<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Złoty Jasieńko
Podtytuł Powieść współczesna
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1869
Druk Drukarnia S. Lewentala
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Na trzeciém piętrze w kamienicy w któréj mieszkała Tekla, mieściła się teraz biédna Mateuszowa. Wilmuś wynajął dla niéj izdebkę z alkierzykiem, urządził jak umiał najlepiéj i ażeby czuwać nad nią, sam zamieszkał w tym domu pod strychem. Było mu tam najniewygodniéj w świecie, ale młodość i nawyknienie nędzy czyniły ją znośną, a cieszył się niewymownie iż on matkę mógł utrzymywać i że do jéj serca powrócił.
Wieczorami on i Tekla przychodzili posługiwać staruszce, oprócz tego Wilmuś wśród dnia kilka razy zaglądał, drwa przysposabiał, latał po posyłki, jeśli ich się poczciwa panna Tekla nie podjęła.
Mateuszowa po owéj scenie straszliwéj w domu Złotego Jasieńka, wypchnięta za drzwi, w piérwszéj chwili, postradała prawie zmysły. Ogarnął ją żal niewysłowiony, nie pamiętała dobrze jakie sławo straszne schodząc z tego progu wyrzekła, wyrzucała sobie że nie zniosła z pokorą i cierpliwością wypadku, w którym, jak teraz mówiła, złoty Jasieńko nic nie był winien, tylko ona.
— Bo po co mnie tam cisnąć się było, kiedy on zakazał!! mówiła.
Gdy we łzach, rozżalona, nieprzytomna przywlokła się do swojego mieszkania, Wilmuś i Tekla skorzystali z jéj usposobienia, aby ją gwałtem niemal wyrwać z rąk niewdzięcznego syna. Wilmuś ukląkł, błagając ją aby się mu powierzyła, Tekla go poparła przyrzekając pomoc i posługę, ofiarowała się zaraz wynaléźć mieszkanie, porwano staruszkę i w mgnieniu oka przeniesiono ją na nową siedzibę.
Ale gdy piérwszy gniew i żal począł się rozchodzić, Mateuszowa zapomniawszy winę Jasieńka, pamiętała na to tylko że teraz już wyrzec się musi wszelkiéj nadziei widzenia go, że między nimi stanął Wilmuś, że syna tamtego przeklęła. Wypadek ten jak sen gorączkowy ją dręczył — wytłumaczyła sobie wreszcie że tego nie spełniła i modliła się aby jéj Bóg to uniesienie przebaczył.
Teraz gdy już Jasieńko dla niéj był straconym, wydawał się niewinnym.
Napróżno Wilmuś otaczał ją miłością, poszanowaniem, staraniem, pieszczotami, miała do niego żal że ją dziecka najmilszego pozbawił, gryzła się, a gdy została samą, płakała, dręczyła się. Kryjąc się z tém, chodziła po kościołach, po ulicach, żeby gdziekolwiek choć zdala zobaczyć ukochanego.
Miłość nawet macierzyńska ma te niewytłumaczone słabości, w których nad sercem zapanować rozum nie może, kłamała sobie sama aby go uniewinnić, kochała go jak przedtém, tęskniła po nim więcéj niż kiedy, bo tęsknotę zwiększała ta myśl okropna, że już go nigdy, nigdy więcéj nie zobaczy.
Po tysiączny raz powtórzyć tu potrzeba: serce, przepaść. A serce matki jest najpotężniejszém z serc na ziemi i miłość matki jest jedyną któréj nic osłabić nie może. Cóż się tam z niém dziać musiało!
W krótkim przeciągu czasu te połykane łzy, ta boleść tajona, cierpienie wewnątrz ukryte, zmieniły staruszkę do niepoznania, upadała na siłach, mówiła coraz mniéj, nie zajmowała się niczém.
Wstawszy z rana, machinalnie nakarmiona siadała z pończochą pod oknem zamyślona i siedziała tak aż póki jéj nieodwołano a łzy ciekły na tę pończochę, którą niegdyś robiła dla Jasieńka. Często Tekla która wyrywała się do niéj aby biédną rozerwać, słowa się od niéj dopytać nie mogła a nigdy się jéj prawie nie udało wyciągnąć na dłuższą rozmowę. Odpowiadała pół słowami, patrzyła nie widząc, zapominała o sobie. Wilmuś jéj przypominał tamtego.
Wdzięczną mu była za jego serce dla siebie, ale żal miała że — on ją Jasieńka pozbawił. Chłopak to widział, czuł, rozumiał i znosił z pokorą. Jątrzyło go to tylko przeciw bratu, którego nienawidził.
Wieczorem, gdy już pracować albo nie było można, albo taką robotę dobrał że ją mógł przynieść z sobą do izdebki matczynéj, schodzili we troje, Wilmuś umiał tak prowadzić rozmowę, ażeby mógł nią Mateuszowę zająć i rozerwać. Służyła mu do tego dobrze Tekla. Tak nawykł on do niéj, oszacował ją, pokochał, ale jak siostrę. Nie było to uczucie gwałtowne, młodzieńcze którego wiele wyszafował Wilmuś na bardzo płoche miłostki, ale spokojne przywiązanie dla istoty, któréj się trochę lękał i z którą nie śmiałby był nawet na swój dawny sposób pożartować. Łączyła ich miłość dla staruszki, może trochę, wspólny dziś wstręt do człowieka co i Tekli życie zatruł, a na ostatek poczciwe dwa serca, które nie mogą zbliżywszy się pozostać sobie obojętnemi. Tekla téż mimo wszystkich wad Wilmusia, może dlatego że charaktery ich się niezmiérnie różniły, polubiła go, przywiązała się doń.
I znośném byłoby to ciche życie dwojga istot, a każdy dzień by mocniéj węzły między niemi ściągał, gdyby nie widoczny upadek na siłach, naostatek choroba Mateuszowéj.
Z początku nie można tego było nazwać nawet chorobą, tylko wielkim i głębokim żalem, ale zwolna żal przeszedł w osłupienie, zdrętwienie, zwątlił sił resztę i zmienił się w groźne wycieńczenie. Potrzeba było wezwać lekarza, który przepisał leki, ale głównie obwiniał sam wiek i moralne wpływy. Jakże je było usunąć! Lekarstwa które wzmacniać miały, budziły gorączkę, nie pomagały.
Z każdym dniem było widocznie gorzéj a gorzéj. Mateuszowa mówiła mało, w końcu prawie nic, nie przyjmowała pokarmów, chodzić nie mogła, modliła się z nałogu, jednę tylko powtarzając modlitewkę lub jednę cząstkę modlitwy. Książkę rozłożywszy na kolanach machinalnie, zaczynała litanią i piérwsze jéj wiérsze szeptała dzień cały. Stawała się dzieckiem niemal. Tekla musiała ją karmić. Wilmusia jakby niekiedy nie poznawała. Jednego dnia nie wstała z łóżka, doktór przyszedł, poruszał ramionami i dał Tekli do zrozumienia że on tu nie ma co robić.
Syn i ona nie odstępowali jéj łoża. Pod wieczór zdawała się ocucać, ale po to tylko, by płakać. Z ust jéj wyrywało się imię — Jasieńka.
Na usilne pytania i nalegania odpowiadała im łzami.
Na chwilę wyszedł był Wilmuś, stara zdawała się to słyszéć, podniosła się na łokciu, obejrzała trwożliwie i pochwyciła za rękę siedzącą przy niéj Teklę.
— Mój ty dobry aniele — rzekła — pójdź, błagam cię, do niego, proś, błagaj niech przyjdzie, bo ja umiéram, niech ja go pobłogosławię.
Tekla zadrżała; jéj pójść do tego człowieka, który ją równie jak rodzoną matkę odepchnął z nielitościwą wzgardą, ale możnaż było staruszce co odpowiedziéć, umiérającéj odmówić?
Położenie było trudném, Tekla sparła głowę na rękach — myślała.
Ale Mateuszowa trzymała ją drżącą dłonią i powtarzała ciągle:
— Na rany Chrystusa, pójdź! powiédz mu, niech przyjdzie, chcę zdjąć to nieszczęsne przekleństwo z głowy jego.
— Pani, odezwało się dziéwczę, ale cóż powiéć Wilhelm?
— On nic nie powié, on ostatnią moję wolę poszanuje, powiédz mu idź.
Oddawna Mateuszowa nie zdobyła się na tyle słów i na taką woli energią; strasznego coś było w blasku jéj oczów, w drżeniu warg, w głosie, w ruchach niespokojnych. Oprzéć się jéj było niepodobna.
Tekla wysunęła się, biegnąc przeciwko Wilmusia który powracał.
— Panie Wilhelmie — co my poczniemy, matka, matka przed śmiercią domaga się go widziéć, wysyła mnie po niego, prosi was abyście nie przeczyli jéj tego.
— Spodziéwałem się że tak będzie — rzekł spokojnie młody człowiek — byłem tego pewnym. Ale jakże wy pójdziecie? a mnie tam do niego niepodobna.
— A! niepodobna i mnie! zawołała ręce łamiąc Tekla, a jednak — muszę.
— Nie, kochana panno Teklo. Nienawidzę tego człowieka i przyznacie mi, mam za co, ale wola umierającéj święta. Niech przyjdzie, zwiększy to jego winę. I panna iść po niego nie potrzebujesz, dodał Wilmuś, ja go sprowadzę.
— Wy nie możecie iść, on was gotów...
— Nie lękajcie się, ja nie pójdę, ale znajdę kogoś co go tu przyprowadzi.
— A! gdyby to było możliwe, żebyście mnie oszczędzili tego kiélicha goryczy.
— Siedźcie przy matce, ja idę.
— Ale czy on przyjść zechce? dodała Tekla, abym go może zmusiła.
— I ja potrafię.
— Zlituj się, żadnego gwałtu.
— Ja sam nie pójdę, znajdę kogoś co mnie zastąpi i będzie wiedział jak sobie począć.
Nie czekając odpowiedzi; Wilmuś porwał za czapkę i wybiegł wprost do Tramińskiego. Była to właśnie godzina w któréj on zwykł powracać do domu, trafiło się tak szczęśliwie, że się na drodze spotkali. Po twarzy Wilmusia poznał stary że mu się coś przytrafić musiało. Chwycił Tramińskiego za rękę i zawołał:
— Ojcze mój, na miłość Boga cię zaklinam wróć się ze mną. Nigdy w życiu o nic cię nie poproszę, zrób mi to o co cię błagać będę.
Tramiński stanął przestraszony.
— Co ci się stało?
— Nic — nic, słuchaj, chodź razem, a w drodze opowiem ci wszystko.
Z trwogą wpatrywał się kancelista w rozognione lice młodego człowieka.
— Mam matkę, rzekł Wilmuś, matkę która kona. Dwóch było nas u matki, ale jeden wziął całe jéj serce, omyliła się biédna, nie był go wart. Ten syn wypędził ją z domu swego, wyparł się jéj, zatruł jéj życia ostatek, doprowadził do grobu, ale ona go kocha. Ten brat i mnie wygnał i zmusił matkę by się mnie wyrzekła; ja do niego pójść nie mogę, zabiłbym go może. Ojcze! idź ty! idź ty! powiedz mu że umierająca święta matka, chce go raz przed śmiercią widziéć jeszcze.
— Rozumiesz mnie ojcze — dodał Wilmuś który mówił szybko przerywanym głosem, rozumiész mnie, będziesz miał litość nad starą. Powiédz mu że mnie nie zobaczy, że go nie tknę. Nie chcę być matce zawadą do ostatniéj chwili szczęścia na ziemi. Ona go kochała, ona go kocha. Niech przyjdzie!
Tramiński stał drżący.
— Rozumiem, rzekł, ale gdzież ten brat, ja go nie znam, ja nie wiem.
— Znasz go, odparł Wilmuś, tym bratem, tym synem, jest mecenas Szkalmierski.
Musiał powtórzyć gdyż zrazu nie zrozumiał go Tramiński, a gdy nareszcie pewnym był że mu się nie przysłyszało, porwał się za głowę, nie znajdując słowa na ustach. Ale po rozmyśle krótkim popędził szybko ku mieszkaniu mecenasa. Kilka kroków Wilmuś go przeprowadził.
— Ojcze — dodał — jeszcze ci powiem, mnie tam nie będzie, ten człowiek boi się tego, którego skrzywdził, ten człowiek co matkę wypchnął ze swego domu, co się jéj ubóstwa wstydził, może odmówić ostatniéj posługi, on nie ma serca, czucia, sumienia, on może nie chciéć przyjść do niéj nawet po błogosławieństwo; powiédz mu, że naówczas ja go za uszy jak psa do jéj łoża przyciągnę.
Tramiński wylękły tą gwałtownością, ale przerażony szkaradą, oburzony postępowaniem Szkalmierskiego, machnął tylko ręką, był i czuł się dosyć silnym ażeby spełnić co mu polecono.
Wilmuś jak słup, oparty o mur, pozostał sam w milczeniu.
Pora była niezbyt późna, niedochodząc do kamienicy Leonarda, Tramiński postrzegł światło w oknach, był więc pewnym że winowajcę zastanie. Czasu nie miał na rozmysły długie, śmielej niż kiedykolwiek przebiegł wschody, i zastawszy Jacka na straży w przedpokoju, rzekł mu.
— Idź do pana i powiédz mu, że przyszedł stary Tramiński z interesem w którym o życie chodzi i minuty niéma do stracenia. Powtórzył jeszcze głosem drżącym.
— Powiédz, że o życie chodzi.
Jacek który nigdy jeszcze nic podobnego nie słyszał, tak się uląkł, iż nie zamknąwszy drzwi wpadł do salonu, w którym pięciu młodych urwisów siedziało nad kartami. Tym razem gospodarz był przy banku; zobaczywszy zbladłego sługę, a będąc po kieliszkach i obiedzie, zawołał nań:
— Czego chcesz!
— Ja, ja nic, ale tu czeka stary, stary Tramiński.
— Stary Tramiński! co mi tam stary Tramiński, powiedz mu niech idzie do stu tysięcy.
— Czego stoisz, trutniu jakiś?
— Ale on powiada że to interes w którym o życie chodzi i minuty niéma do stracenia.
Szkalmierski pobladł nieco, zawahał się.
— Idź, idź krzyknął ktoś z boku.
— Ale idźże.
Niepewien co go spotka, z tém uczuciem które przysłowie nasze tak dobrze wyraża, mówiąc że na złodzieju czapka gore, wyszedł Szkalmierski do sieni.
Widok Tramińskiego mógł go przestraszyć, stary ledwie się trzymał na nogach, oparty był o ścianę, blady jak ona.
— Cóż tam znowu? zapytał Szkalmierski.
— Matka twoja kona, matka kona! idź ze mną, chce cię widziéć.
Jakkolwiek bez czucia, mecenas zadrżał, zbladł także, nie umiał odpowiedziéć nic, machinalnie sięgnął po kapelusz jaki znalazł, nie rzekł słowa i zaczął schodzić ze wschodów.
Dopiéro gdy byli u dołu, zatrzymał się i słabym głosem spytał.
— Brat?
— Niéma go tam, i nie będzie, idź! idź!
A widząc że słabnie i waha się Szkalmierski, porwał go pod rękę, otworzył drzwi. Znaleźli się w ulicy. Dorożka czyjaś stała przed kamienicą, siedli w nią milczący. Tramiński któremu Wilmuś powiedział gdzie jéj szukać mają, kazał pośpieszać woźnicy.
Odległość nie była wielka, stanęli wprędce przed kamienicą pustą, milczącą, ponurą jak grób. Tramiński doprowadził go do trzeciego piętra, tu gdy się ich kroki słyszéć dały, niewidzialna ręka otwarła drzwi.
Szkalmierski jakby pchany siłą jakąś, wszedł do przyciemnionéj izdebki, i obejrzał się trwożnie. Nie było w niéj nikogo, na łożu w kątku, poruszała się ledwie dostrzeżona o mroku blada głowa staruszki. Oczy jéj i serce zoczyły kochanego, wyciągnęła ręce z przerażającym krzykiem.
— On, Jasieńko! I padła wysilona na łoże.
Szkalmierski zwolna zbliżył się ku niéj, w głowie jeszcze mu szumiało wino, wesołość, karty, wrzask towarzyszów, nie był przytomny, nie wiedział jak się tu znalazł, ale powoli trwoga grobowa i chłód jakiś go ogarniał. Oczy po blaskach, po ciemności z ciężkością oswajały się z tym półcieniem izdebki, ale stara widziała go w całym blasku swego przywiązania.
Ostatek sił dobyła aby go pochwycić za rękę gorącą jeszcze od kart i kielicha.
— Jasieńku, rzekła, tyś dobry, tyś poczciwy, ty przypadłeś do staréj matki. Bóg ci to zapłaci. Daruj mi, przebacz, zapomnij winy, jam ciebie tak kochała. Niech cię Bóg błogosławi.
Tu głos jéj zamarł w piersi.
— To nieprawda, rzekła — ja ciebie nigdy nie przeklinałam, jam nie winna, nie miéj żalu, jam matka! Ty moje dziecko jedyne. Zbliż się, niech ciebie zobaczę i obraz twój poniosę na tamten świat.
Zapłakała biédna i w tym szlochu jak uderzenie piorunu przyszła — śmierć. Dłoń którą chwyciła syna rękę, powoli stygła, ale nie puściła go, czuł uciekające z niéj drżenie życia, ciepło, a potém lodowaty chłód śmierci i kamienny uścisk trupa.
Mateuszowa nie żyła.
Milczenie panowało do koła, Szkalmierski stał strwożony, nie śmiejąc się ruszyć a czując że mu sił braknie, że włosy powstają mu na głowie, że uścisk grobu życie zeń wyciąga.
Nagle wyrwał rękę i dłoń staréj matki opadła na łóżko. Mecenas nie oglądając się, nie mówiąc nic, wysunął się z izby, minął stojącego w sieni Tramińskiego, zszedł ze wschodów omackiem i machinalnie zwlókł się do domu.
Wchodząc na wschody, posłyszał wrzawę na górze i poczuł że nazad tam mu wnijść niepodobna; jak złodziéj wkradł się do sypialni, zamknął i posłał do gości z przeproszeniem że im służyć nie może.
Z powrotem do domu wrażenie którego doznał zwolna ustępować zaczęło, chodził długo, nie zmrużył oka aż nad rankiem, ale o południu z twarzą bladą siedział już przy stole i rozmawiał ze Żłobkiem spokojnie.
Wypadek wczorajszy wywołał naturalnie rozmaite domysły, rozpuszczono wieść o pojedynku, o tém nawet że mecenas kogoś zabił, że jakaś sprawa honorowa przerwała wieczór wesoły.
Na zapytania Szkalmierski ponurem tylko odpowiadał milczeniem, a z wejrzenia jego miarkować było można że nie chciał być badanym. Dano mu pokój.
Trzeciego dnia zrana oznajmił mu się Tramiński; z ruchem niecierpliwym i gniewnym kazał go wpuścić.
— Mam sobie za obowiązek, rzekł stary nie zbliżając się do niego a trzymając przy drzwiach — oznajmić panu że za godzinę będzie pogrzeb.
— Pieniędzy jeśli będzie potrzeba dam, odparł Szkalmierski.
— A sam nie będziesz? spytał Tramiński.
Mecenas porwał się z krzesła, nic nie odpowiadając. Zżymał ramionami i burzył się.
— Tak! tegoby jeszcze potrzeba było, żeby tym plotkom dać pastwę, żeby mówili. Cóż ja dodam do pogrzebu? ja jéj nie wskrzeszę. Ja zapłacę za wszystko.
— Ale schowaj że swoje piéniądze, człecze bez duszy, przerwał oburzony Tramiński, jeśli ci serce nie mówi, ażebyś poszedł za trumną matki, téj świętéj niewiasty która ci przebaczyła, nie potrzeba tam i grosza twego. Niegodzien jesteś iść za tą trumną.
— Mości Tramiński! zawołał Szkalmierski, waćpan sobie pozwalasz....
Ale stary szydersko się uśmiéchnął, plunął z pogardą, pokazał mu pięść tylko i słowa już nie mówiąc, wyszedł.
Pociągnął się on wprost do żałobnego domu, przed którego drzwiami oparte o ścianę stało czarne wieko z krzyżem białym. Właśnie ludzie co nieść mieli na cmentarz ciało, nadeszli i zabiérano je na górę.
Tam klęcząc u trumny, płakał Wilmuś i kupionemi kwiatami do koła łoże ostatnie matce wyściéłał pobożnie.
On tylko, Tekla i kilka babek kościelnych stało w progu. Do nich przyłączył się Tramiński. Po cichu zamknęło się wieko, jak księgi przeczytanéj karta ostatnia. Wilmuś wstał zapłakany, milczący, złożywszy pocałunek na martwych rękach które ubogi krzyżyk trzymały. Potém poszedł do Tramińskiego i dłoń jego uścisnął, całując w ramię. I ze wschodów zniesiono ciało, za którém kilka ciekawych głów wyjrzało, kilka osób odkryło przed niém głowy, a mała gromadka powiodła je na miejsce wiekuistego spoczynku.
Wieczorem Tramiński siedział z Wilhelmem na rozmowie; nie wspomnieli o Janie, teraz już nic ich z nim nie łączyło, był sam na świecie ze zgryzotą swą, jeśli do serc takich jak jego zgryzota przystęp miéć może.
Miejskie plotki powtarzały się dni kilka i ucichły wreszcie, a życie popłynęło swoim trybem dawnym, tylko mniéj jedną męczennicą było na świecie, i tęskno w sercu siéroty.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.