Złoty Jasieńko/XIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Złoty Jasieńko |
Podtytuł | Powieść współczesna |
Wydawca | Michał Glücksberg |
Data wyd. | 1869 |
Druk | Drukarnia S. Lewentala |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Tramiński znowu sam jeden zajmował swoję pustkę i prawdę powiedziawszy, choć odzyskał przedpokoik i zaprowadził w nim dawny porządek z pewną radością, bo Wilmuś ze swém rzemiosłem niezmiernie śmiecił i zarzucał go drzewem — jednak gdy chłopca nie stało, staremu piérwszego wieczora smutniéj było i tęskno jakoś.
Dlaczego się on nagle wyniósł, Tramiński dobrze nie wiedział, miał wszakże tę pociechę iż w ciągu kilku tygodni dostrzegł nadzwyczajnéj w Wilmusiu zmiany, nie mówił jeszcze — poprawy, ale miał nadzieję że jest na drodze do niéj. Chłopak się dobrowolnie wódki zarzekł (prawda że piwo pił niezmiernie chciwie) ale pracował od rana do nocy i cokolwiek zrobił, zepsutém nie było. Miał talent prawdziwy do rysunku i rzeźby.
Ręka się włożyła szybko do roboty, a czego nie umiał, domyślał się i dochodził. Co dziwniejsza, bo to się mało któremu robotnikowi przytrafia, znalazł zajęcie, dostał grosza i zmienił się znacznie. Był wesół jak dawniéj, dowcipkował i żartował, zwłaszcza gdy sądził że tém starego zabawi — ale poważniejszym się stał i bywał często zamyślony.
— Wiész Wilmuś, rzekł do niego raz Tramiński, ja się aż boję taki ty jesteś teraz stateczny.
— A czegóż się jegomość boisz?
— Czy ty nie udajesz tego przedemną, bo nie może być żeby ten diabeł co w tobie tak długo siedział, tak nagle z ciebie wyszedł.
Wilmuś śmiał się.
— Myślisz jegomość że diabeł wyjechał? Nie, nie — siedzi on we mnie, tylko się z nim teraz drę, i nie daję mu się. Często mnie tak korci do wódki, że tylko zęby zacisnę, ale chlasnę piwska i... ścierpię.
— Trzymaj że się tylko! aby to długo potrwało.
— A no, póki zmogę. I żem ja to jegomości winien, że przychodzę powoli do rozumu — dodał całując go w rękę, niéma wątpliwości. Gdybym był tu nie zaszedł tamtego wieczora, Bóg wié coby było ze mną. Jegomościne to łajanie poskutkowało.
— Ale ba! zawołał Tramiński, ja w tém wszystkiém widzę tylko łaskę Bożą, a że nie rozumiem, to przyznaję się.
Wilmuś się uśmiéchnął.
— To tu rozumiéć albo nie rozumiéć? rzekł; prosta rzecz, biéda dojadła, przyszło opamiętanie.
Jak przyszło do przenosin — powiemy.
Jednego wieczora, powróciwszy do mieszkania i zadziwił się i nastraszył gdy w piérwszym pokoiku znalazł umiecione, oczyszczone, drzewa ani kawałka, a Wilmusia zamyślonego w kącie z ową laską w ręku.
— Co to się ma znaczyć? spytał.
— A cóż? trzeba było was wreszcie od tej egzekucyi uwolnić, mój ojcze; Wilmuś go w rękę pocałował. Musiałem się ja sam wypędzić, żebyście wy mnie nie wypędzili.
— Co ci w głowie? czyż ja ci co powiedziałem? czym kiedy...? ale wstydź że się.
— Uchowaj Boże, jegomościuniu, to ja z własnéj wolnéj a nieprzymuszonéj woli dopełniłem nad sobą tego dekretu wygnania.
— Ale po co? dlaczego?
Wilmuś się zadumał — jak skłamać.
— No — to powiem jegomości. Miejsca nie było, dawali coraz większe sztuki do roboty, izdebka zawalona ani przejść. Mnie ciasno, jegomości niedogodnie, majster dla którego robię dał mi izbę darmo!
Tramiński głową zaczął kręcić.
— Gdzie? co? jak? bałamucisz! izbę tobie kto da darmo? majster? Cóż to? zakochał się w tobie?
— Powiédz że jegomość, a nie dałeś mi sam swojéj ostatniéj izdebiny, choć się często przez te kłody trudno było przestąpić? a nad głową ci piłowałem, drapałem i stukałem??
— To co innego, ja to zrobiłem przez litość.
— A on przez kalkulacyą — dodał Wilmuś, ma mnie pod ręką, zobaczy, poprawi.
— Juściż ja cię w niewoli trzymać nie myślę, rzekł stary, wybrałeś się, źle ci było, z panem Bogiem, ale tak nagle, i nic mi nie powiedziawszy.
— O złota ty moja, litościwa duszo! zawołał w uniesieniu chłopak klękając przed nim, już ci będzie za tym obszarpańcem tęskno, już nie znajdziesz komu gorzko zapracowanego oddawać grosza. Uspokój się, poczciwych dosyć co cię obdziérać będą, ale serca coby cię kochało jak moje, nie znajdziesz. Tak mój jegomościuniu, w téj piersi niepoczciwéj, pod temi łachmanami łobuza, jest coś co kocha i umié być wdzięczném. Wierz mi, nie jestem takim łotrem jak ci się wydaję. Prawda że bić lubię, zobaczywszy błazna, nadętucha, zawalidrogę, trutnia, aż mi dłoń świerzbi, kieliszek ma dla mnie powaby, za ładnym buziakiem pójdę na drugi koniec świata, jeśli po drodze się nie trafi inny, ale jegomościuniu, jeszcze we mnie wszystko nie przegniło. Czasem w kościele na łzy mi się zbiéra gdy z panem Bogiem rozmawiam. Ale mi było źle, źle na świecie, i tak zgorzało w duszy. No — nie gadajmy o tém.
Wstał wesoło.
— A teraz, rzekł z powagą studenta który odmawia wyuczone powinszowanie — a teraz szlachetny dobroczyńco mój, pozwól bym ci w dowód niewygasłéj wdzięczności, ośmielił się złożyć w ofierze nieudolne dzieło rąk moich. Jest to laska, vulgo kij, przyozdobiony wizerunkiem takiego łotra jak ja. Patrz jegomościuniu, śmieje się bestya, myśli pewnie jakiegoś figla wypłatać! Niech ci ten obraz młodocianą nieuprawną wyrzeźbiony dłonią przypomni tego diabła, z którego ręka twa ojcowska wyrzeźbi może uczciwego człowieka. Dixi.
A co, tatku? nie ładnie? Laska jak laska, ale mowa mi się udała, szkoda że prócz nas dwóch nikt jéj nie słyszał, a ty o niéj jutro zapomnisz, ja zaś dzisiaj. Lecz wdzięczność w niéj wyrażona pozostanie w mém sercu do zgonu.
I śmiejąc się, począł go po rękach całować, a łzy mu się w oczach kręciły; stary rozczulił się także, chwycił go w ramiona i całował w głowę.
— Wilmuś, dziecko moje, tylko mi się nie zepsuj znowu, a w niedzielę, czy tam kiedy będziesz mógł, zajdź czasem do mnie. Wiész, jam okrutnie samotny, dobrze pogawędzić, a ja ci dalipan dobrze życzę i źle nie poradzę.
Wilmuś otarł łzy i zaręczył że (jak się wyraził) zabiegać będzie.
— Ale gdzież ciebie szukać? dokąd się ty wynosisz? powiédz.
— E, to tam strasznie daleko, ale ja tu będę przychodził, to za miastem.
— Cóż ty bałamucisz? stolarz za miastem?
Wilmuś się kręcił.
— Już się z czémś taisz, zawołał stary, więc jest coś niedobrego. To darmo, gdyby była prawda coś powiedział, dla czegóżbyś mi miał ukrywać nazwisko majstra i mieszkanie.
Wilmuś się w głowę poskrobał.
— Ja to sobie myślę — rzekł, jak to się czasem okoliczności dziwnie składają. Dalipan żebym był ja sam na miejscu jegomości, przysiągłbym że Wilmuś łajdaczyna i kłamie, a tymczasem, parole d’honneur, tak nie jest! A milczéć muszę, bo muszę...
Stary popatrzył nań bacznie.
— No to ci powiem tylko jedno, że w tém babę czuję, i dodam że młokosy giną przez baby, i że jeśli wplączesz się w jakie bałamuctwo, toś przepadł.
Wilmuś się strasznie począł śmiać, aż się za boki wziął.
— Masz jegomość słuszność, baba jest, ale dla uspokojenia was, przysięgnę że ma lat sześćdziesiąt i kilka. A daléj nie badajcie mnie, bo nie powiem nic.
To powiedziawszy, pocałował go w rękę jeszcze raz i zniknął.
Tramińskiemu się dziwnie smutno zrobiło — a zarazem niespokojny był o chłopca, nie rozumiejąc téj historyi i posądzając go niesłusznie — Wilmuś na jakiś czas zniknął mu z oczów zupełnie; stary wzdychał — niekiedy nawet mówił sobie w duchu: — Niewdzięczny!
Dawny tryb życia powrócił, i cisza i samotność. Wiele osób lubiło i cenić umiało poczciwego Tramińskiego, ale on się nikomu nie nabijał, bo wiedział że ubogiemu w towarzystwie majętniejszych zawsze ciężko — i im z nim także nie łatwo.
Pana Sebastyana nie widział już od dość dawna, gdy się spotkali w ulicy. Stary zupełnie był z bólu gardła wyzdrowiał i znowu chodził po błocie za swemi wołowemi interesami.
— Tramiński! zawołał Sebastyan do niego przez całą szerokość ulicy — cóż ty unikasz mnie? ani się pokażesz? ani mi już głową kiwniesz? od czasu jak cię mecenas opuścił, zdumniałeś.
Stary rozśmiał się.
— Ot jest! rzekł — wiész panie Sebastyanie że nie lubię chodzić w gościnę, bo sam u siebie nie mam gdzie gości przyjąć.
— Tak i dlatego każesz nam za sobą tęsknić.
— Nie żartowałbyś.
— Ale jak mi Bóg miły, przyjdź-że kiedy do mnie, bo nawet jest niby kawałek interesu.
— A no, jeśli jest choćby kawałek interesu a zdam się wam na co — to służę.
— Pamiętaj.
Rozeszli się. Interes o którym pan Sebastyan wspomniał był następujący:
We dwa dni po bytności mecenasa u rzeźnika, stary Simson wtoczył się raz w południowéj godzinie do kamienicy pod Byczą głową. Nie było w tém nic nadzwyczajnego, gdyż Zwiniarski żył z nim zdawna w dobrych i poufałych stosunkach.
Simson brał czasem u niego piéniądze na krótkie termina i służył mu swoim kredytem. Oba się nawzajem szacowali, znając za uczciwych ludzi. Ale, gdy nie było interesu, widywali się rzadko.
Stary przyjął żyda serdecznie, poradził i począł rozmowę. — No — czémże wam służyć mogę?
— Służyć? no, niczém, odparł Simson gładząc siwą brodę — niczém — ja tak do was przyszedłem pogadać.
— To jeszcze lepiéj, panie Simson.
Stary żyd westchnął ciężko.
— Słuchaj waćpan — odezwał się — żyd czy chrześcianin gdy widzi człowieka w niebezpieczeństwie, powinien ratować, czy prawda? wszyscyśmy ludzie!
— A któż temu przeczy, odparł rzeźnik.
— No tak, otóż ja dlatego przyszedłem do was.
— Albożby mi jakie groziło niebezpieczeństwo?
— Spodziewam się że dotąd jeszcze nie — rzekł żyd spokojnie — ale ja was szanuję i powinienem wam powiedziéć co wiem.
Spoczął na chwilę. Sebastyan patrzył nań mocno zaciekawiony.
— Gdybym ja był takim żydem za jakich wy nas wszystkich macie — rzekł Simson, coby mnie to szkodziło żebym ja moję należność waszemi piéniędzmi odebrał?
— Nie rozumiem.
— Poczekajcie, zrozumiecie. — Co wy myślicie o mecenasie Szkalmierskim?
Rzeźnik się zamyślił.
— A no — jest to człowiek zręczny, rozumny, uczciwy i wcale do rzeczy.
— Do jakiéj rzeczy? spytał żyd — do téj któréj trzeba szukać w cudzéj kieszeni? no tak. On tu u was był; wy jemu wierzycie. Być bardzo może iż myślicie oddać mu jaki piéniądz na spekulacyą? Otóż ja wam powiem, że on mnie jednemu winien więcéj niż ma całego majątku, i że to jest człowiek nie poczciwy, matacz, kręciel i łajdak, tak — łajdak.
— No, no! nie zżymaj waćpan ramionami — dodał izraelita, nie zżymaj!! ja co mówię to święta prawda. Ja go wyprowadziłem z kancelisty, myśląc że z niego zrobię człowieka; jam mu pomagał, ja go dźwigałem, mnie on winien wszystko.
Simson się rozśmiał, ruszając ramionami.
— Gdybym odebrał teraz co mi winien, nie zostałaby mu koszula na grzbiecie. Otóż mnie was żal, wy jesteście człowiekiem prostym, uczciwym, łatwowiernym, jeśli puścicie go na próg albo do swojéj szkatułki, on was zgubi. W tym człowieku sumienia niéma za grosz.
Pan Sebastyan słuchał, nie wierząc prawie uszom swoim.
— Nie myślcie że ja to mówię z gniewu lub złości do niego, nie — nie mszczę się nad nim, ale wprost żal mi was tylko; on was oszuka, jak oszukiwał mnie, Bartkowskiego i innych. To jest człowiek bez serca i bez sumienia.
— Ale panie Simson, przerwał Sebastyan — ja z nim dotąd żadnego interesu nie mam, dzięki Bogu.
— No, to ciesz się waćpan, i broń się abyś nie miał. Szachraj ten użył tak poczciwego i tak łatwowiernego jak wy człowieka, tego biédaka Tramińskiego, żeby was załakomić i wcisnąć się do waszego domu. Wy daliście wiarę i, gotowiście, nieprawdaż — gotowiście byli już oddać mu wasze piéniądze?
— Ale powiédzcież mi, zawołał zdumiony rzeźnik, zkąd wy to wiedziéć możecie?
— No — mój panie — odparł Simson, to jest nasza rzecz wszystko wiedziéć; coby żyd wart był żeby nie miał policyi?
Uśmiéchnął się — no — a prawda że tak było?
— Prawda — prawda! zawołał pan Sebastyan, ale mi nie zaprzeczycie że to człowiek z głową i rozumem, a rozumny człowiek nie popełnia szelmostw, boby się zgubił.
— Tak, wielkiego szelmostwa nie zrobi ale małe i skryte, czemu nie? Onby was rok wodził pocichu, nim byście się opatrzyli że oszukuje.
— Słuchaj waćpan ja wam jedną rzecz powiem. Ja jego z łachmanów wyprowadziłem, ja jego stworzył, ja jestem stary i nie bardzo głupi, a on mnie, mnie, mnie — oszukiwał i oszukał!!
P. Sebastyan usta otworzył, ostatni argument był dlań przekonywającym — zamilkł.
— Niech-że wam Bóg płaci za waszą dobrą dla mnie przyjaźń, rzekł powoli, ale możeż to być ażeby ten poczciwy Tramiński dał się użyć do takiéj roboty?
— Jakto dał się użyć? alboż on wiedział do czego używają go? On tak samo was byłby potrafił nasadzić na mnie i wybyście się wcale nie domyślili, a mnie może na was.
— Stary Tramiński nic nie winien, dodał. W jego ręku ludzie są jak lalki których on sznurki pociąga, aby mu tańcowały jak każe.
Sebastyan ręką potarł po czole, był zmieszany, sam już nie wiedział jak żydowi dziękować.
— Mój dobrodzieju, rzekł, kiedyście już tak byli dla mnie życzliwi, żeście mi dali przestrogę, którą pewnie zużytkuję — niech wam Bóg za to płaci! powiédzcie mi trochę więcéj, roztłumaczcie, bo jeszcze dobrze nie rozumiem co ta za człowiek i do czego on idzie.
— Wiele mówić niéma potrzeby — odpowiedział żyd, — jest to taki człowiek jakich się często po świecie spotyka. Widział aspan kiedy wielkiego pająka? uważał jegomość że dwóch pająków razem nigdy z sobą nie żyje...? Pająk zawsze sam jeden a około niego zawsze powysysane muchy, gdy bardzo głodna, to samica zjada swego męża, a mąż swoję żonę, bo dla pająka niéma tylko on na całym świecie. Otóż to mój dobrodzieju, wasz mecenas taki pająk. Zjadłby was, mnie, tak jak zjadł matkę i brata i kto mu na zęby przyjdzie, jak będzie głodny. A przypatrzył się kiedy jegomość dużemu pająkowi jak on nieszpetnie wygląda? ma różne moręgowate paski na ciele, elegant i świeci się i wydaje bardzo poważną figurę, a co z tego kiedy rozbójnik. Taki i ten Szkalmierski. I jeszcze wam powiem że pająk jaki on jest to jest, przynajmniéj między muchy nie chodzi z komplimentami, a ten jeszcze i to umié. Słuchaj jegomość — co mówiłem, ja jego od małego chłopca znam, puścić do domu żmiję to mała rzecz, puścić psa to się przywiąże, on nigdy.
To mówiąc, Simson wstał zaczerwieniony.
— Ale bo wy do niego żal macie? odpowiedział Sebastyan.
— A mam żal! i jak nie miałbym go czuć? ten człowiek rękę co go karmiła kąsał. Wiész jegomość? u nas mówią: gdy kogo człowiek kocha a sądzi, nie dawaj wiary, gdy kogo nienawidzi, słuchaj. Miłość robi ślepym a ból i żal daje drugie oczy.
Simson rozśmiał się boleśnie, podał rękę Sebastyanowi który milczał i wyszedł. Stary rzeźnik długo chodził po izbie rozmyślając i w duchu panu Bogu dziękował że go ocalił.
— A no popatrzcie — mówił do siebie — że te kobiéty mają delikatniejszy węch od nas, mnie się to licho podobało a baby zaraz poczuły fałsz. Polcia powiedziała na niego komedyant, no i trafnie. Człowiek starzeje i głupieje, nie ma już co robić na świecie, gdy nikomu wierzyć nie można.
Z temi to myślami chodząc nazajutrz, spotkał się z Tramińskim i zaprosił go do siebie, żal mu było starego którego poczciwéj łatwowierności nadużywając, mógł mecenas posługiwać się nim jak narzędziem; czuł się w obowiązku nawzajem go ostrzedz.
W szaréj godzinie przysunął się Tramiński i natychmiast posłano po piwo. Sebastyan zużytkowywał zawsze odwiédziny, żeby sam miał powód napić się bawara którego lubił. Tyle téż tylko w życiu zgrzeszył kłamstwem i chytrością.
Gdy stary Tramiński, wszedł jak zawsze, poprawiając kosmyki owe włosów, opadające na kołniérz, drżący od chłodu i zmęczony, pan Sebastyan począł od uściskania i śmiéchu.
— Hej! hej! zawołał, mój ty poczciwy, kochany gryzipióro, jacy my obydwa głupi! aj! aj!
— No! no, może to po połowie i prawda. Ty nie, ale ja, nawet pewno nie byłbym taki goły na starość, gdybym miał za grosz rozumu.
— Kochanie, odparł rzeźnik, nie mamy sobie nic do wyrzucenia, dobrzyśmy obadwa, wierz mi.
— No, no — a cóżeśmy to popełnili? spytał Tramiński.
— Czekaj, powiem.
— Ale bo mnie niecierpliwość bierze dowiedziéć się, com przewinił.
— Póki piwa nie przyniosą, nie powiem.
Piwo wszakże prawie natychmiast nadeszło; p. Sebastyan pociągnął odrazu pół kufla, Tramiński skromniéj, z oczyma wlepionemi w gospodarza, oczekując ciekawego zwierzenia.
— Prawda, kochanie — rzekł Sebastyan, że po owém śniadanku pod karasiem przyszedłeś mi śpiéwać pochwały mecenasa? Uściskał cię, nakarmił, zaprosił, i tak ujął za serce, żeś go odrazu poczciwym zrobił, boś sam do zbytku dobry. Zachwaliłeś mi rozum, przebiegłość i procenta które daje od kapitałów.
— A ja się tego nie zapiéram, zawołał Tramiński żywo, dalipan mam go i dziś za uczciwego człowieka.
— A ja nie — stanowczo wymówił popijając pan Sebastyan. Tyle lat do ciebie nie gadał, nie widział cię, nagle go taka czułość sparła? Miarkuj no, o co to szło? ażebyś przyszedł mi to powtórzyć i żebym ja, złakomiwszy się, dał mu moje piéniądze. Kto wié! bystya może więcéj niż na nie, czyhał i na co innego!!
Tramiński się oburzył.
— Asan zaraz posądzasz! posądzasz! rzekł zafrasowany — ale zkąd data że jam się omylił a asan prawdy dopatrzył? Czy to się godzi człowieka sądzić na wiatr? Ja powiem wam, wolę się omylić niż miéć grzech w sumieniu żem niesłusznie potępił.
— I masz asan słuszność — bom ja nie lepszy, zawołał pan Sebastyan — ale kiedy mi potém kto przychodzi i pokłada dowody a przynosi przestrogę, za którą sam odbolał, muszę wierzyć.
— Kto? co? któż cię przestrzegł? kogo on zdradził?
— Tu sęk — rzekł rzeźnik, mam grubą wątpliwość czy mogę wyjawić imię człowieka co mnie poczciwie przyszedł pohamować.
— Ale tu imię to wszystko znaczy — przerwał Tramiński. Jakże ja mam dać wiarę nie wiedząc komu? A może taki ci to powiedział, co chce cię dla swojego interesu odstręczyć, żeby sam z mecenasa korzystał?
Sebastyan zamilkł i zamyślił się — a potém splunął.
— A kat że ich wié i zrozumie! Jak mi to waćpan mówisz, hm!! zdaje się poniekąd masz racyą, a kiedy mi tamten gadał, byłem pewny że mówi szczerze i prawdę. Bądź-że tu mądry kiedyś głupi! Tfu! tfu!
Tramiński choć się bronił, był niespokojny i sam.
— Zresztą kto jego wié! mruknął — kto jego wié! albom ja jegomości namawiał, zgadało się, to się gadało.
— Prawda żeś mnie nie namawiał, alem ja wziął na rozum i o mało nie zrobiłem okrutnego głupstwa.
— Ależ mi asindziéj powiedz jak na spowiedzi — nie wydam — któż to tak bystro dowąchał się już myśli jegomościnéj i przyszedł zaraz troskliwie bronić waszego kuferka?
Rzeźnik dumał.
— I to prawda! nic nie rozumiem, niby to żyd może być taki czuły.
— Żyd! no! no! zawołał Tramiński — to już wiem, Simson się zląkł ażeby mu gratka nie odpadła i przyszedł bałamucić.
— Ale to uczciwy człowiek.
— Tak, przecież u niego także koszula bliższa ciała niż kaftan.
Sebastyan zaczął chodzić po izbie, w niepewności wielkiéj, Tramiński był górą. Ale broniąc się jak mógł w duszy, czuł że może się dał podejść.
— Wiész jegomość co — rzekł, ja jestem taki, póki na łajdactwie kogo nie złapię, nigdy o zło nie posądzam. Mówią łatwowierny — niech tak będzie — wolę być nim, niż niesprawiedliwym. Z tém wszystkiém powiem jegomości, bądź ostrożnym. Diabeł go wié!! Tyle lat w istocie nie widział mnie, nagle się rozczulił! hm! hm! nie przysięgnę. Ale nie — byłby już z gruntu niedobry człek, przecież go ludzie szacują, renomę ma wielką, wszyscy mu zazdroszczą! Nie może być!
— Mój bracie — zawołał ściskając gospodarz, już to my oba nie grzeszymy przebiegłością, podobno nam nianiek potrzeba.
Mnie to, coś o nim mówił, tak było w głowę wlazło, że pod pozorem interesu z Paskiewiczami sprowadziłem go i prawie mu obiecałem dać piéniędzy.
Tramiński się za głowę pochwycił.
— Widzisz jegomość! nic wam powiedziéć nie można! Było poczekać! Daj-że pokój! daj pokój — rozpatrzę się lepiéj! jeszcze miéć będę na sumieniu.
— Tak, ale co począć kiedym mu słowo dał?
— Słowo dał! a niech-że was! krzyknął Tramiński — pocóż było dawać słowo?
Sebastyan spuścił głowę.
— Co tu robić? co robić?
— Ale piéniędzy nie dałeś?
— Jeszcze nie, ino to prawie wszystko jedno, kiedy słowo ma.
— Słowo! a niech-że was! po co się było śpieszyć.
— Ja sobie to sam mówię, ale radź jak się wyplątać.
— Niéma innéj rady, chyba Paskiewiczów dom kupić, bo już się boję, mówił Tramiński. Nuż mu piéniędzy pożyczysz, straci, choć bież do rzeki i top się! Brakło tego żebym jeszcze waściną zgubę miał na sumieniu — tegobym już chyba nie przeżył.
— Uspokój-że się, uspokój — odparł Sebastyan — nic się jeszcze nie stało, a zapewne i nie stanie. Poślę do Paskiewiczów, zobaczymy.
— A co mi téż z głowy wynijść nie może — dodał, to że Polcia i Sebastyanicka obydwie go tu widząc, tak w nim nie zasmakowały, że mi się to dziwném nie wydało. Człowiek gładki, rozumny, myślałem że Polci się podoba, bo powiem ci między nami, gdyby się o nią był myślał starać, dałbym ją był jeszcze wczoraj z ukontentowaniem. A dziewczyna aż rękami strzepuje tak jéj niemiły.
— Kobiéty mają czasem dziwne przeczucia — rzekł zamyślony kancelista — bądź już jegomość ostrożny, a przebacz mi. Klnę ci się wszystkiém najświętszém żem złego uczynić ani się domyślał. Mógłżem ja go posądzić?
Tramiński chodził zwarzony, i nie postrzegłszy się oba starzy z pospuszczanemi głowami odbywali przechadzkę po izbie ten w tę, drugi w stronę przeciwną, zakłopotani wielce. Pan Sebastyan zresztą mniéj się gryzł; Tramiński im więcéj myślał, tém się czuł bardziéj przybity i upokorzony tym wypadkiem. Stanął w pośrodku nareszcie i rzekł:
— Stary a bez rozumu! pocóż się mieszać w sprawy cudze, kiedyś nigdy swoich własnych poprowadzić nie umiał? Dobrze ci tak! dobrze! to nauka na starość, gryź się teraz po niewczasie.
Wszystkie włosy Tramińskiemu pospadały na kołniérz, nie czuł teraz i nie pamiętał, gwałtownie się poruszając, o należnych dla nich względach. Rzeźnikowi patrząc nań aż się go żal zrobiło. Pochwycił go w szerokie ramiona.
— Stary, stary, zawołał — nie martw że się kiedy niéma czém. Nic że się nie stało, kupię dom u Paskiewiczów choć drogo i piéniędzy nie będzie. Więc z czystém sumieniem odpowiem mu gdy przyjdzie że kuferek próżny...
— To znowu na cóż dom przepłacać? przerwał Tramiński — a wszystko z mojéj przyczyny!!
— Nie z waszecinéj, tylko z mojéj. Pan Bóg skarał i sprawiedliwie — dodał rzeźnik, a po co mi było gonić na wielkie zyski i procenta. Nie dosyć tego com miał z Jego łaski, chciało się bogactw, może z uciążliwością dla drugich. Nie! nie! waszéj winy niéma w tém najmniejszéj a moja wielka i zasługiwała na naukę. Pan Bóg jeszcze litościwy że mnie, pogroziwszy, wyratował. Mój Tramiński — uspokój się, jasno jak na dłoni, żeś ty czysty, ale ja, ja, kazałbym sobie wyliczyć piętnaście, gdybym był młodszy.
— A ja dwadzieścia pięć, zawołał kancelista, bo po co mnie w cudze sprawy wścibiać nos. Ile razym to uczynił, zawsze po tym nosie dostałem, ale nie, do grobowéj deski niepoprawiony.
— Wiesz co! zmieniając głos dodał gospodarz — napijmy się piwa i zapomnijmy o tém.
— Nie chcę piwa, daj mi jegomość pokój, i tak mi w głowie szumi.
To mówiąc, zbliżył się pokornie, w milczeniu uścisnął p. Sebastyana i wyszedł chwiejącym się krokiem. Gospodarz go uspokajając do progu przeprowadził, ale staremu zbyt gorzko było w duszy żeby się łatwo dał ukoić.
Szedł tak z głową spuszczoną do domu, gdy znowu naprzeciwko domu Leonarda, ku któremu mimowolnie oczy zwrócił, spotkał się z panną Teklą, ale tym razem szła ona prędko, nie oglądając się prawie na ciemne okna i zdając pośpieszać z powrotem.
Zobaczywszy jednak starego Tramińskiego, którego zbiédzona postać widomie świadczyła o stanie duszy, dziéwczę się powstrzymało.
— Co to panu jest? zapytała, podbiegając ku niemu — czyś nie słaby?
— Dobry wieczór pannie Tekli — słaby? nie, alem smutny, bardzo smutny.
— No — to pewnie komuś się coś niemiłego przytrafić musiało, odezwała się uśmiéchając, bo p. Tramiński zawsze więcéj się cudzą biédą trapi niż swoją.
Stary podniósł oczy z wdzięcznością na piękną dziéweczkę, która nigdy tak rozmowną nie była. Postrzegł także z podziwieniem i na jéj twarzyczce zmianę, zdawało się że odżyła i odmłodniała. Nie było na niéj tego wyrazu tęsknego, zrozpaczonego co ostatnim razem tak go wzruszył, ale młodości promyk grał na czole wypogodzoném.
— Bardzo się cieszę że pannę Teklę widzę w tak szczęśliwém usposobieniu, iż sobie ze starego żartujesz.
— Nie żartuje się z takich ludzi jak wy!
— A cóżem to znowu za jeden, moja panno, rzekł weseléj, właśnie z takich co chodzą z łokciami wytartemi, w starym kapeluszu i pokrzywionych butach, najlepiéj sobie żartować, to co świeże i ładne, to się szanuje i kocha.
— Czyż pan możesz się skarżyć, że go nie kochają? spytała uśmiéchając mu się panna Tekla.
— Mogę, boć tak jest, nikt mnie nie kocha.
— No, to już znam jednego co pana bardzo, bardzo kocha.
— Dalipan, budzisz moją ciekawość? któż to taki? na miłość Bożą.
Tekla rozśmiała się żartobliwie.
— Nie powiem, nie powiem, odezwała się chichocząc.
— Czy i to tajemnica?
— O! i wielka!...
Ale stary się trochę rozweselił, szedł za panienką pośpieszając, chociaż mu nie uciekała.
— Nie masz waćpanna litości, zrobiłabyś staremu pociechę.
— Zgadnij pan.
— O! o! tego już zanadto! zawołał — zgadłbym kto mnie nie cierpi — ale kto mnie kochać może.
— No... a... jakże go tam nazwać? Pan Wilhelm.
— Nie znam jako żywo żadnego tego imienia.
— Ale — Wilmuś!
— A! to co innego, i Tramiński stanął, mówże waćpanna gdzieś go złapała, bo ja go nie widziałem oddawna i chciałbym go gdzie pochwycić aby mu uszy natrzéć.
— Za cóż?
— Skrył mi się, pewnie gdzie hula.
— Broń Boże.
— Widzę że panna Tekla więcéj o nim teraz wie niż ja, nie kryj że przedemną.
— Jakto, pan nic nie wiész?
— Tylko że znikł mi jak kamfora.
— No, to ja powiem panu coś na pociechę. Nie obwiniaj go — szepnęła zbliżając się do starego, to chłopak poczciwy. Znalazł tu matkę starą, biédną, opuszczoną i zabrał ją do siebie, poświęciwszy się cały dla niéj. Pracuje jak wyrobnik, oszczędza sobie wszystkiego, aby jéj na niczém nie zbywało.
Tramiński drżący stanął i łzy potoczyły mu się z oczów.
— Ot — toś mi prawdziwą sprawiła pociechę, zawołał — niech ci Bóg zapłaci. Nigdy nie desperowałem o nim, ale dziś mi serce rośnie, raz przecież nie zawiodłem się na człowieku. Ale proszęż was dlaczego się z tém przedemną kryje? czemu się dobrego wstydzi, gdy się nie sromał brojąc! Niezrozumiały dla mnie. Ale nie mógłżebym wiedziéć, dodał po chwilce, gdzie się on kryje, żeby go odwiédzić, żeby mu pomódz, poradzić?
Panna Tekla zamyśliła się.
— Ja to sama dobrze nie wiem dlaczego się on tai, ale miarkujesz pan że mi nie wypada zdradzać tajemnicy cudzéj.
— Cóż za tajemnica? przedemną?
Tramiński ruszał ramionami.
— A no — trzeba się poddać temu, rzekł — ale powiédz że mi, ciężko mu? bardzo ciężko?
— Trochę, ale sobie radę daje, wziął się do roboty szczerze, majster go lubi, jest na drodze do tego że na chleb zapracuje. Matka zresztą nie potrzebuje wiele, i ona jeszcze coś robić może, i...
Tu się panna Tekla zatrzymała, zarumieniła, a jakby przypomniawszy sobie że czas powracać do domu, skłoniwszy się staremu, prędkiemi kroki naprzód pobiegła. On pogonił ją oczyma, ale mu prędko w mroku wieczornym zniknęła.
— Dosyć że życie się z samych składa zagadek, których ostatniego słowa nigdy człowiek wiedziéć nie będzie; mówił powracając zwolna Tramiński. Wilmuś łajdaczyna, zagadka, zagadka. Mecenas uczciwy człowiek, zagadka, stary Tramiński pracujący od rana do nocy a goły, pragnący być uczciwym a posługujący mimowolnie szachrajom, zagadka. Panna Tekla wczoraj smutna jak noc, dziś wesoła jak poranek, ditto, żyd który opiekuje się Sebastyanem, ditto, panna Sebastyanówna, któréj się młody i ładny chłopak niepodobał, idem i tak daléj bez końca.
Może być że są szczęśliwe głowy, mruczał, co to wszystko sobie wytłumaczyć potrafią — ja — nie. Idę całe życie jakby wśród ciemnego korytarza, omackiem, ostrożnie, a co chwila się o coś stłukę lub komuś guza nabiję.
Tfu — bo lepiéj o tém nie myśléć! westchnął — aby do końca!...
— Niech-że będzie pochwalony Jezus Chrystus! krzyknął mu ktoś nad uchem, a przestraszony stary aż się cofnął. Był to Wilmuś który zdyszany biegł, pocałował go w rękę i chciał biedz daléj.
— Stój niewdzięczny! gdzie cię to licho niesie?
— Ojcze dobrodzieju! pilny interes, muszę wypić kufelek piwa bo mi w gardle zaschło i — do domu — przystałem na niemiecką wiarę, niéma jak piwo.
— Myślisz że nic nie wiem, pośpieszył Tramiński — otóż wszystko wiem.
Wilmuś się śmiał. — Co — ojcze? co?
— Wszystko, śpieszył stary, żeś matkę znalazł, żeś dobry, poczciwy syn, że ją utrzymujesz, że wódki nie pijesz.
— Któż to panu mówił?
— Jak w bajce, piąty paluszek.
— Wolne żarty, ale jegomość mnie szpieguje, to nie ładnie.
— Gdybym to czynił — mnie wolno, a ty nie potrzebujesz się taić przed przyjacielem.
— Jeszcze do jakiegoś czasu potrzebuję — odezwał się Wilmuś. A teraz rączki całuję i... na piwo.
— Czekaj! czekaj, zapłacę piwo, chodź do mnie.
— Jegomość mnie weźmiesz na spytki.
— Nie — ale mi tęskno na duszy samemu, a od matki długo cię nie oderwę, chodź. I pociągnął Wilmusia do siebie, na dole w szynku zamówiwszy dwa kufle dubeltowego marcowego, aby gościa od serca uraczyć.