Złotowłosa czarownica z Glarus/Rozdział VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Leo Belmont
Tytuł Złotowłosa czarownica z Glarus
Podtytuł Powieść
Wydawca Powszechna Spółka Wydawnicza
Data wyd. 1932
Druk Zakł. Druk. F. Wyszyński i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ VII.
Kłujące pamiątki.

Szła z tłumoczkiem na plecach, uginając się nie tyle pod jego nikłym ciężarem, co pod kamienną dolą swoją. Czuła się wygnanką, posromioną, wyrzuconą bez litości, niby śmiecie na drogi rozstajne. Szła przez przełęcz górską, pomiędzy brózdami siewnych pól, szła skrajem kwietnych łąk, miękkich, jak dywany, albo też piaszczystemi wąwozami. Unikała ludzi, jakby w obawie, że zaglądać jej będą w zapłakane oczy i zapytywać o losy sieroty.
Zresztą nie napotkała nikogo. Lekki wiatr poranny zmienił się naraz w wichurę, która — jak to bywa w górach — prędko nagnała tabuny czarnych chmur. Zerwała się burza — deszcz smagał ją bez litości. Okrutnie zmoczona dotarła do jakiejś pustej szopy, gdzie w dni powszednie odpoczywali pasterze, i tu przeczekała ulewę.
Nasłuchiwała groźnych pomruków burzy i przy ich akompanjamencie snuła burzliwe wspomnienia swego krótkiego, a obfitego w przygody nieszczęśliwe żywota. Szczęścia niemal nie zaznała — lub owo przelotne, które uśmiechnie się zwodniczym blaskiem, rzuci w serce jeden promyk, kwiat jeden, a potem ucieknie, zostawiając na całą przyszłość żałobę, żal, ciernie wspomnień.
Tak było z nią właśnie.
Przebywała wtedy osiemnastoletnia w górach pod opieką zrzędy i brutala dziada, który patrzył na nią chmurnie, jakby wiecznie wyrzucał jej oczyma, ii była owocem hańby jego córki. Gorliwy katolik nie zdołał nigdy przenieść sromu: — córka jego bez sakramentu związała się z jakimś włóczęgą i miała porodzić dziecię nieślubne. Wypędził ją. Teraz czuł się w obowiązku strażowania czci wnuki. Zgadywał jej temperament i zabraniał jej znajomości z mężczyznami. Wysługiwała mu się, jak umiała, lecz twardej duszy skamieniałego wpośród głazów górskich — przełamać nie mogła...
Aż pewnego dnia, gdy pasała dziadowskie krowy, zbliżył się do niej jakiś wędrowiec. Przybywał zdaleka, skądciś od Bodeńskiego jeziora, z Appenzell. Był głodny, wyczerpany z sił długą podróżą. Nakarmiła go chlebem i mlekiem. Przysiadł się do niej przy ognisku i zawiązał z nią rozmowę.
Miał płowe włosy, rozwiane wichurą nad mądrem czołem i oczy jasne, piękne. Chłopiec był naprawdę, jak malowanie. I naraz ogarnął ją płomień. To samo stało się ongiś z jej matką. Oddała mu się, a raczej wziął ją tak, bez pytania, śmiejąc się i dziękując za jej chleb — jakby to właśnie należało do podziękowania. Omdlewała ze szczęścia w jego ramionach i już nie chciała puścić go w drogę.
A on — sądząc z jego opowiadania, rwał się w dalszą podróż. Mówił o sobie jakieś dziwy. Nie wiedziała zrazu, nie wiedziała i potem nigdy, co w jego opowieści było prawdą, co kłamstwem zalotności, lub wymysłem rozigranej fantazji. Inteligentny prostak w jej wyobraźni urósł na genjusza — tak nazwałaby go, gdyby znała ten wyraz. Oto co jej mówił:
Pracował w fabryce stali w Apenzell. Przychodziły mu do głowy „wielkie pomysły“, sporządzał projekty nowych narzędzi, sam je wykonywał. Odnalazł sposoby tańszego wyrobu doskonalszych gwoździ, śrubek, haftek, szpilek do włosów, igieł i t. p. „Doskonalszych! tak jest!“. Na dowód tego otworzył szkatułkę, którą przyniósł był w tornistrze i pokazywał jej „owoce swojego trudu i wynalazczości“. Brał każdą sztukę w rękę i lubował się nią, rozpowiadając nowe sposoby swojej techniki — używając wielu terminów niezrozumiałych dla niej, wszelako słuchany przez nią zachwytnie, mimo niezrozumienia, gwoli rozkoszy, jaką budził w niej swoim entuzjazmem, dumnem samopoczuciem, a nadewszystko śpiewnym głosem.
Potem z oburzeniem jął prawić o majstrze, który prześladował go i chciał mu wydrzeć sekrety jego wynalazków. Jakoś zagadkowo wypowiedział się o awanturze z tego powodu, o „jusze, którą tamten zafarbował ziemię“. Nie śmiała dopytywać się, drżąc, iż może usłyszeć, że jej miły Hans, który przed chwilą trzymał ją w objęciach, jest mordercą. Pewnem było, że uciekał z Apenzell i kryl się przez długie dni w górach, nie odważając się wyjrzeć na drogi bite, jakkolwiek głód go dręczył. Miał też przy sobie parę sztuk złota, których pochodzenie wydawało się jej nie dość czystem. Wypadało na to, że je ukradł, aby mieć na podróż do Genewy, jakkolwiek z gniewną szczerością upierał się przytem, że to on właśnie został okradziony z wynalazku przez fabrykanta. Zmierzał do Genewy, a raczej do pobliskiego z nią Ferney, albowiem zasłyszał, iż jakiś pan Wolter, wielki filantrop, popiera wynalazców i zakłada tam pracownie dla zegarmistrzów, a on, Hans Lederli, „ma przecie głowę do tego i przy pomocy pana Woltera stworzy nowy sposób fabrykacji zegarków i zostanie miljonerem“.
Był pewny, że gdy pokaże temu panu gwoźdź, haftki, igły, szpilki własnego wyrobu, zyska jego uznanie i sławę.
Ale jakkolwiek Hans rwał się do swoich wynalazków i robót, miljonów i sławy — zagórowała miłość i młodości. Zezwolił, że dziewczyna, lgnąca do mego i me chcąca go utracić — tuż wnet po cudownem spotkaniu, — schowała jego cenne skarby i poleciła go dziadkowi swemu, jako pomocnika w kuźni. Stary patrzy nieco krzywo na „przybłędę“, — którego wiatr niewiadomo skąd przyniósł, a wnuczka podjęła na drodze, lecz, że już sam z sił opadał i potrzebował pomocy, Hans zaś stawiał wymagania skromne, — tedy młodzieniec pozostał w górskiem schronieniu przy kuźni... i przy Annie.
— Tylko nie zadawaj się z nimi — pogroził dziad wnuczce. Nie ścierpię tego pod swoim dachem.
Tedy posłuszna wnuczka spotykała się z ukochanym nocą pod nakryciem gwiaździstego nieba. Idylla ta trwała przeszło trzy miesiące. Pod koniec jedna ze owego okresu szczęścia, pamiętnego dla Anny na wieki, młody chłopiec stał się jakiś markotny. Żądał zwrotu swojej szkatułki, gdyż musi się udać do pana Woltera „nie może tu gnuśnieć“. Zapowiedział jej, że zrobiwszy majątek i zyskawszy sławę, powróci do mej i czem się z nią, albowiem była jego „pierwszą, jedyną i ostatnią miłością“ — jak wyraził się z emfazą w swoim kwiecistym języku. Tem bardziej ona kryła przed nim cenną szkatułkę, jakby w niej schroniła się jego miłość i wraz z nią od niej ulecieć musiała.
To złudzenie pozostało jej nawet wówczas, gdy pewnej nocy Hans zniknął. Jeno na progu swego pokoju znalazła bukiet niezapominajek i wianuszek z alpejskich szarotek — niby zapowiedź powrotu i obietnicę Miłości, która nigdy nie zapomina.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Teraz pod szopą, patrząc w zamglone niebo, w którem wisiały jeszcze ostatnie krople deszczu, rozsnuwała następne bolesne wspomnienia.
Hans odszedł — ale coś jej z siebie pozostawił. Uczuła to w rozkosznem drgnieniu łona. Miała zostać matką.
Urodziła...
Nie było nikogo przy porodzie. Nikogo prócz starca, patrzącego na nią wzrokiem nienawiści i wyrzutu. Pomogła sobie sama. Potem...
Zapadła w gorączkę połogową. Nie wie sama, ile dni i nocy leżała nieprzytomna. Zbudziła się pewnej nocy — dziecka nie było przy niej.
W kącie stał przed obrazkiem Matki Boskiej dziad, tłukł się w piersi prawą ręką, drugą trzymał coś, czem postukiwał w glinianą podłogę, modlił się i wołał:
— Musiałem!... musiałem!
— Gdzie dziecko?! — rzekła.
— Urodziło się nieżywe! — odparł głucho.
— To kłamstwo! to kłamstwo!
Wzruszył ramionami i uśmiechnął się zagadkowo. Owo coś stuknęło znowu w podłogę. Przy blasku lampki, palącej się przed obrazem, dojrzała ów przedmiot. Byla to łopata.
Zabiłeś je! — krzyknęła, powstawszy z tapczanu.
— Pochowałem je... nie żyło! — powtórzył zimno i uparcie.
Nie pamięta dobrze, co się wówczas stało...
Zdaje się, powaliła go na ziemię — przeskoczyła przezeń — i biegła w noc mroczną szukać mogiły dziecka...
A zaraz jakby nadeszła kara Boża...
Huknęło w powietrzu — osunęła się olbrzymia lawina śniegu i kamieni — zagrzebała dom, kuźnię, oborę, krowy, starca...
Ją uniosła w dolinę — nienaruszoną.
Odnaleźli ją ludzie — ponieśli nieprzytomną do szpitala — odratowali.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Kiedyś później poszła w góry tam, gdzie stało domowstwo jej dziada. Śród ruin znalazła szkatułkę Hansa.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

I ta szkatułka stała się jej najcenniejszą pamiątką świadectwem minionego szczęścia kochanki i matki — ach! tak krótkotrwałego.
Nie chciała tracić wiary, że jej miły uwodziciel kiedyś powróci. Zachowywała dla niego swoją cześć, przezeń sponiewieraną — wszystkie siły serca, pragnącego miłości. Zaprawdę była jednolubką — jakkolwiek nieraz krew biła w niej potężnemi pulsami, domagając się zaspokojenia praw młodej natury.
Ale zmagała się zawsze ze swoją żądzą. Wszędzie, gdzie była służącą gdzie napastowano ją nieraz zalotami, znajdowała sposób na uciszenie krwi namiętnej. Nocami otaczała szyję wieńcem z gwoździ — kłuła się jego szpilkami — zadawała sobie męki bez litości nad sobą. I radowała się, że nie sprzeniewierzyła się nigdy temu młodemu, pięknemu, wielkiemu, który musia ją porzucić bowiem było mu za ciasno w górskim wąwozie ale on przecie wróci do niej, wróci sławny, ogaty, kochający! Wierzyła w to niezłomnie... bo czyż inaczej zostawiłby jej bukiet niezapominajek i wianek z alpejskich szarotek — świadectwo swojej miłości?
Z czasem potrafiła ukoić swoją tęsknotę — sycona wiarą w powrót Hansa, umiała nawet być wesołą. Jej przedziwna natura — młoda i zdrowa — wiązała w sobie dwa sprzeczne dary: umiejętność niegasnącej pamięci i umiejętność zapominania się. Do zapominania pomagała jej nieustanność pracy — czasem spacer w górach, gdzie pojawiał się jej obraz ukochanego. Koił ją również śpiew. Miała wrażenie, że on ją słyszy zdaleka i na jej głos kiedyś przybiegnie. Był dla niej wszędzie — w górach, obłokach, wichrze, w kwiatach i piosence.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Widocznie zamykając szkatułkę, i chowając ją w skrytce podłogi, rozsypała trochę gwoździ. Znalazła ich kilka przypadkowo Marjetka. To właśnie tak rozgniewało Annę. Skarciła dziewczynkę i odpędziła ją od swojej skrytki. Miała wrażenie, że ktoś zuchwale sięgnął po jej tajemnicę — po tajemnicę jej miłości, macierzyństwa, hańby i szczęścia...
A podejrzliwa Miggeli tem uporczywiej jęła krążyć wpobliżu jej łóżka, — tam pod jedną ze spróchniałych desek krył się skarb Anny. Lada chwilę dziecko może go odkryć. Więc przepędziła je tem surowiej — cała dziecku bolesną nauczkę, mniemając, że odstraszy je od dalszych poszukiwań.
Co wpadło złośliwej dziewczynce do głowy, że mściła się wrzucając cichaczem gwoździe do mleka, lub wydobywając je pozornie z omletu? — nie wiedziała. Ostatecznie wypadało na to, że rozpieszczona „smarkata zapragnęła uwolnić się od opiekunki, która wbrew wszystkim, co wysługiwali się jej kaprysom, poważyła się zadać jej ból i, co gorsza, urazie jej „pańską dumę. Czyż nie nazywała siebie samej „małą sędziną z Glarus“?.. A tu jakaś chłopka... Anna Göldi... — —
Nie! niepodobna było tego wszystkiego tłomaczyć surowemu doktorowi. Miała-ż przyznać się do własności swojej — do owych gwoździ, świadków jej rozkoszy i mąk?... Przenigdy!
Zemsta małej Marji poszła dalej jeszcze.
Dziecko, jakby w przeczuciu jakiegoś sekretu, kryjącego się w zakazanem dlań miejscu przy nogach łóżka Anny, nie dopuściło, aby odchodząca zabrała swój skarb.
I znowu — niepodobna było zdradzić swej tajemnicy, sięgnąć po szkatułkę z gwoździami — — bodaj rzucić na siebie podejrzenie, że to ona w istocie dobywała stamtąd gwoździe i śruby, aby czynić zamachy na życie dziecka doktorostwa — choćby w niepojętym dla nikogo celu.
Z ciężkiem sercem Anna Göldi pozostawiła swój skarb. Może dziewczynka nie odkryje go pod podłogą, skąd nie udało się go wydobyć pod czujnem okiem złośliwej doktorowej. Może kiedyś uda się słudze powrócić do Glarus... i odebrać swój skarb, gdy czas załagodzi nieporozumienie między nią a państwem.
Zresztą może to będzie zbędne...
Hans tymczasem musi powrócić...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Powstała, zarzuciła znowu tłumoczek na plecy i szła przez gęstą mgłę, która nie pozwalała nic rozróżnić o kilka kroków.
Lecz ona znała dobrze drogę. Zmierzała do jedynego swego przyjaciela — starego Steinmüllera, bednarza, który mieszkał w sąsiedniej dolinie poza górą, którą przemierzała teraz żwawym krokiem. Z nim jednym pożegna się, zanim opuści te strony nazawsze.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Leopold Blumental.