Z antropologii wiejskiej (nowa serya)/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Z antropologii wiejskiej (nowa serya)
Podtytuł Obrazki i szkice
Data wyd. 1890
Druk Drukarnia „Wieku“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Kowal w Biednowoli nazywał się Kusztycki Walenty; siedział w małej chałupce przy kuźni od lat dawnych, za żoną wziął trzy morgi gruntu w sześciu działkach, kuł wozy i pługi, siekiery nastalał, konie podkuwał i dobrze mu się działo. Inny na jego miejscu byłby pieniędzy sporo nazbierał, ale Walenty lubił wypić czasem, o co zawsze z żoną miał sprzeczki.
Co prawda kobieta miała racyę. Gospodarstwo, rzemiosło i inne sposoby do życia mając, można było kabzę nabić rzetelnie, a tymczasem Walenty nie dość że grosza nie schował, jeszcze zawsze od żydów pożyczał i ciągle był im winien.
Przychodzili też żydziska do kuźni jak do swojej.
— Walenty! okujcie mi szkapę. Walenty naprawcie mi wóz! Walenty zróbcie mi kratę do okna. Walenty to, a owo!
Kowal mruczał, klął czasem, ale koniec końców kładł żelazo w ogień i robił co mu kazali — a trzeba i to wiedzieć, że jak był zły, to mu się robota w ręku paliła. Kuł tak, że się iskry jakoby z dachu, podczas pożaru wielkiego, sypały.
Wtenczas trudno było do Kusztyckiego przystąpić, bo nikomu pardonu nie dawał — i zaraz z jakiem niepolitycznem słowem się wyrwał. Żona tylko nie bała się go, i mogła w każdym czasie do niego mówić, gdyż przed nią jedną mores znał.
Właśnie przyjechał do Biednowoli Nuchym Sitko, trochę faktor, trochę kupiec z miasteczka, który od kilku lat Kusztyckiego w kieszeni trzymał.
Było to raniutko, ledwie słońce weszło. Kusztycki kuźnię otworzył i do roboty chciał się zabierać, gdy właśnie Nuchym wasągiem długim nadjechał.
Ujrzawszy gościa, kowal splunął, czapkę na oczy nasadził i udawał, że czegoś szuka pod miechem.
Tymczasem Nuchym wygramolił się z wasąga.
— Dzień dobry, dzień dobry, panie majster, — rzekł. — Od rana bierzecie się do roboty... widać musicie mieć dość do kucia?
— Komu dobry to dobry, a komu nie, to nie, — odpowiedział kowal niechętnie.
— Aj waj, pan Kusztycki już od samego rana taki zły! co to będzie na wieczór?
— Będzie, co Bóg da.
— Ma się rozumieć, że co Bóg da. Niech da! Ja Kusztyckiemu życzę!
— I ja Nuchymowi też życzę.... żeby was na drodze nieszczęście spotkało!
— Tfy! tfy! Co wy panie majster powiadacie! Wczoraj nie była Niedziela, a Kusztycki dziś taki jak po dużem przepiciu. Co Nuchym winien, że Kusztyckiego głowa boli? Niech ona naszych wrogów boli! Za co my mamy sobie kłócić? Słuchajcie-no, panie majster, pewnie wy jesteście taki zły, dlatego że wam się zdaje, że Nuchym Sitko przyjechał upominać się wam o tę małą bagatelkę, co mu jesteście winni?
— A no, prawda...
— Właśnie to jest cała nieprawda. Kusztycki mnie jeszcze nie zna, jaką ja mam delikatną naturę. Kusztycki nie wie jaki Nuchym jest! Takiego żydka w świecie szukać.
— Kto podobnego nie widział, żeby mu oczy....
— Aj waj! zaraz oczy! zaraz oczy! Niech Kusztycki da spokój, niech nie mówi tego co nie potrzeba. Słuchajcie-no, panie Kusztycki, — mówił dalej, pokazując ręką na wóz, — czy wy widzieli kiedy takie pogruchotane koło?
— No, koło... jak koło.
— Kto wam powiedział, że to koło? To cały gałgan jest. Jak ono się trzyma w kupie, to ja sam nie mogę zmiarkować... Ono potrzebuje waszej ręki.
— Oho!
— Potrzebuje, na moje sumienie. Wam panie Kusztycki taka reperacya nie zabawi nawet pół godzinki.
— Najmniej do południa.
— Zaraz do południa. Po co do południa? Niech się Kusztycki ruchnie, ja tymczasem pójdę do Mendlowego zięcia, zmówię pacierze, posiedzę sobie trochę, poczekam...
— Nie bałamućcie sobie czasu napróżno. Koło liche, ale do miasteczka dojdzie, a tam przecież kowali niebrak.
— Aj! co wy powiadacie, panie Kusztycki, gdzie u nas kowale są?
— Jakto gdzie? Jeden zaraz przy moście ma kuźnię, drugi za końskim targiem, trzeci....
— Albo to kowale!
— Przecież.
— Fe! panie Kusztycki, kto wam powiedział że to kowale — to żydy. Oni lubią brać drogo, a robią, fe! jak oni robią, to fuszery! Nie warci u Kusztyckiego przy miechu stać. No, no, nie bałamućcie, zreperujcie mi to głupie koło.
— Żelaza nie mam.
— Wy zawsze tak powiadacie. Nie ma żelaza... a to co jest? nie żelazo; możnaby dwa wozy okuć tem żelazem co w waszej kuźni jest.
— Węgli mi też brakuje.
— Czy chcecie żebym sam poszukał? Ja przecie wiem gdzie wy węgle trzymacie.
— A juści, wy wszystko musicie wiedzieć lepiej niż sam gospodarz — ale i ja też chcę coś wiedzieć.
— Naprzykład? co wy potrzebujecie wiedzieć, panie Kusztycki?
— Ile Nuchym zapłaci za tę reperacyą?
— To bagatelka jest. Pogodzimy się, przecież o taki drobiazg nie pójdziemy do wójta. Myślicie że ja wam wódki nie kupię? Oj, oj, dla czego nie miałbym kupić!
— Co mi tam po waszej wódce? Chcecie mieć wóz zreperowany, to zapłaćcie — a nie, to jedźcie sobie z Bogiem i już.
— I co jeszcze? co jeszcze? Dobrze; ja potrafię i taki interes, potrafię pojechać i potrafię wóz gdzieindziej kazać zreperować. Wielka rzecz! albo to jeden kowal na świecie? Owszem, ja już jadę, tylko proszę was panie Kusztycki oddajcie mi moje pieniądze, bo mi bardzo teraz potrzebne. Mam dużo różnych interesów, jak wiadomo w handlu....
— Zkądże oddam, kiedy nie mam. Może pod jesień...
— Ja nie mogę czekać do jesieni.
— To i cóż będzie?
— Co ma być? Jedno z drugiem całkiem nic; zwyczajnie jak się w takim interesie praktykuje. Ja zaraz zapozwę pana Kusztyckiego do sądu i będę miał wyrok. Jak będę miał wyrok, to go zaniosę do wójta, a wójt jak będzie miał wyrok, przyjdzie do Kusztyckiego z pisarzem i sołtysem, zabierze wszystkie łachy i statki, co są w waszej chałupie, a potem zrobi się licytacya i ja swoje pieniądze odbiorę. Więcej to już nic nie będzie. Bądźcie zdrowi panie Kusztycki, a pilnujcie się, żeby wam kobieta wasza nie powiedziała jakiego przykrego słowa.
Kowal stał we drzwiach kuźni, nie wiedząc co robić, Nuchym, nie patrząc na niego, gramolił się na swój wasąg.
Gdy miał już odjeżdżać, Kusztycki zawołał:
— Nuchymie!
— Co wam trzeba? dajcie mi pokój... ja nie mam czasu.
— Czekajcie-no....
— Po co?
— Możebym się namyślił i zreperował wam to koło, tylko żebyście mnie po sądach nie włóczyli. Jak Bóg da doczekać jesieni, oddam... najrzetelniej, co do jednego grosza.
— Zkąd wy będziecie mogli oddać na jesieni?
— Z pola trochę zbiorę; mam parę wozów na górze, okuję i sprzedam na jarmarku.
— Może, to wszystko może, a mnie pieniędzy trzeba. Wy chcecie żebym ja wam robił grzeczność, a ja od was reperacyi głupiego koła nie mogę się doprosić.
— Toż powiadam że naprawię.
— Naprawicie?
— Ma się rozumieć, tylko nie dokuczajcie mi. Już kiedy ma być grzeczność, to za robotę nie policzę wam nic, ale za żelazo i węgiel musicie mi zwrócić.
— Aj waj, już Kusztycki kręci! a powiadają że tylko żydki kręcą. Ja nawet reperacyi darmo nie żądam, wódki wam kupię. Zresztą jak sobie chcecie....
Kusztycki już nic nie mówił. W jednej chwili zdjął koło z osi, tak, że Nuchym o mało się nie rozbił, wypadając z wasąga.
— Oj! co wy robicie? co wyrabiacie? małoście mnie nie zabili, na moje sumienie!
— No iść, — rzekł groźnie kowal, — nie będę przecie nad waszem kołem całego dnia bałamucił!
Pozbijał z koła żelaztwo, rzucił szuflę węgli na komin, i pochwyciwszy żyda za kołnierz pchnął ku miechowi.
— Co to? co to jest!? — wołał przestraszony, — co wy sobie myślicie?! to rozbój!
— Dymać!
— Co?
— Dymaj żydzie miechem, pókim dobry! Chłopak mój za bydłem poszedł. Dalej!
— No — dla czego sobie pan Kusztycki żartuje z Nuchyma?
Kowal popędliwy w gniew już wpadał. Łypnął oczami, brwi zmarszczył i zawołał:
— Dalej do miecha! nie bałamucić!
— Idźcie wy sobie ze swoim miechem, panie Kusztycki, bardzo was proszę! Czy ja się godziłem do was za czeladnika? Pfe! na sumienie, to bardzo nie ładnie!
— No! dymać! nie gadać!
— Uważajcie-no po mojej osobie, panie Kusztycki, panie majster! co to za gadanie jest? Pfe! ja mam delikatne zdrowie, ja wcale zdrowia nie mam...
Kowal położył rękę na ramieniu Nuchyma. Żyd się obejrzał, jakby szukając pomocy, ale nie było widać nikogo. Tak wcześnie, rano, każdy był przy swojem gospodarstwie zajęty, a kuźnia, jak kuźnia, stała na uboczu.
Nie widząc zkądby ratunek przyjść mógł, a bojąc się kowala, który patrzył z podełba i Bóg wie co mógł mieć w głowie, Nuchym pogodził się z losem. Ujął za drąg od miecha i zaczął nim poruszać, podskakując zabawnie....
— Równo! nie szarpać! — zawołał Kusztycki, kładąc w ogień żelazo.
— Nie pasuje, dalibóg nie pasuje na takiego majstra jak pan Kusztycki, żeby u niego żyd miechem ruchał! Gdzie kto widział taki interes? Na moje sumienie, żeby mnie kto teraz zobaczył, toby pomyślał, że ja jestem cały kowal.
— Albo to wstyd?
— Owszem! za co ma być wstyd? to nawet honor jest, ale nie do każdej osoby każdy honor pasuje. Jeden lubi tak, drugi tak...
— Dymać, dymać, nie gadać! — wołał kowal, zgarniając węgle mokrą szmatą uczepioną na kiju.
— Co chcecie, panie majster? Kazaliście dymać — to ja dymam, żeby nasze wrogi takie życie mieli! Teraz to wy każecie, żebym ja nie gadał! Oj! panie Kusztycki, może już będzie dość tego dymania, bo mnie w boku boli, ja całkiem zdrowie straciłem. Ja już od tego miecha mam ściskanie w sercu!
— Dymać!
— Fe! u was tylko: dymać! dymać! to cała mądrość wasza, dla czego ja na was nie krzyczę: płacić!
— Dość.
— No, Bogu dziękować... ja już pójdę, co ja tu mam robić w kuźni? po co ja mam tu stać? na co mi ten ambaras?
— Weźcie-no ten młot, co przy małem kowadle, — odezwał się Kusztycki.
— Ten wielki młot? na co? kto taki ciężar udźwignie?
— No — żywo! brać kiedy mówię, bo żelazo stygnie, a węgla darmo nie dają.
— Ja nie dam rady... Fe! panie majster, co pan dziś dokazuje?
— Brać, do milion kroć! — krzyknął kowal i ująwszy lewą ręką kleszcze, w których tkwił kawałek rozpalonego do czerwoności żelaza, prawą ujął młot, rzucił go w górę i zręcznie schwytał w powietrzu.
Nuchym cofnął się, sądząc że podrzucony młot na głowę mu spadnie.
— Dalej, jazda! — krzyknął Kusztycki, — bić równo, ja raz, Nuchym dwa; równo powiadam: raz! dwa!
Nuchym zaczął uderzać ciężkim młotem. Niezgrabnie mu to szło, ale kowal patrzył tak złowieszczo, a wyglądał tak strasznie, że biedny Nuchym rad nie rad musiał być posłuszny.
Z takim rozbójnikiem żartów nie ma!
Kusztyckiemu robota paliła się w ręku, więc żyd musiał się żwawo uwijać, żeby mu nadążyć z posługą. Ledwie młot rzucił, musiał miech poruszać, ledwie od miecha odszedł, znów do młota Kusztycki wołał.
Nuchym duchu już w sobie nie czuł.
Bladł, to czerwieniał na przemian, pot zalewał mu oczy, ledwie że mógł oddychać.
— To rozbój jest! — mówił, — to gwałt, na moje sumienie, za taki interes to wy, panie Kusztycki, możecie mieć bardzo paskudną sprawę.
— Dymać! — odpowiedział kowal.
— Dymać! Oj, żeby moje wrogi w środku takie dymanie mieli! Ja już nie mogę. Róbcie sobie co chcecie... ja nie mogę. Ja zdrowia nie mam, to nie dla mnie interes....
Na drodze dały się słyszyć głosy.
Nuchym, ufny w pomoc nachodzących, od miecha odskoczył.
— Dymajcie sobie sami, ja mam już dość! Bogu dziękować idzie cała gromada narodu, to może sobie znajdziecie kogo do miecha (niech jego moje oczy nie widzą!). Tyle chłopów idzie! Dwa, trzy, pięć, ośm! Patrzajcie ośm chłopów i baby też i dzieci. Cała gromada.
— Co znowu?
— Patrzajcie, patrzajcie sami. Tyle ich idzie i konia prowadzą.
— Aha! — rzekł Kusztycki, — wiadoma rzecz, koń chory.
— Zkąd wy, panie Kusztycki, możecie wiedzieć, że ten koń chory jest?
— Bo żeby był zdrów, toby go do mnie nie prowadzili. Wiadomo, że bezemnie we wsi trudnoby ludziom było żyć. Bydlę chore — do Kusztyckiego, koń zasłabnie — do Kusztyckiego; a nieraz jak i na człowieka bieda jaka nastanie, jak na to mówiąc, czy zwichnięcie naciągnąć, czy bolący ząb wyrwać, to tylko jeden doktór na te rzeczy — Kusztycki!
— No, no, Kusztycki na wszystko doktór... a najbardziej na ten paskudny miech! pfe!
Kowal chciał coś odpowiedzieć, ale gromadka ludzi już przed kuźnią stanęła. Na czele jej był człowiek najbardziej zainteresowany wypadkiem, sam właściciel konia, gospodarz Pypeć Wincenty, co mieszkał w trzeciej chałupie od wjazdu.
— Walenty! — rzekł chłop przed samym progiem kuźni, — Walenty ratujcie! Bydlę sprawiedliwe, ciekawe i do jadła jedyne. Pięćdziesiąt trzy ruble i złotych cztery dałem za onego na jarmarku, jak jeden grosz! Ratujcie Walenty, co chcecie zapłacę, wynagrodzę sprawiedliwie i rzetelnie, poczęstunek wam sprawię.
— A cóż temu koniowi? — zapytał Kusztycki.
— Kto go wie? Wieczór zdrów był całkiem i oto z nocy tak go porwało, że jeno się tarzał i stękał.
— Myśleliśmy że już zdechł na amen, — odezwał się Florek, Pypcia syn.
— Możeście go ochwacili?
— Czem? toć wczoraj tylko do południa robił — zaś od południa na pastwisku był... a potem we stajni.
— Wiecie wy co, Wincenty, — odezwał się Nuchym, — wielka szkoda że ten wasz koń nie jest krowa, albo wół....
— E, idźcie wy do psa z waszem gadaniem....
— Zawsze musicie paskudne słowo powiedzieć, a ja przecież wiem co gadać. Żeby wasz koń był krowa, jabym zaraz miał dla niego lekarstwo.
— Ciekawość?
— Kupiłbym go na mięso...
— Ot nie bajałby Nuchym po próżności! — rzekł Kusztycki, — już ja wiem co temu koniowi jest, krew się w nim wzburzyła, trzeba krew puścić.
— Sprawiedliwie Kusztycki mówią, — potwierdził Pypeć, — sprawiedliwie. Krew puścić, to mu zaraz ulży.
Kusztycki energicznie zabrał się do rzeczy, ścisnął koniowi szyję rzemieniem i ciął nożykiem w naprężoną żyłę. Krew buchnęła.
— O ci majster! — zawołał Florek, — jeno dźgnął i zaraz krew!
— Będzie zdrów, — rzekł kowal, ale jednocześnie jakby na zaprzeczenie tej prognozie, koń padł na ziemię i tarzać się zaczął z bólu.
— Moje ludzie, — rzekł Nuchym, — ja idę, ja nie chcę patrzyć na taki interes.
— A to idźcie z Bogiem.
— Słuchajcie-no Wincenty, ja bardzo życzę, żeby wasz koń był zdrowy jak koń, ale pamiętajcie, że jakby jego gorsza słabość spotkała... to ja jestem pierwszy kupiec na skórę. Nie macie się co bać, ja bardzo dobrze zapłacę. Teraz końska skóra jest warta tyle co nic, ale ja będę ryzykował! ja kupię, za gotówkę kupię, na moje sumienie!
— A żebyś ty sobie postronek kupił! — zawołał Pypeć, ale Nuchym już tego komplementu nie słyszał.
Pobiegł on co prędzej ku karczmie, żeby się pożywić i odpocząć po ciężkiej pracy przy miechu i młocie, przy której tyle delikatnego zdrowia stracił.
— Ratujcie, ratujcie, mój Kusztycki, jakoście dobry sąsiad i przyjaciel — ratujcie!
Koń stękał, tarzając się z bólu, kowal przyglądał mu się bacznie.
— Dajcie-no kto szydła... — rzekł, — albo czekać.... mam ja tu w kuźni szydło swoje; temu koniowi nic tylko mu myszy pod gardzielą przeszkadzają.
— Myszy?!
— A ma się wiedzieć — ale bajki to. Nie pierwszy raz z takiemi myszami mam do czynienia... Trzymajcie-no chłopcy konia, żeby nie wierzgał.
Kilku chłopów całym swoim ciężarem powaliło się na nieszczęsne zwierzę, Kusztycki zaś z wielką powagą przystąpił do operacyi, i ostrem szydłem przekłuł gruczoły na szyi konia.
— Widzi mi się, — rzekł ze smutkiem Wincenty, — że i to mu nie wiele pomoże... już chyba onego koniowinę psi zjedzą. Pięćdziesiąt trzy ruble i złotych cztery, jak lodu, dałem za niego, temu dwa lata na świętego Marcina — a wart więcej, sprawiedliwie powiadam wart więcej. Gatunkowe bydlę!
— Nie bójta się Wincenty, — pocieszał kowal, — choćby mu się niewiem co stało, niby waszemu koniowi, to już od „myszów“ będzie miał na zawsze spokój.
— Juści od „myszów“ to prawda — ale mnie się widzi że jego cała słabość to je w nim, we środku.
— Mnie powiedzieć!? Ja zaraz tylko na niego spojrzałem, tom obaczył że ma paskudnika na lewem oku. Nic nie pomoże, trzeba zdjąć.
Znowuż Kusztycki wykonał operacyę, wyciął koniowi tępym kozikiem błonkę z kąta lewego oka. Z bólu koń rzucać się zaczął jak szalony.
— A co! — zawołał z tryumfem kowal, — mówiłem że mu to zaraz ulży. Już ja, nie chwaląc się, znawca na takie rzeczy, pierwszej próby znawca.
— To prawda. Dopiero koń leżał jak martwy, a teraz oto wierzga i łbem trzęsie, że ani do niego przystąpić.
— To jeszcze nie koniec, moi ludzie! — zawołał kowal.
— Nie koniec?
— Jakbyście wiedzieli że nie. Który je doktór dobry, to daje wszyściuchne leki, jakie tylko są. Jedno nie pomoże to drugie, nie drugie to trzecie, nie trzecie to dziesiąte, a skoro już wszystko będzie wypróbowane i nic nie pomoże — to znaczy, że i tak i tak bydlę miało zdechnąć.
— Wiadomo....
— Tedy, biegajcie-no chłopcy i przynieście kołek osowy, tylko żeby gładki był.
— U nas dębowych jest kilka — wtrącił Florek.
— Głupiś ty! Dębowy nie pomoże, tylko osowy... lećże duchem i przynoś — u Łomignata musi być.
Florek pobiegł i niebawem przyniósł wielki kołek osowy, który wedle zdania Kusztyckiego, zastosowany odpowiednio i umiejętnie, miał wywołać cudowne prawie skutki lecznicze.
Położono znów konia na ziemię, ze sześciu chłopów usiadło na nim, żeby ruszać się nie mógł, a sam Kusztycki z Pypciem rozcierali biedne stworzenie owym osobliwym kołkiem.
Skutek przeszedł wszelkie oczekiwania.
Koń, który, jak się później pokazało, zachorował z tego powodu że się najadł otrąb, męczony w okrutny sposób, z pokłutą szyją, zakrwawionem okiem, nie mógł dłużej wytrzymać tych tortur. Zebrał wszystkie siły, wierzgnął nogami raz i drugi, aż chłopi poodskakiwali jak piłki, zerwał się na równe nogi, a uczuwszy że jest wolny, popędził w szalonych skokach w stronę pastwiska.
Kusztycki tryumfował.
— Aha! — zawołał — co?! Widzieliście lekarstwo?! Ho, ho, ile ja już koni wyleczyłem! Insze były jeszcze gorsze, a przecie wylekowało się jakoś...
— Sprawiedliwie, — rzekł Florek, — sprawiedliwie, to jest lekowanie! Dopiero zdawało się że z onego konia nic nie będzie, a tymczasem porwał się i pędzi oto jak wściekły.
— A juści! Ogon zadarł do góry i wyrywa... Patrzcie prosto na pastwisko leci, jak oparzony.
— Biegaj-no Florek, — odezwał się Pypeć, — biegaj na pastwisko za koniem... żeby bestya nie chciała gdzie daleko uciekać w takiej zawziętości...
— Nie bójcie się, — rzekł Kusztycki, — obaczycie że się wnet weźmie do jadła.
— Mój majsterku kochany, mój panie Kusztycki, Bóg że wam zapłać, żeście mnie tak w nieszczęściu mojem poratowali. Muszę wam zapłacić za ono lekarstwo.
— Nie pilno.
— Zarobiliście sprawiedliwie — chodźmyż teraz na poczęstunek.
— Zaraz, zaraz, poczęstunek poczęstunkiem, ale muszę wprzódy ten oto żydowski wozisko zreperować.
— To, jakby Nuchyma wóz?
— A juści tego niedowiarka.
— Dobre i parę złotych zarobić.
— Aha! co ja od niego zarobię, to na palcu upiekę. Z djabłem się takim zarobkiem podzielić!
— Musi was żyd dobrze w garści trzymać.
— Wiadomo... żeby nie trzymał, tobym mu przecie darmo nie robił. Pomóżcie mi, mój Wincenty, jakeście dobrzy — bo muszę tę robotę skończyć.
Pypeć przy miechu stanął, kowal do roboty się wziął.
— Psia kość, — odezwał się chłop wzdychając, — sprawiedliwie ludzie powiadają, że bieda nigdy sama jedna nie przychodzi. Zawdy się za nią inne wloką...
— A cóż to wam takiego?
— Ha, dużoby o tem gadać, mój panie Kusztycki....
— Zawdy widzicie, jak człowiek powie drugiemu — to niby lżej. Cóż wam dolega?
— Jedną biedę widzieliście sami, konisko oto mało się nie zmarnowało, ale, Bogu dziękować, wylekowaliście go.
— Nic mu nie będzie... a druga?
— Oj druga bieda, dużo gorsza i dawniejsza też. Tak, powiadam wam, mój Kusztycki, chodzę jak nie swój, a jak zacznę o niej rozmyślać, to mi we łbie huczy, jakoby u was w miechu.
— Uważam że to jakaś ciężka rzecz?
— Ciężka, moi złoci, ciężka... i co ja sobie chudziak za radę mogę dać? Ja jeden — a ich troje i baba, niby moja kobieta, ich stronę też trzyma.
— To z dziećmi chwestya?
— A z dziećmi. Teraz taki świat, że lada dzieciak chciałby być gospodarzem... przy ojcu, matce siedzieć wstydzą się, jeno zaraz na swoje.
— Aha... miarkuję ja co to jest.
— One też mają swoją hambicyją. Ty, powiadają, ojcze, będziesz miał przy nas kawałek chleba do śmierci, a grunt pomiędzy nas rozdziel. Po co mamy, powiadają, czekać na twoją, niby na ojcową, śmierć... lepiej niech, powiadają, za żywota ojciec między dzieciami zrobią skutek — to, powiadają, i ojciec będą spokojne, i niby znowu dzieci, nie będą waszej, niby ojcowej, śmierci wyglądały...
— Mądre bestyje!
— A juści. Powiadają tak: macie ojciec ukazowych piętnaście morgów, coście na nich jeszcze za pańszczyzny siedzieli, za serwituty dostaliście ojciec, powiadają, morgów cztery, a kupiliście ojciec od Skowronka morgów dwa, co od Maćkowego pola, macie tedy morgów dwadzieścia jeden; podzielicie na troje, podług równości, na kużde po siedem i będziecie se spali spokojnie.
— Aha! — rzekł Kusztycki, uderzając młotem w rozpalone żelazo, — ojciec dzieciom wszystko oddadzą, a sami co będą jedli?
— Ja też mówiłem do nich tak samo.
— A to dobrze, żeście mówili.
— Dobrze, albo i nie dobrze...
— No?
— Zara najstarszy Ignac z gębą na mnie — a to, powiada, ociec co sobie myślą? czy my psi?
— Ciekawość, do czego on zaś miał tu psa przyczepić?
— Ano, niby podług tego, jako że dzieci są sprawiedliwe, dobre, kochające — i że niby, ani ojcu ani matce żadnego od nich przeszkodzenia nie będzie.
— Ignac tak gadał?
— A Ignac... tak samo i Nastka i Florek.
— Co? ten smyk... a toć jemu jeszcze bydło paść.
— Ale! już dwa razy do wojska stawał — teraz żenić się chce i też gospodarzem być.
— Patrzajcież!
— Już on najbardziej gardłuje... a za nim Ignac.
— Nastka nie?
— Onaby nawet i całkiem ani jednego słówka nie rzekła, tylko znowuż według męża. Powiada: tatuniu, dzieci mamy, powiada, mężowska fortuna nie starczy, bieda powiada...
— Juści prawda. Wielkiego smaku tam nie ma.
— Wiadomo, wiadomo, mój panie Kusztycki; nie bardzo mi się z oną Nastką poszykowało. Niewymawiając, jak wychodziła za mąż, niby za Michała, dałem czystemi pieniędzmi sto rubli jak lodu, w całości, w jednym papierku, i krówsko sprawiedliwe, graniaste, swego chowu — i wesele sprawiłem, nie chwalący się, że do dziś dnia ludzie w Biednowoli pamiętają. Cały tydzień weselili się, a samemu Mendlowi za wódkę zapłaciłem siła pieniędzy.
— Pamiętam, pamiętam, — potwierdził Kusztycki, — porządne było wesele, gospodarskie, co się nazywa.
— A dyć. I kobieta moja też, nawarzyła, napiekła różności chleba, placków, mięsiwa. Prosiaka takiego zadusiliśmy, coby za jakie pół roku był wart najbiedniej, najbiedniej, jakie ośm rubli.
— Ojciec dla dziecięcia wszystko zrobi.
— Oj prawda! Taki prosiak! — a przecie nie żałowałem... żeby ludzie nie powiedzieli jako Pypciowa córka ma ladajakie wesele..! a co i z tego, mój Kusztycki! Było trzy tygodnie dobrze, drugie trzy gorzej, a potem.... et, wszystko się na gorsze obróciło... Ona nie gospodyni, on utratny, i między sobą też zawdy coś mają, nawet raz ona jego ukropem oparzyła, a on jej znów oko podbił.
— Żeby jeno na tem był skutek, to bajki.
— I ja tak powiadam. Wiadomo, jako w świętym stanie małżeńskim, oka podbicie, albo ukropem oparzenie osobliwość nie wielka. Powadzą się, niby mąż ze żoną, to się i pogodzą — ale jest tam jeszcze ponoś i gorsze.
— Słyszało się coś, słyszało, — rzekł, kiwają głową Kusztycki.
— A cóżeście słyszeli znowu?
— Niby coś, niby nic, rozmaicie — nie ma co powtarzać.
— Najgorzej że na mnie nastają... o ten grunt. Ojciec, powiadają, starzy, ojcu po pieniądzach, powiadają, nic. Ojciec będą sobie, powiadają, leżeli na piecu, będą sobie fajkę palili.
— Aha!
— Powiadają, ojciec dość się nadźwigali sochy, nałazili za broną. Ojcu odpocznienie się należy. Tak oto Nastka mówi, i jej chłop przytwierdza. Ignac mi przejścia spokojnego nieda, a Florek też doszczekuje. Powiada, co sobie ojciec myśli? mnie powiada żenić się czas, upatrzyłem sobie dziewuchę podług woli i upodobania.
— Już upatrzył?
— A toć upatrzył... z piekła rodem.
— No?
— Wiktę Zawodziankę.
— Ho! ho! Juści co prawda dziewka urodna, ale mnie się widzi, że coś o niej za dużo gadają.
— A gadają. Mnie się widzi, że ona buntuje Florka na mnie, według onego gruntu.
— Et, co tam będziecie słuchali. Powiedzieć: nie dam i już.
— Spokoju nie dają.
— Ha, to obiecywać, obiecywać, a zwłóczyć.
— I tegom ci ja próbował, ale już mnie teraz okrutnie przyparli. W sobotę chcą do regenta jechać. My, powiadają, ojcu zapiszemy utrzymanie do samej śmierci, i matce, dopóki, powiadają, będziecie żyli, damy wam het precz, wszystko, co jeno potrzeba do odzienia i do wiktu.
— I cóż wy na to?
— Ha! taki będę musiał przystać, co mam robić?
— Słuchajcie-no Wincenty, — rzekł kowal, — a macież wy choć trochę groszowiny zależałej?
— Juści, mieć — mam.
— A dużo?
— Zkąd zaś! może będzie jakie sto papierków, a może i nie.
— Tedy, jeżeli oddacie dzieciom grunt, to sobie papierki zaszyjcie dobrze w sukmanę, przydadzą się wam na dziecinnej łasce.
Chłop westchnął.
Robota była skończona, Kusztycki fartuch odpasał, włożył kapotę i rzekł:
— No, mieliśmy iść do karczmy to i chodźmy...
— Ano chodźmy. Sprawiedliwie należy się wam poczęstunek. Nawet sam nie wiem jak wam za onego konia wynagrodzić, żeście go tak zaraz wylekowali.
— Nie wielka to rzecz!
— Dla jednego mała, dla drugiego duża.
— Dla mnie mała. Juści, nie chwaląc się, jestem ja na taki interes pierwszy znawca; jak do mnie chorego konia przyprowadzą, to wszystko w nim durch widzę, jak we szklance.
— Wiadomo... ale, panie Kusztycki, powiedzcie ile wam za oną doradę zapłacić?
— Zwyczajnie od ludzi biorę za puszczenie krwi złoty, za paskudnika złoty i za myszów zakłucie także złoty, ale że do was mam przyjacielstwo, że chcecie dać poczęstunek, a najbardziej że was dzieci oto piłują o grunt — to mi zapłacicie pieniędzmi tylko pięćdziesiąt groszy.
— Ano dobrze, czekajcież, zaraz dam.
Rzekłszy to Pypeć, wydobył z kieszeni woreczek zawiązany sznurkiem i jął odplątywać węzełki.
— Nie pilno, schowajcie, zapłacicie w karczmie.
— Niech będzie i tak. Nawet podobniej będzie porachować tam na stole.
W karczmie, prawie na samym progu, spotkali Nuchyma, który na widok kowala cofnął się.
— No — zapytał, — co się z koniem waszym stało, Wincenty?
— Ho! ho! koń bryka teraz po pastwisku, aż ziemia dudni.
— Nie może być!
— A to idźcie, obaczcie.
— Na co? ja wam wierzę, kiedy bryka, niech sobie bryka, co mi to szkodzi? A jakże tam, panie Kusztycki, mój wóz?
— Wóz gotów, tylko zapłacić i brać.
— Słyszeliście! za moją pracę mam płacić? Co to za mowa jest?
— Za jaką pracę znowu?!
— Nu, może ja nie dymałem tym paskudnym miechem? nie kułem młotem, aż mnie teraz wszystkie kości bolą....
— Nie macie czego narzekać.... taka robota to zabawka.
— Ładna zabawka! ja wcale nie mam chęci do takiej zabawki, bo przy niej można całkiem zdrowie stracić....
— Wiadomo, — wtrącił Pypeć, — żydowski naród jest lekki i do roboty mdły.
— Wincenty powiedział prawdę, na moje sumienie, żydowski naród jest delikatny, nie ma żadnej zdatności do grubej roboty... za to żydowski naród ma kawałek głowy.
— Juści, a najbardziej do kręcenia różnego i szachrajstwa.
— Nie mówcie takie słowo, nie powiadajcie co nieprawda jest, po co macie powtarzać plotki?!
— Ale! plotki... słyszeliście, panie Kusztycki, co Nuchym powiada?
— Toć słyszę — małe dziecko nawet wie że to nieprawda. Żydy kręcą, szachrują, oszukują, cyganią i tylo.
— Moi ludzie, ja was proszę dajcie wy pokój. Wy jesteście znawcy, ale na co innego. Wincenty zna się na gnoju, a Kusztycki jest wielki znawca na miech, albo na starą podkowę — ale o interesach, o takich interesach co do nich głowy potrzeba, to oba tyle wiecie co nic. Po co sobie próżno psuć, za pozwoleniem, gębę? Słuchajcie panie Kusztycki, ja wam zaraz pokażę jak żyd sprawiedliwy jest, słuchajcie: wyście mnie zreperowali wóz?
— Zreperowałem.
— No tak — a ja obiecałem was za to poczęstować. Słowo to jest mur, przynajmniej moje słowo. Joel! daj kwaterkę wódki dla pana Kusztyckiego. Tylko daj co dobrego, pamiętaj.
— Ny, ny — będzie dobra.
— Pijcie na zdrowie panie Kusztycki... ja sprawiedliwy jestem. Wam się należy za waszą pracę. Prawda Wincenty, że każdy człowiek potrzebuje dostać za swoją pracę zapłatę?
— A juści prawda — darmo nikt nie będzie robił. Nawet i dzieciak co do pielenia przychodzi, też darmo nie zechce zielska wyrywać.
— Mądre słowo. Teraz Kusztycki każe dać kwaterkę.
— Niby dla kogo?
— Dla mnie — za moją pracę, za to, że robiłem u was w kuźni przynajmniej dobrą godzinę.
— O cygan! — zawołał Pypeć, — jak to zaraz na swoją stronę obrócił.
— Po żydowsku, — rzekł Kusztycki, spluwając.
— Ny — teraz ja się was potrzebuję zapytać... Wy dwa mądre ludzie, jeden wielki gospodarz, drugi wielki mechanik, złóżcie swoje dwie głowy do kupy — i powiedzcie: dla czego Kusztyckiemu należy się za robotę? a dla czego mnie się nie należy?
— Dlatego, — odrzekł porywczo Kusztycki, — że ja robiłem, a Nuchym nie robił, a skoro ci się zdaje żeś taki majster, to zaraz idę, zbijam z koła wszystko żelaztwo i sam sobie reperuj. Kuźnia otwarta. Zobaczymy.
— Fe! fe! dajcie pokój. Co to, nie wolno sobie żartować?
— A nie wolno... bo z żartów, to czasem bywa świerzbienie ręki.
Nuchym odskoczył.
— Jaki pan Kusztycki jest gwałtownik! to ja jeszcze jak żyję nie widziałem. Sam ogień, a jak się odezwie, to mu z pod wąsów leci siarka i smoła. Pfe! na co taka prędkość? Macie swoją kwaterkę i pijcie. Ja idę po mój wóz.
— Wolna droga.
— Ja wiem... że wolna. Teraz każdemu wolna.
Rzekłszy to Nuchym wyszedł z karczmy, odwiązał szkapę uwiązaną u płota i poszedł po wóz.
Kusztycki z Pypciem raczyli się dalej. Niedługo też zaszumiało im w głowach, zaczęli się wynurzać nawzajem, opowiadać sobie o ciągłych kłopotach i dolegliwościach życia.
Pypeć opowiadał o dzieciach, które mu spokojności nie dają i rozdzielenia gruntu chcą koniecznie, Kusztycki zaś o żonie swojej.
— Dobra kobieta, — mówił, — i gospodyni i matka, ale jak się rozłości, to już sposobu na nią nie ma. Ani w prawo, ani w lewo... a już najbardziej o wódkę. Żebym kapeczkę tylko wypił, zaraz piekło. Całe szczęście że na mnie nie znać jak wypiję... bo głowę mocną mam.
Jakby na potwierdzenie tych słów zatoczył się nieborak aż do rowu.
— To wybój w drodze, — rzekł, — nie widziałem i potknąłem się niespodzianie, ale że nie znać to nie znać. Głowa grunt, nieprawda Wincenty?!
— Toć prawda; jeno najgorzej że teraz żydy taką wódkę mają, że w głowę nic nie idzie, jeno w język, a już najbardziej w nogi. Ja też głowę mam, ale jak wypiję to mi gadać i chodzić nijako. Może Kusztycki mają na tę rzecz jakie lekarstwo?
— Nie ma... nie ma, mój Wincenty; powiadają żeby z pieprzem pić... ale to nie zawsze pomaga.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.