Złoto z Porto Bello/Rozdział IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Złoto z Porto Bello |
Rozdział | IV. Na tropie spisku |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Drukarnia S. A. „Ostoja” |
Miejsce wyd. | Lwów; Poznań |
Tłumacz | Józef Birkenmajer |
Tytuł orygin. | Porto Bello Gold |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Twarz biednego ojczulka, zalana łzami, była ostatnią rzeczą, jaką jeszcze widziałem w bladem świetle dopalających się świec. W chwilę później napastnicy wynieśli mnie w zmrok ogrodu i złożyli na wózku ręcznym, jakiego używa się do przewożenia bardziej kruchych towarów z przystani. Ogromne cielsko Piotra zajmowało już większą część powierzchni wózka, a mnie wtłoczono, jak z łaski, pomiędzy niego i boczną ścianę, co widząc Silver dźgnął Piotra, zmuszając go do większego ściśnięcia się w sobie, poczem zarzucił na nas obu wielką płachtę żaglowego płótna.
— No, mam was, mości panowie! — ozwał się wesoło. — Istna żywa waga wołu i schabek wieprzowiny — mógłby ktoś powiedzieć... i miałby rację. Kapitanie, hola, jesteśmy już gotowi na każdy rozkaz waszmości.
— A więc dalej w drogę, — Janie — odpowiedział głos mego dziadka. — Czy pamiętasz drogę? Nazwano ją Zielonym zaułkiem. Czterech ludzi wystarczy ci do eskorty. Ja z resztą drużyny pójdę inną ulicą.
— Nie troszcz się o nas, kapitanie — odparł Silver.
Zachrzęściły na żwirze kroki odchodzących i wóz potoczył się naprzód; słyszałem skrzypienie kuli jednonogiego żeglarza, który stąpał przed nami. Widocznie wydostali się chyłkiem na małą drożynkę, gdzie najmniej było prawdopodobieństwa, że ich zauważą; naraz zatrzymaliśmy się, a Silver jął odszukiwać Zielony zaułek. Wtem ozwał się:
— Nie widać nic przed nami. Do kroćset, ale-ci to noc! Ciemno jak w bani!... cieszę się, żeśmy z sobą nie wzięli zołzowatego ślepca Pew, bobyśmy musieli przez niego zmitrężyć sporo czasu. Chodź za mną, Czarny Psie. Żwawo, moi drodzy! Jeżeli taki wiatr będzie nadal...
Wydostaliśmy się na Zielony zaułek, zmierzając w stronę Rzeki Wschodniej; przeszedł mnie dreszcz radości, gdy usłyszałem śpiewny głos starego Diggorego Leigh‘a, naszego stróża okręgowego.
— Dziesiąta godzina, głucha ciemna noc, a wiatr od północno-zachodu. Wszystko w porządku!
— Juści, wszystko! — szepnął Silver, — Ciągnijcie, ciągnijcie, gamonie! Ale nie rozwierajcie gęby! Ja już z nim pogadam! — To rzekłszy, ruszył naprzód, zostawiając wóz za sobą, a żelazne okucie jego szczudła pobrzękiwało o kocie łebki bruku.
— Hejże, kamracie! — zawołał nań tonem serdecznym. — Czy tę powinność odbywasz przez całą noc?
Diggory brzęknął o ziemię drążkiem swej latarni.
— A jakże, odbywam — odrzekł tonem napuszonym. — Czemu się wałęsacie tak późno? Jesteście marynarzami, jak wnoszę.
— Oto co znaczy mądra głowa! — żachnął się Silver z nietajonym podziwem. — Ledwo dojrzałeś nas w ciemności, a już powiadasz, że marynarze. Widzę, że jesteś czujnym stróżem, kamracie. Rzezimieszki muszą się mieć z pyszna w waszem mieście — nie chciałbym być w ich skórze. Niech mnie kule biją!
W głosie Diggorego odbiła się wdzięczność za te hołdy.
— To najważniejsza, by nasi obywatele mieli pewną obronę — odpowiedział. — A jednak nie brak takich, którzy mnie oczerniają, jakobym sypiał w czasie nocnej służby.
— To szubrawcy... lizusy... nędzni donosiciele — zapewniał go Silver. — Wiem, jak asana musi to boleć! Myśmy tu pracowali od świtu, przewożąc towary i ładując je na pokład, a założę się z tobą o talara, że kapitan nawet nas za to nie poczęstuje kusztyczkiem rumu.
Latarnia znów zachrzęściła — widocznie Diggory założył z powrotem drążek na ramię.
— Nie zawsze ci najmądrzejsi, co mają władzę, przyjacielu! — ozwał się. — Pomyślcie sobie, że według tego, co mówią niektórzy z korporacji, należałoby z ulic miasta usuwać wszystkich nocnych włóczęgów i nicponiów! Ba!
I jego przeciągłe nawoływanie zaczęło się oddalać w stronę ulicy Perłowej.
— Z czegóż tak śmiejecie się, wy nicponie i nocni włóczęgowie? — zapytał Silver swą drużynę. — Jerzy Merry, bo zacznę cię okładać mojem szczudłem! Przyłóżcie się trochę do tego zatraconego wozu! Czy nie wstydzicie się wyśmiewać dzielnego, ciężko pracującego stróża nocnego, który nie dopuszcza, by okrutni korsarze zabrali wam wasze mienie?
O kilkaset kroków dalej wóz nasz z wyboistego bruku wyjechał na deskami wybijany pomost przystani.
— To ty, Janie? — burknął czyjś głos.
— Tak, tak, Billu. Gdzie kapitan?
— Odjechał szalupą. Ten hiszpański Irlandczyk wzywa go na pokład.
Usłyszałem, jak Silver zaklął pod nosem.
— Co powiadasz, Janie? — zapytał go tamten.
— Mniejsza o to co powiedziałem, ale pomyślałem sobie, że w tej sprawce kryje się jakaś tajemnica — odpowiedział Silver półgłosem. — Ale co tam mi do tego! pocóż miałbym sobie tem głowę zaprzątać, będąc jedynie kwatermistrzem na starym Koniu morskim? Ty, Billu, jesteś zastępcą Flinta i jeżeli to nie uchybia twej godności, że narażasz kark niewiedzieć o co, to czemuż ja mam się skarżyć?
Drugi mężczyzna, — w którym obecnie domyślać się począłem tego draba z ogorzałą gębą, co siedział wraz z Darbym w gospodzie pod Głową Wieloryba — odpowiedział stekiem przekleństw.
— .....! — zakończył. — Sam Flint nie wie więcej, niż i ja.
— On zgodziłby się być nawet połykaczem ognia, choćby mu miano pruć bebechy — przytakiwał Silver. — Jestem... jeżelibym się zgodził na takie upokorzenia, jakie są jego chlebem powszechnim! Patrzaj, do czegośmy już doszli! Najpierw opuściliśmy bezpieczne siedlisko i pole sutego obłowu koło Madagaskaru. Następnie wytarabaniliśmy się z równie bezpiecznego legowiska na oceanie. A jego jaśniepaństwo, nie dowierzając własnym ludziom, zwołuje naradę załogi Konia morskiego i wzywa ochotników, by z nim jechali do Nowego Jorku!
— Nie, nie — wtrącił Bones (mogłem go rozpoznać po głosie, który miał brzmienie dziwnie zawadjackie i szorstkie). — To Flint nakłonił go do zabrania z sobą załogi Konia morskiego, niedowierzając jego zamierzeniom. Słyszałem, co mówiono, Janie, bo Flint zawezwał mnie pod koniec do kajuty. „Jeżeli nie chcesz powiedzieć więcej, Murrayu, to nie powiesz“ — mówił Flint; „aż nadto dobrze znam cię w tym względzie. A co się tyczy twoich ... kombinacyj, to one mnie nie obchodzą, o ile z nich nie wpłyną pieniądze do mojej kieszeni. Ale powiem ci otwarcie, że w Nowym Jorku, mojem zdaniem, nie potrafisz nic zdziałać sam, ani też ludźmi, których sobie dobrałeś. Skądże to wiedzieć mogę, czy mnie nie zaprzedasz, by siebie ocalić?
Silver ściągnął płótno żaglowe z nad naszych głów i rzekł:
— Jeżeli Flint tak mówił, to były to chyba najlepsze słowa, jakie w życiu wypowiedział. Ja wiem tylko tyle, że Murray stanął na pokładzie przed nami wszystkimi i powiada, iż mu wiadomo, że niema większych śmiałków jak stare wiarusy z Konia morskiego, więc pyta, czy mógłby liczyć na kilkunastu ochotników? — „Do czego mamy stawać na ochotnika, jeżeli wolno zapytać, kapitanie?“ — pytam go. — „Piękne zapytanie zasługuje na piękną odpowiedź, Janie“ — on na to. — „Przeto powiem wam wszystkim, chłopcy, że zamierzam wyprawę, która każdego z was uczyni szczęśliwym i postawi nas w takim położeniu, iż ci, którzy pragną powrócić na ląd i w spokoju zażywać swych dostatków, mogą spodziewać się ułaskawienia“. — „Ach, tak, panie łaskawy — mówię mu na to; — „ale jakaż to będzie wyprawa i po co wybieramy się do Nowego Jorku, gdzie są żołnierze a zapewno i okręty królewskie?“ — „Żołnierze nic ci nie zrobią, Janie — on mi odpowiada — a jeśli są tam okręty królewskie, to spróbujemy raz jeszcze. Wybieramy się tam w mojej sprawie, bo chciałbym tam spotkać się i porozmawiać niepostrzeżenie z jednym człowiekiem, a gdy się z nim spotkam, porwiemy pewnego dorodnego młodzika, którego dawno mam na oku“. Było to, Billu, wszystko, czego się dowiedziałem od niego. Zgłosiłem się ze ślepej ciekawości, spodziewając się, że wykryję, co on tam knowa, i rzec mogę, że za me trudy miałem jeszcze zmartwienie.
— Nie gorzej na tem wyszedłeś, niż my pozostali! — burknął Bones. — Ale dość tej mitręgi — wytoczcie na pokład te ścierwa. Jeżeli przegapimy odpływ, to zapłacimy za to własną skórą. Murray nie jest mi przyjacielem, ale odkąd do niego przystałem, nigdy mi nie zbrakło rumu, tytoniu i grosza.
— Zapisz nieco na karb Flinta, Billu, — nadmienił Silver.
— Wiele mu przyznaję — warknął Bones. — Wojownik to z niego — z Flinta, wyborny. Ale głowy do pomyślunku nie ma takiej, jak Murray — i on wie o tem, tak jak ja. Juści, słyszałem przecie jak mówił: „A bodajże mnie piorun trząsł, Billu, jeżeli mam ochotę skakać i brykać dla tego starego piekielnika; ale on ma djabelną przebiegłość. Przetrwał-ci on dwa razy tyle, co ja lub ktokolwiek inny“.
— Że ma głowę na karku, to ma! — zgodził się Silver. — Czy pamiętasz, jakeśmy doganiali bryg, a on wtedy przejechał koło Konia morskiego i krzyczał przez tubę: „Hola, Koń morski! Nie ruszajcie sztab ani lin tego okrętu! Dajcie mu ze dwa strzały po pokładzie! Musimy się pozbyć tych ludzi jakimkolwiek sposobem!“
Zaśmiał się złośliwie.
— Ale to wszystko nie zaprowadzi nas z powrotem na pokład Konia morskiego, Billu! — dodał. — Hej, Jerzy Merry, czybyś nie mógł z pomocą swych zuchów przeturgać tego ogromnego draba? Dwaj za głowę, a dwaj za nogi i kładźcie go powoli, bo inaczej zatopi nam łódkę. No, mopanku, zwrócił się do mnie — ciebie też tu zaniesiemy. Asan musisz być wielce potrzebny kapitanowi, iż tak się troszczy, by cię dostać cało i zdrowo. Zdobędziesz sobie, kamracie, stanowisko i uznanie, albo też sposobność popływania w towarzystwie rekinów! Ale gdzie się zawieruszył ten rudowłosy Irlandczyk, Billu?
— Wyprawiłem go z kapitanem — odparł Bones. — Pakuj się, Janie. Zaraz odbijamy.
Z miejsca, gdzie leżałem obecnie, zgięty w kabłąk i oparłszy głowę na ogromnem brzuszysku Piotra, widziałem pomost przystani, wznoszący się o parę stóp nade mną, a na nim tu i owdzie widniejące postaci korsarzy, dalej zaś mgliste zarysy składnic towarowych i jakieś przypadkowe, niewyraźne światełka. Silver (poznałem go po wzroście i pewnem zgarbieniu ramienia, pod którem trzymał szczudło) odwrócił się na słowa Bonesa.
— A co z wozem? — zapytał.
— To fraszka — odparł Bones i kopnął wóz tak silnie, iż ten potoczył się do krawędzi pomostu i plusnął w wodę.
— Nie będzie ani śladu naszej sprawki, czyli tego, co te ludojady sądowe nazywają corpus delicti — zauważył Silver. — Jeżelibyś mnie pytał, powiem ci, Billu, żeś się sprawił doskonale.
Zesunął się po linie, zwieszającej się z pomostu, oparł koniec szczudła na przedniej ławie, wymacał swą jedyną nogą grunt pod sobą i usiadł przede mną i Piotrem. Szczudło opuścił na dno łodzi, a zamiast niego wziął w rękę wiosło; Bill Bones znalazł sobie siedzenie na tylnej ławie.
— Wszystko załatwione. — mruknął Bill. — W drogę!
Odbito wiosłami od pomostu i łódź wypłynęła na prąd, gdzie spotkała się z potężną nawałą odpływu, który właśnie się rozpoczął. Dziób łodzi, ledwo ugodziła weń pierwsza fala, podskoczył w górę, a Piotr, leżąc poza mną wydał, pomimo knebla, jęk zgrozy. Silver, pochylając się pilnie nad wiosłem, obejrzał się przez ramię i rzekł:
— Sam chciałeś jechać, kamracie. Niczyja to wina, tylko twoja własna.
Piotr rzucił się konwulsyjnie tak, iż omal nie wypchnął mnie z łodzi.
— Hej, hej! — wspomniał go Silver. — Tak robić nie trzeba. Czy chcesz nas wszystkich zatopić?
Piotr jęknął powtórnie i znów legł spokojnie.
— Patrz uważnie! — zawołał Bones. — Bryg jest już przed nami.
Skroś aksamitnej ciemności zamigotało kędyś wysoko nad nami światełko, wskazujące nam. drogę. Posłyszałem ciche chlupotanie w ody dokoła kadłuba okrętu, stojącego na kotwicy. Ukazały się i inne światła — czworoboczne desenie okien na rufie; na środkowym pokładzie wisiała duża latarnia. Przywitało nas szorstkie wołanie.
— Hola — łódka!
— Bones w raca na okręt!...
— Aha, aha, Bill!
Gdyśmy skręcali w stronę okrętu, spadło na nas z chrzęstem kilka lin; posłyszałem skrzyp windy i rej na maszcie. Przybyliśmy do czarnego, bryzgającego pianą, kadłuba okrętu, a jeden z wioślarzy pochwycił szczeble drabinki, która chybotała się na falach.
— Najpierw przywiąż tego młodzika! — ozwał się chrapliwym głosem Bones, wspinając się, jak małpa, po drewnianych szczeblach.
— A jakże, a jakże, Billu! — odpowiedział Silver i wraz też poczułem, że kuternoga wraz z drugim żeglarzem przywiązywali mi pod pachami koniec luźnej liny.
— Już gotowe, hej wy w górze! — zawołał nagle Silver, a gdy zaczęto kręcić bloki, ozwał się do mnie; — Uważaj na głowę, mopanku. Pojedziesz w górę. Zupełnie takie wrażenie ma biedny, porządny, korsarz, którego wieszają w kajdanach na Placu Stracenia.
Lina wyprężyła się; niewidzialny blok zawarczał głośniej, a ja chcąc — niechcąc podniosłem się z mego legowiska na brzuchu Piotra. Stopy mi się oderwały od ławy i jąłem kopać nogami powietrze. Z pokładu brygu dochodziły sapania łudzi, miarowo ciągnących linę, a ponieważ podnosiłem się coraz szybciej, zacząłem bujać się w przestworzu, jak wahadło zegaru.
Teraz zrozumiałem, czemu Silver przestrzegał mnie, bym uważał na głowę, gdyż zacząłem gwałtownie obijać się o kadłub brygu i całe szczęście, że wyszedłem tylko z potłuczonem ramieniem, choć mogłem zgruchotać sobie czaszkę. Byłbym pewno krzyknął, gdyby nie to, że przeszkadzał mi knebel. W chwili później zadyndałem nad burtą, szukając nogą zapamiętale jakiegoś stałego oparcia. Jakiś człowiek chwycił mnie za ramię i wciągnął na pokład, krzycząc jednocześnie: „Zluźnić!“ — poczem opadłem znowu wdół z takim łomotem, iż mogło mi to doprawdy pogruchotać stawy w kolanach, — i złożono mnie, niby jakiś ładunek, na zasmolonym pokładzie.
Ogłuszony takim sposobem obchodzenia się ze mną, jakiego nigdy nie zaznałem był pierwej, nie zwracałem nawet uwagi na to, że pod pachami rozluźniono mi powrozy, zdjęto ze mnie więzy i wyjęto mi knebel ze zbolałych szczęk. Zacząłem już rozeznawać się w otoczeniu, gdy ogromne, jak beczka, cielsko Corlaera trąciło o burtę, zadyndało z pocieszną niefrasobliwością w powietrzu, jak to zapewne dopiero co było ze mną, potem zaś osunęło się i grzmotnęło o pokład. Holender był czerwony na twarzy, białe plamy widniały na wypukłej powierzchni jego policzków; rozdziawiał usta, chcąc zachwycić tchu. Gdy wyjęto mu knebel, brzuch jął mu się podnosić niespokojnie.
— Co ci dolega, Piotrze? — zapytałem.
— Woda — jęknął. — Jestem od niej chory.
I chory był — porządnie. Odprowadziłem go na stronę, gdy rozlegał się gwizd.
— Do windy! — wrzasnął czyjś głos.
— Co powiadasz? — zawołał Bill Bones. — Kto kazał podnosić kotwicę? Szalupa jeszcze została.
— Rozkaz kapitana — huknął głos z ciemności. — Kazano podnieść kotwicę, Billu, i rozwinąć żagle. Ruszymy zaraz, gdy Hiszpan odjedzie — jego łódź stoi pod prawem zejściem.
Bones zionął ulewą najplugawszych złorzeczeń.
— Możnaby mi było o tem powiedzieć — sarknął. — Chybajcie po szalupę, jeden z drugim! Czy małą łódkę już wyciągnięto? Nuże, masztownicy! rozwinąć brasy![1] Janie, ty najlepiej weź się do steru. Przypuszczam, że jaśnie pan, znalazłszy wszystko w porządku, raczy nam służyć za pilota, zważywszy iż jest on jedynym wśród nas człowiekiem, który zna drogę w tej przeklętej przystani!
— A jakże, a jakże, Billu! — ozwał się Silver i wysunąwszy się z cienia, stanął w świetle wielkiej latarni, zwieszającej się z dolnej rei głównego masztu nad pokładem środkowym. — Ale co będzie z jeńcami?
Bones rzucił na nas wzrok niechętny.
— Nie chciałbym, by ten pulchny olbrzym, co zanieczyszcza nam pokład, miał przebywać w kabinie lub na forkasztelu[2]. Zostaw ich, Janie, w spokoju. Oni nie mogą uczynić nic złego, a ktoby dziś nocą chciał rzucać się w wodę, taki zczeźnie, zanim dotrze do brzegu.
— Arcytrafne powiedzenie! — potwierdził Silver wesoło.
Łotr miał ten zwyczaj, że wiodąc z kimś byle jaką rozmowę, zawsze musiał nieznacznie napomknąć, jakoby ów rozmówca był najświatlejszą osobą, jaką mu się spotkać zdarzyło, i jakoby chlubą dlań było służyć i być posłusznym człekowi tak dostojnemu.
Zaraz potem znikł, a Bones wraz z nim. Słyszałem, że drugi z nich w dalszym ciągu wykrzykiwał rozkazy; na pokładach zaś tętniła ustawiczna krzątanina ludzi biegających tam i z powrotem, furczenie lin oraz skrzypienie klubków i wielokrążków. Naraz rozległo się jednomierne przytupywanie nogami, a chór chrapliwych głosów ryknął dziką pieśń marynarską, którą słyszałem był w gospodzie pod Głową Wielorybią:
Piętnastu chłopa na umrzyka skrzyni
Heej — ho! — i butelka rumu!
Piją za zdrowie — resztę czart uczyni...
Heej — ho! — i butelka rumu!
Corlaer, bezwładny jak flejtuch, runął na stos skór niewyprawnych, w ciemnym kątku koło burty.
— Neen, neen — odpowiedział, gdym chciał go podźwignąć. — To fraszka, Bob. Robi mi się już coraz lepiej. Ta słona woda... zawsze mi tak szkoci...
— Przyniosę ci rumu — powiedziałem silnym głosem.
I powstawszy, miałem właśnie szukać, kto mi się nawinie, i zapytać go, gdzie można dostać ów trunek — gdy na pokładzie tuż za mną zadzwoniły kroki.
— To niebezpieczna kompanja — odezwał się głos, w którym niewątpliwie brzmiał akcent irlandzki.
— Czego waćpan sobie życzysz? — odpowiedział na to głos mojego dziadka.
Potrafiłem sobie wyobrazić wdzięczne poruszenie ramionami, które towarzyszyło tym słowom.
— Nie możemy używać poddanych króla jegomości do takiej sprawki. Zresztą, zważywszy wszystko, moi kamraci umieją załatwić to o wiele lepiej i zręcznej.
Przeszli przez krąg światła, który padał od latarni wiszącej na głównym maszcie. Tak! pierwszym z rozmawiających był pułkownik O‘Donnell. Jego to córką było młode dziewczę irlandzkie! Mój ojciec nie mylił się w podejrzeniach. Ale cóż mogło z sobą łączyć pułkownika królewskiej armji hiszpańskiej i banitę, który zwalczał ustrój wielkiej cywilizacji? Czyżby spisek jakobicki? Wydawało się to wprost niedorzecznością!
— Myślałem o mojej córce, — wyjaśnił O‘Donnell, gdy obaj doszli do korytarzyka z prawej strony statku, tuż obok miejsca, gdzie stałem ponad rozwalonem cielskiem Piotra.
— Ach!
Dziadek uciekł się znów do dworskiego obyczaju zażywania tabaki, a jam patrzył w niego, jak w tęczę.
— Twoje przeczucia zaszczyt ci przynoszą, caballero. Ale nie masz powodu do niepokoju. Z przyczyn, w które nie chcę się zagłębiać, masz tu z sobą ludzi z załogi mego sprzymierzeńca. Na pokładzie Royal James‘a mogę, jak mniemam, przyobiecać tobie i twej córce wszystkie względy, jakichbyś doznawał na okręcie królewskim. Ponadto powiem ci, że nie omieszkałem zapewnić ci jeszcze jednej podpory. Jedzie tu ze mną mój wnuk po kądzieli — i dziedzic — o którym często waćpanu mówiłem — gracki młodzian, który jeszcze odznaczy się w świecie.
— Ale kobieta... na statku korsarskim? — sarknął znowu O‘Donnell.
— Mój drogi panie, paragraf czwarty kodeksu, któremu podlega nasza drużyna... waćpana to dziwi, że mamy własne ustawy?... zabrania przyjmowania i trzymania kobiet na naszych okrętach. Dawnośmy się już przekonali, ile to nieszczęść wynikło ze współzawodnictwa o łaski niewieście.
— Czyż więc waszmość nie naruszysz własnej ustawy, jeżeli córka moja znajdzie się na okręcie? — pytał natarczywie Irlandczyk.
— Ona tu przyjdzie nie jako branka, lecz w charakterze gościa, — odparł Murray głosem pochlebnym. Ostatecznie, pułkowniku, Royal James jest moim okrętem... a w tym względzie różni się on od statków zgoła wyjętych z pod prawa, które stanowią wspólną własność całej załogi. Nie, nie, waćpan nie potrzebujesz się kłopotać.
— Nie podoba mi się to, powtarzam raz jeszcze! — upierał się O‘Donnell. — Czemu waszmość kazałeś mi ją sprowadzić? Ledwo dowiedziałeś się, że mam córkę, już z całą gorącością zacząłeś się domagać jej przybycia.
— Czybyś wolał zostawić ją samą w obcej krainie? — odparł niecierpliwie mój dziadek. — Człowiecze, bądźże rozsądniejszy! Któżby podejrzywał człowieka, który ma przy sobie córkę? Prawda, że to przedsięwzięcie pełne jest niebezpieczeństwa, ale żadna dziewczyna nie przejdzie przez życie, nie zakosztowawszy niebezpieczeństwa. Będziemy jej strzegli jak skarbu.
— Biorę waćpana za słowo! — burknął O‘Donnell, przełażąc przez burtę i wymacując drabinę. — Nie jest to czcza przechwałka, gdy mówię o jej niewinności. Wszyscy święci! co za harmider! Dobrze, dobrze, mniejsza o to. Muszę odejść, noc już upływa.
— Tak, — potwierdził Murray. — I popędzaj tam kapitana swej fregaty do szybkiej jazdy!
Irlandczyk skinął głową.
— W razie potrzeby popłyniemy koło Hawany. Na szczęście główną troską intendenta jest Porto Bello. Zatem waszmość będziesz lawirował koło cieśniny Mona?
— Tak, od południowego cypla Hispanioli[3] do północnego krańca Porto Rico, chyba że zaskoczy nas burza, wtedy schronimy się w zatoce Samana, gdzie zwykli niegdyś zapuszczać kotwicę starzy korsarze. Diego pewno nas znajdzie; już mu się to wpierw udawało. Daj mu aść sporo czasu po temu.
— Skoro tylko Santissima Trinidad otrzyma rozkazy, Diego będzie powiadomiony.
Zaczął schodzić w dół; naraz zawrócił znów na górę.
— Ten okręt ma ciężki ładunek kruszcu, Murrayu. Czy jesteś pewny...
Dziadek roześmiał się.
— Nie frasuj sobie tem głowy, caballero. Możemy kupić dwu Hiszpanów za kruszec z Santissima Trinidad. Wszelakoż zdaje mi się, że muszę waćpanu powiedzieć dobranoc. Słuchaj!
Dzwon na fregacie hiszpańskiej wybił osiem uderzeń.
— Północ! — wykrzyknął O‘Dcnnell. — Czy waćpan zdołasz czmychnąć o świcie?
— Mój drogi panie, — odparł pogodnie mój dziadek, — tego brygu nie zobaczy nikt... nigdzie i nigdy...
O‘Donnell drgnął.
— Dobranoc, — rzekł krótko i głowa jego znikła za burtą.
Posłyszałem chrzęst wioseł, cichy rozkaz, rzucony po hiszpańsku, a następnie jednomierne pluskanie i chlupotanie oddalającej się łodzi. Mój dziadek przyglądał się jej przez chwilę, poczem zwrócił się w stronę, gdzie stałem.
— Hola, wnuczku mój Robercie, jakiego jesteś o nas zdania? — zagadnął.
Postanowiłem zachować spokojny ton głosu; nie chciałem bowiem, by miał się radować mniemaniem, iż mnie zaskoczył.
— Myślę, że jesteście wplątani w gorsze nawet łajdactwa, niż przypuszczał mój ojciec.
— Asan masz ciasne pojęcie o świecie — rzekł ów na to. — Bądź co bądź doświadczenie wyleczy cię z tego błędu. Narazie nie bądź pochopny do wyciągania jakichkolwiek wniosków z tego, co podsłuchałeś. Wkrótce dowiesz się całej historji, lecz zanim wtajemniczę cię dokładnie w nasze położenie, lepiej czyń tak, jakbyś o niczem nie wiedział.
— W każdym razie korsarzem nie jestem, ani nim nie zostanę.
— Na cóż zawczasu się zarzekasz, Robercie?
W tej chwili rozległo się wołanie Bonesa.
— Kotwica spuszczona, kapitanie!
— Dobrze, panie Bones, — odpowiedział mój dziadek. — Możecie ją wyciągnąć i każ, jeśli łaska, rozwinąć wszystkie żagle.
— Według rozkazu, kapitanie.
Piotr jęknął żałośnie na te złowieszcze słowa; Murray przystąpił bliżej.
— Któż to leży przy tobie, Robercie? — zapytał żywo. — Czy naszemu poczciwemu Piotrowi przytrafiło się coś złego?
— Kołysanie wody przyprawia go o chorobę.
— Ach! Dziwna to, jak i najtężsi ludzie podlegają tej przypadłości. Każę go zanieść na dół. Powinienem był ci to z góry powiedzieć, że pragnę was obu urządzić jak najwygodniej. A san będziesz spał ze mną. Na brygu nie mogę przyjąć cię z należytą gościnnością, ale na Królewiczu Jakóbie będziesz miał iście admiralskie wygody.
— Nie potrzeba mi wygód, — odpowiedziałem chłodno. — Wszelkie wygody, jakiebyś mi waszmość dawał, byłyby dla mnie szyderstwem. Sam mój pobyt tutaj jest najcięższą niewygodą.
On zdrętwiał.
— Bodaj cię, mosterdzieju! Pamiętaj, że jestem od ciebie wiekiem starszy i zasługuję na szacunek ze względu na nasze pokrewieństwo.
— Dla mnie waćpan jesteś krwiożerczym zbójcą — i kwita!
— Młodzieńcze niedowarzenie! — wycedził ów spokojnie przez zęby. — Robercie, jam był wujem i czułym opiekunem twej matki, której nie znałeś.
— W tym względzie podzielam uczucia mego ojca, — zawołałem i groźnym ruchem podniosłem rękę.
On ani nie drgnął.
— Nawrócenie asana, będzie jak przewidywałem, rzeczą wielce trudną, — odezwał się. — Nie, nic tu nie wskórasz tem, że mnie uderzysz. Mogę ci bezstronnie doradzić, byś nauczył się takiego zachowania, które zapewni ci jak największą dogodność i swobodę. Co ci z tego przyjdzie, że będziesz się zmuszał do ograniczenia?
— Panie łaskawy, — odpowiedziałem na to, — bądź o tem przekonany, że w dniu, kiedy napadniecie bezbronny okręt, zabiję tylu z was, ilu dostanę w swe ręce, i umrę z całą ochotą.
Teraz brzmi nieco teatralnie, lecz wówczas myślałem tak zupełnie serjo.
— Nie mam względem ciebie bynajmniej takich zamiarów — odpowiedział mój dziadek. — A choć mam pokusę, by się z tobą posprzeczać co do stanowiska opartego na fałszywem założeniu moralnem, zadowolę się jednak uwagą, że dobrzebyś zrobił, trzymając na wodzy swą porywczość, póki nie zajdzie potrzeba jej użycia.
Rzucił w bok bystre spojrzenie.
— Widzę, że ruszamy w drogę. Muszę narazie cię pożegnać, mości Robercie.
Moją powinnością jest tutaj służyć za pilota.
Podniósł do ust mały srebrny gwizdek, na którego przenikliwy głos nadbiegło kilku z załogi.
— Idziemy, idziemy, kapitanie! — pierwszy ozwał się Bones. — Co jaśnie pan przykaże?
— Weźcie tego biedaka — mówiąc to, Murray, wskazywał na bezwładne cielsko Corlaera, — i zanieście do jednej z kajut. Obchodźcie się z nim uprzejmie. Rozkażcie temu małemu Irlandczykowi — jakże mu na imię?... aha, Darby!... rozkażcie Darbemu, by go pielęgnował i przynosił mu, co potrzeba. Ten oto panosza — tu wskazał na mnie — jest, panie Bonesie, moim wnukiem. Być może, że kiedyś będzie on po mnie dowodził Królewiczem Jakóbem, jakkolwiek dotychczas przebywa wśród nas nie z własnej woli. Winien on tu mieć zupełną swobodę, chyba że będzie przedsiębrał cośkolwiek na naszą niekorzyść. Bądź waćpan łaskaw powtórzyć to podwładnym.
— Cudaczna to jakaś śpiewka! — burknął Bones. — Czy to przyjaciel, czy wróg, kapitanie?
— Rozumne pytanie! — odpowiedział mój dziadek. — Moglibyśmy uważać go za wroga, z którym obchodzić się należy niemal jak z przyjacielem.
— Bodajem pękł, jeżeli potrafię się w tem doszukać choć szczypty rozsądku — twierdził Bones. — Ale to pańskie słowa, kapitanie.
— Jota w jotę — rzekł dziadek, poczem zwrócił się do mnie: — Nie krępuj się, Robercie; już tam czeka łóżko na ciebie... a może wolisz zostać na pokładzie i zaznajomić się nieco z żeglarstwem?
Rzuciłem spojrzenie w stronę rufy, gdzie widać było światła Nowego Jorku, tak nikłe, tak rozproszone, tak już odległe...
— Pójdę na dół i zaopiekuję się Piotrem — zadecydowałem...
— Jak wolisz — odpowiedział mój sławetny krewniak i oddalił się.
— Ruszcież kikutami, wszawe gamonie! — huknął Bones na swoich ludzi. — Podźwignijcie tego wieloryba lądowego... bodajem szczezł, jeżelim kiedy widział tak potworną kupę ludzkiego mięsa! Powinniśmy go zawieść na morze południowe i sprzedać kanibalom — taki byłby tylko z niego pożytek. Chodźno, młody paniczu; możesz być sobie siostrzeńcem kapitana czy bękartem, czy jak on cię tam nazwał, lecz na statku każdy musi pracować. Pomóż nam przenieść tę baryłę.
Usłuchałem go w milczeniu — inni tymczasem klęli i złorzeczyli z nieopisaną wprost potoczystością. To-ci było towarzystwo! Gdy nie czuli obecności Murraya, nie poczuwali się do żadnej karności, nie przyjmowali żadnego karcenia. Widocznie zarówno nienawidzili, jak obawiali się tego człowieka; nie mogłem się nadziwić, z jaką pewnością siebie panował on nad ich namiętnościami. Gdyby tylko raz udało im się otrząsnąć z magnetycznego uroku jego osoby i wpływu jego szatańskiej przewagi, staliby się, każdy na własną rękę, roznosicielami wyuzdania i przewrotności.
Zadrżałem i ucieszyłem się przyćmionym blaskiem lampy kajutowej, gdyśmy przyturgali bezwładne cielsko Piotra na dość wąski tapczan drewniany; jeszcze bardziej się ucieszyłem, gdy wszyscy wyszli, zostawiając mnie sam na sam z Holendrem.
Przez okienko kajuty widać było światełka Nowego Jorku, mrugające do mnie na pożegnanie. Byłem tak strwożony, jak dziecko, po raz pierwszy pozostawione samo sobie w ciemności.