Złotowłosa czarownica z Glarus/Rozdział VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Leo Belmont
Tytuł Złotowłosa czarownica z Glarus
Podtytuł Powieść
Wydawca Powszechna Spółka Wydawnicza
Data wyd. 1932
Druk Zakł. Druk. F. Wyszyński i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VI.
Wypędzona.

W domu Anna Göldi zastała rozgardjasz niesłychany. Już w podwórzu ujrzała twarze bab — służących z sąsiedztwa — zagadkowe w surowości wyrazu, głowy, kiwające jakby z zapowiedzią czegoś złego. Nie zniżyła się do rozpytywań — wiedziała, że nie może liczyć na sympatję tych bab, zazdroszczących jej młodości i urody, jaką nigdy się nie cieszyły. Z otwartych okien jadalni dochodził jej uszu dobrze znany jej histeryczny lament Miggeli. Słyszała piskliwy głos chudej pani doktorowej i prawie męski bas otyłej pastorowej, przygadujący stale: „To okropne! to okropne!“
Drzwi domu były rozwarte naoścież. Przeszła przez mały salonik. Na kanapie leżała strojna suknia pani Tschudi, porzucona w nieładzie; koszula pana domu, wyprasowana wczoraj przez nią, zsunęła się na posadzkę. W otwartej szafie wisiał wizytowy garnitur doktora. Snać państwo Tschudi — mimo bliskiej godziny proszonego obiadu — nie poczęli się jeszcze ubierać. Coś ważnego, niezwykłego, musiało stanąć im na przeszkodzie.
Ledwie zjawiła się w progu jadalni i ogarnęła okiem stół, nakryty przez nią na boku dla Miggeli, z półmiskiem, zawierającym rozbabrany niemiłosiernie omlet z konfiturami, fotel przy oknie, wtłoczoną weń obfitemi kształtami pastorową, tulącą do łona zawodzące dziecko, pana domu, mierzącego wielkiemi krokami z powagą czapli pokój, oraz łamiącą ręce, trzęsącą się ż oburzenia doktorową, — już ta ostatnia, ujrzawszy ją, przyskoczyła do niej z podniesionemi rękoma i obrzuciła ją gradem wymysłów, dotąd nieswoistych w jej ustach, a przynajmniej nigdy nie skierowanych ku zabiegliwej i sumiennej w pełnieniu obowiązków Annie.
— Flejtuchu! podła dziewczyno! gałganico!... Chciałaś mi zabić dziecko!...
Anna zdębiała wobec tego wybuchu.
— Co się stało? — wyjąkała.
Widziała, że dziewczynka, uniósłszy główkę z objęć pastorowej, spogląda na nią złośliwie zpodełba. Przelękła się oczu tego dziecka — było w nich coś złowróżbnego, niedziecinnego wcale. W Annie serce załopotało przestrachem.
Doktór praw zlekka ręką usunął swoją rozjuszoną małżonkę. Zagłębiony w księgach, małomówny, nie lubiący puszczać słów na wiatr, jak sam świadczył o sobie, do spraw gospodarstwa nie mieszający się z zasady, jako że te nie licowały z jego powagą — tym razem uważał za stosowne wystąpić osobiście, jako głowa domu.
— Pozwól, Mizzi! — rzekł — ja to sam załatwię.
Musiało więc zajść coś poważnego.
Ujął w dwa palce delikatnie śrubkę, leżącą na rogu stołu, podniósł ją wysoko, potem przysunął ku oczom nieszczęsnej służebnej, wyczekującej rozwiązania dręczącej zagadki, i spytał świszczącym głosem:
— Co to jest, Anno?
— Nie wiem!... — odparła, skrzyżowawszy ręce na piersi, jakby broniąc się przed ciosem, którym niebawem miano ją ugodzić bez miłosierdzia. —
— Pytam cię, Anno, co to jest?
— Śrub-ka!... — wyjąkała.
— Właśnie, śrubka — powtórzył metodycznie. Takich śrubek u nas w domu niema — nie widziałem jej nigdzie. Osobliwa śrub-ka! — przeciągał, niby sędzia śledczy, znęcający się nad inkwirowanym. Czy wiesz, gdzie się znalazła?
Głos jego był pełen ironji.
— Nie wiesz?... Naturalnie, nie wiesz!... Ba! a my wiemy. Zapieczona była w twojem cieście! Miggeli wyciągnęła tę śrubkę z konfitur... niemal z gardła. Co powiesz na to, Anno?
Zachwiała się na nogach. Czerwień rumieńca uderzyła jej na twarz. Cios padł. Była niema — ze zdziwienia, z niepojętości wypadku.
— To okro-o-opne! to o-krop-ne! — wróciła do swego określenia pastorowa.
— I to nie poraz pierwszy, ty, łajdaczko — rozwrzeszczała się znów doktorowa. Przeszłej niedzieli...
— Daj spokój, Mizzi... Ja badam! — przerwał władczo pan domu.
— Pozwól mi powiedzieć, Ruodeli!... Tyś sam winien. Ty jej pobłażasz!... Zeszłej niedzieli, gdy gwóźdź był w mleku, chciałam ją odprawić. Nie pozwoliłeś... Mogłeś zabić swoją głupią wyrozumiałością nasze dziecko...
Anna czuła zawrót głowy. Rumieniec na jej twarzy coraz bardziej się szerzył i gęste krople potu jęły spływać na twarz z czoła. Nie mówiła nic — jeno oczy jej uparcie błądziły w stronę Miggeli. Kobieta i dziewczynka porozumiewały się spojrzeniem. Tylko one dwie rozumiały sens zagadki.
Oczy Miggeli — w tej chwili chytre nad wiek — zdawały się mówić do służącej:
— Masz!... to moja zemsta.
Anna przypominała. To prawda, że w minionym tygodniu — po owym wypadku z gwoździem pod nieobecność państwa, dziewczynce, kręcącej się ustawicznie w jej alkowie nad kuchnią, obok łóżka, jakby w wybadywaniu jakiegoś jej sekretu, obiła łapy z niezwykłą zajadłością. To były już nie klapsy zwykłego upomnienia — to była dotkliwa kara — może coś jeszcze innego; Miggeli krążyła koło jakiejś jej tajemnicy. Parękroc podniosła gwoździe, zarzucone w końcu alkowy, przy nogach jej łóżka. Anna wypędziła Miggeli, krzycząc:
„Nie waż mi się łazić po moich kątach. Masz dość pokojów!“ Dziewczynka nie poskarżyła się rodzicom, gdy po wrócilido domu. W jakiejś przekornej dumie mała osądziła, że nie wypada jej przyznawać się do tego, iż jakaś chłopka podniosła rękę na nią, na „pańskie dziecko!“ Ale po owej scenie Miggeli, przechodząc koło Anny, wielokrotnie zasyczała, niby mała żmijka:
— Popamiętasz mnie, chamko!
Nikt nie słyszał tej groźby oprócz zelżonej. Matce zdawało się, że dziecko coś przemówiło. Zapytała: „co mówisz, Miggeli? “ A już dziewczynka miała twarz jasną i uśmiechniętą:
— Nic, mamo, nucę sobie coś... Ale jaka ta nasza Anna jest miła... Nieprawdaż, mamuniu?... Anno! my się kochamy — nieprawdaż?
I ku zdziwieniu Anny Göldi, zarzuciła jej ręce na szyję. Anna nie śmiała jej odepchnąć. Była stropiona tem, co zaszło. Czy to dziecko żartowało, grożąc jej, albo żałuje i teraz ją przeprasza? Czy też w tej dziecięcej, a niedziecinnie mądrej główce kryją się „skarby fałszu“, godne głów starszych? Anna nie mogła sobie nigdy dać rady z tą kwestją. Zadanie było zbyt trudne do rozwiązania dla jej prostackiego umysłu. Może jakiś pedagog zawodowy objaśniłby ją o zdolnościach dzieci do niepotrzebnego kłamstwa, do grania komedji, do niewinnego zresztą fantazjonowania; albo jakiś duszoznawca, odgadujący już w owej epoce zawiłe szlaki dziedziczności, przypomniałby na zapytanie zdziwionej niezwykłością faktu, że pradziad pani Mizzi był dyplomatą przy dworze książęcym we Florencji i cieszył się sławą „drugiego Macchiavelli”, o czem nieraz z dumą wspominała pani Tschudi, pokazując zżółkłe i podarte rodowe pergaminy.
Wszystko jedno, jaki był powód tej zaciekłej mściwości dziewczynki. Było coś, co tłumiło w gardle Anny Göldi wszelkie wyznania.

— Co powiesz, Anno, na to wszystko? — nerwowo potupywał nogą doktór praw. Wyjaśnij-że nam, w jaki sposób gwoździe i śrubki dostają się do mleka i ciast dla Miggeli. Nie przypuszczam, abyś to czyniła świadomie, w złych zamiarach. Wiem, że kochasz Miggeli i mała kocha ciebie... Któż nie kochałby tego drogiego, nieszczęśliwego dziecka? Wiem także, iż jesteś... byłaś zawsze poprawił się — dobrą i zacną dziewczyną. Ale nie zaprzeczysz, że stałaś się ostatnio niedbałą i nieuważną.
— Flejtuch! podły flejtuch! — wtrąciła krzykliwie połowica. Ot, za dużo robisz sobie z nią ceremonij.
— Chciałbym jednak wiedzieć, skąd biorą się u nas te gwoździe i śrubki...
— Ja nie wiem... nie wiem! — rozpaczliwie wykrzyknęła Anna.
— Ażeby przyniosła je raz mleczarka, a następnie młynarz — to nie jest do po-ję-cia! — mówił nieubłagany prawnik. Jak to wytłumaczysz, Anno?
Wówczas rozszlochała się i w desperacji rzekła:
— Ja lepiej pójdę sobie precz od państwa!
— Myślę, że lepiej... lepiej! — przyskoczyła do niej z zaciśniętemi pięściami doktorowa. Ruszaj mi zaraz... natychmiast... nie pokazuj mi się nigdy więcej na oczy. A nie myśl, że znajdziesz służbę tu, w Glarus, u porządnych ludzi. Już ja ciebie opiszę!...
— Ona jest okropna! — przywtórzyła pastorowa.
— Idę już!
Anna Göldi zacisnęła usta — otarła łzy rękawem sukni. Jeszcze rzuciła okiem na małą. W piwnych, iskrzących się oczkach Miggeli, błyszczał triumf. Nareszcie ta „chamka“ pójdzie sobie. Dziecko dopięło swego celu. Może maleńka wiedziała zgóry, iż trzeba czegoś niezwykłego, aby pozbyć się z domu tej służącej, którą matka za oczy, wbrew sobie, chwaliła za pracowitość, oszczędność, usłużność, budząc zazdrość w przyjaciółkach, które stale wyrzekały na swoją służbę.
Zaś Anna Göldi ani słowem nie uczyniła wyrzutu swej pani, iż harowała przy niej od rana do nocy w ciągu dwóch lat — starała się jej zawsze dogodzić we wszystkiem — była czujną na każde wezwanie — umiała sobie zaskarbić sympatję pana domu. Ach! i on się tez zmienił — jakże surowym dla niej okazał się dziś.
Lecz w poczciwości swej Anna nie winiła pana Tschudi. Rozumiała, że jest ojcem... Cóż miał robić, skoro fakty przemawiały przeciw niej, a ona nie umiała... nie chciała... nie mogła się tłumaczyć?...
Jeszcze przestępując próg, usłyszała słowa pastorowej:
— A wszystko stąd, że nie była nigdy nabożna... Moja pani! jakże to ona zuchwale, wdarła się dziś do kościoła — podczas ka-za-nia...

∗             ∗

Zaledwie Anna Göldi jęła składać w węzełek swoje rzeczy, już zjawiła się w alkowie pani domu z małą. Właściwie Miggeli pociągnęła matkę, poskoczywszy za próg jadalni:
— Chcę zobaczyć, jak ona sobie pójdzie, mamo!...
Matka była, jak zawsze, posłuszna kaprysowi swojej pieszczoszki. Stanęła nad Anną Góldi, zimna, nieubłagana, niejako pilnując jej odejścia bez zwłoki. Może gdzieś w głębi jej egoistycznego serca kotłował się jakiś żal, że traci po dwóch latach wprawną, znającą jej przyzwyczajenia, pracowitą, dobrze gotującą, a nadewszystko tanią i niewymagającą służącą. Ale ponad żalami gospodyni stało pokrzywdzone i zaniepokojone serce czułej matki: czego jeszcze można doczekać się od tego „flejtucha! Bo to było już pewnikiem: porządna służąca opuściła się i nie budzi więcej zaufania.
Anna Göldi na ten raz popadła w złość:
— Czemu pani stoi nademną, jak djabeł nad dobrą duszą?... Toć nic nie ukradnę... Nie jestem złodziejką!
W gardle pani Tschudi zaschła odpowiedź. Zdumiona była zuchwalstwem swojej służącej — pierwszem zuchwalstwem. Nie znalazła słów odpowiednich do tego wybuchu. I zamruczała tylko:
— No, no... no!
Upozorowała swoją bytność w alkowie zamiarem zapłaty — rzuciła kilka srebrnych monet na łóżko Anny. Było tego niewiele, — ledwo płaca za miesiąc, już będący na schyłku. Ponieważ Anna Göldi była wydalona za nieporządek, albo lepiej jeszcze — ponieważ sama pierwsza wymówiła miejsce — zdaniem sprawiedliwej małżonki doktora praw, nie mogło się jej należeć nic więcej.
Anna zaledwo spojrzała na pieniądze. Zbierała swoje skromne manatki — chudobę, mieszczącą się w marnym węzełku, zrobionym z chusty — przez całe życie nie mogła dorobić się kilku sztuk bielizny ponad jedną zmianę i sukienczyny ponad roboczą i tę czerwoną od święta. Podczas tych przygotowań zajmowała ją myśl jedyna: jak zabrać pamiątki po Hansie — jedyne świadectwo tajemnicy jej serca, minionych dziejów, o których nikt nie wiedział z jej ust, które przemilczała w spowiedzi porannej przed pastorem.
Ale Aneta-Marjetka stała jej na przeszkodzie. Umyślnie stanęła przy ścianie, w nogach łóżkach — w tem miejscu, skąd ją niedawno przepędziła tak srogo Anna. Chyba umyślnie — bo czemużby tak podrygiwała radośnie na skrzypiących deskach podłogi, zapomniawszy o niedawnych łzach, któremi opłakała możliwość rychłej śmierci z powodu zagadkowej śrubki w cieście. Anna spojrzała na małą. Zrozumiała, że ta nie ustąpi ze stanowiska. Westchnęła cicho — zarzuciła węzeł na plecy i postąpiła ku drzwiom.
We drzwiach odwróciła się jeszcze i rzekła:
— Niech wam Pan Bóg nie pamięta mojej krzywdy.
I wyszła dumnym krokiem...
— Słyszała pani pastorowa, co ta łajdaczka powiedziała mi na pożegnanie — załamywała w chwilę potem ręce w salonie pani doktorowa...
— Lud się psuje... Nie ma Boga w sercu! — przywtórzyła tamta.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Leopold Blumental.