Z antropologii wiejskiej (nowa serya)/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Z antropologii wiejskiej (nowa serya)
Podtytuł Obrazki i szkice
Data wyd. 1890
Druk Drukarnia „Wieku“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Na wzgórku po za wsią stał wiatrak. Zupełnie na osobności, w oddaleniu od wszelkich zabudowań wiejskich. Obok wiatraka domeczek był nieduży, czysty, bielony, z ogródkiem, — dalej trochę obórka, stodółka, jak zwyczajnie w maleńkiem gospodarstwie. Całe to obejście ogrodzone było mocnym, wysokim płotem i zaopatrzone bramą, w której zawsze wylegiwał opasły, kasztanowaty pies.
Dom i wiatrak należał do niejakiego Balcera, ma się rozumieć niemca, który przed laty kilkunastoma przywędrował do Biednowoli bardzo chudziutki i cienki i wydzierżawił stary, walący się wiatrak. Z czasem tak się jakoś szwabowi poszykowało, że grunt kupił, wiatrak nowy postawił, domostwo porządne zbudował i sam przytem spasł się okrutnie.
Powiadają ludzie, że każdy młynarz prędko się dorabia, ale mało który tak się dorobił rychło jak Balcer. Różnie to tłómaczono: jedni mówili że miał bardzo szerokie rękawy, drudzy że duże miarki brał... ale, co prawda to nie grzech, i wiatrak miał porządny, jakiego w okolicy nie znaleźć.
Sam Balcer go swoim przemysłem zbudował i całkiem zagraniczną modą urządził. Nie obracał się on do wiatru cały, jak zwyczajne wiatraki, ale śmigi miał osadzone w dachu okrągłym, który można było dowolnie w którąbądź stronę nakręcić.
Na onym wiatraku potrafił Balcer nietylko zwyczajną razówkę dla chłopów mleć, ale i pytlową mąkę robił i kasze rozmaite na sprzedaż do miasta.
Zajazd ludzi do młyna był ciągły, Balcer do dnia wstawał i nieraz do późnej nocy robił, Balcerowa znowuż zabiegała koło domu, trzymała kilka krów, co tydzień różne prowianty woziła do miasta — pieniądze im, jak to powiadają, drzwiami i oknami płynęły.
Ludzie biednowolscy przyzwyczaili się do tego szwaba, bo, co prawda, nie przeszkadzał on nikomu, do cudzego się nie mięszał i nawet, jak mógł, to i uczynny bywał.
Zdaje się że o swoim szwabskim kraju zapomniał, do naszego kościoła chodził, po ludzku, chociaż nie tęgo, mówił — a jego dzieci chyba ani jednego słowa po niemiecku nie znały.
Dzieci tych było troje. Dziewucha najstarsza, Rózia, już ze siedmnaście lat miała, i dwaj chłopcy: jeden Janek, drugi Karol — podrostki.
O Rózię już się i ten i ów przepytywał, wiadomo bo było we wsi, że Balcer bogacz, a chłopi mówili że ćwierciami mierzy pieniądze.
Zamawiali się też za różnemi interesami do młyna, to ekonomowie, to pisarze prowentowi z okolicy — zaglądał nawet i sekretarz biednowolskiego sądu, wystrojony zawsze, wypomadowany elegant, z laseczką, ze szkiełkami na nosie.
Balcer udawał niby że tego nie widzi, ale z wiatraka zerkał przez okienko, zkąd całe domostwo miał przed oczami jak na dłoni.
Czasem zaklął po szwabsku i zęby zacisnął — ale gniewu po sobie względem gości nie pokazywał.
Nieraz gdy jaki elegant w stancyi był, Balcer niespodzianie, w umączonej kapocie wchodził i pytał:
— Co to? jaki interes?
Gość, ma się rozumieć, wywijał się, kręcił, i zmyślał zawsze coś takiego co się młyna tyczyło: to urządzenie chciał obejrzeć, to kaszy kupić, albo dowiedzieć się kiedy może żyto do mielenia przysłać...
Wtedy szwab prowadził gościa do młyna, wodził go po schodkach, wysoko aż do kosza, pokazywał mu pytel — i zawsze w końcu powiadał na pożegnanie:
— Gut, teraz pan jest taki bialy jak aniola....
Pan Damazy Boberkiewicz, sekretarz sądu gminnego, kuzyn daleki pani pisarzowej z kancelaryi wójta, zwany przez tęż panią pisarzową poufale Dyziem, zobaczył raz Balcerównę w kościele, zobaczył i zamyślił się bardzo. Wprawdzie pan Boberkiewicz miał wyższe aspiracye, ale w obec pogłosek o bogactwie Balcera, gotów był z aspiracyj tych zrezygnować. Zawsze gotowizna ma swoje powaby, zwłaszcza jeżeli jest jej dużo.
Panna, wprawdzie bez wielkiej edukacyi i młynarzówna — ale przecież mogłaby w wyższym świecie nabrać poloru. Z kapitałem możnaby wyjechać z okolicy, przenieść się do większego miasta — a tam, ktoby dochodził jak się zwała pani Boberkiewiczowa z domu!
Trzeba było zbliżyć się do Balcera — probować. Ostatecznie, kupić nie kupić, potargować można. Taką powodowany myślą, pan Boberkiewicz wybrał się pewnego dnia po południu do młyna.
Ustrojony był odświętnie w bronzową kurtkę aksamitną, kamizelkę w palmy i krawat jaskrawy. Na głowie miał kapelusik czarny, na nosie nieodstępne binokle.
Wychodząc, przejrzał się w lusterku i przyszedł do przekonania, że mógłby nietylko młynarzównie, ale hrabiance nawet głowę zawrócić.
Gdy skręcił na drożkę wiodącą do wiatraka, stary Balcer dostrzegłszy go, zeszedł na dół. Pan sekretarz szedł wprost do domku młynarskiego — w bramie opasły pies wyszczerzył zęby do niego.
Pan Boberkiewicz próbował poskromić go laseczką, ale to psa jeszcze bardziej rozdrażniło. Rzucił się na przybysza z całą zaciętością, tak że ten, nie widząc innego sposobu ratunku, wdrapał się na wysoki płot i usiadł na żerdzi jak na koniu.
Pies na łapy się wspinał, podskakiwał i szczekał. W takiem oblężeniu przesiedział pan Boberkiewicz z kwadrans, aż wreszcie Balcer przyszedł go poratować i odpędził psa, który warcząc i patrząc z podełba, położył się na swojem zwykłem miejscu przy bramie.
Młynarz do Boberkiewicza się zbliżył.
— Ho! ho! — zawołał, — różny kogut siedzial na moim plocie, aber taki ladny jeszcze nie!
— Ale bo też, żeby takiego psa trzymać....
— Psa? jo, psa potrzebna jest, żeby szczekała na zlodziej.
— Mój panie, przecież ja złodziej nie jestem.
— Ah, pfuj! kto to powiedzial? Pan sekretarz jest pan sekretarz.... Pewnie pan zablądzil, albo chcial drogę skrócić?
— Wcale nie — szedłem naumyślnie do pana.
— Taka honor! Hm...
— No tak; mieszkamy tak blizko, a nie znamy się dobrze.
— Ja spokojna czlowiek, spraw w sądzie nie prowadzić....
— Nie o to idzie, kochany panie Balcer, sąd sądem, a znajomość znajomością.
— Oh!
— Przedewszystkiem muszę zejść z tego płota, bo, co prawda, nie bardzo tu wygodnie siedzieć.
To mówiąc, pan sekretarz zeskoczył z płotu i rękę do Balcera wyciągnął.
— Nie bardzo piękne miałem przywitanie, — rzekł, — ale chętnie puszczam je w niepamięć....
— Ta pies byla niegrzeczna, ja przepraszam.
— Nic to, jak mnie pozna to nie będzie szczekał. Ja do pana przyszedłem z wizytą, panie Balcer...
— Ah, — rzekł niemiec, udając że nie rozumie, — pan chciala zobaczyć moja mlyn?
— Mogę i młyn zobaczyć.
— Bardzo, bardzo proszę... ile razy pan ma do mnie interes, ja zawsze we mlynie jestem.
— W powszedni dzień, zapewne — ale w święto?
— W święto do poludnia ja w kościele — po poludniu mnie nie ma — ja śpi.
— Więc kiedyż pana można widzieć?
— O! tu we mlynie cala tydzień. Proszę pana, bardzo proszę.
Pan sekretarz, rad nie rad, poszedł oglądać urządzenie młyna.
Naturalnie, udawał że go wszystko bardzo zajmuje i przyglądał się szczegółom, o których znaczeniu niemiec opowiadał bardzo szeroko. Podczas tego przeglądu elegancki pan sekretarz nie zauważył, że kilkakrotnie czeladnik Balcera otarł się o niego, podczas gdy się na ciasnych schodach mijali.
Zwiedzanie młyna trwało blizko godzinę, poczem stary Balcer z wielką uprzejmością gościa swego na drożkę wyprowadził.
— Bardzo proszę pan sekretarz, bardzo proszę, — mówił szwab, — ile razy zechce pan sekretarz obejrzeć moja mlyn, ja zawsze z największa chęć....
Boberkiewicz co innego miał na myśli.
— Wiesz pan, kochany panie Balcer, — mówił, — jestem straszliwie zmęczony, ruszać się nie mogę.
— O!
— Odpocząłbym z przyjemnością, choćby parę minut pod dachem.
To mówiąc spoglądał w stronę domostwa Balcera.
— Odpocząłbym, słowo honoru, z gustem bym odpoczął.
— Ja będzie panu sekretarzowi pokazal najkrótszy drożka do domu...
— Znam ja dobrze wszystkie drożki — ale to wszystko jedno; każda mi się długą będzie wydawała, bo czuję że jestem sfatygowany.
— To wracajmy do mlyna.
— Tam piekielny hałas.
— To aber siadajmy tu, na trawa... tu jest chlód, można odpoczywać.
— Zdaje się, że pan ma bardzo porządne mieszkanie, panie Balcer, wszak to pański domek?
— Jo, to jest moja dom.
— Dużo pokoi?
— Jaka pokoja? parę maleńki izdebka. Kto widzial wielki pokoja u maleńki mlynarz?
— Hm... rodzina pańska w dobrem zdrowiu?
— O! jo... dziękuję.
— A córeczka, panna Rozalja?
— Jaki panna Rozalia?
— No — najstarsza pańska córka, panie Balcer.
— Ha! ha! ha! panna Rozalia! co pan sekretarz powiada? to nie jest aber żaden panna Rozalia — tylko Róźka.
— Widziałem ją w kościele. Powinszować, śliczna panienka, bardzo dobrze się prezentuje. Niech mi pan wierzy, panie Balcer. Taki kwiatek nie powinien być chowany w ukryciu. Panna Rozalia może los zrobić, może wyjść za mąż, za człowieka z pięknem imieniem, ze stanowiskiem, z majątkiem, a jeżeli nie z majątkiem, to przynajmniej z odpowiednią, panie dobrodzieju, posadą.
Niemiec, słuchając tej perory, głową kiwał.
— No — jo, — rzekł, — ona pójdzie za mąż; ja będzie dla niej szukać kawaler, aber jeszcze czas.
— Na co pan masz szukać daleko?.. znalazłby się może ktoś i bliżej... może nawet bardzo blizko... może bliżej niż pan sądzisz — znalazłby się ktoś, co proszę pana, nie zważając na nizkie pochodzenie panny....
— Ho! ho! — zawołał śmiejąc się Balcer, — tu nie może być żaden nizki pochodzenie.
— No, widzisz pan....
— Aber, glupstwo jest! male dziecko też wie, że wiatrak na górze stoi i ma wysoki polożenie, wyższy nad caly wieś.
— Zapewne, ale... panna Rozalia!
— Oh, pan sekretarz laskawa jest, Róźka jest prosty dziewucha.
— A nie możnaby złożyć wizyty pańskiej żonie i córce?
— O... dlaczego? ale moja żona jest w obora, a Róźka daje jeść wieprzom, oni nie są ubrany na taki wielki gala...
Widząc Boberkiewicz że się dziś pod dach niegościnnego niemca nie dostanie, postanowił cofnąć się ku domowi. Za wygraną wszelako nie dawał; nie dziś to jutro, nie jutro to pojutrze zacznie bywać i rozkocha w sobie młynareczkę.
Pod tym względem nie miał żadnej wątpliwości.
— No, szanowny panie Balcer, — rzekł, — do widzenia, ja idę już.
— O... moje uszanowanie pan sekretarz — jak pan będzie miala co do mielenia bardzo proszę!
— Przyjdę niedługo — tylko każ pan trzymać na łańcuchu tego psa...
— On wcale nie wychodzić za bramę.
— A jakby kto chciał tam wejść?
— To jest widzi pan sekretarz, znowu co innego. Ach! aber co ja widzę! Pan sekretarz jest caly bialy jak aniola. Pozwól pan, ja trochę będzie oczyścić pański garderoba.
To mówiąc niemiec zaczął oczyszczać zamączonym rękawem aksamitną marynarkę pana sekretarza i ubielił ją jeszcze gruntowniej.
— Do widzenia, do widzenia, kochany pan sekretarz, adieu....
— Do miłego widzenia, — bąknął przez zęby Boberkiewicz i ścieżką pomiędzy zbożem pospieszył ku wsi.
Droga tak mu wypadała, że musiał przechodzić tuż obok domu, w którym się mieściła kancelarya gminna. Na ganku siedziała pani pisarzowa, daleka kuzynka Boberkiewicza. Ubrana była w żółtą kretonową bluzę, w której pełne kształty tej damy wydawały się jeszcze bardziej obfite i imponujące.
Widząc Boberkiewicza, który usiłował przemknąć się niepostrzeżenie, zawołała na niego:
— Panie Dyonizy! panie Dyonizy! Dyziu!
Przystanął.
— Przepraszam, — rzekł, — najmocniej przepraszam kochaną kuzyneczkę, byłem tak zamyślony, że nie spostrzegłem, że kuzynka siedzi na ganku.
— Tak. Dyzio bywa od niejakiego czasu bardzo zamyślony. Tak... tak... Niegdyś, kiedy Dyzio był jeszcze w powiecie, zawsze mówił że w Biednowoli nie będzie się nudził — a teraz Dyzio bywa już zamyślony. Wiem ja wiem, stara przyjaźń się przykrzy, szukamy nowych....
— Ależ, droga kuzynko.
— Proszę, proszę tu bliżej, mam coś do powiedzenia. Na miłość Boską co to jest? gdzie się Dyzio w ten sposób urządził?!
— Co?
— Ależ Dyzio jest zupełnie biały, jakby kto Dyzia w mące utarzał!
— Istotnie... byłem we młynie.
— A Dyzio co tam robił?
— Chciałem się rozmówić o zmielenie pszenicy.
— Tylko bardzo proszę niech Dyzio nie kręci i nie kłamie. Stołujesz się u nas, więc mąki nie potrzebujesz, masz wszystko co ci potrzeba. Ach mój Boże! gotów kto pomyśleć że głód cierpisz!
— Ależ uspokój się najdroższa kuzynko, ktoby śmiał?
— Nie, nie uspokoję się, będę łzami oblewała...
— Więc przyznam się otwarcie. Chciałem zemleć korzec pszenicy, żeby zrobić kochanej kuzynce niespodziankę i zaopatrzyć jej spiżarnię.
— Nie zwiedziesz mnie — to nieprawda!
— Czy mam przysiądz?
— Obejdzie się, ja się dowiem prawdy. Jeżeli Dyzio myśli, że potrafi przedemną co ukryć, to się Dyzio myli.
— Nie mam nic do ukrywania.
— Dobrze, dobrze; pomówimy jeszcze o tem później. Dziś jest coś ważniejszego do obmyślenia. Ja już posyłałam po Dyzia, ja chciałam się z Dyziem widzieć, zasięgnąć jego rady.
— Cóż się stało?
— A cóż się miało stać? Wiadomo przecież Dyziowi że mój mąż jest gamajda i że cała gmina na mojej głowie. Żeby nie ja, to nie wiem coby się tutaj działo.
— Ale co za wypadek jest teraz?
— A jest i duży — ale mój mąż gamajda, jak powiedziałam, a wójt, stary Sokół, poczciwe chłopisko z kościami, ale głupi jak stołowe nogi, możnaby go sprzedać i te pieniądze co za niego przepić, a onby o niczem nie wiedział. Czyż nie prawda Dyziu?
— Zapewne, że prawda — ale do czego kuzynka zmierza?
— Do czego ja zmierzam? Do bardzo ważnych rzeczy... ale zobaczywszy Dyzia w takim stanie... jestem przerażona... i nie mogę zebrać myśli jak się należy...
— Co znowuż?
— Zapewne. Dyzio mnie jeszcze nie zna, Dyzio nie wie jakie ja mam rozstrojone nerwy, jak mnie każda rzecz, coby może kogo innego nic nie obeszła, zaniepokoi i przerazi.
— Wiem ja, że kochana kuzynka jest aniołem dobroci... wiem że....
— Ach Boże! co Dyzio wie? Dyzio nic nie wie.... ja tylko sama mogłabym powiedzieć coś o moich cierpieniach, ja jedna, słowo daję.
— Ale cóż kuzynka miała powiedzieć? Podobno byłem potrzebny do jakiejś ważnej narady. Jestem na rozkazy, słucham... i jeżeli tylko mogę być w czem pomocny...
— Ha! ha! jeżeli mogę w czem być pomocny! Zupełnie Dyzio tak przemawia jak protektor do protegowanej... górnym tonem — ale ja się na tem znam, znam bardzo dobrze...
— Nie rozumiem, co kuzynka powiada.
— Po co chodziłeś do młyna?
— Mówiłem przecież, a chociaż chciałem zrobić kuzynce niespodziankę, jednak....
— To nieprawda. Dyzio tam był z innym zamiarem.
— Ależ zapewniam...
— Nie wierzę, choćbyś mi tysiąc razy przysięgał, nie wierzę! Chciał Dyzio zabrać znajomość z młynarzem i jego córką, najordynaryjniejszą dziewczyną, jaka kiedykolwiek istniała pod słońcem.
— Wcale nie miałem tego zamiaru.
— O znam ja was moi panowie, znam jak złe grosze! Niech będzie koza, byle miała złote rogi. Giniecie, przepadacie za gotówką, za pieniędzmi, a Balcer podobno ma duże pieniądze.
— Przepraszam kuzyneczkę, ale ja jego pieniędzy nie liczyłem; zdaje mi się również że i w gminie nie ma wykazu kapitałów, jakiemi nasz młynarz rozporządza.
— Dyzio się gniewa, a więc oskarża się tem samem. O! doprawdy tego mi jeszcze tylko brakowało!
— Nie rozumiem, co może być powodem gniewu.
— Co? i Dyzio jeszcze pyta?
— Tak... pytam.
— Dyzio?
— No ja, aczkolwiek mógłbym mieć jakieś sympatye...
— Mógłbym! to mi się podoba!
— Powtarzam że mógłbym, a nawet i mam, choć się z tem nie wyjawiam — ale ta, do której wzdychałem, do której, jak powiadam, wzdychałbym i dziś, jest przecież kobieta zamężna...
— Głupstwa Dyzio mówi! ja się nie pytam do kogo Dyzio wzdycha, bo mnie to nic nie obchodzi... za wiele w życiu doznałam goryczy i rozczarowań. Mówić o tem nie chcę, nie potrzebuję, nie myślę....
— Więc o cóż idzie?
— Proszę mi otwarcie powiedzieć, czy Dyzio myśli o tej młynarce na seryo?
— Ja nic nie myślę.
— Chyba do wymagania szczerości mam niejakie prawo, choćby z powodu kuzynostwa tylko.
— Zapewne.
— Więc proszę mi powiedzieć otwarcie, czy się Dyziowi ta głupia młynarzówna podobała?
— Nie... ale gdyby tak było...
— Miałbyś odwagę żenić się z nią?
— Jeżeliby mi się podobała. Przecież trudno, samemi ideałami żyć nie można... dziewczyna ładna, a z takim majątkiem jaki posiada można drwić sobie ze wszystkich ideałów jakie są — i jakie mogą być na świecie.
— Dyzio to mówi na seryo?
— Najzupełniej.
— I Dyzio twierdzi, że miałby odwagę ożenić się z taką prostą dziewczyną, córką młynarza z Biednowoli?
— Dla czegóżby nie?
— No, to pozwól pan sobie powiedzieć, że ja.... że ja.... nie przeżyłabym tego.
— A to z jakiego powodu?
— Z powodu, że Dyzio jest moim kuzynem.
— Cóż to znaczy! zresztą, jeżeli mam prawdę powiedzieć, to nasze kuzynostwo nie jest znów tak blizkie. Gdybyśmy się byli nieco wcześniej poznali, mogłaby kuzynka zostać moją żoną...
— Czy blizkie, czy dalekie kuzynowstwo to wszystko jedno. Ostatecznie nawet wróble na dachu wiedzą, że jesteśmy powinowaci. I tak w mojem biednem życiu jest sama dekadencya...
— Cóż znowu?
— Wyszłam zamąż, jak Dyziowi wiadomo, bardzo źle, prawdę mówiąc zrobiłam mezalians... ale niespodziewałam się że z biegiem czasu będzie jeszcze gorzej. Mąż mój, gamajda zawsze był, jest i będzie, ale w chwili gdy oddawałam mu rękę, miał przynajmniej jakie takie stanowisko. Kancelistą był przecie, w powiatowem mieście mieszkał! Sądziłam że się wyrobi, że będzie awansował. Ślicznie awansował! żeby nie moje starania, to nie miałby dziś nawet kawałka chleba. Ostatecznie, udało mi się wyrobić mu to pisarstwo. Siedzimy kilka lat; przez ten czas, chociaż zawsze czuję żal w sercu, pogodziłam się z losem i z męztwem znoszę moje nieszczęście.
— Nieszczęście?
— A spodziewam się. Cóż Dyzio myśli, że dla kobiety z moją edukacyą i moją aspirancyą, szczęście jest być tu w Biednowoli, w tej norze zakazanej! I czem być? Pisarką! bo przecież mnie tak lada chłop, lada wiejska baba nazywa. Teraz czeka mnie jeszcze piękniejsza przyszłość! Mam zostać kuzynką młynarza! No — tego już za wiele na słabe siły i delikatne nerwy rozstrojonej kobiety!!
Boberkiewicz zaczynał się niecierpliwić.
— Nie wiem czego się kochana kuzynka martwi. Przecież dotychczas nie ożeniłem się z Balcerówną....
— Tak, ale któż mi zaręczy za przyszłość?
— Przyszłość... przyszłość. Co tu o przyszłości mówić, kiedy ja żadnych starań dotychczas nie rozpocząłem, a nawet, jeżeli mam szczerze powiedzieć, nie wiem czybym je miał kiedy rozpoczynać.
— Gdybyż to była prawda!
— W każdym razie, dlaczego myśleć o tem co nie jest. Niech się kochana kuzynka uspokoi i mówmy o czem innem. Żądała kuzynka mej rady.
— Tak... tak. Mój mąż jest gamajda i nie widzi tego na co się zanosi. Możnaby z nim Bóg wie co zrobić, a onby nawet nie wiedział.... a tu, uważam, we wsi aż się kotłuje, chłopi schodzą się i naradzają między sobą.
— Oo?
— Przecież Dyzio powinienby wiedzieć, bo to Dyzia najbliżej obchodzi.
— Nic nie wiem.
— Szczególna rzecz; jacy wy moi panowie jesteście obojętni na wszystko. Sędzia dał się słyszeć, że na dalsze trzy lata nie zostanie, że mu ciężko, że ma swoich kłopotów dosyć.
— Eh! on tylko tak mówi, aby mówić.
— Przypuśćmy, ale z tego mówienia już się wyradza agitacya, a przyzna przecież Dyzio, że za tyle lat cierpień, tyle upokorzeń i prywancyj, należy mi się jakieś wynagrodzenie. Oh! gdyby mego gamajdę zrobiono sędzią, odetchnęłabym nareszcie.
— Postaramy się, kuzyneczko postaramy....
Upojona różowemi nadziejami, pani Domicella zapomniała chwilowo o swoich rozstrojonych nerwach i groźnem widmie koligacyi z młynarzówną.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.