Z antropologii wiejskiej (nowa serya)/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Z antropologii wiejskiej (nowa serya) |
Podtytuł | Obrazki i szkice |
Data wyd. | 1890 |
Druk | Drukarnia „Wieku“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Zaczynały się sianokosy, a dobre, bo pogoda sprzyjała. Kosiarze posuwali się po łąkach, a za każdym ciągnął się długi pas świeżo ściętej, pachnącej trawy. Niekiedy przystawali, ostrzyli błyszczące kosy i znów cięli, aż do samego wieczora, do zachodu słońca...
Dziewczęta grabiły, śmiejąc się i chichocząc, jak to zawsze u nich we zwyczaju — coraz to która zaśpiewała piosenkę i jakoś wesoło było wszystkim, dobrze. Dalej, na dworskich łąkach już i kilka tęgich stogów stanęło, to znów kopice porozsiadały się rzędem.
Rzeczka mieniła się od zachodzącego słońca, ptaszki śpiewały po krzakach, bocian z długą szyją dążył do gniazda.
Piotr z Jasiem pracowali na łące u Stępora, obadwaj przy grabieniu, gdyż Piotr niedomagał i ciężko mu było kosą robić — a Jaś nie miał jeszcze tyle siły, żeby do kosy mógł stanąć.
Kiedy już wieczór zaszedł i ludzie zabierali się ku domowi, Piotr rzekł do Jasia:
— Niech oni sobie idą... my posiedzimy, a jeżeli ci się jeść chce, to idź i ty, ja spocznę trochę. Idź Jasiu.
— Nie, dziadziu, zostanę z wami, dopóki nie pójdziecie.
— To zostań, dziecko, jak chcesz.
Chłopiec wpatrzył się w Piotra dużemi swemi oczami.
— Dziadziu? — zapytał.
— A co?
— Wam coś dolega...
— Zkąd to wiedzieć możesz?
— Bo dziadzio posmutnieli i blade są. Czy na was jaka niemoc przyszła, dziadziu?
— Oj niemoc, niemoc Pan Jezus dał, mój chłopcze. Od tygodnia jestem w sobie jakby na pół przecięty.
— To czemu dziadzio nie zgotują sobie lekarstwa. Ziół przecie nie braknie — i z łońskiego lata są na górze i świeżych można nazbierać. Jabym sam zgotował, tylko niewiem dobrze jakie zioła są na waszą niemoc pomocne.
— Na moją niemoc Jasiu, żadne już ziele na świecie nie pomoże...
— Dla czego?
— Bom już stary, śmierć idzie, widzę ją.
Dzieciak cofnął się przerażony.
— Gdzie ją widzicie, dziadziu, gdzie jest śmierć? — ja ją odpędzę, nie dam was zabrać, o mój dziadziu kochany!
— Dziecko, dziecko... ty śmierci nie odpędzisz, a ja się jej nie boję. Czego bym się miał bać? Bóg miłosierny! Przyjść kazał na ten świat, człowiek przyszedł; odejść każe, człowiek odejdzie, takie prawo jest. Młode ludzie przychodzą, stare odchodzą, a oto ziemia zawsze jednaka. Usiądę sobie tu na wzgóreczku, odpocznę.
— Czy was co boli?
— Nic — ot tak, nie mogę. Ale nie... Powlokę się ku wsi niedługo — a jutro chyba ty sam do grabienia pójdziesz, ja się nie dźwignę.
— Ale! Ktoby mi tam kazał iść, jak wyście chorzy. Nie odstąpię was, dziadziu.
— Ja sam mogę zostać.
— Choćbyście mnie nawet odpędzali jak psa, to nie pójdę, — rzekł chłopak z płaczem.
— Żałowałbyś mnie, gdybym pomarł?
— Oj, nie mówcie tak strasznie, nie mówcie! Co moje życie bez was? Jakeście mnie wzięli maleńkim od matki i nie dali mi zmarnować się, tak chyba teraz zabierzcie mnie ze sobą.
— Nie bój się Jasiu, nie bój, — rzekł starowina, głaszcząc dzieciaka po głowie. — Nie zginiesz, sieroto, na świecie, nie zostaniesz sam. Bóg będzie nad tobą. Daj-no mi kij, pójdziemy pomaleńku.
Oparł się rękami na kiju, podniósł, ale po chwili siadł znowu.
— Nie mogę, nie mogę, — mówił, — całkiem mi nogi jakby odjęło.
— To siedźcież tu, — rzekł Jasiek i pędem pobiegł ku wsi. Już się ściemniło prawie całkiem, dzieciak biegł przez łąki, parę razy w rów wpadł, ale podnosił się zaraz i biegł dalej, bez pamięci, bez tchu prawie.
Kiedy wpadł do izby Stęporów, Janowa aż krzyknęła z przerażenia:
— Jezus, Marya! co tobie?!
Chłopak na razie słowa nie mógł przemówić.
— Co tobie? co?
— Nieszczęście jakieś, — rzekł Stępor.
— Oj! — wyszeptał chłopak, — zaprzęgajcie duchem do woza... dziadzio tam na łące... leżą.
— Piotr? umarł!
— Nie... zaniemogli, leżą... wstać nie mogą... zaprzęgajcie duchem, zaprzęgajcie...
— Ja już od rana miarkowałam sobie, że dziadowina kruchy, — zauważyła Janowa.
Stępor wybiegł na podwórko, wyprowadził konia ze stajenki i zaprzągł jak mógł najspieszniej.
Jaś uczepił się na tyle wozu — pojechali.
— Cóż się Piotrowi stało, — pytał Stępor dzieciaka, — co za przygoda?
— Chcieli dziadzio do domu iść, nawet już szli — i siedli — powiadają: nie mogę. Powiadają: ty Jasiu idź spać, ja zostanę. Nie chciałem. Mówię: i ja zostanę. Dziadzio powiadają: dobrze. Siedzieliśmy na wzgóreczku, siedzieli. Dziadzio się wsparli na kiju, chcą wstać — ale znów siedli. Powiadają: śmierć idzie. Zląkłem się, ale śmierci nie widziałem, snać dla tego że noc, że ciemno. Zląkłem się, a dziadziowi gorzej. Żebym mocniejszy był, tobym był ich zabrał na plecy i zaniósł, ale gdzie zaś! Nie mam takiej siły. Myślę: polecę do was, po konia. Poleciałem. Oj! jakem się bał. Ciemno, zdawało mi się że śmierć goni za mną. Oj bałem się, ale myślę: to lepiej... ja w nogach chybki, może przed nią ucieknę — a dziadzio będą tymczasem bezpieczne, śmierć za mną goniący o dziadziu zabaczy...
— Oj głupi ty Jasiek, głupi, — rzekł Stępor.
— Ano wiadomo, co głupi to głupi, ale na nogi ścigły, psa bywało doganiałem. Strach mnie pędził... wpadłem w rów, raz, drugi. Myślę: już mnie złapie, ale nie, przyleciałem żywy. Oj poganiajcie konia, poganiajcie!
— Tedy powiadasz, że Piotr gdzie?
— Na wzgóreczku pozostał, co zaraz przy waszej łące, jak one krzaczki, co wiecie, figura niedaleko.
— Wiem, wiem — wio! maleńki.
Za chwilę dojechali do miejsca.
— Pietrze! hej, hej Pietrze, jesteście tam? — zawołał Stępor, zchodząc z wozu.
— Są dziadzio! są! — krzyczał Jasiek, który w oka mgnieniu znalazł się przy starym. — Bywajcie!
Piotr leżał wyciągnięty na trawie; jedną rękę pod głowę podłożył, drugą na piersiach trzymał — oddychał ciężko.
— Dziadziu! dziadziu! — wołał Jasiek, tarmosząc starego za ramię, — dziadziu wstawajcie no, wóz jest, zawieziemy was do chałupy.
— Pietrze, co wam to, Pietrze? — pytał Stępor. — Dźwignijcie się, fura jest.
— Bóg zapłać, — odrzekł Piotr słabym głosem, — Bóg wam zapłać. Cości mi się przytrafiło, nie wiem... zasłabłem na urząd, ale teraz lżej mi krzynkę.
— Probujcie się podnieść.
Z trudnością, przy pomocy Stępora i Jaśka, wgramolił się starowina na wóz. Kiedy go przywieźli przed dom, wybiegła Janowa i Magda ze swojej chałupy zaraz nadeszła, a pomartwili się wszyscy, bo każdy Piotra lubił, za jego spokojność i uczynność dla drugich.
Posadzili go na ławie.
— Ja zaraz, — rzekła Magda, — po Pypciową skoczę, ona znająca kobieta na każdą słabość, to was poratuje.
— Możeby do Kusztyckiego, — odezwał się Stępor, — niechby krew puścił... on też znawca.
— A toć w Biednowoli doktorów nie brak. Joela brat Mośko, ten co we wojsku na felczera się uczył, bańki okrutnie stawia. Jak stary Skrzypek zaniemógł, to mu postawił coś z kopę, aż chłopu krzyż zczerniał jak święta ziemia.
— Gadaj tam, — odezwał się Stępor, — toć zaraz potem Skrzypek pomarł.
— Pomarł, bo miał pomrzeć — a bańki dobre są.
— Jak myślicie Pietrze, względem Kusztyckiego?
— Nie, nie trzeba mi nikogo. Dajcie mi trochę mleka, jeśli macie.
— O la Boga! jeszczeby dla was mleka nie było!
— Mnie już lżej, tylko że siły żadnej nie mam, ale może Bóg miłosierny poratuje. Powlokę się do stodoły, usnę.
— Zostańcie lepiej w izbie.
— A no, jak wasza wola, to zostanę.
Niedługo w chałupie Stęporów światło zagasło, ludzie zasnęli twardo, tylko jeden Jasiek czuwał. Nie mógł on oka zmrużyć, sen od niego uciekał.
Usiadł sobie chłopaczyna na małym stołeczku, i w okno patrzył bacznie; zdawało mu się, że gdyby śmierć przyszła, to onby ją dostrzegł, krzyku narobił — i Piotra uratował.
Choć go przejmował strach, siedział przecież ciągle i wzroku z okna niespuszczał. Przez szybki widać było kawałek nieba i na niem gwiazdki, jasne, świecące...
Drżał dzieciak z obawy, że która z nich spaść może, błysnąć smużką złocistą i zniknąć — i że może to właśnie być Piotra gwiazda.
Przypomniało mu się wszystko co kiedy o takich gwiazdkach słyszał, przypomniały mu się ogniki błędne i próchna w lesie świecące i cały ów świat co niby na świecie jest, a niby go nie ma, co o nim ludzie dużo powiadają, a mało kto go widział....
Bał się dzieciak — jak dzieciak... pacierze odmawiał, Boga prosił, żeby Piotra nie zabierał jeszcze do siebie.
Widać wysłuchana była modlitwa sieroty, bo śmierć nie zajrzała do okna, nie brzęknęła kosą, a gwiazdki mrugały na niebie i ani jedna nie spadła. Miesiąc wszedł ogromny, czerwony, a potem wzbijał się ku górze, coraz mniejszy, bledszy, promienie jego między gałęzie drzew wchodziły, po trawie zroszonej się kładły.
Miesiąc uciekał coraz wyżej, białe chmurki za nim goniły, po wsi koguty zaczęły się drzeć — gwiazdki bladły.
Co to letnia noc! — krótkie jej życie. Gwiazdy mają odpocznienie, bo ledwie że trochę poświecą, pomrugają i oto już na wchodzie zaczyna się coś bielić, złocić, różowić, a potem już jasność wielka idzie, przedsłoneczna, wschodowa.
Wstają ludzie w chacie i Piotr się też przebudził.
— A co to? a jakże wam? — pytają.
— Lepiej, Bogu dzięki, — odpowiada stary, — ale do roboty nie pójdę, bom mdły, siły niemam...
— Nie chodźcie dziadziu, ja was popilnuję, — powiada Jasiek, — może każecie jakich ziół nagotować?
— A no, skoro lepiej to i lepiej, powiadają, to Bogu dziękować — i każde zaraz idzie do swojej roboty, bo czas drogi. Pogoda jest bo jest, ale kto zaręczy za jutro? Zabrali się wszyscy całym domem na łąki, tylko gospodyni sama została żeby jeść ugotować...
Piotr podpierając się kijem, przed dom wyszedł — Jasiek za nim.
— Jasiu, — odezwał się starowina.
— Co chcecie?
— A no, chciałbym ja ci coś powiedzieć. Wczoraj mnie tak nagle słabość oto dotknęła, że myślałem że już koniec mój nastał.
— Przecież wam ulżyło.
— Juści tak. Ulżyło raz, a może drugi raz nie ulży. Duży już jesteś chłopak mój Jasiu, a choć cię ludzie we wsi głupim nazywają, przecie ja wiem, że ty rozum swój masz. Prawda? masz rozum? jakże ci się widzi?
— Mnie się dziadziu widzi że mam, ale skoro ludzie powiadają że nie — to może i nie.
— Niezawszeć to prawda co ludzie powiadają.
— Nie?
— O nie zawsze! Otóż umiesz troszkę czytać, troszkę pisać, nie jesteś Bogu dziękować kaleka i nie wałkoń... to też myślę, że na świecie nie zginiesz. Ale żem ja już, widzisz, stary, że mnie na tym świecie nie długo, chciałbym cię, jeszcze póki żyję oddać w dobre ręce, żebyś na ludzi wyszedł.
— Ja wolę z wami być!
— Co ty wolisz... mój Jasiu, to nic nie znaczy. Jeszcze jesteś mały i musisz drugich słuchać. Pan Bóg ci matkę zabrał, ojciec twój niewiadomo gdzie się obraca, tedy chcąc nie chcąc, musisz dla mnie posłuszeństwo mieć.
— Toć zawsze was słucham, dziadziu.
— Tak powinieneś, moje dziecko. Dość już nachodziliśmy się za ziołami po lasach, dość nazbierali grzybów, trzeba żebyś sobie teraz upatrzył coś takiego, coby ci kawałek chleba dało i poszanowanie ludzkie...
— To mnie dziadzio chcą odpędzić od siebie?
— Nie, chcę tylko żebyś na ludzi wyszedł. Tu we wsi nie będzie ci dobrze, niemasz swojej roli, nie czeka cię żadne dziedzictwo, a nie chcę żebyś za popychadło u ludzi miał być. Obmyśliłem ja już dla ciebie sposób.
Chłopak płakać zaczął.
— Nie płacz, nie płacz, nie wypędzam cię ja ani za góry, ani za wody; będziesz tu bliziutko, a przy święcie, albo wolnym czasem, nikt ci nie zabroni przyjść do mnie, ma się rozumieć póki ja przy życiu.
— I co dziadzio chcą ze mną zrobić?
— Oddam cię do naszego organisty na naukę. Będziesz się uczył nabożnie śpiewać, na organach grać, na książkach czytać, a zimową porą będziesz chodził do szkoły. No, jakże podoba ci się?
Chłopakowi oczy się zaśmiały.
— Oj dziadziu!.. na książkach czytać, na organach grać! Oj dziadziu! chciałbym ja chciał, czy aby tylko potrafię? czy będę się mógł nauczyć? czy pan organista zechce mnie przyjąć?
— Właśnie że zechce, bom już z nim rozmawiał. Powiedział że cię przyjmie na pięć, albo na sześć lat, za naukę i wikt masz mu odsługiwać; abyś tylko był posłuszny, bąków nie zbijał, swojej służby pilnował, organiściny słuchał — czy ci każe krowę na pastwisko wypędzić, czy ziela narwać, czy dziecko pobawić, to wiedz że twoje prawo, bez żadnego skrzywienia, wszystko zrobić.
— Zrobię dziadziu, choćby mi kazali na kościół wyleźć, na sam dach, to wylezę!
— Tego ci nie każą — ale słuch musisz znać.
— Ale, dziadziu, jak ja się zacznę uczyć na organach, to będzie huczało i dudniło.
— A juści że będzie...
— Może się ksiądz rozgniewa i wypędzi mnie.
— Nie bój się, toć wiadomo że organisty nie rosną na drzewach jak gruszki, jeno muszą się z maleńkości grania uczyć, a nie uczą się zaś kiedy nabożeństwo w kościele, tylko wtedy jak kościół pusty i ludzi w nim nie ma. Zresztą, ksiądz już wie o tobie.
— Wie?!
— Sam chodziłem prosić o pozwoleństwo.
— Pozwolił?
— Nawet i pochwalił. Dobrze, powiada, mój Piotrze, że sierotę do takiej nauki oddasz, aby niech chłopak będzie dobry, to i jemu tu nikt krzywdy nie uczyni. Pokłoniłem się księdzu i prosiłem, żeby na ciebie miał oko. Powiedział: dobrze, owszem, niech się aby prędzej mały nauczy do mszy służyć, bo Grzędzikowskiemu, powiada, ręce się trzęsą i często wino rozlewa. Przyobiecałem że się prędko nauczysz — no, a jak się nie nauczysz, to będzie dla mnie wstyd....
— Nie bójcie się dziadziu, cobym się niemiał nauczyć?!
— Ja też tak miarkuję, nazywają cię ludzie głupim, ale mnie się widzi, że to nieprawda.
— Albo ja wiem.
— Ha, obaczymy. Jutro pójdziem do organisty... a teraz skoczno na górę, tam przy ziołach moich węzełek jest, nieduży, niby takie zawinięcie....
— Wiem dziadziu.
— Idź-że i przynieś tu.
Chłopak po chwili powrócił i złożył zawiniątko na kolanach Piotra.
— Wiesz-że ty Jasiu, co w tem jest? — spytał stary.
— Nie wiem.
— To całe dziedzictwo twoje; jakom je wziął, tak oddaję.
— Moje? a zkądby ono moje miało być?
— Po matce twojej zostało. Pieniędzy było trochę, tom dał na mszę za jej duszę, gałganki jakieści jak były tak są — ale ci one na nic, lepiej je oddać Magdzinemu dziecku.
— Oddam, dziadziu, tylko Magda z łąki powróci.
— Oddaj, oddaj, tobie po tem nic, a Magdzie błogo będzie, jako że o jej dziecięciu pamiętasz. Ona też zawsze dla ciebie dobra była...
— Oj że dobra, to dobra; czasem dała mi co prawda po łbie, ażem jasności obaczył — ale krzywdy nigdy od niej nie miałem.
— Tedy, mój Jasiu, — mówił dalej Piotr, — z całego twojego dziedzictwa pozostała jeno ta oto książka nabożna. Piękny statek i oprawny też galanto, ze złotem wyciśnięciem, a we środku obrazki są. Zabierz-że sobie tę książkę, żebyś się miał na czem pomodlić jak w kościele będziesz — a szanuj, a nie zgub, nie utrać, boć to po twojej matce pamiątka. Oto tak, moje dziecko. Zresztą o nic się nie bój. Odziewadło ci siakie takie sprawię, żebyś między narodem, przy kościele będący, grzesznem ciałem nie świecił, żeby ludzie tobą nie pomiatali.
Chłopiec nie słuchał tych obietnic, z ciekawością przewracał karty książki, to znów obrazkom się przyglądał.
— Dziadziu! — zawołał, — dziadziu!
— A co?
— Patrzcie-no, dziadziu, tu coś napisane.
— Gdzie?
— A na książce, na oprawieniu... pisanie jakieści jest.
— Czytaj-że, cóż tam stoi?
Chłopak uważnie przyglądając się niezgrabnym literom, wybąkał powoli te słowa:
- „Kochającej pannie, po chrzcie świętym Anieli, po ojcach Szaraczkównie, ten „Ołtarzyk złoty“ ofiaruje Budnik Pankracy, z kochania poczciwego, prefesyi stolarskiej, na wędrówkę idący“.
- „Kochającej pannie, po chrzcie świętym Anieli, po ojcach Szaraczkównie, ten „Ołtarzyk złoty“ ofiaruje Budnik Pankracy, z kochania poczciwego, prefesyi stolarskiej, na wędrówkę idący“.
Piotr aż poczerwieniał na twarzy.
— Jak? jak? czytaj-no jeszcze raz!
Jaś powtórzył, tym razem już prędzej i wprawniej, odczytał jeszcze raz i jeszcze raz, a Piotr za głowę się trzymał.
— Szaraczkówna Aniela! Budnik! — powtarzał, — Aniela.... Aniela....
— Co z wami dziadziu?! — pytał przestraszony dzieciak, nie wiedząc jak ma wzruszenie Piotra rozumieć.
— Mocy Boska! — mówił stary nie zważając na Jasia, — żem ja też pierwej do tej książki nie zajrzał!...
— Co wy mówicie? co wam jest? czemeście się tak przestraszyli?
— „...Kochania prawdziwego, professyi stolarskiej“. Prawda, prawda, do tej on się profesyi sposobił....
— Kto?!
— Proś dziecko pana Jezusa, proś, żeby Piotrowi jeszcze choć parę miesięcy po tym świecie chodzić pozwolił! Proś gorąco!