<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Złoty Jasieńko
Podtytuł Powieść współczesna
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1869
Druk Drukarnia S. Lewentala
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Czas leci, szczególniéj dla tych, którzyby go powstrzymać pragnęli. Oto już wiosna znowu zielonością okryła łąki i lasy, obudziła słowiki i wierzycieli mających termina czerwcowe; kwiaty się otwiérają do słońca, a panny cieszą że jadą z mamą za granicę do źródeł u których gra muzyka i przechadzają się liczni kandydaci do stanu małżeńskiego; strumienie szumią i ruleta burczy w Baden, lazur niebios pogodny i studenci liczą dnie do wakacyj które ich wsadzą na konia. Słowem wiosna w całém tego wyrazu znaczeniu — a ponieważ użyliśmy do tego przestarzałego opisu form i barw dziennikarskich, dodamy że sam sobie winę przypisze kto z tak pięknéj pory pełném sercem i piersią nie skorzystał.
Tak jest, nadszedł czerwiec i straszna dla mecenasa data piérwszéj wypłaty panu Simsonowi. Jednakże wcale się ona tak groźną nie wydawała przebiegłemu mężowi stanu, który interesa swe wieść umiał z talentem godnym szerszego teatru. Owszem, im się ten dzień zbliżał bardziéj, tém Szkalmierski zdawał się w lepszym humorze, a rozwijał tak niezmordowaną czynność, tak umiał razem bawić się, biegać za sprawami, ludzi tumanić, piéniądze wyłudzać, spekulacye majątkowe rozpoczynać, brać zadatki, skłaniać do powierzania mu sum poręczających, iż najbliżsi jego i najpoufalsi jego przyjaciele wydziwić się nie mogli téj hartownéj naturze. Po nocy spędzonéj przy grze i kielichu, po przedrzemaniu się w fotelu, obmyciu zimną wodą, mecenas wychodził na miasto świéży jak Amfitryte, uśmiéchnięty, różowy, bez fałdku na czole.
Wszystko to winien był zapewne temu spokojowi sumienia i hartowi żelaznemu ducha, z jakim codzienne strapienia dnia, chléb powszedni biédnych śmiertelników — znosił stoicznie i zwycięzko.
Na wszystko miał radę, w każdym razie znalazł środek jakiś — pełen był wybiegów najmędrszych i wychodził z największych trudności furtką, któréjby nikt inny pewnie nie dostrzegł.
Simson stary który może lepiéj od innych znał jego położenie, codzień prawie pytał Hersza co słychać i odbiérając odpowiedź szczegółową o obrotach mecenasa, w końcu wpadać zaczął na domysł, iż znalazł jakąś niewidomą a potężną podporę. Jednakże z natury nieufny, a znajomością stosunków utwierdzony w przekonaniu iż Szkalmierski w terminie pieniędzy miéć nie może, zwracał nań nader baczne oko. Hersz, nieprzyjaciel mecenasa, pilnował go także, ale na fizyognomii człowieka, w jego całém postępowaniu nie można było pochwycić cienia zwątpienia, niepewności, obawy.
Mecenas zatargował dobra Grzegorzowice i na seryo umawiał się o ich kupno, dwa razy jeździł je oglądać, o warunki się zajadle układał. Klientella się nietylko nie zmniejszyła ale wzrosła; mimo różnych pogadanek był zawsze ulubieńcem młodzieży, gwiazdą prowincyonalnéj palestry, rozcinał gordyjskie węzły procesów wymową, talentem przejednawczym, cudem jakimś.
Słowem był lub zdawał się być u szczytu sławy i powodzenia.
Tylko, (niestety, wszystkiego nigdy razem posiąść nie można) projekta małżeńskie były w zawieszeniu, nie miał na widoku w téj chwili żadnéj dziedziczki bogatéj a piękna Polcia okazała mu taką obojętność dumną, tak wyraźny nawet wstręt, iż się tam ani śmiał posunąć.
Pan Sebastyan téż unikał go widocznie i stronił, by się nawet nie spotkali. Mecenas nadto się znowu cenił ażeby iść przebojem i walczyć o to co sądził sobie należném.
W Zakrzewku w ciągu tego półrocza rzeczy się tak stanowczo wyklarowały, iż w tamtę stronę i spoglądać już nie było potrzeby. Baronowa uroczyście poślubiła rotmistrza o jednéj nodze. Na ten dzień tylko zrzucając żałobę, panna Albina wyszła zamąż za Mylskiego; prezes powrócił milczący ze swéj wycieczki po pannę Felicyą, o któréj nie lubił mówić — ba nawet nie bardzo się do niéj przyznawał, a panna Felicya osiadła w klasztorze u pp. Brygitek.
Interesa prezesa zostały połatane tymczasowo, i ciągnęły się daléj ku nieuchronnej ruinie. Tymczasem ze względu na to iż czasy były ciężkie, dobra odłużone, piéniędzy mało — państwo Mylscy, pożyczywszy znaczną summę na wysoki procent, wyjechali na rok do Włoch, pod urocze Italii niebo zapominać o troskach żywota. Baronowa także skłoniła rotmistrza aby dla nogi swéj i kuracyi przejechał się z nią do Paryża, a potém do Nizzy.
Prezes pozostał sam jeden w Zakrzewku i dobrawszy sobie trzech obywateli do wisteczka groszowego, siedział po całych dniach w nadziei że da wielkiego szlema, którego w końcu brał sam z upokorzeniem i rezyguacyą, wielkim duszom właściwą.
Tam więc nie było nic do zrobienia aż pókiby dobra nie poszły pod subhastacyą, i to nie dla mecenasa, który w téj chwili nie spodziéwał się miéć kapitału.
Znajdował więc Szkalmierski że do ożenienia zostawało mu wiele czasu, a młodość należy wyszuméć, według znanéj teoryi, aby się potém w późniejszych latach nie przypominała. Szumiano więc i wieczorki w kamienicy Leonarda były bardzo świetne.
Czas leciał. Czerwiec się rozpoczął, mecenas był wesół jak skowronek na wiosnę. D. 24 czerwca w sam dzień ś. Jana przypadał ów wypłat Simsonowi, a ś. Jan czerwcowy był właśnie dniem imienia kochanego, złotego Jasieńka.
Zwyczajem przyjętym od lat kilku, obchodzono hucznie imieniny w wigilią, w tę tajemniczą noc, o któréj to takie chodzą piękne ubrane w kwiaty paproci podania.
I na ten téż dzień zapowiedziała się panu mecenasowi młodzież z okolicy, z miasta, z prowincyi, nawet z Warszawy.
Na przyjęcie téj mnogości osób mieszkanie jego starczyło, a reszta przyborów tém była łatwiejszą do zebrania, że mecenas posiadał nieograniczony kredyt u kupców, u cukiernika, u winiarza, w traktyerze który swą protekcyą zaszczycał, a którego kuchty i kopcidymy szli jako sprzymierzeńcy do kamienicy Leonarda na dni uroczyste.
Od rana wozy z koszami z których wyglądały w klatkach siedzące żółte, czerwone, zielone, srebrzone i złocone główki od butelek, poobwijanych w świéżuteńkie bibułki różnobarwne, zaciągały przed kamienicę, a chłopcy z cukierni w białych fartuchach i szlafmycach znosili olbrzymie torty 1 piramidy. Wschody przyozdabiano w kwiaty, pokoje uzbrajano w świece. Jacek chmurny jak noc, milczący, obliczał w kredensie srebra pożyczane i szkło różnego kalibru którego tém większy zapas był potrzebny, iż młodzież miała zwyczaj chwalebny, dla podźwignięcia industryi krajowéj — przy każdéj uroczystości, tłuc po kilka tuzinów kielichów.
Po wielkim toaście roztrzaskiwano je o ziemię, co sprawiało piękny efekt, oznaczając rzeczy ziemskich i marnego grosza pogardę a przytém miało coś heroicznego, niby brzęk mieczów i zbroi.
Kilka konwi lodu dla mrożenia szampana przybyło także do kredensu i odświéżyło w nim powietrze.
Stary węgrzyn, ów miły, słodki, dający się pić jak konfitura a obezwładniający człowieka — stał odosobniony z boku, nie chcąc się mieszać z tłumem lekkomyślnym gawiedzi francuzkiéj. Pozbawiony etykiet, ozdób, pieczątek ufał że mu świetnych sukienek nie potrzeba; jak wielki pan, przychodził w starym fraku.
Z likworów Trapistyna, Chartrecus’a, Benedyktyna wybrane były umyślnie znać, aby świadczyły iż gospodarz należał do obozu zachowawczego ludzi porządku. Wyznania wiary mieszczą się czasem nawet w kieliszkach, to znamię wieku.
Ale któż opisze wspaniałe do téj uczty przybory? wszystkie przysmaki niezwyczajne, uderzające osobliwością, doborem. Spóźnieniem lub pośpiechem, były tam zwierzyny których już jeść nie było wolno i nowalie jakich jeszcze inni nie kosztowali. Mecenas celował w nadzwyczajnych tych dla podniebień gości swych atencyach.
Dom wyglądał jakby na wesele, mecenas jak nowożeniec mający przyjąć panią młodę, śmiały mu się oczy i usta.
Imieniny te były dlań tryumfem, bo mówiły dobitnie jego zawistnym i nieprzyjaciołom: Patrzcie! mam miłość i zaufanie ogółu — pozostaje wam tylko uderzyć się w piersi, paść na kolana a prosić o przebaczenie.
Pośpieszniejsi i poufalsi przyjaciele, winszowali jeszcze w wigilią przed południem. Karty od nieprzytomnych sypały się stosami, cały stolik niemi zarzucono, były przy nich i bukiety i poduszki na kanwie szyte i pugilares haftowany paciorkami i cygarnica z napisem: wdzięczność i podstawka do zegarka souvenir!
Wśród tych olbrzymich przygotowań któremi sam kierował, mecenas chodził zajęty, latał, rozkazywał, zaglądał do szufladek, przypominał coś ciągle, posyłał, zamykał papiery i był niesłychanie zatrudniony.
Około południa kazał do siebie przywołać Żłobka.
— Mój drogi, rzekł mu — będę dziś miał niesłychane i niespodziane wydatki, wiele u ciebie jest w kasie? w depozytach?
Żłobek poradził się pamięci i książeczki.
— Proszę cię, odparł mecenas usłyszawszy cyfrę dosyć zadowalającą — przynieś mi tu wszystkie piéniądze zaraz. Mam pewne projekta — dodał z uśmiechem — które się przy kieliszkach najlepiéj przyprowadzają do skutku. Radzca mi będzie potrzebny — a zrobię ogromny interes.
Żłobek skłoniwszy głową pośpieszył wykonać rozkaz pryncypała i powrócił natychmiast z teką pełna papierów którą złożył w ręce Szkalmierskiego a ten, po chwilowym namyśle, zamknął ją do biórka aby miéć pod ręką.
— A na wieczór, rzekł do Żłobka — przyjdź zabawić się z nami, proszę cię nie bądź dzikim, porobisz stosunki, które ci się mogą bardzo przydać w dalszém życiu, ja cię zapoznam.
Żłobek skłonił głową z uśmiechem zadowolenia — pomyślał zaraz o białym krawacie i rękawiczkach, krawat był wyprany, a ostatnie raz tylko przed rokiem przenoszone i świéże jak nowe. Jakkolwiek lubiący czystość, Żłobek jeszcze więcéj cenił oszczędność. Lakierowane buty szczęściem sprowadził był — jakby przeczuciowo — z Warszawy, miał je sprzedać koledze i wstrzymał się! Co za szczęście?
O zmierzchu cały dom już płonął porozpalanemi światłami. Wieczór był cudny; woń wiosny, świéżéj zieleni i kwiatów wlatywała oknami otwartemi, na niebie blade, nieśmiałe pokazywały się gdzieniegdzie gwiazdeczki, jak panienki wybiegające na salę balową wprzód nim goście przybędą, pogoda najpiękniejsza i po skwarze dziennym wietrzyk łagodny. Ten i ów z poufalszych przyjaciół zjawiał się już do kochanego mecenasa, rzucał mu się w objęcia i palił strzelistą mowę improwizowany przez trzy dni mozolnie.
Z wyrzeczonych jednak w dniu tym oracyj żadna pono nie była piękniejszą nad łzawe, serdeczne, wzniosłe przemówienie komornika Paskudnickiego. Komornik Marek Achacy Paskudnicki człek stary, poważny, łysy jak filozof pogański, nosił tytuł oddawna straconego, mythycznego urzędu, ale godnie i przyzwoicie. Miał on dworek na przedmieściu, był ubogi ale res augusta domi nie przeszkadzała mu uczęszczać wyłącznie prawie do najlepszych towarzystw, w których porządnie pito i jedzono. Miał on zawsze najświéższe wiadomości, chodził we fraku, a niekiedy w białéj kamizelce, żadna uczta się bez niego nie obeszła. Chwalił wszystkie kuchnie, co mu dozwalało nieraz po dwa kroć wrócić do półmiska, oddawał winom sprawiedliwość i kieliszek jego nie był nigdy próżnym.
Miał i to do siebie że gdzie jadł i pił, tam zawsze zdanie gospodarza podtrzymywał.
Serce jego było wylaném dla tych u których stołu zasiadał, a przy wynurzeniu uczuć wezbranych oczy mu łatwo łzami zachodziły. Była to jego specyalność, płakał jak bóbr i w chwilę potém przechodził z nieporównaną łatwością do śmiechu serdecznego i wesołości najprzyjemniejszéj. Młodym ludziom dozwalał z siebie stroić żarty, jak najłagodniéj je znosząc. Komornik przy biesiadzie był jéj duszą, jemu zleciwszy upojenie gości, można było być pewnym że nikt nie wyjdzie trzeźwy, był przekonywającym do najwyższego stopnia.
Z jakiém uczuciem rzucił się Paskudnicki na szyję mecenasa, pióro, a zwłaszcza gęsie — opisać tego nie potrafi — zostawujemy to stalowym.
— Szlachetny mężu, zawołał (w głosie już czuć było łzy nadchodzące) w tym dniu dla serc twych wiernych przyjaciół uroczystym, które serca zyskałeś cnotą, jakiéj w naszym wieku nie spotykamy, albowiem zepsucie i materyalizm go ogarnął, wolno tym wzmiankowanym wyżéj przyjaciołom, do których liczby i ja się zaliczać mam zaszczyt — wolno, powiadam wynurzyć otwarcie co skromność twa, przymiot dusz wielkich — cały rok ukrywać zmusza. Oby młodzież nasza zapatrując się na cię, wstępowała w twe ślady, obyś nauczył ją pracy wytrwałéj a dla kraju pożytecznéj, natchnął ją swoim geniuszem i wpoił w nią to poszanowanie obyczaju staropolskiego, gościnność, otwartość serdeczną, którą, (zakrztusił się) wziąłeś po przodkach. Bądź dla niéj gwiazdą przewodnią, jak dla nas jesteś prawdziwą chlubą i zaszczytem, dla miasta które cię wydało, dla prowincyi która cię wielbi, dla kraju któremu służysz, dla świata.
To mówiąc, pod wrażeniem własnéj mowy, komornik uniesiony, rozczulony wybuchnął płaczem w samę porę, bo mu już słów brakło; i ledwie się potrafił z pomocą chustki utulić.
Przerywały łkania niekiedy wyrazy strzeliste: Mężu szlachetny! zacny panie, mecenasie kochany, ozdobo nasza i chlubo!
Szkalmierski nie łatwym był do łez, ale wchodząc w stan nerwowy komornika, dał mu zaraz szklankę wina, co go znacznie wzmocniło i jak ręką odjęło podrażnienie.
Inni wprawdzie nie dochodzili w powinszowaniach do tego punktu kulminacyjnego który osiągnął komornik, ale mniéj lub więcéj zbliżali się do niego.
Kancelarya ze Żłobkiem na czele złożyła mecenasowi w darze bardzo piękny puhar ustrojony w liście dębowe, godło zasługi obywatelskiéj.
Z dwóch klasztorów przyszli sami przełożeni winszować swojemu obrońcy i syndykowi.
Słowem był to dzień tryumfu na wsze strony. Ale w chwili właśnie gdy go osiągnął, Szkalmierski spochmurniał i z wesołego stał się zamyślonym; obłok wisiał nad jego czołem, choć się niby uśmiéchał — po cichu skarżył się na ból głowy, zmęczony wyglądał i skłopotany. Nie dziw, niéma nic straszniejszego jak być przez dwadzieścia cztery godziny solenizantem, a dla kogo imieniny się przedłużą, zagrożony bywa fiksacyą.
Około godziny dziesiątéj, gdy po raz wtóry zaczęto dla spóźnionych obnosić herbatę, pokoje już były tak pełne że się w nich z trudnością obracano. Stoliki wszystkie poobsiadali grający. W kilku miejscach stały już kałużki porozlewanéj wśród ścisku herbaty, która téż parę fraków zwilżyła. Pomimo ciasnoty nikt wszakże nie odchodził, bo wszyscy wiedzieli o mającéj nastąpić wieczerzy i rachowali na nią. Mówiono że być miała tak obfitą iż zadowolić mogła dwakroć liczniejsze towarzystwo, a kosze obłamków i okruchy szpitale i ubogich nakarmić były przeznaczone.
Naostatek wybiła godzina uroczysta, otwarły się dotąd ściśle zamykane drzwi, ukazały długie stoły ze świetną zastawą i rozpoczęła walka pełna delikatności a uporu razem o miejsca przy stolikach. Jeden się dobijał by stanąć blizko szczupaka, drugi starał o sąsiedztwo kotletów. Najmniéj szczęśliwi porwawszy na talerz swoję porcyą, unosili ją na najspokojniejsze legowisko dla spożycia.
Słychać było brzęk sztućców i stukot talerzy, kiedy niekiedy dźwięk uderzonéj karafki lub potrąconego kielicha, nareszcie, po chwili pewnego nieładu, goście się ugrupowali wedle powinowactwa przy półmiskach, inni na straży butelek, poformowały się gościńce dla krążących maruderów téj armii i harmonia najpiękniejsza zakwitła. Wzajemnie sobie posługiwano, mieniano się, naléwano i ten podział pracy był widokiem rozczulającym.
Do grzmotu wiosennego porównać tylko można wniesione nagle zdrowie solenizanta. Kilku zdradliwie już zawczasu przygotowanych barczystych przyjaciół — po trzykroć podrzucili go w górę, przy głośnym okrzyku — hura! niech żyje nasz mecenas kochany! Młodzież kielichy roztrzaskała o podłogę, ściskano go, całowano, a tłum roznamiętniony i nieco podpiły, nie rychło się uspokoił. Mecenas blady, wzruszony, w kilku krótkich, pełnych skromności wyrazach, podziękował za dowody współczucia. Wniesiono potém zdrowie prezesa trybunału, sędziów, kolegów mecenasa, kilku znakomitości obywatelskich, burmistrza, jednego literata-poety, który szarady posyłał do Kuryera i zbiérał się na wielkie dzieło o duchach i świecie nadprzyrodzonym; potém: Kochajmy się! — oby się nam dobrze działo... i t. p.
Szeregowi toastów komornik niewyczerpanych dostarczał materyałów ze skarbnicy swych wspomnień.
Wśród wielce ożywionéj gry kielichów, około północy, mecenas coraz bledszy, ociérając pot z czoła, zbliżył się do komornika.
— Mój drogi panie komorniku — odezwał się cicho — uczyń mi jeszcze jednę łaskę... Od godziny, nie wiem z czego, głowa mi formalnie pęka, boli straszliwie, nie do wytrzymania — ledwie na nogach stać mogę... Weź na siebie gospodarstwo, wyręcz mnie, powiem Jackowi ażeby wszystko było na twe rozkazy... ale ja muszę się położyć.
Zlituj się tylko, proszę cię, idzie mi o to, ażeby goście jak najdłużéj się bawili, aby się nie rozchodzono. Pozamykaj drzwi, nie wypuszczaj nikogo. Ja mam kątek spokojny, daleko... tam mi poduszkę zaniosą i spocznę nieco. Późniéj może do was powrócę, gdy migrena przejdzie.
Komornik który trzymał w ręku kielich wina i lał sobie kosztowny napój za kamizelkę, dziwując się w głębi duszy, zkąd tak miły człowiek mógł pochodzić — odpowiedział uściskiem... i oblaniem solenizanta.
— Szlachetny, że tak powiem, mężu!... idź! kładnij się! spocznij na laurach... Zaufaniem twém zaszczycony... bądź pewien, wstydu ci nie uczynię.
— Niech piją — niech piją! przemówił, ściskając go za rękę mecenas — do upadłego, mój komorniku — jeśli wina nie starczy, posłać do Chai Matorkiewicza... Jeśliby kto spytał o mnie, powiédz żem zasłabł nieco, ale zaraz powrócę.
— Ale bądź, że tak rzekę, spokojny... odparł komornik z powagą — jak na Zawiszę spuść się na mnie... popoję ich tak, że za lat dwadzieścia wigilią św. Jana pamiętać będą... Idź! Spocznij! Ty się pracą zabijasz... ty padasz ofiarą dla nas... o najzacniejszy z...
Nie dokończył, gdyż począł go całować, a po winie łzy mu przychodziły lżéj jeszcze niż naczczo, zalał się niemi.. chlipnął — zapił winem i wrócił do gości.
Mecenas znikł.
Jacek zaniósł mu zaraz na dół skórzaną poduszkę i filiżankę herbaty z cytryną.
Wiele osób postrzegło wysunięcie się solenizanta, ale domyślając się powodów, które wyraz twarzy zdradzał, poszanowały migrenę.
Młodzież, opatrzywszy fortyfikacye butelkowe, pozostała na placu, przypuściła szturm i poprzysięgła że żadna z nich nie wyjdzie całą. Zaintonowano pod choryfejem komornikiem sławną pieśń:
— A kto nie wypije...
Walka rozpoczęła się na seryo, lano tchórzom za kołnierze. Strategicznemi obrotami, dowództwem, buletynami wojny i odezwami do walczących, kierował nieoszacowany komornik.
Gdy mu wyrazów brakło, po razy pięć wtórzył. — Iż tak rzekę, że tak powiem, jeśli mi się tak wyrazić wolno i t. p.
Poklaskiwano przytomności umysłu...
Wiadomo, że noce czerwcowe są najkrótsze w roku — cóż dziwnego że wschodząca jutrzenka zastała jeszcze niedobitków bohatérsko zapijających benedyktynę dla otrzeźwienia się i pokrzepienia po trudach. Ale nareszcie i najwytrzymalsi musieli pomyśléć o odwrocie; dzień był biały, z sąsiedniego ogrodu słowik się odzywał, dzwony po klasztorach na jutrznią do chóru wołały, ranek oblany rosą, wonny, obiecywał dzień prześliczny. Komornik dotrwawszy do końca, naładował kieszenie cukierkami i wyniósł się z tym spokojem ducha, jaki daje sumienne spełnienie wziętego na siebie obowiązku. Zataczał się nieco, ale to była wina bezsenności... zmęczenia...
W ogłuchłym nagle domu nastała cisza grobowa, a nie było oryginalniejszego widoku nad te ruiny uczty wczorajszéj, oblane blaskiem wschodzącego słońca.
Jacek przechadzał się wśród nich jak Volney na zwaliskach Palmyry, niekiedy stając z załamanemi rękami nad pomnikiem przeszłości, i ziéwając szeroko gdy westchnąć pragnął.
Talerze, półmiski, filiżanki, kielichy — w nieładzie rozrzucone opowiadały dzieje tego pamiętnego w rocznikach miasta wieczora. Butelki niemal wszystkie były próżne, mało w któréj zostało co na dnie, ale dużo szacownych płynów wysychało na podłodze, uronionych niebacznie.
Serwety zmięte, potłuczone szkło, powywracane i połamane krzesła, poszarpane firanki, kwiaty popodléwane herbatą, sofy namaszczone kremami, talerze za piecem, półmiski pod stołem — przedstawiały wymowny obraz marności światowych.
Jacek obrachowywał co mu z tego pozostać może dla panny Petroneli i dla niego, inwentarz okazywał się nader niekorzystnie; nawet deser rozchwytano po kieszeniach. Sam on widział jak bezwstydniejsi unosili cukry w chustkach od nosa, w kapeluszach. Jacek zżymał się na tę nikczemność i spijał pozostawiane szampańskie kielichy, gdzieniegdzie chwycił zapomnianego tortu, rzuconéj benedyktyny — i wzdychał.
Przyprowadzić do porządku, obliczyć szkody, zebrać srébra, pooddawać pożyczone przybory, rozeznać półmiski, wysortować serwety — olbrzymią zapowiadało pracę. Dlatego Jacek uznał słuszném, głowę pokrywszy od much dokuczliwych serwetą, usiąść w fotelu — i zasnąć.
Ale biada tym którzy się nieopatrznie rzucają w Morfeusza objęcia, zwłaszcza po kilku kieliszkach — któż wié kiedy się im oczy na światło dzienne otworzą?
Jacek który się obudził, dzięki natrętnéj musze która pod serwetę się zakradła, aby usta jego słodyczy pełne ucałować — był w przekonaniu iż może jeszcze sobie bezpiecznie spocząć godzinkę — ale wtém usłyszał bijącą na zegarze u reformatów dziesiątą. Zrazu posądził że mu się to przysłyszało, spojrzał na swój zegarek, niestety!! dziesiąta była najautentyczniejsza.
Zbiegł więc szybko ze wschodów, bo właściwie wstać mu należało o siódméj i spóźnił się o trzy godziny. Mecenas chory czy zdrów, zmęczony czy nie, zawsze był na nogach o pół do ósméj i pił kawę. Nie pojmował Jacek jak się tam bez niego obeszli.
W kredensie wszakże upewniono go, że p. Szkalmierski nie dał jeszcze znaku życia i spał w najlepsze; odetchnął.
W mgnieniu oka zaczęto gwałtownie porządkować w domu i dzięki przytomności umysłu p. Jacka, przynajmniéj bawialne pokoje uprzątnięto natychmiast, tak że chłopcy na szczotkach się po nich przejeżdżać zaczęli.
Powrót do statut quo ante bellum nie trwał długo, — krzesła przywołano do porządku, stoły powracały na miejsca, firankom zadane rany umiejętnie zamaskowano. Jak stos grobowy wznosiły się całe i potłuczone butelki w kredensie. Jacek melancholiczne rzucał na nie wejrzenie. Pozléwał on z nich wprzódy starannie, każdy gatunek z osobna, ale cóż mu się pozostało!! mizernych dziesięć butelczyn.
O jedenastéj niektórzy przyjaciele, orzeźwiwszy się ogórkami kwaśnemi i kapustą — przyszli mimochodem dowiadywać się o mecenasa. Powiedziano im że spał. Znaleźli to bardzo naturalném po bólu głowy i takiém znużeniu.
— Nie budźcież go, niech się sobie wyśpi — powiedzieli służbie i odeszli.
O pół do dwunastéj wbiegł Żłobek dopytując czy mecenas pił kawę — i odebrał tęż samę odpowiedź, że dotychczas odpoczywa, na co pokiwawszy głową — powrócił żywo do kancelaryi.
Było już trzy kwadranse na dwunastą, gdy zagrożony interesami pilnemi, piérwszy dependent i szef kancelaryi ze zwykłą sobie powagą, z portfelem pod pachą — niby minister przybywający z raportem, zastukał do drzwi pokoiku w którym spał Szkalmierski. Ale kilkakrotne pukanie crescendo aż do fortissimo najmniejszéj odpowiedzi nie wywołało. Zajrzał przez dziurkę od klucza, było wewnątrz ciemno, szaro.
Mrucząc więc powrócił do roboty. Ale dochodziła dwunasta! igły zegaru śpieszyły się, leciały, więcéj niż kiedykolwiek.
Wraz z uderzeniem na wieży południa, pan Hersz od Simsona zjawił się uśmiéchnięty w kancelaryi, dobył weksel i zaprezentował go, w oczy patrząc Żłobkowi.
Żłobek spojrzał nań z powagą.
— Pan mecenas miał wczoraj gości i śpi — spoczywa, proszę czekać.
— Czekać! ja nie mam potrzeby czekać. Jest dwunasta, obudź go pan. Jeśli która, to ta godzina może się nazwać hora canonica dla bankierów. Weksel będzie zaprotestowany.
Żłobek zerwał się z dumą człowieka który jest pewny siebie, spojrzał z pogardą na Hersza i poszedł znowu podedrzwi Szkalmierskiego, do których coraz głośniéj dobijać się zaczął.
Milczenie głuche, uparte już go niecierpliwiło, najtwardszy sen takiemu stukaniu oprzéćby się niemógł.
Zajrzawszy uważnie przez dziurkę, przekonał się że w niéj od środka klucza nie było, przez otwór na przestrzał szary mrok przeglądał.
— Musiał chyba zachorować — czy co?? rzekł niespokojny — omdlał może, dostał apopleksyi. Korpulant, kto go wié, nieszczęście łatwo przychodzi. Niéma co czekać, po doktora trzeba posłać i drzwi kazać wyłamać.
Gdy zbladły wrócił do pokoju, w którym Hersz na niego oczekiwał, uśmiéchając się szydersko — można było poznać po twarzy jego, że coś strasznego jeśli się nie stało jeszcze, to się gotowało.
— Nie rozumiem co to jest, mruknął, mecenas wczoraj był chory, mimo to przyjmował gości, potém wyszedł się położyć. Dobijam się napróżno. Mógł omdléć — panie Zaręba, skocz pan po doktora Fillera, a Jacek niech z dołu sprowadzi ślusarza, drzwi trzeba wybić.
Popłoch poszedł po całym domu, jakby przeczucie katastrofy, tylko Hersz czekał obojętny.
W pół kwadransa i lekarz mieszkający o kilka kroków i ślusarz w fartuchu skórzanym już byli u drzwi. Otwarcie ich przyszło nader łatwo. Żłobek wszedł piérwszy, na kanapie leżała poduszka nietknięta, na stoliku stała niedopita filiżanka herbaty, w pokoju nie było nikogo.
Trwoga i podziwienie odmalowały się na twarzach wszystkich — a że nic się tak nie rozchodzi szybko jak plotka po ulicy — w dziesięć minut pełny był ciekawych przedpokój, sienie, wschody, podwórze, przed domem cisnął się tłum natrętny i zwiększał co chwila, zalegając ulicę.
Mówiono powszechnie iż mecenas w napadzie szału, z bólu zębów, życie sobie odebrał.
Gdy nareszcie władze nad porządkiem czuwające się zjawiły i rozpoczęto indagacye; gdy i komornika wyrwano z pościeli, powołano służbę domową, sąsiadów, lokatorów — okazało się iż mecenas poszedł spać do pokoiku. Daléj nic nikt nie wiedział, nie postrzegł wychodzącego, nigdzie śladu najmniejszego ucieczki, ale téź i samobójstwo, o które go posądzano, wcale dowiedzioném być nie mogło.
Proszę sobie wyobrazić nazajutrz po bankiecie i apotheozie taką tajemniczą fugę i domysły jakie ona zrodzić musiała!!
Wszyscy osłupieli z podziwu — on! mecenas, u szczytu chwały!...
— Ale to nie może być, wołano, to się wyjaśni — on wyszedł na świéże powietrze się orzeźwić — zasłabł, powróci, czekajcie. Jakiżby był powód do samobójstwa, jakie środki wykonania?
Komornik, iż tak rzekę, Paskudnicki, dowodził z zapałem, bijąc się w piersi, iż posądzać Szkalmierskiego syndyka bernadynów o samobójstwo było — zbrodnią, niegodziwością, grzechem, nawet obrazą palestry i t. p.
— On, ten człowiek! nasz ideał! dopuścić się czynu podobnego!!
I, mówiąc to, podnosił ręce ku niebiosom a głowę dramatycznie pochylał ku ziemi; było mu z tém nader pięknie.
Tymczasem upływały godziny — ku wieczorowi policya czuła się w obowiązku przystąpić do opieczętowania pokojów, biurek i t. p.
Ale daleko wcześniéj Żłobek (w interesie pryncypała, gdyż nigdy nie można wiedziéć co nastąpi) poszedł ze ślusarzem po cichu na górę, kazał sobie otworzyć szufladę w któréj wczoraj przy nim złożone zostały piéniądze — i zastał ją w tym stanie co pokój sypialny, próżną. Na dnie leżała zagadka, przepaść, portfel, ale wyegzenterowany najtroskliwiéj.
Ujrzawszy to, poważny naczelnik kancelaryi pobladł, skłonił głowę, ale zachowując wiadomość o tém przy sobie — zszedł na dół milczący.
Nad wieczór już dano znać policyi iż rybak nad brzegiem rzeki około południa znalazł rzucone ubranie męzkie, którego właściciel prawdopodobnie utonąć lub utopić się musiał.
Miejsce to na zakręcie, zwane Wielki Wyr, było jedném z najniebezpieczniejszych, nikt się téż tu nigdy nie kąpał. Odzież przyniesiono zaraz do kamienicy Leonarda i Jacek poznał surducik od Chabou z Warszawy, kamizelkę robioną przez najpiérwszego krawca w miasteczku, słowem suknie w których wczoraj właśnie mecenas gości przyjmował.
Przerzucając z tego powodu liczną garderobę, nie doliczył się jeszcze jednego ubrania Jacek; mocno go to zdziwiło. Ale po co miał o tém mówić, jeśli się gdzie w kącie zatrzęsło.
Dla ogółu — po tym dowodzie dobitnym nie było już najmniejszéj wątpliwości iż Szkalmierski nie żyje.
Dwojako wszakże tłumaczono sobie tragiczny zgon jego — jako wypadek nieszczęśliwy, skutek nieostrożności przy kąpieli — lub jako popełnione w przystępie obłąkania, choroby samobójstwo.
Natychmiast pozostałości po mecenasie prawnie zabezpieczyć musiano, opieczętowano mieszkanie, biuro i obwarowano do chwili spisania inwentarza. W miasteczku od najdawniejszych czasów nie pamiętano takiego wzburzenia umysłów. Ludzie kupkami zbiérali się po ulicach, piwiarniach, ogrodach i rozpowiadali sobie historye różne o Szkalmierskim. Nigdy ich tyle nie było co teraz. Każdy naturalnie sądził i tłumaczył wedle swoich dla mecenasa usposobień — potępiali go jedni, bronili żarliwie drudzy, domyślając się nawet podstępu jakiegoś nieprzyjaciół i zbrodni.
P. Sebastyan który jeden z piérwszych o wszystkiém wiedział, w ulicy pod wieczór spotkał się ze starym Tramińskim. Nie mówiąc nic, wyciągnął tylko ręce ku niemu i głową kiwać zaczął. Stary kancelista ruszył ramionami i — splunął.
— Ktoby się był spodziéwał! ktoby się był mógł domyślać że człowiek ten tak skończy?
— Jak skończy? zapytał Tramiński.
— A no — samobójstwem.
Stary znowu ruszył ramionami.
— A waćpan mówisz żeś go znał, zawołał. Prawda, dosyć ludzi nauwodził, oszukał i mnie — przecież nie na długo. W końcu dobrzem go już znał i powiadam wam — tacy ludzie kończą czasem śmiercią gwałtowną, ale — bądź jegomość pewien, nie z własnéj ręki — nie. Na to téż pewnego głupiego heroizmu potrzeba, a to był truteń nikczemny.
— Ale przecież są dowody!
Tramiński się uśmiéchnął — uderzył palcami po ustach i zamilkł.
— Oho! ty coś wiész! zawołał rzeźnik.
Kancelista zmilczał.
— Mów, mów.
— Nie — nic dziś jeszcze do powiedzenia nie mam, ho — do spraw tego rodzaju mieszać się nie zwykłem. Ale wyjdzie na wiérzch oliwa.
I odszedł.
Ponieważ wierzyciele zaraz dni następnych zgłaszać się zaczęli, a długi mecenasa już spisane wyniosły sumę nader znaczną, bo przeszło pół miliona złotych, musiano więc, nie zwlekając, przystąpić do legalnego opisu pozostałości.
Żłobek zeznał pod przysięgą to na co zresztą miał świadków, że pod wieczór d. 23 czerwca złożył w ręce mecenasa całą kasę i depozyta. Stan czynny w gotówce do stu tysięcy dochodził — ale w szufladkach — neque locus ubi Troia fuit, nic! W gotowiźnie, przerzuciwszy kryjówki wszystkie, naliczono cztery stare dziesiątki, dwa wytarte trojaki i reński papiérowy podarty.
To dawało do myślenia, bo przecież człowiek który się idzie kąpać albo topić, nie zabiéra z sobą na dno sto tysięcy złotych dla szczupaków. Nie znaleziono téż u brzegu ani zegarka, ani pugilaresu, ani pewnych części ubrania niewygodnych dla kąpiącego się a tonącemu niepotrzebnych.
Ciała, pomimo najstaranniejszego poszukiwania, odkryć nie było podobieństwa, śladu żywego zbiegu, również.
Zaczęto podejrzywać mecenasa nieboszczyka o zręczne odegranie staréj komedyi w dzień swojego patrona, ale ścisłe badania, pogoń, dochodzenia nie dozwoliły ani się domyślać w jaki sposób dokonał téj sztuki.
Można było powiedziéć że istotnie jak w wodę wpadł.
Poszkodowani wrzeszczeli w niebogłosy, najmniéj może ze wszystkich p. Sebastyan, gdyż na stratę był w początkach przygotowanym a ukryć się ją starał przed żoną, któraby mu jéj nie darowała.
Długów w ogóle była moc niezmierna, pomnożyły je rachunki ze sklepów, winiarni, cukierni, handlów bardzo znaczne, gdyż kredytu w nich mecenas nie szczędził, nie wiele się troszcząc o zapłacenie. Codzień prawie na tabeli nowe należności przybywały, niektóre wcale niespodziéwane, bo Szkalmierski brał na wszystkie strony, od bogatych i ubogich, w depozyta, na procenta, sumy zaręczne i t. p. a wszystko to jak w przepaści tonęło w bezładzie domu i szale życia.
Co się tyczy stanu czynnego, z tego śmietankę zabrał z sobą, reszta okazała się nader szczupłą — składały ją meble niezupełnie opłacone, garderoba wspaniała za którą się także należało, kredens więcéj pokaźny niż drogi i trochę świécących rupieci.
Zagadka wyjaśniała się bankructwem zamaskowaném umiejętnie a grożącém oddawna, przeciw któremu stawił mecenas cynizm i bezczelność niesłychaną. Nikt nie przypuszczał żeby człowiek żyjący tak po pańsku, grosza własnego nie miał w kieszeni, zyskiwał zaufanie, nadużywając go. Nareszcie widząc, że gdzie krótko urwać się musi, złoty Jasieńko uznał za właściwe usunąć się od natrętów, unosząc mały zapas na nieprzewidziane potrzeby. Umknął zaś tak zręcznie iż mimo listów gończych i zajadłości wierzycieli, którzy go mściwie ścigali ~ śladów ucieczki odkryć nie było można. Dowiedziano się tylko że oddawna pasport, zagranicę wydany, miał w kieszeni.
Oburzenie było powszechne — ale jak wszystko na świecie czas łagodzi, tak i ono téż powoli ostygać zaczęło.
Wielbiciele, przyjaciele najserdeczniejsi Szkalmierskiego, ci z którymi żył, pił i grywał — nie śmieli głośno utrzymywać jego strony — milczeli kręcąc głową, ruszając ramionami, po cichu szepcząc że może kiedyś wróci i oczyścić się potrafi. Inni starali się przekonać że oni zawsze go potroszę podejrzywali, że przeczuwali iż źle skończy, że w nim coś widzieli niebezpiecznego, fałszywego. Tych proroków a posteriori znajdowało się z czasem coraz więcéj, nawet między najpoufalszymi domownikami.
Prezes, gdy mu doniesiono o katastrofie, podniósł ręce do nieba.
— A to mnie pan Bóg strzegł, zawołał — żem się całkiem temu kuglarzowi nie oddał, ale miałem jakieś obawy, przerażał mnie, czułem w nim szalbierza.
Baronowa westchnęła.
— Mój Boże! taka łudząca fizyognomia! miałam go za najuczciwszego z ludzi. Ale przyznaję się że mi go żal, na swój stan — il etait trés destingué.
Któż zliczy te najrozmaitsze nekrologi, ostatecznie jak kamieniem grobowym przywalone ogólną wzgardą.
W dobre pół roku po tych wypadkach, Tramiński siedział raz w izdebce Wilhelma, który nawiasowo mówiąc, wychodził na bardzo porządnego rzemieślnika; — miał się pono żenić z panną Teklą. Stary lubił czasem godzinę jaką spędzić z wesołym robotnikiem, który o bracie nie wspominał prawie nigdy. Tego dnia jakoś wyjątkowo, mimowolnie zgadało się o złotym Jasieńku. Wilmuś, ile razy o samobójstwie była mowa, śmiał się do rozpuku — nie dał mu wiary na chwilę.
— Ale któżby téź w tak nędznie odegraną komedyą mógł wierzyć! zawołał Tramiński — nawet gdybym żadnych nie miał dowodów, kto go znał jakim był dla matki i brata, nie przypuści aby sobie z rozpaczy życie odebrał.
— Ho! ho! alboż wy macie jakie dowody o którycheście mi nie wspominali? zapytał Wilmuś. Mnie się zdawało że Jasieńko zatarł tak wszelkie ślady, tak dobrze ukartował ucieczkę i utopienie, że go nikt nie załapie.
— W takich razach, mój bracie, rzekł Tramiński, najprzebieglejszy z ludzi wszystkiego przewidziéć nie jest w stanie. Ja nie lubię o tém mówić, po cóż mam gadać? aby mnie potém do indagacyi wzywano? Ale wasanu powiem co mi się zdarzyło, bo to osobliwszy trafunek i póki żyw téj historyi kupałowéj nie zapomnę.
Wilmuś wpatrzył się w niego ciekawie.
— Cóż to takiego?
— Posłuchaj no! ale nie mów nikomu. W wigilią ś. Jana przyszło mi na myśl niewiedziéć zkąd co ludzie plotą o téj nocy czarodziejskiéj, o kwiecie paproci, o nadzwyczajnych zjawiskach. Noc właśnie była najpiękniejsza w świecie — nigdym jeszcze żadnéj wigilii kupały nie spędził pod gołém niebem, spać się nie chciało, przyszła fantazya dzika staremu, ot pójdę! dziwów nie dziwów, ale świéżego powietrza i starych wspomnień szukać po świecie.
Wdziawszy ciepłą surducinę, wyszedłem powoli za miasto, na wzgórza i w zarośla aż nad rzekę.
Mówię ci Wilmuś, nie pamiętam w życiu piękniejszéj nocy, choć wiele ich przeżyłem wiosennych, majowych, czerwcowych, po lasach i błoniach, za młodu, kiedy się to w głowie i w sercu paliło.
Cisza w powietrzu, zapach drzew, słowiki zawodzące opętane trele, niebo pogodne posiane gwiazdami, kiedy niekiedy smugą jasną przecięte, gdy się z nich któréj wysoko wisiéć sprzykrzyło, w dali szum rzeki, szeptanie lasu tajemnicze, coś tak wielkiego, uroczystego, mówiącego do duszy, że mi się płakać chciało, Boga chwalić i umiérać. Byłem rozczulony, szczęśliwy, rozmarzony jak młokos.
Usiadłem na kamieniu wpośród czeremch okwitających które mnie wonnemi gałęźmi oblanemi rosą objęły. Nademną sterczał stary, na pół suchy jak ja, zamyślony dąb. Pod nogami pozamykane kwiatki drzémały w trawach. Zaczęło powoli dniéć, szarzało, niebo coraz szerzéj się rozjaśniało, z cieniów nocnych kształty w początku niewyraźne wydobywały się coraz silniéj, ale jeszcze jakby ciepłą mgłą oblane. Słowiki zmęczone cichły, ale wróble stadami budziły się niespokojne, gderliwe, kłócąc się od otwarcia powiek.
Byłem oczarowany tém zbliżeniem się do natury, bo my ją mieszczuchy widujemy rzadko, chyba we śnie lub na obrazku. Przypomniałem sobie młodsze, na wsi spędzone lata, ojca, matkę, rodzinę — dworek nasz — wszystko co nigdy nie wróci — i płakałem.
Wtém gdy tak dumam, nad brzegiem rzeki słyszę szelest jakby się kto przez krzaki przedziérał. Byłem pewny że zwierz dziki, alem się nie zląkł — w takim stanie ducha, człowiek się niczego nie boi. Zdumiałem się tylko mocno. Patrzę, wysuwa się człowiek. Zrazu dziwnie mi się wydał — niósł mały węzełek pod pachą, szedł zwolna, oglądając się na wszystkie strony.
Dopiéro po chwili, wpatrzywszy się lepiéj — poznałem w nim mecenasa.
Był blady, wylękły widocznie, ciągle się jeszcze oglądał, patrzył w dal, zdawał się obawiać aby go kto nie wyszpiegował. Nie zobaczywszy wszakże nikogo, bo mnie zakrywały czeremchy, rozwinął prędko węzełek, porozrzucał odzież z niego na brzegu rzeki i — co najprędzéj uciekać zaczął.
W téj chwili uczułem taką wzgardę, taki gniéw szyderski, żem głośnym, okropnym, dzikim parsknął śmiéchem. Nie wiedziałem wcale że to miejsce słynie echem, które powtarza głos każdy po trzykroć bardzo wyraźnie.
Śmiechu mojego odbitego od wzgórzów i wody sam się prawie przeląkłem — zdawał mi się głosem tysiąca urągających szatanów.
Ale Jasieńko przerażony mało nie upadł ze strachu — potém począł biedz, przedziérając się przez krzaki i zniknął.
Nie rychło — głucho, zdala posłyszałem jakby turkot żywo oddalającéj się bryczki. — Otóż masz — dodał Tramiński — historyą prawdziwą owego utonięcia czy utopienia — któréj ja nikomu nie opowiadałem. Na mnie ona dziwne uczyniła wrażenie.
Śmiéch ten sam nie wiem zkąd i jak mi przyszedł — ale że jego musiał strwożyć nie pomału, nie ulega wątpliwości. Długo mu pewnie tętniał w uszach.
Wilmuś dziwnie usta skrzywił.
— Otóż ja o niczém nie wiedząc, rzekł, byłem pewny że coś podobnego zrobić musiał. Zabrał z sobą pono kradzionego grosza dużo, popłynął pewnie do Ameryki i daléj będzie bezkarnie ludzi oszukiwał. O! kochanemu braciszkowi na talencie nie zbywało.
— Tak, to mu przyznać potrzeba — odparł Tramiński — mistrzem był w swoim rodzaju — tylko że podobne kuglarstwa nigdy się długo nie wiodą. Kto tańcuje na linie, kark skręcić musi.
— Bezpieczniéj chodzić po ziemi i być po prostu uczciwym człowiekiem, dodał Wilmuś — choć; ojczaszku kochany, dalipan i to nie łatwo.
Ty i ja potroszę, jesteśmy tego żywym dowodem. — No, ja jak ja — mam różne grzeszne słabostki, świętym nie jestem i podobno nie będę, ale jegomość??
— Ja także, mój kochany, musiałem coś przeskrobać — szepnął Tramiński z westchnieniem — kiedy mi tak krzywo poszło. Ale mając lat sześćdziesiąt życia — de nowiter repertis rozpoczynać już niepodobna. Szkoda! wieleby się rzeczy dziś inaczéj poprowadziło — ale po capstrzyku.
— Mój jegomościuniu, mnie się zdaje że dobrze mówią: co było a nie jest, to nie pisać w regestr. Co pomoże stare rany przypominać? Nie wesołe to rozpamiętywanie — parole d’honneur ot — gdybyśmy się marcowego natomiast napili? hę? za zdrowie złotego Jasieńka?
— Przeciwko piwu, umiarkowanie użytemu nic nie mam — rzekł Tramiński — karmi ono i posila, ale nie za zdrowie tego trutnia!
— A zobaczycie że on jeszcze wyjść gotów na wielkiego człowieka! rozśmiał się Wilmuś.
— Tak na eleganckiego oszusta, może — może — co nie przeszkadza by kiedyś nie chodził w dewizkach od zegarka.
— A! i to być może. Widzisz jegomość do czego to prowadzi, gdy kto nie pije piwa ojczystego a trunków zamorskich używa, rozśmiał się Wilmuś. Gdyby mu było marcowe smakowało, do dziś dnia by chodził boso, uczciwie i wesoło.
Z czego wynika żebyśmy poszli na piwo.
Tramiński się rozśmiał, wziął kij swój z diabłem, poklepał po ramieniu Wilmusia i — wyszli.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.