<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Złoty Jasieńko
Podtytuł Powieść współczesna
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1869
Druk Drukarnia S. Lewentala
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Ktokolwiek jest tak szczęśliwym lub nieszczęśliwym że ściągnie na siebie oczy i uwagę ludzi dolą czy niedolą, musi się na to przygotować że będzie służyć za materyał do tworzenia rozlicznych poematów. Jak to słusznie poniekąd mówił Tramiński, wiele rzeczy w życiu są zagadkami dla tych, co na nie zdala poglądają, każdy więc to enigma rozwiązuje na swój sposób. Tworzy się z tego historyj tysiące, z których potém, gdy w podania przejdą, niech-że kto będzie mądry dobadać się prawdy?
Taką już wcześnie była owa historya arcana pana mecenasa Szkalmierskiego, o którym każdy swoję i zręczną i prawdopodobną opowiadał powiastkę, ale złożywszy je razem wszystkie w jedno, nie można ich było pogodzić.
Byli naprzykład ludzie co za najprawdziwszą rzecz podawali iż mecenas, który żadnego środka dla dobicia się fortuny nie zaniedbywał, umyślił oddawna, ożenienie w największéj trzymane tajemnicy z jedyną córką Joela Simsona. Ale Joel Simson jak wiadomo, był prawowierny i surowy izraelita, należący do najściśléj przestrzegających obyczaju swéj wiary; córka jego wychowana bardzo starannie, nie porzuciła dotąd téj wiary, jakże to małżeństwo przyjś-by mogło do skutku?
To pewna że Szkalmierski przed rokiem spędzał często wieczory u Simsona, że bywał w jego domu, w czasie jego niebytności, że Francuzka, izraelitka także, naprzód guwernantka potém towarzyszka panny Racheli, niezbyt była surową, a dla mecenasa bardzo względną, bo umiał ją sobie ująć grzecznościami i podarkami. I to pewno że, niewiadomo z jakiego powodu, nagle te częste odwiédziny ustały, mecenas poznał się z prezesem, począł bywać w jego domu i zdawał się zapominać o pannie Racheli.
Ale stosunki ze starym Simsonem zrazu wcale nie ochłodły, i nie było w nich zmiany widocznéj.
Mogło to być bajką, może w tém było jakie zdziebełko prawdy, ale ludzie zrazu o tém mówili, potém umilkli.
Rachel była wychowaną bardzo starannie, Simson miał widocznie nadzieję wydania jéj za mąż za jakiego ukształconego izraelitę w Berlinie lub Paryżu. Wiadomo było że wnieść miała posag bardzo znaczny, bo Simson z piérwszego małżeństwa nie miał dzieci, a z drugiego tę tylko jednę córkę. Pomimo swojego wykształcenia, odosobnione wiodła życie, panna Cohen Francuzka stanowiła jéj całe towarzystwo. Widywano ją samotną na przechadzkach w ogrodzie publicznym i nie jeden młody człowiek od jéj twarzyczki oczów oderwać nie mógł.
Ale był to — owoc zakazany. A jednak wyglądał tak poetycznie i wdzięcznie. Typ to był ten starożytny wschodni, który tysiącoletnia cywilizacya Hebreów powoli doprowadziła do ideału; rysy jak wyrzeźbione, oko czarne, myślące, przerażające wyrazem, jakby w sobie całą skupiło duszę. Ale na twarzy bez rumieńca, śniadawéj, jakby mgła wieczna smutku spoczywała. Zdawało się patrząc na nią że co chwila zapłakać gotowa. Chociaż z wielką powagą nosiła ten swój smutek zagadkowy, bo cały świat wiedział że ojciec ją kochał nad życie, że w domu była wyrocznią i że jéj na niczém zbywać nie mogło, a jednak była smutną jak posąg grobowy.
Szpiegi towarzyskie co widzą wszystko, utrzymywali że ilekroć na tych przechadzkach wypadkiem się zeszła z mecenasem, blada jéj twarz oblewała się rumieńcem, który natychmiast śmiertelnéj ustępował bladości.
Od niejakiego czasu Rachel wydawała się bledszą niż dawniéj, oczy jéj były chorobliwie powiększone, kaszlała nieco.
Lekarze radzili aby z panną Cohen pojechała do Włoch, rozerwała się i inném odetchnęła powietrzem. Simson czynił wielką ofiarę godząc się na to, gdyż po odjeździe jéj miał zostać sam w domu, ale córkę pobłogosławiwszy, wyprawił. Hersz, jego prawa ręka, który miał niejakie nadzieje zostania zięciem, nader był przeciwny téj podróży, ale mimo przewagi nad starym, w tém jedném przekonać go nie mógł. Dodać należy iż o ile Hersz ładny i pojętny chłopak kochał się w pannie Racheli, o tyle ona go nie lubiła. Czyby to miało po części tłumaczyć niechęć bardzo widoczną tego pana Hersza do mecenasa — zaręczać nie śmiemy. Wszystko to były zapewne plotki miejskie.
Z podróży swéj w sprawie sukcesyjnéj powrócił mecenas kwaśny, znużony, zamyślony, ale o człowieku który po męczącéj drodze tylko co wysiadł z powozu, nigdy sądzić nie można, dlatego to nasi starzy, widząc kogo w nie w swoim humorze, mawiali: — Czy się utrząsł?
Przysłowie to naturalnie w epoce kolei żelaznych inném zapewne zastąpione zostanie.
Mecenas przybywszy do domu i zastawszy Jacka tak ponurym jak go porzucił, stos ogromny pilnych listów na stoliku, mnóstwo robót oczekujących nań, biletów wizytowych, karteczek, porwał się tylko za głowę z niecierpliwości i kazał przywołać Żłobka.
Żłobek inpavidus, niezmieniony, uczesany, zapięty, sztywny, poważny, stawił się na dobitkę z ogromnym plikiem papiérów pod pachą. Spojrzenie jedno na mecenasa dało mu do zrozumienia iż potrzebował wypoczynku.
— Mój drogi, rzekł do wchodzącego — jestem zmęczony — jak pies, trochę niezdrów. Kazałem cię tylko prosić aby rozpytać co słychać.
— Tak dalece nie mamy nic nowego.
— Nic złego? spytał Szkalmierski.
— Ale téż i dobrego nic, a drobnych nieprzyjemności dosyć.
— Interes Porwinkiewiczów?
— Źle, bardzo źle stoi.
— Sprawa Musińska.
— Nie poprawiła się.
— Pan Tadeusz wypłacił?
— Nie.
— Prosił o odroczenie.
— Dotąd głucho.
Puścił tak sondę kilka razy Szkalmierski i za każdym prawie razem wyciągnął coś nieprzyjemnego, nie pocieszającego, groźnego; fizyognomia mu się mocno przedłużyła.
Obejrzał się na stos listów czekający na biurku i westchnął.
— Do jutra, rzekł, mój kochany panie Żłobek, proszę o folgę do jutra, widzisz co to tu prywatnych korespondencyj.
Kancelista ukłonił się oryginalnym sposobem, zwykł był bowiem nie pochylając się wcale, wyprostowany, schylać tylko głowę na piersi; był to jego ukłon który on uważał za najprzyzwoitszy. Wyglądał na poliszynela którego ktoś z tyłu sznurkiem pociągnął. Dopełniwszy tego ruchu, wyszedł krokami szerokiemi, jak przystało na męża dźwigającego brzemię wielkich i ważnych interesów.
Po wyjściu Żłobka mecenas chwilę spoczął, i zwlókł się do biurka, oczyma badając korespondencyą, któréj same koperty już wiele mówiły. Były między niemi i takie których się dotknąć nie śmiał, odsuwał je na bok nie otwiérając, inne rozerwał niespokojnie, rzucił na nie okiem i odłożył niecierpliwy, niektóre czytał z uwagą i twarz mu się chmurzyła.
Pobieżny ten przegląd listów w ogóle dał wypadek niemiły; mecenas odsunął się od stolika, rozsiadł w fotelu i głęboko zamyślił. Zdawał się czynić z sobą rachunek sumienia trudny i burzliwy.
Niekiedy wstawał, przechadzał się gwałtownie, zdawał nabiérać otuchy, odwagi, potém znów do fotela wracał, padał i bezsilny zamyślał. Walczył tak z sobą dosyć długo, gdy w tym nieszczęsnym przedpokoju, w którym Jacek straż trzymał, wśród najgłębszéj ciszy domu, dało się słyszéć drzwi stuknięcie, potém głośne pytanie.
— A przecież powrócił?
— Proszę pana, wrócił, ale słaby i nikogo nie przyjmuje.
— Co to słaby? słaby? idź mi zaraz i powiédz że Bartkowski przyjechał, rozumiesz. Przecież mnie przyjąć musi.
Jacek zmilczał jakoś, potém słychać było kroki nieśmiałe ku drzwiom, zakręcił klamką i wsunął głowę. Spojrzał na mecenasa.
— Prosić.
Drzwi rozwarły się szeroko i posuwistemi krokami wszedł mężczyzna niepoczesny, ubrany po wiejsku, twarz ospowata, włos czarny, kręcony, nos mały, usta szerokie, oczki jak u kreta — wyraz oblicza nie miły.
— No cóż? spytał stając przed mecenasem, podróżujesz, chorujesz.
— Okrótnie mnie zęby bolą, odparł Szkalmierski, podając mu rękę, (choć jako żywo miał zdrowiuteńkie).
— Wiész jak ja się na zęby leczę. Chrzan, pieprz, wódka, piołun, w moździerzu stłuc, dodać gorczycy i octu, twarz tém obłożyć, spuchnie, narwie i koniec.
— A! dziękuję — odparł mecenas — to końskie lekarstwo.
Bartkowski się rozśmiał. — U mnie tak — albo starosta albo kapucyn.
Popatrzył na gospodarza.
— Każ téż mi dać wódki i co przekąsić, przyjechałem do miasta, a w mieście nie lubię jeść ani pić, bo to zaraz gotowy grosz wyciąga. Tymczasem zwija mnie we środku.
Gospodarz zadzwonił na Jacka i dał mu znak.
Bartkowski tymczasem nakładał sobie krótką fajeczkę prostym czarnym, straszliwym tytuniem.
— A co, bratku, odezwał się, jabym te tysiąc co mi dziś przypada, rad był do serca przycisnąć.
— Jakto, dziś?
— Ósmy dziś.
— Dziś?
— Mówię ci, ale ja do wieczora poczekam.
— Do jutra chyba, rzekł zakłopotany mecenas. Wiész komum je pożyczył, do dziś dnia nie odesłał mi.
— A cóż mnie do tego kochanku? co mnie do tego, to twoja rzecz.
— Ależ ci do jutra różnicy nie zrobi?
— Owszem, i wielką, zawsze za miesiąc procent policzę.
— Zmiłuj że się.
— Nie mogę się zmiłować, to krwawica!
— Ale do jutra, jutro pójdę do... do Simsona, wezmę i oddam.
Bartkowski się pod wąsem uśmiéchnął ale niepostrzeżenie.
— Będę prócz tego musiał w mieście nocować, to dla ciebie koszt, bo ja ci to policzę.
— Wiesz Bartkowski, że jesteś nudny.
— A jestem nudny, takimeś mnie znał, wziął i takiego mnie masz, to darmo. Że godziny nie pofolguję, to wiadomo, darmo!!
Przyniesiono wódkę, Bartkowski się napił, zakąsił dobrze, fajkę zapalił i siadł.
— Tęga wódka, rzekł, u ciebie zawsze dobrze czegoś zażądać, bo człowiek zawsze rarytasu skosztuje.
Mecenas milczał, udając ból zębów.
— Więc jakże będzie? jutro? o któréj? rano, naturalnie. A gdybyś mi dał wprost kartkę do Simsona? wy jesteście z sobą dobrze, jabym sobie tam odebrał.
— Nie mogę, mam rachunki, widziéć się z nim muszę. Mam prócz tego stos pilnych interesów na rano, więc proszę cię czekaj do popołudnia, do trzeciéj.
— Dobrze, ale oczewiście nie zechcesz żebym ja się w mieście wiktował i tracił tyle czasu.
— Stań u mnie.
— To mi nie wypadnie, do ciebie panicze chodzą, ja gbur, nie lubię ich, pójdę sobie do karczmy, zanocuję, zjem wieczerzę, a jutro się obrachujemy.
To mówiąc, pan Bartkowski brał za czapkę, żegnał już i powoli wyszedł.
Szkalmierski, gdy się za nim drzwi zamknęły, wstał z krzesła i począł znowu jak lew w klatce tę przechadzkę utrapienia, którą odbywa każdy obarczony, w chwilach niepokoju duszy.
Ani się spostrzegł gdy noc nadeszła, powlókł się do łóżka. Bądź co bądź, miał słowo pana Sebastyana że na zażądanie piéniędzy mu pożyczy, a choć teraz, dla pewnych wiadomych sobie przyczyn, nie rad był u niego szukać pomocy, cóż było robić? musiał.
Bartkowskiego się obawiał, był to rodzaj spekulanta groszowego, bez miłosierdzia, bez litości, twardego i ostrego jak kleszcze żelazne. Zawsze u niego grosza można było dostać, ale im pilniéj było, tém go sobie kazał więcéj opłacać. Nie taił się z tém że korzystał z biédy, miał to sobie za chlubę i obowiązek.
Noc choć się wlokła na żółwiu, sen choć widziadła sprowadzał straszne, przeszły nareszcie — zadniało, zaterkotało, zagwarzyło, w domu się pobudzili wszyscy. Mecenas wstał. Ledwie się miał czas przyodziać, już w progu czekał nań Żłobek ze swym automatycznym ukłonem i wypomadowaną głową. Mnóstwo rachunków do opłacenia natychmiastowego nadciągnęło z nim razem. Szkalmierski poszedł obliczyć swą kassę, była bardzo niewystarczającą, ale w odwodzie pan Sebastyan. Liczył nań jak na cztery tuzy. Rachunki poszły na poobiedzie.
Dopiéro po ukończeniu mozolnéj narady z Żłobkiem, przyszło na myśl panu Szkalmierskiemu że może nie zastać w domu starego mieszczanina, że jak na przekorę gotów był, — jak to często czynił — wyjechać do piérwszéj stacyi naprzeciw partyi wołów.
Trzeba więc było radzić na wszelki wypadek inaczéj, aby kredyt utrzymać; zawołał Jacka, szepnął mu dwa słowa w ucho, pokazał boczne drzwiczki i dosyć niespokojny czekał.
W pół godziny maleńkie drzwi od garderóbki skrzypnęły, w izdebce przyległéj pokazał się czarny długi kaftan.
Mecenas wyszedł po cichu, szeptał coś z kwadrans tajemniczo i wrócił z twarzą rozjaśnioną, trzymając paczkę jakąś pod połą szlafroka.
Humor zmienił się natychmiast.
— Prosić pana Żłobka, rzekł do Jacka.
Grzmot na wschodach, w dół do góry i Żłobek zdyszany stanął we drzwiach.
— Mój Żłobek — zlicz mi proszę co tam jest do wypłaty, pomyślałem sobie że mogę z mojéj kassy prywatnéj założyć, nim inne nadejdą fundusze.
Nie mówiąc ni słowa, ze zwykłym ukłonem podkomendny wysunął się, tymczasem paczkę którą trzymał pod połą szybko i zręcznie mecenas wsunął do szufladki w biurku i na klucz zamknął.
Ile razy Żłobek przychodził, można się było go domyśléć, gdyż dom się trząsł cały pod jego szerokiemi stopami.
— No — a co tam? spytał mecenas.
— Bagatela, oto regestrzyk.
— Istotnie, na myśl mi nie przyszło.
Dobył Jasieńko kluczy, szukał niby starannie jednego z nich, otworzył, wyjął spory pak asygnat, którego widok przyjemnie połechtał wzrok Żłobka i rzucił kilka biletów na stół.
— Tak będzie lepiéj, nie lubię żeby na mnie czekano.
Komedya została odegrana, ale jakim kosztem? nikt nie wiedział.
Jasieńko poszedł się ubiérać. Zwykł był zawsze dbać o to aby przyzwoicie wyglądać. Tym razem konferencya ze zwierciadłem była długą, poważną i szafa z sukniami stała otworem, dopóki zadowolony z harmonii wszystkich części ubrania, mecenas nie włożył surducika, który na nim leżał jak ulany. Paleto wielce eleganckie, rękawiczki nowe, kapelusz negliżowy świéżuchny, dopełniały ubrania.
Nie zapomniał nawet mecenas skropić chustki ess-bouquetem, i rozpromieniony wysunął się w ulicę. Śpieszył do pana Sebastyana, jak się domyśléć łatwo.
Na biédę nigdy jeszcze tyle osób go nie zatrzymywało po drodze i nie rozpoczynało rozmowy. Podróż na drugą ulicę trwała godzinę.
Wychodzącego z domu już postrzegł był wracający pod Byczą Głowę Sebastyan, domyślił się że te odwiédziny są dlań przeznaczone, zrazu zadumał czy nie lepiéjby nie być w domu, ale zważywszy że prędzéj czy późniéj przejść potrzeba będzie przez tę niemiłą przeprawę, wolał się zbyć odrazu. Pośpieszył więc przodem, żonę i córkę wysłał do ich pokojów z poleceniem aby się nie pokazywały, a sam, przybrawszy postawę niewiniątka — czekał.
Mamyż wydać go z sekretu, że chodząc pocichutku odmawiał:
— Pod twoją obronę uciekamy się...!!
Zadzwoniono u drzwi. Mecenas zrzuciwszy paleto wszedł promieniejący, pachnący, uśmiéchnięty, ładny jak cukierek w złoconych papiérkach.
— Kocha-a-anego mecenasa, dobrodzieja! zawołał pan Sebastyan.
— Szanownego pana Sebastyana.
— Chwałaż Bogu żeś pan powrócił, zawołał mieszczanin, ja tam parę razy posyłałem się dowiadywać.
— Tak?
— Tak, chciałem rady i pilno mi było. Wystaw sobie asindziéj, no cóż! cóż było robić, zmęczyli mnie Paskiewiczowie, stało się, czekałem do wczorajszego dnia, ale wreszcie musiałem tranzakcyą podpisać i piéniądze wyliczyć!
Ktoby był spojrzał na Jasieńka wówczas, postrzegłby po całéj twarzy przebiegające jakby drgnięcie piorunowéj iskry, które przeleciało i znikło. Stał milczący, nie wiedział co mówić.
— Jakto? z Paskiewiczami skończono?
— Zupełnie.
Milczenie.
— Ale zlituj że się pan, z uśmiechem bolesnym odezwał się Szkalmierski, ja umyślnie tę podróż odbyłem, spekulując na pański kapitał, paneś mi go najwyraźniéj przyobiecał.
— Ha! no — stało się — mruknął skonfundowany Sebastyan, to trudno! nie mogłem czekać, a tu, a tego.
— Ale cóż ja pocznę, ja rachowałem na to.
— Przecież panu na kapitałach nie zbywa, cisną się, to pan sobie inny weźmiesz.
— Gdybym był właśnie, czyniąc to dla pana, nie poodprawiał wszystkich i nie ponarażał ich sobie. Przecież nie prosiłem go o to, nie żądałem, mówił Jasieńko. Sam pan oświadczyłeś mi się z tém. Naturalnie myślałem, mając z tak zacnym obywatelem do czynienia, że słowo jego jest święte.
Pan Sebastyan pobladł jak ściana, ręce mu zadrżały, westchnął, w kieszeni zabrzęczało coś jak gdyby klucze poruszał.
— Panie dobrodzieju, rzekł zmieszany — ale ja zawsze mówiłem to, zdaje mi się — warunkowo, jeślibym kamienicy téj nie kupił.
— Przepraszam pana — przerwał Jasieńko, jak dziś pamiętam jeszcze słowa, któremi mnie pożegnałeś odchodzącego i mogę mu je pod przysięgą powtórzyć — powiedziałeś mi pan tam w progu, a zatém, jeśli się okazya trafi do ulokowania, to jest do obrotu piéniędzmi — masz mnie pan na zawołanie. A wprzódy jeszcze, pokazując kufer, mówiłeś: choćby dwa kroć, poszukawszy się znajdzie.
Wszystko to w istocie doskonale sobie przypomniał Zwiniarski; czuł się winnym i stał jak na żarzących węglach. Mecenas nielitościwie grzecznie mówił daléj.
— Zważ tylko pan sam w jakiém mnie postawiłeś położeniu. Ufając jego słowu porobiłem umowy. Waćpanu łatwo zbyć mnie tém żeś dom kupił i nie życzysz sobie spekulować, ale ja jestem związany słowem mojém, a dla prawnika, którego dobra sława winna być nieposzlakowaną, niedotrzymanie przyrzeczenia to moralne zabójstwo. Któż mi teraz uwierzy? u kogo znajdę kredyt? Rachowałem dziecinnie na te dwa kroć, któreby były panu piękny procent przyniosły, szedłem tu jak do kassy, za godzinę mam wypłaty.
Pan Sebastyan drżał cały; nawykły do poszanowania danego słowa, czuł że te wymówki były uzasadnione i słuszne, gorzało w nim wewnątrz, rzekł sobie nareszcie: co będzie to będzie — trzeba słowo swoje wykupić.
— Ale na miłość Bożą, wyjąknął cicho i nieśmiało — mów że pan, ile w téj chwili potrzebujesz?
Mecenas tylko pochwycił uczynione wrażenie, widział że sprawa jego szła dobrze, i że należało tylko umiéć z położenia korzystać. Dosłyszał nawet brzęku kluczów w kieszeni. Témbardziéj więc nie śpieszył się z wymówieniem ostatniego słowa. Jak błyskawica przeleciało mu przez myśl i to że miał do wyboru albo staranie o Polcię, i zaskarbienie sobie łaski ojca, albo jéj utratę i zrealizowanie programu na gotówkę.
Co tu było począć — Jasieńko dumał, a że miał ten talent rzadki iż mógł mówić co innego a żwawą myślą obrabiać i postronne przedmioty, ciągnął więc rozmowę, wahając się nad ostatecznym rezultatem.
Piéniędzy było mu gwałtownie potrzeba, ten przymus skłonił go nareszcie do wyjąkniecia iż w téj chwili przychodził po — dwadzieścia tysięcy złotych.
Sebastyan zmarszczył brwi — był bowiem teraz pewnym że piéniądze przepadną.
— Dobrze, rzekł — uczciwy człowiek koszulę zdejmuje z siebie a słowa dotrzymać musi. Paskiewicze mi poczekają, daję. Ale waruję sobie żem od wszelkich dalszych pożyczek wolny, proszę o podpisanie wekslu sześciomiesięcznego. A że mogłem być przyczyną, mimowolną Bóg widzi, strat dla pana i zawodu, przez moją nieopatrzność i nierozważne słowa, (za które płacę) dodał wzdychając — procentu nie przyjmę żadnego. Siadaj pan i pisz weksel.
Mecenas się zawahał, miał li przedać za te dwadzieścia tysięcy nadzieję posagu panny Apolonii?
Znowu mu przeleciało przez głowę, że brat chodzący do szkół jest słabowitego zdrowia, blady, pokaszlujący. A tu z drugiéj strony taka gwałtowna piéniędzy potrzeba.
— Ale zmiłuj się pan — odezwał się, łagodząc ton, do Sebastyana — nie miéj pan do mnie żalu, przykroby mi było żeby się nasze stosunki przez to zachwiały. Cóż ja winienem? powiédz sam.
— Pan? nic — jeśli kto winien to ja, dodał chmurno pan Sebastyan — ja, ja! pisz pan weksel. Stało się. Niéma co o tém mówić.
— Pan masz żal do mnie?
— Nie, do siebie, bom stary bałwan!! rzekł, nie do kufra idąc, ale do stojącéj w oknie szkatułki na ziemi, i dobywając z niéj kupkę biletów — którą rzucił na stół przed Szkalmierskim.
— W istocie, kochany panie Zwiniarski, postawiłeś mnie w tak przykréj ostateczności, co było począć? gdybym wiedział.
— A no! nie mówmy już o tém, pisz pan.
Mecenas z wielkim pośpiechem wypełnił weksel, na który mieszczanin ani spojrzał. Zapewne przykre położenie i nagłość były powodem że omyłką zamiast sześciomiesięcznego położył termin roczny. Ale Zwiniarski nie czytał wekslu, pilno mu go było skryć przed żoną przed którą całą tę nieszczęsną sprawę zataić pragnął, rzucił go więc do szkatułki.
Mecenas schował bilety do kieszeni, mocno wyściskał ręce biédnego człowieka obsypując go najczulszemi zaręczeniami przyjaźni, poświęcenia, ofiarując usługi, obiecując złote góry.
Zwiniarski na to wszystko milczał jak kamień, kłaniał się, przeprowadził, a gdy nareszcie Szkalmierski wyszedł, odetchnął całą piersią.
— Odarł mnie, ale niech ludzie nie wiedzą, bo się będą śmieli.
Jeszcze mecenas zstępował z ciemnych wschodów, rozmyślając nad tém czemu się twarzyczka Polci pokazać mu nie raczyła, gdy weszła ciekawa pani Sebastyanowa. Mąż mrucząc z rękami w kieszeniach przechadzał się po izbie.
— A co? kochanie — zapytała zaglądając mu w oczy — a cóż? jakżeście skończyli z tym elegantem.
— No — nic — rozgadaliśmy się, tego... i poszedł sobie tego...
Jéjmość popatrzyła na męża a znała go dobrze.
— Coś ty jesteś kwaśny? pewnie ci wyciągnął?
— Gdzież zaś, ale nie! nie, kochanie, tylko mnie znudził. Bo to z temi interesami, ja nie umiem. Póki moja robota, zgódź się, zapłać to i dobrze, a jak już daléj, to mi sobie rady dać ciężko.
— Nie dałeś mu? nic? podejrzliwie spytała żona.
— Nic, a pocóżem mu miał dawać. Coś deszcz zaczyna kropić, rzekł, zbliżając się do okna.
— Dészcz! zagadujesz. Przyznaj się, wyrwał ci co grosza?
— Kiedy mówię że nie to nie — odparł Sebastyan. Błoto będzie okrutne.
— Oj! oj! bodaj żebyś ty w błoto nie wlazł z tą norymberską lalką.
— Daj że ty mi święty pokój kobiéto! com ja ci winien!
Pani Sebastyanowa zamilkła, odłożyła indagacyą do powolniejszéj chwili, ale jako osoba wytrawna, odeszła z przekonaniem iż mąż musiał swoję dobroduszność przypłacić.
Gdyby nawet mniéj była przenikliwą, wzdychanie małżonka przez cały wieczór i przez sen nocą, chmurne czoło, humor którego piwo wyklarować nie mogło, byłyby jéj musiały dać wielce do myślenia.
Pomimo nader szczęśliwego obrotu piéniężnego interesu, Szkalmierski odszedł nie pewien czy dobrze sobie postąpił — miał wszakże nóż na gardle. Nadzieje na p. Sebastyana córkę i kuferek ograniczyły się do tych dwudziestu tysięcy, które dla człowieka tak rzutkiego jak mecenas nie na długo starczyły.
Teraźniejszość była uratowaną, ale przyszłość?? Jasieńko wierzył w swą gwiazdę szczęśliwą, jutro było daleko, czerwiec i wypłatę Simsonowi miał czas przygotować. Środki tylko trzeba było na nowo wynaléźć, bo stare przygotowania runęły.
Temi myślami zajęty był mecenas. W początku przychodziło mu czasem gryzące wspomnienie matki, pewien niepokój z powodu bytności Wilmusia, który nie przepadł jak się spodziéwał, ale to wszystko zwał curon posterior, mniéj się o to troszczył.
Szło teraz głównie o postawienie się na świetnéj stopie, o dźwignięcie kredytu, o olśnienie ludzi łatwowiernych takim blaskiem, ażeby kłopotów piéniężnych przypuszczać i domyślać się nawet nie mogli.
Gdy Bartkowski nadszedł po wypłatę należności, mecenas przyjął go już wesoło, bez śladu wczorajszego bólu zębów, zapłacił mu do grosza wydatki, obszedł się z nim prawie protekcyonalnie i niby przypadkiem wygadał że miałby wielką ochotę nabyć ziemski majątek w okolicy.
Bartkowski źle uprzedzony przez Simsona niedowierzający zrazu, zrobił wielkie oczy, spuścił znacznie z tonu i pod koniec rozmowy, niemal był gotów na skinienie swój kapitalik znowu powierzyć nader zręcznemu prawnikowi.
— Co Simson plecie, mówił w duchu odjeżdżając, ten człowiek jak kot choćby go z wieży zrzucił, na nogi upadnie i nic mu się nie stanie! Gdybym ja miał jego rozum, albo on moją oszczędność, coby to można zrobić! Ale szasta groszem jak plewą!
Powróciwszy do energii mecenas, — bo ją był chwilowo utracił — na wszystkie strony rozpostarł swe sieci. Para wieczorków kawalerskich zjednała mu większą jeszcze miłość złotych paniczów, a zobojętnienie dla prezesa, w chwili gdy na dom ten spadało dziedzictwo, nadawało nawet pozór bezinteresowności.
W Zakrzewku teraz trudno się było obejść bez rady jego. Prezes czuł ten brak. Baronowa nie wiedziała na kogo zdać interesa, gdyż rotmistrz wcale do nich nie był zdatnym.
Trzeciego czy czwartego dnia przybyła nawet znowu do mecenasa na konferencyą i po krótkiéj rozmowie przyznała mu się wzdychając, iż możeby inny wcale wybór zrobiła — to mówiąc spojrzała czule — ale rotmistrz opiérając się na przedawnieniu nie odstępuje praw swych, i okrutnie ją nudzi, a ona się go boi.
— Jeśli pójdę za niego — szeptała cicho — to zmuszona, wierz mi pan, przez litość, znam tego człowieka, gotówby sobie w łeb wypalić — mnie zabić i mścić się na każdym coby szczęściu jego stanął na przeszkodzie.
Mecenas nie miał najmniejszéj ochoty zaglądać w rurki od pistoletów rotmistrza, radził zwlekać tylko, do czego zresztą żałoba po ojcu rok i sześć niedziel czasu prawnego nastręczała.
Baronowa niezawodnie przed rotmistrzem skarżyć się musiała na mecenasa, jak przed nim na prezesa i rotmistrza, ale Szkalmierski już jéj nie wierzył. W sprawie téj zresztą nie wiele było do zrobienia.
Od baronowéj dowiedział się także, iż prezes niewiadomo dokąd, bo do tego się nikomu nie przyznawał — wyjechał.
Łatwo było odgadnąć że ruszył ofiarować schronienie u siebie pannie Felicyi, ale domyśléć się trudno, jak ona to przyjąć miała. Mecenas nie wygadał się zresztą z przypuszczeniem. Baronowa usiłując go oczarować, siedziała godzin parę, ale Szkalmierski był ostrożny, na wszystkie niewieście czary zbrojny, i nie wychodząc z zimnéj grzeczności, trzymał się bardzo zdaleka, fantazyi i nadziejom nie puszczając wodzów.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.