<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Złoty Jasieńko
Podtytuł Powieść współczesna
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1869
Druk Drukarnia S. Lewentala
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Zimowym porankiem po piérwszym przymrozku, który szronem białym okrył dachy, pola i drzewa, jasnego dnia jaki się w téj porze nie często zdarza, powóz pocztowemi końmi zaprzężony zbliżał się po szosowanym gościńcu do małéj mieściny jeszcze na pół uśpionéj. Podróżny siedzący w powozie z ciekawością przyglądał się miejscu całkiem sobie nieznajomemu. Na płaszczyznie okolonéj w dali lasami nad stawem rozległym i rzeką rozłożone szeroko dość rozpościérało się miasteczko złożone z drewnianych w większéj części domów, ponad którém wieże dwóch kościołów i dachy kilku kamienic się wznosiły. W prawo jak gęsty las szarzały drzewa parku otaczającego dawny pałac dziedziców, dzisiaj opuszczony i na jakiś publiczny użytek zajęty. Miasteczko, chociaż od piérwszego miasta zaczynał się bruk i ulice miało szerokie pod sznur wyciągnięte, nie przedstawiało się bardzo świetnie. Składały je dworki z ogródkami dosyć jednostajnie zbudowane, a gdzieniegdzie wśród nich nieco pokaźniéj wyglądały apteka, poczta i zajazdy.
Podróżny kazał się wieźć do hotelu, a w któremże z podobnych miasteczek niéma warszawskiego hotelu? Był on i tu, ale niestety — mógłby się był skromniéj nazwać poprostu zajazdem lub gospodą.
Żydek rozbudzony ledwie wprowadził podróżnego do lichéj stancyjki w któréj jeszcze po niedawnym poprzedniku nie zamieciono pozostałości i nie zabrano siana wygniecionego na łóżku. Izba była zimna, okno niedomknięte, ranek mroźny a gospoda nieobiecująca. Nie dziw téż że podróżny niezrzucając płaszcza, w najgorszym humorze począł naglić o lepsze mieszkanie i samowar. Żydek razem zamiatał, obiecywał, tłumaczył się, ziéwał, drzwiami stukał i starał się okazać usłużnym.
Ledwie w pół godziny izdebka poczęła jakoś wyglądać weseléj; rozpalono ogień na kominie który trochę dymił za otwarciem drzwi, wniesiono samowar i posługacz stanął u drzwi. Dwa czy trzy razy otwarły się one, dla napraszających z miotełkami, szuwaksem i innemi drobnostkami kramarzy, którym opędzić się było trudno, gdy nareszcie sama gospodyni trzymająca sklep w hotelu, w którym tylko ptasiego mléka dostać nie było można, wtoczyła się poważnie. Posługacz zapobiegając aby i ją nie spotkał rozkaz wypchnięcia za drzwi, zarekomendował jako panią Chaję, właścicielkę warszawskiego hotelu.
Podróżny milczący i chmurny kiwnął głową, na różne pokusy rumu, wina, likworu, płótna, sukna nie raczył nawet odpowiedziéć, ale po przydługiém milczeniu ozwał się.
— Waćpani jesteś gospodynią?
— No tak, do usług pańskich.
— Waćpani więc powinnabyś tu znać w miasteczku wszystkich...?
— Czemu nie mam znać? odpowiedziała zbliżając się ciekawie.
— Tu nie dawno zmarł pan Wurmer?
— No tak, jego pochowali kilka dni temu?
— Miał on tu dworek? daleko?
— Jego dworek, w ulicy może piętnaście minut od mostu.
— Cóż tu o nim słychać?
— Słychać? czego miało być słychać? On sobie umarł spokojnie i nic nie słychać.
— Pozostała po nim córka?
— No, tak, panna Felicya, tak, ona u mnie zawsze kupuje wszystko.
— Miał być słyszę bogaty.
— Kto to tego może wiedziéć? odparła gospodyni jakoś dosyć obojętnie; jedni mówili że bogaty, drudzy nie wierzyli.
— A adwokat Rylski daleko ztąd mieszka? spytał przybyły.
— Zaraz za apteką.
I była chwila uroczystego milczenia, gospodyni badała oczyma przybyłego, podróżny myślał jakby się czegoś od niebardzo gadatliwéj jéjmości dowiedziéć.
— To pan pewnie za interesem jakim przyjechał? spytała.
— Po części — rzekł tajemniczo podróżny i spojrzał na zegarek. Ósméj niéma jeszcze, szepnął w duchu, mógłbym spocząć nim pan Rylski wstanie.
— Pan chce się widziéć z p. Rylskim?
— Zapewne.
— To Mordko pana zaprowadzi.
— Ale jeszcze zbyt rano.
Gospodyni nie odpowiedziała nic — przybyły wahać się zdawał od czego począć. Począł jednak od pożegnania pani Chai która wyszła bardzo powoli. Ona wiedziała już po co przybył podróżny, ale on nie dowiedział się od niéj ani słowa.
Po wyjściu prędko przeodział się gość i zawołał Mordka aby mu towarzyszył do adwokata. Zdawał miéć już plan osnuty i niecierpliwić się stratą czasu.
Ósma biła na zegarze u Franciszkanów, gdy się znaleźli w pustéj uliczce.
Rylski młody człowiek, szczęściem nie żonaty, ledwie był przywdział szlafrok gdy mu niespodziana wizyta przerwała przygotowanie do śniadania. Ale doktór i prawnik zawsze gotów być powinien.
— Daruj mi pan tak niesłychanie ranne odwiedziny, rzekł grzecznie wchodząc gość, jestem mecenas Szkalmierski z... i przybywam do kolegi w pilnym interesie.
Imię Szkalmierskiego nadto było znaném w okolicy, by p. Rylski nie uczuł się wielce szczęśliwym z tak znakomitego gościa. Począł więc porządkować, kłaniać się, prawić grzeczności i przeszedł z nim do zimnego saloniku, w którym pył na meblach świadczył, jak mało był odwiédzanym.
— Niech-że pan mecenas siada, a może zimno? może herbaty? począł Rylski z wiejską zapobiegliwą gościnnością.
— Po koleżeńsku i bez ceremonii, odparł Szkalmierski, przejdźmy do sypialnego pokoju i pomówmy otwarcie.
— Czémże służyć ci mogę?
— Oto historyą cała, przybywam jak umocowany od córki zmarłego kapitana Wurmera, dla likwidacyi spadku po nim, z nadzieją że mi pan będziesz pomocnym. Nawzajem jeśli ja w czém panu służyć mogę w... ofiaruję się wzajemnością wypłacić.
Rylski spojrzał bacznie na mecenasa, jakby się namyślał tymczasem co odpowiedziéć. Cały jestem na usługi, rzekł po chwili.
— Objaśnijcie mnie najprzód proszę, jak te rzeczy stoją.
— Powiem wam o ile znam, powoli rozpoczął adwokat podając cygaro, które starannie wybrał z jakiegoś wydobytego pudełka. Znaliście kapitana?
— Nikogo i nie wiem nic.
— Mam mówić otwarcie?
— Zdaje mi się, uśmiéchając rzekł mecenas, że inaczéj na nicby się nasza konferencya nie przydała. Potrzebuję zdać sobie sprawę z położenia.
— Nie wiecie więc kto był kapitan?
— Nie mam wyobrażenia, słyszałem tylko że był skąpym.
— Skąpym!! rozśmiał się Rylski, skąpym, nie! ani nawet skąpcem, co już więcéj znaczy, ani sknerą, ani kutwą, to są jeszcze wyrazy malujące oszczędność śmiészną, a kapitana skąpstwo było posunięte do szału i okrucieństwa, do tragiczności. Kapitan miał majątek który sprzedał od lat wielu, osiadł w dworku tutaj i trudnił się — lichwą.
Żył tak że się literalnie zamorzył głodem i że ile razy był chorym, doktór zamiast lekarstwa we flaszkach przepisywał mu buliony. Tę namiętność przelał on na córkę, pannę Felicyą, która razem z nim żyła, mieszkała, marła z niedostatku i prowadziła rachunki.
Co się działo w tym dworku, nikt dobrze wiedziéć nie mógł, bo nigdy nikogo tam nie pojmowano. Jedna izba naga i pusta służyła za salę audjencyonalną dla interesantów — bez interesu nikt się tam nie docisnął. Sługa stara głuchoniema, może umyślnie dobrana, od lat wielu starczyła na to osobliwsze gospodarstwo.
Miarkujesz pan że kilkadziesiąt lat takiego skąpstwa mogło wydać świetne owoce. Ale czy pańska klientka baronowa Żabicka z nich będzie korzystać przynajmniéj teraz, dopóki żyje panna Felicya, o tém wątpię. Kapitan kochał tę córkę którą miał przy sobie, któréj ufał że kochanych kapitałów jego nie roztrwoni, musiał jéj prawie wszystko zostawić. Baronowéj od bardzo dawna nie widywał, ostygł dla niéj. Czy zaś panna Felicya zechce przypuścić do spadku siostrę, mając po sobie testament?
— Jakto? jest więc testament?
— Słychać że jest, ale ma być otwarty za przybyciem baronowéj lub kogoś od niéj umocowanego.
— A więc właśnie w porę przybywam. Rylski lekko ruszył ramionami.
— O testamencie chodzą tylko pogłoski; co zawiera pan Bóg wiedziéć raczy. Ale jakże przypuścić, żeby żyjąc ze starym, panna Felicya się nie dopilnowała, będąc tak chciwą jak ojciec?
— Na cóż się te bogactwa jéj zdały? zapytał mecenas; jest niemłoda, ułomna podobno.
— Jest stara i kaleka — przerwał Rylski, jest poczwarna, ale téż piéniądz jedyną jest jéj pociechą, niéma rodziny, niéma nadziei przyszłości.
Mecenas się zamyślił.
— Jak sądzisz kolego? czy nie wypadałoby mi pójść się naprzód samemu jéj zaprezentować z listem od siostry, a was prosić abyś sądowych delegatów wezwał na południe dla otwarcia testamentu.
— Bardzo dobrze, idźcie się rozpatrzcie, rzekł uśmiéchając Rylski — ja wam ztąd dworek pokażę, ot tam w ulicy ku końcowi, najbiédniejszy z pozoru, gdzie sztachety opadły.
— Ale to będzie zawcześnie?
Rylski się rozśmiał.
— U kapitana i kapitanównéj dzień się zaczyna od brzasku a kończy z zachodem słońca, ceremonii tam niéma. Możecie iść kiedy się wam podoba.
Mecenas westchnął.
— Ciężka sprawa, rzekł — jeśli jest testament.
— Ba! w testamencie może się znaléźć jakaś nieformalność.
— Tak, i z niéj wywiązać proces, dodał mecenas.
— Tém lepiéj dla nas! śmiejąc się zawołał Rylski.
— Ha no! bądź co bądź, zobaczymy!
Wstał Szkalmierski i podał rękę gospodarzowi. — Na obiedzie jesteś pan u mnie, obiad gospodarski, ale inaczéj z głodu byś umarł w miasteczku, bo panna Felicya z pewnością pana nie nakarmi. Ja tymczasem przygotuję sądowych panów. Wracając od kapitanównéj zajdźcie do mnie. W hotelu nie macie co robić, a jeśliby mnie w domu nie było, posiedzicie z cygarem.
— Dziękuję serdecznie za tak uprzejmą gościnność.
Rylski który był otwartym, wesołym, poczciwego charakteru człowiekiem, skłonił się tylko i uśmiéchnął.
Zdala już siedziba nieboszczyka kapitana nie wyglądała tak świetnie, dworki otaczające ją były liche, domek skąpca najmizerniejszy ze wszystkich.
Poopadałe sztachety zagrodzono chrustem; furtka była przegniła i podziurawiona, dach na budynku zielony od mchów. Szkalmierski wszedł i zapukał do drzwi zamkniętych. Ale musiał po kilkakroć powtórzyć uderzenie, nim odryglowano je i blada twarz kobiéty z głową chustką nieokréślonego koloru obwiązaną, pokazała się przez szczelinę.
— Kto tam? czego?
— Przybywam z listem od pani baronowéj Żabickiéj, dla widzenia się w interesie z panną Felicyą.
Jedno oko patrzało nań przez szparę gdy mówił, oko oprawne w czerwoną powiekę pomarszczoną, ale bystre i jasne. Z początku nie było odpowiedzi.
— Kto taki? co takiego? z cicha spytano. Mecenas powtórzył.
— Proszę o list.
— Szkalmierski podał go przez szparę.
Wysunęła się poń blada, sucha, koścista, z niezmiernie długiemi palcami ręka i pochwyciła prędko.
— Zaraz, rzekł głos, czekaj pan.
Drzwi się przymknęły, chód dał słyszéć wewnątrz. Mecenas oparty o ścianę czekał posłuszny.
Dobry kwadrans upłynął, otworzono. Sień była ciemna, przed wchodzącym sunęła się postać dziwna, poczwarnie mała, osłoniona chustą szarą która okrywała głowę i spadała do stóp. Nie zwróciła ona twarzy ku niemu ale go poprzedzała zwolna, otwarła drzwi pokoju przyciemnionego i pustego. Dopiéro tu odwróciła się ta istota twarzą ku gościowi, który o mało na widok jéj się nie cofnął.
Na małém skurczoném ciele, wciśnięta między wystające wysoko ramiona osadzona była głowa i twarz nadzwyczaj długa a ogromna, blada, straszna, tém bardziéj olbrzymiejąca że karłowata postać ledwie dwa razy była większą od téj maski. Rysy odpowiadały wyrazowi postaci. Świeciły oczy na żółtéj przestrzeni bez rumieńca, wśród któréj jak cięciem pałasza rozrąbane zdały się usta szerokie opadające w dół, z ledwie dostrzeżonemi wargami. Wystająca naprzód broda, jeszcze poczwarności dodawała fizyognomii. Chustka narzucona kryła czoło i całe ciemne, liche, brudne ubranie. Chustkę tę gorączkowo poprawiały nieustannie dwie ręce wielkie o długich niezmiernie palcach.
Wskazała mecenasowi krzesło nie mówiąc słowa, a sama zajęła drugie.
Szkalmierski patrzył na nią, czekając może poczęcia rozmowy, ale panna Felicya milczała trochę zmieszana a może i gniewna. Brwi jéj ściągały się i na czole występowały dwa fałdy groźne, które je prostopadle przecinały.
— Wszak z panną Felicyą Wurmer mam zaszczyt mówić?
— A tak, suchy ozwał się głos.
— Jestem mecenas Szkalmierski.
— Wiem.
— Przybywam umocowany.
— Wiem.
— Pani baronowa sama przybyć nie mogąc, żądała abym ją zastąpił w formalnościach.
— Dobrze.
— Nieboszczyk kapitan zostawił pono testament.
— Tak.
— Będzie więc można go otworzyć?
— Można.
Widocznie panna Felicya unikała rozmowy.
— Jeśli pani pozwoli to o południu.
Znowu milczenie.
— Zapewne pozostałości zostały opieczętowane?
— Tak — za życia jeszcze — za życia.
Mecenas wstał, nie wiedział już co daléj mówić i czynić. — Zdaje mi się żem przyszedł nie w porę.
Po chustce znać było że panna ruszyła ramionami.
— Wszystko jedno.
— Ja pani zawadzam, może późniéj?
— Ale czegóż pan chcesz? odezwała się nagle podnosząc rękę.
— Zdaje mi się że to pani wiadomo.
Znowu ruszyła ramionami.
— No! no! testament! rzekła — testament, niech będzie testament.
Mecenas nieprzywykły do tak dzikiego i surowego obejścia, człowiek gładki, w surduciku obcisłym od Chabou z Warszawy, marzył, trząsł się i nie mógł trafić do końca. Patrzył na pannę Felicyą — która w końcu najniespodziewaniéj rozśmiała mu się w nos.
Szkalmierski poczerwieniał.
Nagle ta osoba ciągle tak milcząca, poczęła szybko mówić, patrząc mu w oczy z rodzajem obłąkania.
— Tak — testament, otwórzcie testament, otwórzcie trumnę, otwórzcie ciało, kiedyście przyjechali szukać piéniędzy, tylko piéniędzy. Kapitan może co połknął umiérając? cha! cha! Póki żył nie było nikogo, nie dowiadywał się nikt, nie znałam pani siostry, a teraz siostra się znalazła, naturalnie — testament! ha! ha!
Usiadła na krześle i spuściła głowę.
— Czy pan masz siostrę? czy pan masz ojca??
Mecenas pobladł słysząc to gwałtowne pytanie; mruknął coś niewyraźnie.
— Zgłoszą się zapewne do pana po śmierci, gdy napiszesz testament! ha! ha!
Splasnęła w szerokie dłonie.
— Ale naturalnie, pocóż familia? po to aby były spadki. Wszak i do mnie jak będę w trumnie zgłoszą się pewnie choć mnie za życia nie znali! Testament to dobra rzecz, dobra rzecz. Nie orzesz, nie siejesz, zadzwonili po nieboszczyku i wdziewasz jego pot, głód, grzechy lub cnoty, ani Bóg zapłać nie powiedziawszy. O! testament to ładna rzecz.
— Proszę pani — odezwał się opamiętawszy nieco Szkalmierski z pewną powagą urzędową — posłów ani ścinają ani wieszają, ja tu jestem człowiekiem obcym, przysłanym tylko. Jeśli są winy jakie, nie moje.
— Ale jakież winy? co za winy? Ja mówię jak się dzieje na świecie, proste rzeczy, powszednie. Któżby śmiał się skarżyć albo gniéwać. Toby było pocieszne, nieprawdaż? Każdy żyje dla siebie.
— Panu tu zimno? zapytała szydersko, cóż robić? u mnie nie palono. Ojciec nie palił nigdy, nawykłam do zimna, musiałam; nawykłam tak do wszystkiego, bo któżby był starego pilnował gdyby nie stara kaleka. Musiałam żyć jak żył. Ludzie mówią że dla testamentu, zobaczymy ten testament, ha! ha! ładna rzecz testament.
Mecenasa jakiś przestrach ogarniał, zdawało mu się że śnił, że był na jakimś nowym świecie innych obyczajów, strasznym, bezlitośnym, chciał się już co najprędzéj wycofać i wstał znowu.
— Więc o dwunastéj?
— Kiedy się podoba. Uśmiéchnęła się strasznie, ale wśród śmiéchu zaszła się od okrutnego płaczu i upadła znowu na krzesło, wskazując tylko drzwi ręką. Szkalmierski wyniósł się co najprędzéj i sam nie wiedział jak się znalazł w dworku Rylskiego.
Dziwaczny obraz panny Felicyi stał mu jak widmo senne przed oczyma.
Adwokat był już z powrotem, przywitał go w progu. — Widziałeś pan pannę Felicyą?
— Widziałem, widziałem, odparł Szkalmierski ze wzdrygnięciem dreszczu, znasz ją pan.
— Nie — widywałem tylko zdaleka.
— Czy nie jest obłąkaną?
— O! bynajmniéj! żal po ojcu tak ją czyni dziwaczną, mówią że po całych dniach i nocach płacze.
Na tém skończyła się rozmowa. Szkalmierski mocno się zamyślał. O samém południu urzędnicy zeszli się do Rylskiego i całe grono prawników uroczyście udało się w głębokiém milczeniu do dworku. Drzwi zastali otworem.
W pokoju owym pustym i zimnym z oczyma suchemi, milcząca siedziała na kanapce w kącie panna Felicya.
Nie odpowiedziała nawet ukłonem wchodzącym, zdawała się nieprzytomną.
Po sprawdzeniu pieczęci, podpisów i dopełnieniu formalności, zasiedli wszyscy. Sędzia rozpoczął głośno czytanie testamentu.
Napisany tradycyonalną formą, wymienił on naprzód bardzo szczegółowie i dokładnie stan czynny kapitana Wurmera. W rozmaitych monetach, miejscach, na różnych zresztą fantach wyliczonych było około sta tysięcy czerwonych złotych, summa ogromna, która zdziwiła nawet tych co się spodziewali wielkiego spadku. Większa część była w gotowiźnie i za życia opieczętowana. Dla tych co znali stosunki domowe, nieulegało wątpliwości że cała ta fortuna musiała być zapisana pannie Felicyi, w nadziei téj nawet młody pomocnik sędziego, wcale nie szpetny ale goły jak święty turecki brunecik, przypatrywał się dziedziczce usiłując wmówić w siebie że gotówby był się z nią ożenić i nie bardzo ją męczyć, gdy... z największém podziwieniem, czytający doszedł do wyrazów:
„Majątek ten mój pracowitém życiem zarobiony, na wyraźne żądanie córki mojéj najukochańszéj Felicyi, któréj go w całości przeznaczyłem, gdyż ona jedna była podporą, pociechą i towarzyszką starości mojéj — dzielę w równych częściach przekazując go w połowie téjże córce méj Felicyi Wurmer, w drugiéj baronowéj Żabickiéj, z domu Wurmer, młodszéj córce méj, z tym jednak warunkiem iż dochody tylko z niego pobiérać ma, kapitałem nie rozporządza, a jeśliby bezpotomnie zmarła, przechodzi on w całości na moję młodszą córkę Felicyą, która bezwarunkowo tak swoją częścią, jak późniéj drugą, jeśliby na nią spadła, rozporządzać, dać, darować i przekazywać ma prawo.“
Głęboka cisza panowała w pokoju. Brunecik znajdował że i tak posag panny Felicyi był jeszcze bardzo piękny, twarz mecenasa z zielonéj w początku stała się rumianą, oko jego błysnęło. Wszyscy patrzyli na Felicyą która osłoniona chustką, siedziała jak posąg milcząca. Na kilka zapytań rzuconych, odpowiedziała tylko głowy skinieniem, jakby się co najrychléj pozbyć chciała nieproszonych gości.
Wszyscy téź pobrali za kapelusze i powoli się wynieśli. Mecenas tylko uważał za właściwe pozostać chwilę.
— Czekam, rzekł wstając, na rozkazy pani.
— Na rozkazy, tak, ja teraz rozkazuję, rzekła szydersko — nic, nic — powiédz pan siostrze że nie piszę, swoje odbierze. Niech nie dziękuje, nie potrzebuję, widziéć się nie chcę. Testament, prawda! nie spodziewaliście się takiego testamentu? Felicya miała skraść wszystko, mogła! o! mogła. Wiész dlaczego? oto dlatego — powiedz jéj, powiédz to, że ten piéniądz uczyni ją tak nieszczęśliwą jakem ja była i jestem. Prawda panie? oryginalna zemsta dać komu taki majątek. Ale inaczéj byłaby na łasce, spokojną, biédną, teraz się z nią łajdak ożeni, będzie oszukiwał i każdy dukat ojcowski odpłacze, odpłacze, jak ja odpłakałam.
I łzy potoczyły się jéj z oczów.
— Pani dobrodziejka jesteś rozżaloną, rzekł grzecznie mecenas, być może bardzo słusznie, ale cóż ja temu winienem?
— A cóż cię to boli? zapytała, tyś najemnik zapłacony? odnieś co ci dano.
Ruszyła ramionami.
— Tylko żal i położenie pani, rzekł grzecznie Szkalmierski, może takie obejście się ze mną usprawiedliwić?
— Jakie obejście? obruszyła się kobiéta, człowieku o miodowych słówkach? chciałeś żebym ci kłamała? po co? ja nie umiem kłamać, jam nie kobiéta jak drugie, ja jestem harpia co wydziéra piéniądze z wnętrzności ludziom i siedzi na nich broniąc ich pazurami.
Podniosła rąk dwoje i palce wygięte, a mecenas się cofnął.
— Niebój się, rzekła — oczów ci nie wydrapię. Coś mi ty? lalka! Gdybym teraz chciała sto takich lalek znajdę co pójdą mi przysięgać wierność u ołtarza Mam dukaty? mam dukaty? prawda.
Popatrzyła mu w oczy śmiejąc się.
— I tybyś może ożenił się ze mną? cha! cha.
Szkalmierski zadrżał. — Pani! to szyderstwo, czyż zasłużyłem.
— Musiałeś zasłużyć! ja nie wiem! ja nie wiem, na świecie wszystko zasłużone, wszystko sprawiedliwe, wszystko. Gdy kogo pies wściekły pokąsa, zasłużył, musiał kiedyś kogoś ukąsić, gdy cegła spadnie i zabije, zasłużył.
Zadyszana rozśmiała się. Nie było to obłąkanie, ale dziwny stan gorączkowéj rozpaczy.
— Radbym bardziéj łagodne słowa zanieść od siostry do siostry, rzekł — napisz pani.
— Nie umiem pisać, nie chcę pisać, nie będę pisać, powiedz jéj co mówię, piéniądze złożę w banku, dochód sobie zabierze, ale między nami niéma, nie było, nie będzie nic wspólnego. Tak! interesów żadnych i listów i odwiédzin.
— Uwolń że mnie pan teraz od swego słodkiego uśmiechu, i — idź sobie.
To mówiąc, za wychodzącym mecenasem drzwi silnie zatrzasnęła, i w téjże chwili dziwnym głosem zaszlochała.
Dreszcze przeszły po skórze prawnika, jakkolwiek zresztą bardzo obojętnego; milcząc opuścił dworek dla naradzenia się z p. Rylskim, co mu daléj czynić wypadało.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.