, zlekka nachyliwszy ramiona i zgiąwszy nogi w kolanach. Małe ślepki Holendra, prawne schowane w twarzy, skrzyły się groźnie, jak stal.
— Daj mu spokój, Billu, — zawołał znowu Silver... czyż myliłem się, wyczuwając w jego głosie jakgdyby jakąś nieszczerą usłużność lub wyzwisko?
— Jestem... ...jeżeli to uczynię! — sarknął Bones. — Jeżeli sobie tego życzy, to dostanie.
I podniósłszy nóż w górę, skoczył do Piotra, spodziewając się, że rozpłata mu grdykę: lecz Piotr z błyskawiczną szybkością zabiegł mu drogę. Olbrzymie ramię, grube jak konar drzewny, wysunęło się w jednej chwili naprzód i schwytało w przegubie rękę nożowca; wystarczył jeden skręt, a nóż wypadł z brzękiem na pokład. Drugie ramię pochwyciło napastnika za udo — i Bones zadyndał nad głową Piotra. Piotr wstrząsnął nim potrochu, jakgdyby chcąc pokazać, jak mocno trzyma go w garści, i zaczął wracać do burty nawietrznej[4]. Bones darł się w niebogłosy, jak potępieniec, mniemając, iż Piotr zamierza go wrzucić w morze. Ale olbrzym, przebywszy połowo pokładu, doszedł tylko do luźno wiszącej liny; tu ostrożnie opuścił Bonesa wdół, wpakował go sobie pod pachę i zaczął zaguźlać pętlicę. Patrzyliśmy na niego w największem osłupieniu, a że takie postępki uświęca w podobnych wypadkach prawo zwyczajowe korsarskie, przeto nikt się do tego nie wtrącał. Lecz nie danem było Piotrowi powiesić pana Bonesa.
— Sprawa twoja napewno jest słuszna, Piotrze, — odezwał się mój dziadek z kajuty oficerskiej poza nami, — ale podobno będę zmuszony cię prosić, byś puścił tego człowieka. Cieszy się on poważaniem jednego z mych przyjaciół.
Piotr spojrzał z zaciekawieniem na Murraya.
— On napadł z noszem na Roberta i na mnie — ja! — odpowiedział.
— On już tego nie uczyni raz drugi, — zaręczył Murray. — Panie Bones!
Piotr z żalem zdjął pętlicę z szyi Bonesa i dał mu takiego kuksa, iż ów zatoczył się po pokładzie, od armaty aż do nasady tylnego masztu, odbił się, wybiwszy sobie jeden ząb i nakoniec zwalił się, jak bezładna, potłuczona masa, u stóp Murraya. Dziadek mój przyglądał się pijakowi z widoczną odrazą i niezadowoleniem.
— Wstań aść, panie Bones! — odezwał się.
Bones wygramolił się jakoś na nogi, okrwawiony od kilku uderzeń i zadrapań. Był bardzo strwożony tem, co groziło mu przed chwilą.
— Panie Bones, — podjął mój dziadek, — jesteś waćpan w tej chwili pod mojem dowództwem, a mam-ci ja właśnie nieco staroświeckie poglądy, co się tyczy karności i wypełniania tego co nakazano. Waćpan przed chwilą złamałeś mój rozkaz.
— Ależ, ja nie...
— Panie Bones, — mówił dalej dziadek nie podnosząc głosu, — czy znałeś człowieka nazwiskiem Fotherill... zdaje się, że na imię było mu Jasiek?
Bones kiwnął głową, nie mogąc wykrztusić ni słowa.
— A co kazałem z nim zrobić, panie Bones?
Bones oblizał wargi.
— Przytłukli go.
— Wybornie! — potwierdził mój dziadek. — Przytłukli. Jest to bardzo zwięzłe wyrażenie, Robercie, — zwrócił się do mnie, — które (winienem ci to wyjaśnić) oznacza wrzucenie kogoś pod stępkę okrętu[5], a więc — chyba nie ma dwóch zdań — pociąga to przykre następstwa.
I zwrócił się znów do Bonesa.
— Nikomu nie uchodzi płazem nieposłuszeństwo więcej jak tylko raz, panie Bones. To wszystko. Możesz odejść.
Majtek odszedł chwiejnym krokiem., obcierając rękawem surduta krew z policzka; ale zastąpił mu drogę Piotr. Ten wyjął dębowy szczebel ze sznurowanej drabiny okręconej dokoła masztu tylnego, wyciągnął go w stronę Bonesa i jego kamratów, z całym spokojem złamał drewno gołemi rękami i rzucił ułomki w dwie strony.
— Wspaniale! — zawołał dziadek. — Jakież słowa potrafią opisać choćby ten jeden czyn? Zaczynam się przekonywać, że Corlaer ma wyraźną skłonność do dramatu. Mniemam, że już przyszedłeś do siebie po chorobie morskiej, przyjacielu Piotrze?
— Już mi lepiej, ja, — odpowiedział Piotr.
— Może więc zejdziesz na dół i zjesz ze mną śniadanie?
Piotr miał minę nieszczęśliwą — biedak lubił sobie dobrze podjeść.
Neen — rzekł prostodusznie. — Jeszeli będę jadł, to zachoruje.
— Współczuję ci, — odpowiedział mój dziadek z nieodstępną uprzejmością. — Zalecam ci małą djetę przez parę dni i od czasu do czasu odrobinę trunku, aby rozgrzać żołądek, a wróżę ci, że staniesz się takim żeglarzem, jak każdy z nas. Ty zaś, Robercie, widzę żeś się już w domu zaprawiał do tego złowrogiego żywiołu. Wyśmienicie. Powinieneś tylko nabrać do mnie zaufania. Czy pod wrażeniem nowych swych przygód nie nabrałeś ochoty, by przekąsić coś na drugie śniadanie?
— Właśnie słyszałem, co stało się z prawowitą załogą tego okrętu — odpowiedziałem; — to zaś odebrało im ochotę do jadła.
— Szkoda — odparł smutno dziadek. — Zycie jest pełne uciążliwości, Robercie, jak będziesz miał sposobność jeszcze się przekonać. Litość jest często mylnym sędzią, a przestępstwo niekiedy bywa cnotą. Silverze, czy czatownik widział jaki statek?
— Nie widział ani żagla, odkąd mieliśmy Piaskową Mierzeję, łaskawy panie — odparł skwapliwie kulawiec.
— Doskonale. Trzymajcie się tego kierunku i przywołajcie mnie natychmiast, skoro pojawi się jaki żagiel.
To rzekłszy, z właściwą sobie wytwornością zszedł do kajuty, gdzie go czekało śniadanie.









  1. Bryza — „lekki a stały wiatr na morzu“.
  2. Górny żagiel przedniego masztu.
  3. Kasztel przedni, forkasztel — kwatera marynarzy na przodzie okrętu. Luka — otwór, którędy wychodzi się na pokład.
  4. Wystawionej na wiatr.
  5. Stępka (stępa, kil, tram) — belka dolna okrętu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Arthur Howden Smith i tłumacza: Józef Birkenmajer.