Złoto z Porto Bello/Rozdział III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Arthur Howden Smith
Tytuł Złoto z Porto Bello
Rozdział III. Nocny gość
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia S. A. „Ostoja”
Miejsce wyd. Lwów; Poznań
Tłumacz Józef Birkenmajer
Tytuł orygin. Porto Bello Gold
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ III.
Nocny gość.

Siedzieliśmy przy wieczerzy do późna w noc, gdyż ojciec chciał koniecznie, bym mu powtórzył od początku do końca całą opowieść o moich przygodach za dnia; okazywał przytem niezwykłe wprost zaniepokojenie, natomiast Piotr Corlaer zajadał wciąż z uroczystym spokojem, a w jego małych oczkach, prawie schowanych za przedmurzem mięsa, ledwo czasami błysnęła iskierka ciekawości.
— Słyszałem-ci niegdyś o tym pułkowniku O‘Donnellu — ozwał się mój ojciec, gdy zakończyłem opowiadanie. — Bawił on w Szkocji z królewiczem Karolem... był to jeden z tej szajki irlandzkiej, która znęcona nadzieją zysku, wmieszała się w tę burdę... o ile prawda, co mówią ludzie. Dziwię się jego lekkomyślności, iż tu wylądował, bo w Anglji chyba naznaczono cenę na jego głowę. Niewątpliwie w gospodzie pod Głową Wielorybią urządził sobie schadzkę z jakimś tutejszym sprzymierzeńcem Jakobitów... wszak to doskonałe miejsce na takie spiskowania!... Kapitan fregaty, jak opowiadał mi pan Colden, dziś rano odwiedził gubernatora, opowiadając koszałki-opałki o pomyłce w obliczeniach, która zaniosła go na północ od właściwego celu żeglugi. Czuję w tem jakieś knowania jakobickie! Twój posępny przyjaciel Jenkins miał rację. Nie wierz nigdy Hiszpanowi, gdy przybywa udając przyjaźni.
— Panna O‘Donnell powiedziała, że mają jechać do Florydy, — sprzeciwiałem się. — W takim razie chyba nie bardzo zbili się z drogi.
Ojciec po raz pierwszy się uśmiechnął.
— Młode dziewczątko nie może wiedzieć o zamiarach swego ojca. A jeżeli ona... Nie, nie, chłopcze, ja sam w młodości też brałem udział w spiskach. Nasi Jakobici to zatracona zgraja!
— Ależ ty sam, ojcze, byłeś jednym z nich — wytknąłem mu nieco złośliwie.
Ojcu twarz spoważniała.
— Prawda, ale doświadczenie nauczyło mnie rozumu, wierz mi, Bob. Anglja to rzecz ważniejsza, niźli jakiś tam król czy rodzina. Trzeba mieć na względzie kraj, a nie człowieka. Anglji powodzi się lepiej pod panowaniem Jerzego Hanowerskiego, niż powodziło się jej kiedykolwiek za rządów Karola czy Jakóba Stuarta.
Nie dałem się jeszcze przekonać.
— Ależ, panie ojcze, nie jest to chyba wcale rzeczą osobliwą, że Hiszpanie wysyłają inżyniera celem obejrzenia swych obwarowań z tej strony morza Atlantyckiego?
— Irlandzkiego oficera inżynierji?
Tu ojciec uśmiechnął się znowu.
— Temu właśnie należy się dziwić. Ale co tam! W tak zagmatwanej sprawie nie możemy spodziewać się odkrycia prawdy, ja też nie zaprzątam sobie nazbyt tem głowy. Spiski Jakobitów są to przeważnie źle obmyślane porywy ludzi zrozpaczonych i pomylonych. Nie, chłopcze, jeżeli chodzi o to, co mnie najwięcej dręczy, to owe wiadomości, jakich udzielił ci żeglarz o jednej nodze — zdaje się, nazwałeś go Silverem? Tak, niemiło mi słyszeć, że piraci są tuż za naszą przystanią. Wygląda to na jakieś nadzwyczajne zuchwalstwo. Jeżeli Murray...
W tej chwili za mną drzwi się otwarły — ujrzałem, że ojciec otworzył szeroko usta. Piotr, siedząc na prawo ode mnie, łypnął powiekami, a potem zaczął w dalszym ciągu olbrzymiemi palcami rozgniatać orzechy.
— Słyszałem, żeś mnie wspomniał, Ormerodzie?
Głos, wychodzący z za drzwi, brzmiał zimno i jednostajnie, odbijając się echem, jak dźwięk dzwonu.
— „Jeżeli Murray“... Zdawało mi się, że słyszałem swoje nazwisko?
Wykręciłem się wstecz na krześle. W drzwiach stała postać najgodniejsza uwagi ze wszystkich, jakie w życiu widziałem. Był to mężczyzna rosły, prosty jak trzcina, mimo swych lat, które usadowiły gęstą sieć zmarszczek dokoła jego oczu; jego barczyste plecy zdawały się uwydatniać lepiej przepyszny krój czarnego surduta aksamitnego, jaki miał na sobie. Pluderki miał żółte z pięknego adamaszku, a pończochy jedwabne tejże barwy. Diamenty skrzyły się na sprzączkach jego trzewików, na kieszonce kamizelki, na palcach i na rękojeści szpady. Wielki rubin gorzał w brabanckim żabocie, spływającym mu z pod szyi. Z ramienia zwieszał mu się płaszcz, a pod pachą miał wetknięty kapelusz, powyginany według ostatniej mody.
Wszelakoż w pamięci każdego wyryć się musiało przedewszystkiem jego oblicze. Rysy miał wydatne i silnie wyrzeźbione; nos sterczał mu, jak dziób, nad wąsko wyciętemi wargami, a jedna ze szczęk była kanciasta, co nadawało mu srogi wyraz; w oczach, czarnych i żywych, igrały bure światełka. Włosy, co srebrzyły się niepokalaną siwizną, były zaczesane wtył, splecione i związane czarną wstążką. Policzki i skronie poorane były mnóstwem brózd, jednakowoż ciało wyglądało tak jędrnie, jak moje. W każdym calu znać w nim było ogładę, zacność rodu i bogactwo, ale łączyło się z tem wrażenie niecnej przemocy i łupieskiej samowoli, oraz jakby przejaw bezwzględnego samolubstwa, które nie liczy się z niczem, jak tylko z własną korzyścią.
Na moje uporczywe spojrzenie odpowiedział lekkim, z lekka drwiącym ukłonem.
— To twój syn, Ormerodzie? — mówił dalej. — Mój cioteczny wnuk? Nazwałeś go Robertem, jak mi się zdaje, ze względu na straszliwego jmć pana Jugginsa z Londynu, który pomógł ci rozpocząć nowe życie, skoro postanowiłeś rozbić się na rafach sprzysiężenia jakobickiego...
Ojciec powstał zwolna.
— Tak, to mój syn, Murrayu. Nie jest to winą ani jego ani moją, że jest on również twoim ciotecznym wnukiem. Co się zaś tyczy jego imienia, to Robert Juggins był lepszym człowiekiem od ciebie i ode mnie, więc nie możesz usposobić mego syna przeciwko mnie, przebąkując o zatajonych kartach mego dawniejszego żywota. On wie, że dałem się zwieść, wstępując w służbę Stuartów, a z biegiem lat doszedłem do przekonania, że kraj należy bardziej cenić, niż króla; o tem właśnie rozmawialiśmy przed twojem przybyciem.
Człowiek stojący w drzwiach kiwnął głową.
— Zdaje mi się, że przypominam sobie, iż cię to nieco obchodziło... gdy Jakobici wyszczuli cię z Francji, a Hanowerczycy wygnali cię z Anglji. Tak, tak! mogę-ci mieć do rozporządzenia wybiegi filozoficzne w razie jakiejś przeciwności. Jest to cecha, którą umiałem rozwijać wśród najrozmaitszych okoliczności.
Zatrzasnął drzwi za sobą i przeszedł poza memi plecami ku lewej stronie stołu, gdzie znajdowało się puste krzesło.
— Nie chciałbym wydawać się niegrzecznym — nadmienił łaskawie. — Spostrzegam tu innego jeszcze starego przyjaciela, Ormerodzie... a raczej winienem powiedzieć, starego nieprzyjaciela. Niechże mi będzie wolno zauważyć, Corlaerze, że wyglądasz dobrze na swe lata... zaiste tak, jak i ja sam.
Piotr strzaskał twardy orzech w palcach i spojrzał w roztargnieniu na twarz Murraya.
Ja! — odpowiedział.
— Abyś się nie dał uwieść jakim złym zamiarom, — mówił dalej Murray — oznajmiam ci, że z całą słusznością mogę mniemać, iż wszystko, cokolwiekbyś knuł przeciwko mnie, spełznie na niczem. Wiem doskonale, jak niebezpieczną przebiegłość ukrywa Piotr pod tą gładką gębą, przeto nie chciałbym widzieć go urażonym...
Ja, moszesz aspan być pewny! — zachichotał Holender.
— Zapewniam pana, że tak jest wistocie, — odpowiedział Murray. — Spodziewam się, że to, po co przybyłem w noc dzisiejszą, odbędzie się bez niczyjej obrazy, a jeżeli waćpanowie zechcą posłuchać mnie spokojnie przez chwil parę, dufam, że wynik naszej rozmowy nikomu z nas nie przyniesie szwanku.
Odrzucił płaszcz i kapelusz na krzesło koło komina i oparł rękę na pustem krześle pomiędzy ojcem a mną.
— Czy można?
Ojciec, wciąż jeszcze stojąc, nie rzekł ani słowa, Murray zaś, ruszywszy ramionami i biorąc milczenie za znak zgody, rozsiadł się wdzięcznie w krześle i wyciągnął z kieszeni złotą tabakierkę, wysadzaną brylantami.
— Za pozwoleniem... — odezwał się, podnosząc wieczko.
Przenikliwa woń tabaki połaskotała mój węch, gdy przybysz jął częstować nas kolejno.
— To przedni gatunek! — zauważył. — Prawdziwa Rip-Rap. Co, żaden z was nie raczy?... a zatem...
Wziął szczyptę proszku, wciągnął w nozdrza, a potem z gracją wytarł nos chusteczką, małą i obszywaną koronkami, jaką noszą niewiasty.
— A więc to prawda!
— Prawda? mój drogi panie, zapewniam cię, że to była Rip-Rap.
Ojciec zwrócił się do Piotra i do mnie.
— Gdy opowiedziałem ci... Robercie... o tym człowieku... mniemałem, iż się mylę... że wyrządziłem mu krzywdę. Ale teraz on sam własnemi usty wydał na siebie wyrok potępiający.
Murray spokojnie położył tabakierkę na stole przed sobą.
— Aha! — mruknął. — Wiem o co chodzi! Waćpan czynisz przytyk do mego przezwiska, a raczej powiedzmy: nom de guerre.
Ojciec gorzko się roześmiał.
Nom de guerre! Miano korsarza! Ale mówmy z sobą jasno i otwarcie, Andrzeju Murray‘u. Czy to waszmość jesteś kapitanem Rip-Rap?
— Mniemam, że wielu ludzi przyznałoby słuszność pańskiemu określeniu, — odparł Murray, — chociaż ja osobiście wolę słowo: flibustjer[1]. Temu słowu można bowiem nadawać o wiele rozleglejsze znaczenie, i łączy się z tem wrażenie pewnej... Mniejsza z tem, nie będziemy tu dziś nocą zagłębiali się w zawiłości etymologji. Dość, że ja to jestem ową osobą, znaną powszechnie na oceanach, jako kapitan Rip-Rap, i mógłbym, jak mi się zdaje, tego dowieść, że, jeżeli z tego powodu cięży na mnie jakaś sromota, to właśnie ty, Ormerodzie, przywiodłeś mnie do rzemiosła, które nazywasz korsarstwem.
— Tylko ty umiesz zdobyć się na taki ton, — rzekł mój ojciec. — Ja-ć odwodziłem cię od tego rzemiosła, ile szło o rozboje na lądzie. Nie zmieniłeś po dziś dzień sposobu nabywania majętności, Murrayu. Byłeś wyrzutkiem społeczeństwa i dziś nim jesteś.
— Zdaje mi się, że nie potrafisz być względem mnie sprawiedliwy! — westchnął Murray. — Powinieneś był wiedzieć, że służyłem zawsze celom wznioślejszym, niż samo tylko brudne zdobywanie grosza, jak zdobywasz go ty i tobie podobni.
Pokiwał smutnie głową.
— Miałem o tobie lepsze mniemanie, Ormerodzie. W tobie, człowiecze, płynie krew zacnego rodu. Czyż, u licha, nigdy nie pomyślisz o tem, ile tracisz, odgrywając tu rolę drobnego kupca kolonjalnego?
— Wolę myśleć o majątku, który zdobyłem bez niczyjej pomocy, gołemi rękoma i głową na karku, aniżeli o dworku w Anglji, który utraciłem wskutek młodzieńczego szaleństwa, — odciął się mój ojciec. — Atoli nigdy nie spodziewałem się, że korsarz będzie mi tu bajał o zaletach szlachectwa. P-hii!
Murray sponsowiał na twarzy, a do jego mowy zakradło się szkockie szeplenienie.
— Nikt nie ma prawa nic zarzucać memu urodzeniu! — wykrzyknął. — Pochodzę z krwi zacniejszej niż waćpan; węzłami pokrewieństwa złączony jestem z Jakóbem V-ym. Jestem spowinowacony z Douglasami, Home‘ami, Moray‘ami, Keithami, Hepburnami i najstarszemi rodami za kresami Pogórza (Szkocji)!
— Słyszałem o tem i dawniej — rzekł ojciec oschle.
Murray odetchnął głęboko, dobywając wysiłku, by zapanować nad sobą.
— Dajmy temu spokój! — zawołał, czyniąc gest wspaniałomyślny. — Do czegóż to zamierza? Jestem, panie łaskawy, tem czem jestem... a nadejdzie dzień, gdy stanę narówni z najwyższymi.
I z wielką dumą wyprostował się w krześle, ale ojciec mój odrzekł z tą samą oschłą zgryźliwością:
— I to słyszałem dawniej. Raz, pamiętam, spodziewałeś się, że zostaniesz księciem, ciągnąc niecne zyski z knowań Jakobitów. Tak, za godność para[2] chciałeś zrujnować kraj rodzony, sprzedać go Francuzom. Teraz, jak przypuszczam, uczyniłbyś to znowu chętnie.
— A tybyś co uczynił?
Murray zażył znów szczyptę tabaki.
— Szczęście mi nie dopisało, choć ty sam i ten oto niemrawy Piotr wiecie dobrze, jak niewiele mi brakło do powodzenia.
Ja! — pisnął Piotr, wciąż zajęty łupaniem orzechów i powolnem żuciem ich jądra.
— Miałem szczęście iście djabelne! — mówił dalej Murray, nie zwracając uwagi na Holendra. — W roku 1745 byłem o pół świata oddalony od placu boju, bo na Karaibach było ku mojej rozrywce zawiele krążowników. Zanim zdołałem powrócić, królewicz przegrał wojnę i zginął. Hańba! Według mnie...
— Według waszmości, powinno się było wydać go rządowi za nagrodą trzydziestu tysięcy funtów, którą ofiarował Cumberland, — rzekł mój ojciec.
Murray przybrał minę obrażoną.
— Oskarżano mnie o wiele rzeczy, — odpowiedział, — ale nigdy o niewierność względem króla Jakóba lub jego synów!
— Prawda! — potwierdził mój ojciec, — nicbyś waszmość na tem nie zyskał. Wszystkie twoje korzyści płynęły z innej strony.
— Słowa aścine są niesłuszne — ozwał się Murray, z wyniosłością, jakiej nie okazywał poprzednio. — Zaiste, jeżeli zdarzenia pójdą takim tokiem, jaki przewiduję, dam niebawem dowód, i to niebylejaki, mojego przywiązania do cnej sprawy. Obmyślam pewien fortel, który...
Nagle obrócił się w moją stronę.
— Ależ zapominam o głównym celu mego przybycia! — zawołał. — Wstańno, mój wnuczku, niechże ci się przypatrzę!
Chciałem nie zwracać nań uwagi, ale ojciec rzekł dobitnie:
— Spełnij jego życzenie, Robercie. Nie chciałbym, by on sobie myślał, że masz nogi wykoszlawione.
Cóż było robić? — powstałem.
— Pięknie zbudowany! — zauważył tonem serdecznym. — Jak widzę, wdałeś się w ojca... może tylko z wyjątkiem twarzy: tu przypominasz zupełnie swą matkę, moją wychowanicę Marjory. Ach, gdybyż ta droga dziecina żyła jeszcze pośród nas! Bolesna strata... bolesna strata, mój chłopcze!
Twarz ojca przybrała wyraz strasznego uniesienia. Pochylił się w stronę Murraya, zbladł aż po oczodoły i nozdrza mu się ściągnęły.
— Murrayu! — odezwał się, — zaprzestań już takiej gawędy! Jeżeli cenisz swe życie, nie wspominaj jej po raz wtóry! Nie wiem, co cię tu przywiodło, ale chociażbyśmy nawet mieli wszyscy zginąć za chwilę, utłukę cie na miejscu, jeżeli będziesz kalał jej pamięć swym niecnym językiem!
Murray wpatrzył się w niego chłodno i zażył niuch tabaki.
— Ach prawda, waćpan zawsze byłeś przesądny — odpowiedział. — Ja... Ale rozjątrzanie zabliźnionych ran do niczego nie prowadzi; w tem zgadzam się z waćpanem. Wszelako odpowiedz mi na jedno: czy zaprawiałeś duszę chłopca jadem nienawiści przeciwko mnie?
Ojciec opadł z powrotem w krzesło i kwaśno się skrzywił.
— Czy zatruwałem jego duszę? — powtórzył. — Wczoraj dopiero po raz pierwszy opowiedziałem mu, kim waszmość jesteś i czem się parasz. Sam ściągnąłeś to na siebie, uprawiając na tutejszych morzach swe zbójeckie rzemiosło. Aż do tego czasu chłopak nawet nie wiedział, że aść istniejesz... i że jesteś jego krewnym.
Mój dziadek — zacząłem zwolna uważać go w myślach za takiego — jął ważyć te słowa, przechyliwszy wbok głowę i wodząc bystremi oczyma to po ojcu, to po mnie.
— Widzę to, widzę! — mruknął. — Hm! boję się, że umysł jego został już skażony. Ale mnie to nie dziwi. Nie, nie! byłem na to przygotowany.
— Na co? — zapytał mój ojciec.
Murray nagłym ruchem przechylił się przez stół.
— Będę szczery z tobą, Ormerodzie... i z moim wnukiem Robertem. Mam pewne kłopoty...
— Jeżeli chodzi o pieniądze... — rozpoczął ojciec.
Jeden gest mojego dziadka wystarczył, by przerwać to zdanie.
— Nie mam kłopotów pieniężnych, choć może się wydawać, że jestem w sytuacji, wymagającej sum niemałych. Mówiąc dokładniej, panie łaskawy, zamierzam uczynić ważne posunięcie, które pociągnie za sobą doniosłe skutki, a w końcu, jak przewiduję, odbije się echem w salach tronowych i kancelarjach. Tak! królestwa będą...
Przerwał na chwilę, poczem znów rzecz podjął:
— Jest rzeczą zbyteczną nad tem się rozwodzić. Narazie wystarczy, gdy powiem, że jestem w położeniu człowieka, który częściowo ugłaskał srogą czeredę dzikich zwierząt. Na moim okręcie mogę w pewnej mierze polegać, ale do sojuszu z sobą wciągnąłem...
— Pewno Flinta? — wykrzyknął mój ojciec.
— Pochlebia mi znajomość spraw moich jaką aść okazujesz — odparł mój dziadek z właściwym sobie dworskim ukłonem. — Tak, gdy po raz pierwszy wybierałem się na morze, potrzeba mi było wytrawnego kierownika okrętu; Flint służył mi w tym charakterze, póki nie nabrałem samodzielności, wtedy zaś sprawiłem mu własny okręt. Odtąd krążyliśmy razem po morzach. Nie zdradzę tajemnicy zawodowej, gdy nadmienię, że niewątpliwie wybitne zalety osobiste tego człowieka przyćmiewa pewna burzliwość i szorstkość jego charakteru, które sprawiają, iż trudno nim kierować... bodaj że coraz trudniej kierować. Przewiduję, że niebawem będę miał z nim kłopot w związku z przedsięwzięciem, o którem wspomniałem przed chwilą.
— A waszmość pewno sądzisz, — nagabywał go zgryźliwie mój ojciec — że my powinniśmy, gwoli waszmości, wziąć na siebie uprzątnięcie tego człowieka... ot tak sobie z dobrego serca ażeby poprzeć rzemiosło korsarskie?
Murray, zgoła niestropiony, potrząsnął głową.
— Nigdy nie pozbywam się człowieka, który może mi się przydać, — odpowiedział. — Flint jest mi jeszcze potrzebny. Nie, potrzeba mi młodego człowieka, któryby stał przy mym boku i pomagał mi poskramiać niesforne duchy. Obiecuję mu za to wielką przyszłość.
— Zapewne dowództwo nad własnym statkiem korsarskim? — przypierał go do muru mój ojciec.
— Byłaby to propozycja, któraby pociągnęła najwynioślejszych młodzianów! — odciął się dziadek. — Ba, czemże jest korsarstwo, Ormerodzie, że ty i tobie podobni strzępicie sobie na nas języki? W czemże jest ono gorsze od większości zajęć, uprawianych na tym świecie? Czemże jesteś ty i tobie podobni, jak nie ludźmi starającymi się odebrać innym ich prawowite zyski, byleście mogli powiększyć swe mienie kosztem tego, co inni posiadali? Ja zabieram bogaczom, którzy mogą przeboleć stratę tego, co przeważnie zdobyli nieuczciwym sposobem, a większość z tego, co zdobędę, składam w dani sprawie, której niegdyś asan byłeś wierny.
— Dziwny kodeks moralności! — zauważył ojciec.
— Tyle wart, co każdy inny, — uznał Murray łagodnie. — Przed chwilą nazwałeś mnie wyrzutkiem społeczeństwa. Nie mogę temu zaprzeczyć. Jestem banitą, ponieważ na swój sposób pracowałem, by przywrócić prawowitego monarchę. Waćpan, który niegdyś służyłeś temu wygnanemu królowi, zwróciłeś się przeciw niemu i podkopałeś mnie, uczyniłeś mnie banitą. No, czynię, co potrafję, a od czasów Morgana nikt nie prowadził gry tak szczęśliwie — powie ci to każdy żeglarz.
— Dałbym za to głowę! — rzecze mój ojciec. — Ale wracajmy do rzeczy. Czego sobie życzysz? Czy abym powierzył tobie Roberta celem wykierowania go na tęgiego, uczciwego, wiernego i zręcznego korsarza?
— Otóż właśnie tak.
Ojciec usiadł głębiej w krześle.
— Ja tego nie uczynię! — rzekł krótko.
Murray zażył tabaki.
— A cóż powiada sam wasz młody kawaler? — zapytał.
— Mówię, że nie nęci mnie to, co mi waszmość ofiarujesz! — odpowiedziałem, jakem umiał, najdobitniej.
— Do licha! — zaklął ów. — Nie nęci? Mój kochany wnuku, ofiaruję ci życie hartowne i swobodne, udział w śmiałem przedsięwzięciu, sposobność do rehabilitacji swej rodziny i pozyskania stanowiska, tytułów i zaszczytów.
— Na okręcie korsarskim? — zadrwiłem.
— Z okrętu korsarskiego — poprawił mnie dziadek z powagą. — Jadę na ostatnią wyprawę. Royal James ma stwierdzić słuszność swego miana. Tak, w najbliższej przyszłości będzie uważany za arkę wierności i poświęcenia, a kto na nim żeglował z Andrzejem Murrayem... O tak, mościpanie, Któż dziś pamięta o Robinie Hoodzie cokolwiek ponad to, że był to człek wierny w przeciwnościach królowi Ryszardowi?
Pewność tego człowieka była wprost zdumiewająca.
— To przechodzi wszelkie pojęcie — ozwał się ojciec znudzony. — Waszmość musisz być szalony.
— Niezupełnie! — odciął się Murray. — Jestem najlepszym praktykiem w mym zawodzie. Winter, Davis, Roberts, Bellamy, wszyscy... och... znani korsarze lat dawniejszych były to tylko małe płotki w porównaniu ze mną. Niełatwobyś mi aść uwierzył, gdybym ci zaczął opowiadać o mych zasobach...
— Krwią skalane pieniądze! — huknął mój ojciec. — Złodziejskie pieniądze!
— Ach, znowuż te aścine nieszczęsne poglądy! — sarknął Murray. — Powiadam ci, jmć Ormerodzie, że mieszasz chłopcu szyki.
— Nie jest-ci on chłopcem, lecz już dorosłym mężczyzną, — ofuknął go mój ojciec; — więc też potrafi sam stanowić o sobie.
— I owszem.
Dziadek zwrócił się znów do mnie.
— Zdaje mi się, że rozstrzygnięcie tej sprawy pozostawiono nam obu, wnuku Robercie, — przemówił. — Przeto muszę ci oznajmić, że postanowiłem tak czy owak zdobyć twe poparcie: jeżeli nie dasz się namówić do pójścia ze mną, użyję siły.
W tej chwili rozległ się trzask — jakgdyby orzecha brazylijskiego pękającego na kawałki w garści Piotra. Murray machnął dłonią w tę stronę.
— Prawda-ć to, Corlaerze, że jesteś najsilniejszym człowiekiem, jakiego w życiu spotkałem — napomknął; — wszelakoż nalegam, byś nie próbował przemocy. Mam w tym domu dość ludzi, by cię ubezwładnić, a w razie potrzeby nie zawaham się zabić Ormeroda lub ciebie. Z pośród was trzech jedynie życie chłopaka ma dla mnie wartość.
— On mówi, co myśli, Piotrze, — rzekł ojciec. — Trzymaj ręce przy sobie.
Ja, — pisnął Piotr.
— Zawsze był z ciebie człek mądry, Ormerodzie, — podjął znów dziadek. — Winszuję ci zdrowego rozsądku. A teraz z tobą sprawa, Robercie. Pójść ze mną musisz, ale wolałbym, byś poszedł chętnie. Przeto wyłożę ci następujące okoliczności: po pierwsze, puszczamy się w niebezpieczną wyprawę pod banderą sprawy państwowej, choć surowy legalista uznałby tę wyprawę raczej za korsarską — widzisz, staram się postępować z tobą, na mój sposób, uczciwie; powtóre, nikt nie zamierza uczynić ci krzywdy; potrzecie, nasze zamysły będą nagrodzone sowitą zapłatą; po czwarte, wszystkie zyski, jakie mi stąd urosną, postanawiam obracać wyłącznie na twoją korzyść — ty, Robercie, jesteś moim spadkobiercą, a jeżeli jesteś mi potrzebny w wykonaniu mego przedsięwzięcia, to niemniej zdołam stokrotnie ci się odpłacić, czy to materjalnie czy w inny sposób, za wszystko, co dla mnie uczynisz. Bądź co bądź, jestem ci po ojcu najbliższym krewniakiem, a powiem ci skromnie, że moja pomoc nie zasługuje na wzgardę.
Ze sposobu jego przemawiania możnaby wnosić, że ofiarował mi przynajmniej wielkorządztwo jakiejś prowincji, a niezaprzeczony wdzięk powierzchowności tego człowieka nadawał słowom jego jakąś moc czarodziejską, którą potęgowała jeszcze dziarskość jego wyglądu — i to pomimo rosnącej we mnie zawziętej przeciwko niemu nienawiści.
— Nie pojadę dobrowolnie, — odpowiedziałem. — Nawet choćby mnie nęciły waszmościne warunki, to jednak i wtedy odczuwałbym w nich groźbę przymusu.
— Przepysznie to powiedziałeś! — przyklasnął mi. — Dalibóg, widzę, że z ciebie chłopak dzielny, co się zowie. Takiego właśnie mi potrzeba.
Zerwałem się, oburzony do żywego jego bezczelnością.
— Takiego właśnie chłopaka waćpan nie zdołasz pojmać! — wrzasnąłem. — Przywołaj swoich drabów, a ja w pańskich oczach rozpłatam im gardziele!
— Powoli, powoli! — zaczął mnie ów strofować. — Moje draby, jak ich nazwałeś, mój wnuczku Robercie, nie są barankami, a muszę cię przestrzec, że trupy padłyby nie tylko z jednej strony. Jeżeli cenisz życie, swego ojca, nie próbuj nawet ruszać się z miejsca.
I wydobywszy z kieszeni kamizelki srebrną świstawkę, przyłożył ją do ust. Przenikliwy gwizd rozległ się w całym pokoju; w tejże chwili z sieni i kuchni wpadło kilkunastu włochatych wilków morskich — stukanie do dwóch okien świadczyło, że inni pełnili wartę na dworze.
Małe, prosięce oczki Piotra Corlaera obrzuciły napastników jednem tylko przelotnem spojrzeniem, jednakowoż on sam ani na chwilę nie zaprzestawał ustawicznego rozgniatania i zajadania orzechów. Na twarzy mojego ojca malował się jednocześnie wściekły gniew i lęk — nie o siebie, lecz o mnie. Wpatrzył się osłupiałym wzrokiem w dzikie postacie, w obnażone kordelasy, w pistolety gotowe do strzału, prawie niedowierzając, że widzi to wszystko na jawie. Zaiste było to widowisko wprost niesamowite w tym zacisznym domu, w mieście uważanem przez nas za najbardziej cywilizowane w kolonjach angielskich — a jeszcze większa zdjęła mnie groza, gdy tuż za drzwiami sieni spostrzegłem złowrogą twarz mahoniowej barwy oraz wisielczy wzrok, przysłonięty pasmem czarnych włosów, za niemi zaś znaną mi rudą czuprynę.
— Hej tam, Darby! — zawołałem. — Cóż ty tu robisz w takiem towarzystwie? Czy wiedziałeś, że ci ludzie są piratami, — gdy piłeś z nimi pod Głową Wielorybią?
— Pewnie! przecież przyjęli mnie do swej szajki! — odparł ów głupowato.
— Więc stałeś się korsarzem, Darby? — przemówił ojciec, dopiero teraz go obaczywszy.
— A juści! — odparł Darby z przechwałką. — Umiem być tak srogi, jak i drudzy.
— A więc to ty wprowadziłeś ich w mój dom i zdradziłeś swego pana! — rzekł na to mój ojciec markotnie. — Nie spodziewałem się tego po tobie, Darby. Czyż nie byłem dobry dla ciebie?
Darby stropił się.
— O tak, bardzo dobry pan był, panie Ormerod! — potwierdził. — Ale oni dostaliby się do was, czy tak czy inaczej. Juści, to chłopy tęgie a cwane. Zresztą, sam pan widzisz, ja urodziłem się na to, by zostać korsarzem. Dalibóg, że tak!
Murray zaśmiał się z zadowoleniem.
— Dzielny to młokos i zajdzie daleko — zauważył. — Ponadto nie mija-ci się on z prawdą, mówiąc że trafilibyśmy do ciebie i bez jego pomocy. Zbieg okoliczności był nam na rękę, ale bynajmniej nie był czemś nieodzownem. A gdzie Silver, panie Bones?
Człowiek o mahoniowej twarzy podniósł rękę do kapelusza.
— Jan zajął się tem, by zabezpieczyć się od strony służby — odpowiedział — A otóż i on.
W zastępie stojącym koło drzwi kuchennych utworzyła się luka i do pokoju wkroczył, postukując kulą, ów jednonogi marynarz, którego spotkałem był rankiem owego dnia nad zatoką, — wesoły i pogodny, niby jakiś uczciwy gospodarz.
— Czy pan mnie wzywał, kapitanie? — ozwał się. — Właśnie uporaliśmy się z robotą... wszystko pokneblowane i powiązane, po brystolsku; na cały dzień jesteśmy bezpieczni, mosterdzieju! — poczem zwrócił się do mnie: — czołem, mości Ormerod; spodziewam się, że niebawem lepiej się poznamy.
Mój ojciec zbladł niepomiernie.
— Ty... ty... na miłość Boską, Murrayu, nie zdołasz i tak porwać mego chłopca! Zważ! W twierdzy stoi załoga wojskowa. Gdy powstanie alarm, puszczą się w pościg za tobą, to cię...
— No, no, nikt nie podniesie alarmu! — odrzekł Murray spokojnie. — Bardzo mi przykro, ale jesteśmy zmuszeni związać ciebie i Piotra, iż będziecie bezwładni aż do czasu, gdy wam się uda rankiem przywołać jakąś życzliwą duszę — ale wówczas będziemy już na morzu!
— Oszalałeś! — krzyknął mój ojciec. — Wszystkie fregaty, stojące w naszych portach, ruszą w pościg za tobą.
Dziadek zlekka zachichotał.
— Nie nowina mi takie straszki. Znam się na nich od dwudziestu lat zgórą.
Pochwyciłem krzesło, na którem siedziałem poprzednio, i wywinąłem niem nad jego głową.
— Każ waszmość tym hultajom wynieść się za drzwi, bo w przeciwnym razie łby wam porozbijam! — warknąłem.
— Janie, — odezwał się Murray, nie zwracając na mnie uwagi, — bądź łaskaw strzelić prosto w starszego pana Ormeroda, jeżeli syn jego choć raz mnie uderzy.
— Według rozkazu, panie! — odpowiedział Silver i wymierzył broń w mego ojca. Nawet nie oglądając się za siebie, poznałem, że reszta zgrai dybała na mnie i na Piotra. Piotr pierwszy przemówił, rozkazując spokojnie:
— Połóż krzesło, Bob.
Człowiek, przezwany Czarnym Psem, zarzucił mu pętlicę przez głowę i szarpnął jego ramiona w swoją stronę.
Neen, neen — sprzeciwił się Piotr i nie okazując najmniejszego wysiłku, rozerwał konopne powrozy.
Szmer podziwu przeszedł przez pokój i zbójcy poczęli się cofać pospiesznie.
— Zastrzelcie tego człowieka, jeżeli to konieczne, — zawołał Murray; — ale, o ile można, posługujcie się raczej kordelasami.
Neen, — rzekł Piotr znowu; — nie będziemy walczyć.
— Wypada nam teraz albo umrzeć albo pozwolić im na porwanie Boba! — rzekł ojciec z żałością w głosie.
Neen! — rzekł Piotr po raz trzeci. — Kto umsze, ten już nie oszyje. Mosze Bob kiedyś od nich się wydostanie. Lepiej, szeby był u Murraya, niż szeby zginął.
— Wcale rozsądnie gada — zauważył Murray. — I tobie to zalecam, Robercie.
Małe oczki Piotra łysnęły w jego stronę.
— Ja idę z Bobem — ozwał się.
— Nie, nie, — sprzeciwił się Murray skwapliwie. — Ciebie nie zapraszano, kumie Piotrze.
— Jeszli ja nie pójdę, to i Robert nie pójcie — odparł Piotr. — I pan nie pójciesz. Mosze ja cię nie zabiję, ale skoro powstanie strzelanina, nie ujciesz stąd aść cało. Ja!
Murray ważył jego słowa, poczem rzekł:
— Zatem aść uparłeś się dzielić los mego wnuka, a w przeciwnym razie zamierzasz ściągnąć niechybną śmierć na wszystkich nas tu obecnych, nie wyłączając jego i siebie?
Ja! — odpowiedział Piotr.
— Możesz iść z nami — oświadczył dziadek. — Twoje muskuły mogą się nam przydać. Janie, zdaje mi się, że będzie potrzeba potrójnych więzów na tego brańca.
— A jakże, a jakże, panie łaskawy! — przytakiwał Silver. — Mamy sporo tęgich obrączek. Chłopcy, chybajcie-no który i przynieście te liny, które zostawiłem koło pieca. Ale to zuch ten Darby! Zawsze chętny. Dobijesz się stanowiska nielada, a jakże! A jakże mam związać tego pana, który tu pozostaje, kapitanie?
Murray spojrzał na ojca, a potem na mnie.
— Czy jużeście się pogodzili z tem, co muszę nazwać nieodpartą koniecznością? — zagadnął uprzejmie.
Ojciec z jękiem osunął się w krzesło.
— Bylebyś waćpan nie pozwolił na wyrządzenie chłopcu jakiej krzywdy! — zawołał.
— Daję na to słowo honoru — odparł dziadek z wielką powagą. — O jego wygody i bezpieczeństwo chodzi mi bardziej niż o własną moją osobę, Ormerodzie, gdyż przewiduję, że jemu to przypadną w udziale wszystkie triumfy, jakich los mi odmówił. Wprawdzie tuszę, iż sam też nieco ich zakosztuję, ale... — tu poraz pierwszy cień schmurzył mu oblicze — ... jak waćpanu wiadomo, mam już lat sześdziesiąt cztery, a niestała Opatrzność (co do boskości której skłonny jestem podzielać niedowiarstwo filozofów francuskich) nie obdaruje mnie pono nazbyt długiem życiem. Zresztą nawet nie życzyłbym sobie, by miało być inaczej. Nie pociąga mnie bynajmniej zgrzybiałość wieku sędziwego.
Ojciec wpatrywał się weń z nieudawanem zakłopotaniem.
— Dziwny człek z aści, panie Murray. Obym też mógł cię zrozumieć!
— Nie potrafisz, więc na cóż się kłopotać? No, czas ucieka. Musimy odejść. Czy się poddajesz?
Ojciec pochylił głowę.
— Tak... przez wzgląd na niego... bodaj cię!... Robercie, nie stawiaj oporu. Jesteśmy w matni, z której narazie nie możemy się wyplątać, ale bądź pewny, iż uczynię wszystko, co w mej mocy, by cię wyzwolić.
Murray pchnął Silvera naprzód, dając mu rozkaz:
— Janie, dogodzisz, ile tylko można, panu Ormerodowi. Tak, przywiąż go do krzesła. Przy sposobności, w związku z ostatniem twem powiedzeniem, Ormerodzie, chcę waćpanu przypomnieć, że każdy strzał do naszego okrętu może ugodzić zarówno Roberta, jak i kogokolwiek z nas. Przyjmij ode mnie tę radę i nie mieszaj się do niczego. Za rok — a najdalej za dwa — chłopak będzie zapewne zdrów, i wyniesiony na wysokie godności, o jakich ci się nigdy nie śniło.
— Niech go odzyskam tylko takim, jakim był dotychczas... niczego więcej nie pragnę! — jęczał mój ojciec.
Murray zażył tabaki.
— Zgoła do rzeczy mówisz, mościpanie! — zauważył. — Czy masz jeszcze co do powiedzenia? Doskonale! Janie, możesz założyć knebel. Nie, nie taką szmatę. Ta jedwabna chusteczka będzie w sam raz. A teraz przejdziemy do ciebie, przyjacielu Piotrze... i do ciebie, wnuczku Robercie. Wolałbym, żeby te środki ostrożności były zbyteczne. Niech mi wolno wierzyć, że po bliższej znajomości nasze uczucia wzajemne staną się bardziej przyjazne.









  1. Flibustjerzy czyli frejbiterzy (zwani też kaprami) byli to korsarze walczący w służbie jakiegoś państwa. (Przyp. tłum.).
  2. Dostojnik, zasiadający w Izbie Wyższej Parlamentu. (Obj. tłum.)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Arthur Howden Smith i tłumacza: Józef Birkenmajer.