Z antropologii wiejskiej (nowa serya)/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Z antropologii wiejskiej (nowa serya) |
Podtytuł | Obrazki i szkice |
Data wyd. | 1890 |
Druk | Drukarnia „Wieku“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
. | . | . | . | . | . | . | . | . |
Czytelnikowi, który nie zna Biednowoli, muszę powiedzieć parę słów o tej wiosce.
Główną jej właściwością jest to, że się niczem osobliwem nie odznacza, różni się zaś od sąsiedniej Chudowoli i poblizkiej Suchowoli jedynie tylko ilością chałup, oraz gniazd bocianich na stodołach.
Biednowola, jak się zapewne czytelnik domyśla, położona jest w środkowej części Europy, nad rzeczką, która się wcale nie nazywa, w blizkości lasu obciążonego służebnościami, określonemi bliżej w odnośnej tabeli likwidacyjnej, oraz w sąsiedztwie wiatraka, należącego do starego Balzera, z urodzenia niemca, a z powołania młynarza...
Zdaleka ani Biednowola, ani przylegające do niej grunta i łąki nie wyglądają wcale malowniczo, i wątpię czy biegły nawet w swoim kunszcie poeta potrafiłby napisać o niej sonet — gdyby zaś malarz chciał ją uwiecznić na płótnie, potrzebowałby użyć tylko moc farby zielonej we wszelkich odcieniach, nieco mniej szaro-popielatej, i odrobinę białej. Gdyby jeszcze potrafił odtworzyć jasne, gorące promienie słoneczne, rzeczułki bezimiennej wody, i hen, hen, czarną ramę lasów w oddali — to już by był bardzo blizki celu.
Wjeżdża się do Biednowoli przez most, który lepiej jednakże ominąć, gdyż jest zdradny. Wiedzą o tem dobrze mieszkańcy okolicy i przejeżdżają zazwyczaj w bród przez rzekę, co przedstawia jeszcze te dogodności, że się zeschnięte koła wozu namoczą, a zmęczona szkapa zaspokoi pragnienie.
Konie lubią pić wodę z bezimiennej rzeczki, bo czysta jest, zwłaszcza w owym czasie, gdy w niej baby lnu i konopi nie moczą.
Przezroczysta jej wstęga toczy się po piasku żółtym, po zwirku, po kamykach różnobarwnych. Rozciągnęła się po za wioską, po za chałupami, za kościołem, okrążyła cmentarz i dalej płynie przez łąki. Gdzie niegdzie przy brzegach jej tatarak rośnie, sitowie, niezapominajek moc. Nad brzegami tu i owdzie rozsiadły się wierzby i spuszczają złotawe gałązki ku wodzie.
Nad tą rzeczką musimy się dłużej zatrzymać, bo w życiu Biednowoli gra ona pewną rolę.
Przychodzą tu baby i dziewczęta ze wsi z bielizną do prania, i uderzając kijankami, opowiadają sobie nawzajem najświeższe nowiny dnia; przychodzą chłopcy o wiośnie, aby fujarki z wierzbiny robić, w którym to kunszcie głupi Jasiek celuje; przychodzą pastuszkowie bydło poić; przychodzi niekiedy stary Piotr, zawołany rybak, i łowi drobne rybki na wędkę.
Znają dobrze we wsi głupiego Jaśka, znają też i starego Piotra, bo ktoby ich nie znał! Dziwni oba i nie tacy jak wszyscy ludzie we wsi — odmienni. Piotr wie o różnych różnościach co dawno były, a choć do rozmowy nie skory, przecie czasem co nieco można z niego wyciągnąć. Odezwie się, a zawsze tak, że do myślenia da, że człowiek musi dobrze głowy nałamać. Jasiek znów, także dziki, a od ludzi stroniący, niekiedy się odezwie, niby ni w pięć ni w dziewięć, najczęściej ludziom do śmiechu, ale później zawsze się pokaże że nie było wcale z czego się śmiać, i że Jasiek choć głupi, prawdę powiedział.
Piotr nie z Biednowoli rodem był, a nawet niewiadomo zkąd przyszedł tu przed laty.
Podobno z dawnym dziedzicem, aż zkądś z za morza, z niemieckich krajów przyszedł. Póki dawny dziedzic żył, Piotr we dworze służył przy koniach, a po śmierci dziedzica, gdy krewni jego majątek objęli, w służbie już być nie chciał. Na komornem u jednego gospodarza osiadł i żył, a taki był wszystkim ludziom przydatny, taki dla każdego usłużny i dobry, że się wszyscy przyzwyczaili do niego i polubili go.
Ciężarem nikomu nie był, bo na kawałek chleba zapracował, od ludzi żadnych łask nie żądał, owszem często sam biedniejszego poratował i wspomógł.
Choćby głupiego Jaśka....
Cała bo historya o tym chłopcu.
Temu lat dwanaście, albo i więcej, o wiośnie, tak o wiośnie, bo już nad polami świergotały skowronki i świeżo odwalone skiby aż się czerniły ku słońcu, a już nawet i bociany klekotały na stodołach, jednego dnia przywlokła się do wsi kobiecina uboga, zmizerowana, blada, skóra i kości....
Na plecach miała tobołek, a na ręku dziecko małe, co najwyżej roczne, a takie marne i wątłe na zdrowiu jak i ona.
Przyszła tedy, zaraz do pierwszej z brzegu chaty, prosiła żeby jej gospodyni trochę mleka sprzedała i pozwoliła przenocować pod dachem.
Nadszedł i gospodarz sam — żyje po dziś dzień, Jan Stępor, bogaty chłop, na piętnastu morgach osiedziały. Nadszedł z Piotrem.
Zaczęli tedy ową kobiecinę pytać: co za jedna? zkąd? dokąd idzie? co ją do Biednowoli przygnało?
Niewiele co można się było dowiedzieć, bo tak z sił opadła, że ledwie parę słów mogła wymówić. Głowa jej spadała na piersi, oczy przymykały się, jakby z wielkiego niewywczasu, albo z niemocy może.
Dali jej mleka, a raczej dzieciakowi dali, bo ona sama tylko się trochę wody napiła — i gospodarz zaprowadził ją do stodoły.
— Niech się prześpi — rzekł do Piotra, — może nam jutro co powie.
Niezawodnie byłaby co powiedziała, gdyby... mówić mogła, ale gdy rano Piotr z Janem przyszli do niej, leżała na garści słomy jak bezwładna. Dzieciak odtoczył się pod ścianę i wrzeszczał w niebogłosy.
Piotr nachylił się nad chorą, popatrzył jej w oczy i zaraz pomiarkował że z niej nic nie będzie. Oczy miała szeroko otwarte, chudą, pożółkłą ręką skubała na sobie ubranie. Poruszała ustami, jakby chcąc przemówić, ale głosu słychać nie było.
Piotr ukląkł przy niej, nachylił się, a ona widać ostatnim wysiłkiem, uczepiła się chudemi rękami jego kapoty i z wielką trudnością wyszeptała:
— Ratujcie dziecko moje, Jasia, Bóg nagrodzi!
Stępor, trochę dalej stojący, dosłyszeć tego nie mógł, ale Piotr mu zaraz powiedział:
— Janie, przemówiła... żąda żeby ratować jej dziecko, Jasia. Słyszycie: jej dziecko — Jaś.
— Dyć słyszę....
— Ano skoro Jaś, to widać jest chrześciańskie dziecko i chrzczone.
— Co tu robić, Pietrze? — zapytał zafrasowany gospodarz. — Kobiecisko zamrze jak zapisał, nie wiadomo co za jedna, zkąd jest. Kłopot będzie — i z dzieciakiem też.
— Ha! wola Boża... a skoro Janie kochający pod waszym dachem taka się przygoda zdarzyła, tedy....
— No, co tedy? doradźcież mi.
— Nad tą kobieciną śmierć stoi, trzeba by po księdza posłać — a dzieciaka niechby tymczasowie wasza do chałupy wzięła; toć nie psiak jeno ludzkie dziecko i musi głodne, bo się drze.
Poszedł Jan po księdza, a chłopaka swego Maćka po wójta posłał, Piotr zaś wziął płaczące dziecko na rękę.
— Cichaj, cichaj — mówił niosąc niemowlę do izby, — nie bój się... albo ty jeden taki? I o to się nie frasuj. Taki ty dobry będziesz jak i drugi... że zaś sierota jesteś i nikt ci gruntu niezostawi, to też bajki... nie każdy z fortuną się rodzi. Cichaj, mały.
Wszedł Piotr do izby i opowiedział gospodyni co jest.
Janowa była prędka, ale nie zawzięta; więc choć z początku zaraz nagadała co niemiara o karze Boskiej, o nasłaniu, o darmozjadach, znajdach, o krowach co mleka dawać nie chcą, o własnych dzieciach, z których tyle pociechy co i nic — przecież tak gadając i pomstując, przyniosła świeżego mleka w garnuszku.
— Ruszno się, Magda! — zawołała na córkę, — weź mleko i napój tego bachora, co niewiadomo czyj i niewiadomo zkąd.... napój go bo głodny, a odziej go też jaką szmatą, bo widać uziąbł w stodole.
— Toć lato....
— Ale! tobie lato, boś dziewka wielka i przy kominie siedzisz, a takiej kruszynie mogło być zimno we stodole. Nocą wiater chodzi, nie wiesz o tem głupia!
— Cich! cich! — mówiła Magda do dzieciaka, który patrzył na nią wystraszonemi oczami, — nie bój się... toć cię nie zjem, raku zatracony!
Janowa dziecko córce oddawszy, pobiegła do chorej. Zaczęli się ludzie schodzić, bo wiadomość o umierającej nieznajomej wnet się po całej wsi rozniosła.
Nadszedł ksiądz z dziadkiem kościelnym, starym Grzędzikowskim, wójt Sokół, sołtys, przybiegł i kowal prosto z kuźni, zasmolony sadzami, w fartuchu, tak jak stał przy robocie; poschodzili się niektórzy gospodarze — a najwięcej bab, bo te, jak wiadomo, są najciekawsze wszelkich przygód.
Nieznajoma umarła, wymówiwszy jeszcze przed śmiercią parę razy: Jaś, Jaś, moje dziecko — ale więcej nic się nikt od niej nie dowiedział.
Wójt, jak wójt, papierów zaraz jął szukać koło zmarłej — ale nic przy niej nie było, w owym zaś tobołku, który z sobą przyniosła, znaleźli trochę dziecinnego ubrania, kilkanaście złotych w gałganku i książkę do nabożeństwa, a w niej ładny obrazek.
Takie było dziedzictwo głupiego Jaśka.
Miał wójcisko kłopotu dosyć z pochowaniem nieznanej kobiety, bo nawet pisarz, co na wszystko przebiegi różne zna, nie wiedział co robić i do sądowego pisarza chodził po radę, ale że oba byli na taki interes jednakowo mądrzy — więc wójt aż do powiatu musiał jeździć.
Załatwiło się przecież wszystko jak należy — i po trzech dniach, na cmentarzu, pod samym parkanem, przybył świeży grób.
Po pogrzebie zgromadzili się ludzie przed cmentarzem i zaczęli radzić: co z dzieckiem zrobić? czyje ono będzie — kto je ma wziąć?
Kowal powiedział pierwszy:
— Jabym wziął, nawet zaraz bym wziął, żeby chłopak miał choć ze dwanaście lat i mógł już do miecha stanąć, ale po takim drobiazgu to mi nic.
— Pewnie że nic — odezwała się kowalka, — bo swoje dzieci mamy. Pięcioro Pan Jezus dał....
— Jabym też wziął, — mówił sołtys, — wziąłbym do gęsi, ale po takiem maleństwie cóż mi?
Jedni na drugich spoglądali — nie odezwał się nikt.
Może nie jeden miał chęć zaopiekowania się dzieciną, ale... każdemu na przeszkodzie coś było. Ten swoich dzieci miał gromadę, tamten chował sieroty po siostrze, inny znów baby się bał....
— A dzieciak ładny, — odezwała się jakaś dziewczyna.
— Ładny to prawda, — dorzuciła Janowa, — i widzi mi się że nie chłopski, bo delikatny i koszulka na nim cienka, z kupnego płótna.
— Ciekawość!
— Ojciec musi być wielki nicpoń, skoro kobietę z dzieckiem na poniewierkę w świat puścił.
— Kużdy chłop jest taki, a inszy jeszcze gorszy, — odezwała się sołtysowa.
— A kużda kobieta sama nie wie co plecie, — rzekł kowal.
Na to między babami gwar się zrobił.
— Co on nam będzie dogadywał, — mówiły, — do miecha niech sobie idzie, do kuźni! Widzicie go, jaki mądry!
— Cichajcie, na ten przykład, ludzie! — zawołał Grzędzikowski, dziad kościelny, stary ale jeszcze krzepki człowiek, z nosem czerwonym jak burak, — cichajcie! Nie pora się przekomarzać, raz że stoimy przy poświęcanem miejscu, a powtóre, że przecie potrzeba coś, na ten przykład, z onem dzieckiem.
— Niech je Grzędzikowski weźmie.
— Jakbyście wiedzieli że wezmę — tylko niech się na ten przykład odchowa.
— Aha! mądrzyście!
— Niech podrośnie ot tyle, żeby miotłą mógł robić... będzie mi pomagał w kościele zamiatać, nauczę go na ten przykład śpiewać, dzwonić, do mszy służyć i będzie sierotka na chwałę Bożą pracował — i do złego nie dopuszczę go, i jakby co, to zaraz, na ten przykład, po ojcowsku oćwiczę.
— Jużby go Grzędzikowski ćwiczył... a on jeszcze chodzić nie umie.
— To też go trzeba nauczyć.
— Ale kto?
— Kto? kto?
— Niby to bardzo komu ochota brać dziecko!
— A jeszcze niewiadomo czyje!
— Dziecko, na ten przykład, — zawołał Grzędzikowski, — wiadomo czyje jest!
— Gadajcież, gadajcież, skoro wiecie! — zawołały chórem kobiety.
— Mój panie Grzędzikowski, mój złocisty, czyjeż ono? — mówiła sołtysowa, przepychając się między ludźmi ku dziadowi.
— Powiadajcie, Onufry, panie Grzędzikowski powiadajcie, jakeście dobrzy!
— No — gadać, skoro ludzie proszą! — zawołał kowal.
— O ludzie! ludzie! na ten przykład, — rzekł Grzędzikowski, zakładając obie ręce za pas, — nie chwalący się, jak oto służę przy tym kościele naszym, na ten przykład, pochowałem już trzech proboszczów, a jeden między nimi był kanonik nawet. Teraz mamy czwartego już za mojej pamięci ojca duchownego. Tamci, świeć Panie nad ich duszami, uczyli was, przemawiali do was, zrywali sobie piersi — i pomarli, i dzisiejszy nasz ojciec duchowny, na ten przykład, także zerwie sobie piersi i przejdzie do chwały wiekuistej — a wy będziecie zawsze jednakowe głąbie, jako, na ten przykład, łby kapuściane....
— E, — rzekł kowal, — niechno Grzędzikowski tak w kapuście nie ryje, bo jeszcze kto Grzędzikowskiemu nogę przetrąci!
— Mądryś ty, na ten przykład, mój majsterku, ale masz z miechem do czynienia... i twoje słowo jest jako miechowe dmuchanie — wiater pusty.
— Ej! pókim dobry!
— Zaczekaj-no, panie majster. Mądre słowo jest jako perła, ale żeby, na ten przykład, inszemu stworzeniowi...
— Nie przekomarzajcie się Onufry, jeno gadajcie czyj dzieciak? — zawołała sołtysowa.
— Toć powiedziałem... że was księża uczą, i nauczyć nie mogą. Tedy, na ten przykład, dzieciak jest Boski, bo go Bóg miłosierny stworzył.
— To prawda... prawda, — potwierdziły kobiety wzdychając. — Grzędzikowski zawsze mądre słowo powie.
— A skoro dzieciak ów, na ten przykład, z Boskiej woli tu się u nas we wsi znalazł — tedy na tem miejscu powinien, jako stoi w Piśmie, na ten przykład, żyć, rosnąć i roz....
— Powinien! wiadomo że powinien, ale kto go wychowa?
— Według mojego pomiarkowania, na ten przykład, co się na czyim gruncie zdybie, to tego jest. Takie prawo na świecie.... zatem dzieciak się patrzy uczciwemu gospodarzowi Stęporowi Janowi i jego żonie Agacie, którzy go powinni, na ten przykład, w zdrowiu dobrem, uczciwości i błogosławieństwie Bożem wychować.
— Tak Onufry rozsądził? — rzekł Stępor.
— Po sprawiedliwości.
— I, nie prosił was nikt na sędziego....
— Słuchajcie ludzie, — odezwał się milczący dotąd Piotr, — każdy z was ma swoje frasunki i swoje własne dzieci — ja nie mam. Wezmę to dziecko.
— Wy Piotrze!?
— Ja, wezmę z dobrej woli i wychowam.
— Ależ człowieku, — odezwał się kowal, — nie dasz rady. Dziecko małe, a wy nie macie ani swojej chałupy, ani żony, ani nic.
— Bajki to.... nie frasujcie się o mnie, ani o sierotę.
W taki sposób Piotr został opiekunem głupiego Jaśka.
Dziwili się ludzie że tej opieki się podjął i nie mogli zrozumieć w jaki sposób się z niej wywiąże, ale Piotr wiedział co robi. Postanowienie co do zajęcia się losem dziecka powziął w tej samej chwili, kiedy konająca matka wychudłemi rękami uczepiła się jego sukmany i szeptała błagalnie: Jaś, dziecko moje, ratujcie....
Przez trzy dni rozmyślał Piotr jak ostatnią prośbę konającej spełnić, i cały plan opieki dojrzał w jego głowie.
Bez pomocy kobiet nie wychowa się małe dziecko — więc trzeba było tę pomoc przedewszystkiem zapewnić.
Wziął się do tego dość zgrabnie.
Wiedzieć trzeba, że Piotr miał stałe zamieszkanie u Stęporów. Latem sypiał najczęściej na dworze, na pastwisku przy koniach, albo w pustej stodole jeżeli deszcz padał; na zimę robił w stajni zagrodę z desek, i na słomie pod kożuchem bardzo porządne miał spanie.
Ze stołowaniem się kłopotu wielkiego też nie miał, u kogo robił, ten mu dał jeść; prócz tego brał na odrobek zagon pod kartofle i zawsze na zimę przechowywał parę korcy w kopczyku. Czasem rybkę też złapał, ptaka jakiego w sidła ułowił — miał więc wiktu rozmaitego dość.
Teraz przybył mu Jasiek.
Za kilka lat będzie i on mógł sypiać pod gołem niebem, w stodole, albo w stajni, ale póki jeszcze mały pędrak — to trudno.
Zaraz na drugi dzień po pogrzebie nieznajomej, poszedł Piotr do miasta i nakupił różnych różności, aż się żydówka dziwiła, na co mu mogły być takie rzeczy potrzebne. Chusteczkę czerwoną kobiecą na głowę, pierwszą modą, paciorków niebieskich coś pięć sznurków, i lusterko małe, ale bardzo foremne, w blaszanej oprawie, takie co się składa i ma z drutu zawiaski. Prócz tego obarzanków coś dziesięć.
Wróciwszy do wsi, zaraz zaczął Janowej okrutnie basować, a Magdzie przypodchlebiać, dzieciom zaś dał po obarzanku. Potem wyciągnął flaszkę z kieszeni, przepił do Jana, poczęstował Janowę i Magdzie też dał kieliszek. Dziewka wstydziła się okrutnie, ale uproszona, odwróciła się do ściany i wypiła.
Janowej chusteczka bardzo się udała, a Magda niezmiernie się cieszyła z lusterka, a bardziej jeszcze z paciorków, że były niebieskie. Miała ona włosy jak konopie, właśnie więc niebieskie jej pasowało.
Ma się rozumieć, że od tego dnia w chałupie Stępora nie nazywali chłopca znajdą, ale Jasiem, a mleka mu też nie żałowali, bo Piotr to tem to owem w dwójnasób za nie wynagrodził, pomógł w robocie, poczęstował. Można powiedzieć nawet, że za dużo robił, a wszystko tak dla Jasia.
Bywało, jesienią, to nieckę wydłubie z olszyny, żółciutką taką, foremną — to łyżek gruszkowych narobi — i nie takich łajdackich, jak te co na jarmarkach po parę groszy sprzedają, ale porządnych, wielkich, że w każdą można porządną porcyę nabrać. O miotły Janowa też nie miała kłopotu, bo Piotr mioteł narobił, krosna naprawił, międlice, wszystko co było potrzeba. Na zimę drew narąbał, i we wszystkiem tak babie podchlebiał, tak jej dogadzał, że aż Stępor zaczął myśleć, czy czasem dziada złe nie opętało....
Raz nawet, okolicznie, ogródkiem, Stępor wspomniał coś o starym piecu, ale Piotr rozśmiał się z tego — i żyli sobie dalej w zgodzie i przyjaźni.
Można było myśleć, że Piotr wychowańca swego bardzo umiłował, ale dziwne to było miłowanie, bo rzadko kiedy spojrzał na niego. Bawi się dzieciak — to bawi, a płacze — to płacze, Piotrowi wszystko to jedno było.
— Na to jest dzieciak, żeby się darł — mówił nieraz do Magdy, — i ty nie lepsza byłaś, owszem, może nawet głośniej wrzeszczałaś, boś się czuła na swoich śmieciach, przy matce, nie tak jak ten robak....
Na drugą zimę, w zapusty, Magda poszła zamąż i bardzo dobrze poszła, za Mikołaja Skrzypka, gospodarskiego syna, jedynaka — a że jej się samej zrazu w nowej chałupie przykrzyło, więc wzięła Jaśka do siebie. Chłopak już wtedy chodził dobrze i mówił; z psem Burkiem, z kogutem już wojował, i jak wziął kawałek chleba do ręki, to sobie wydrzeć nie dał. Rozumiał już, że co mu dali to jego i że chleb jest do jedzenia, ale nie dla psa, ani dla koguta.
Ani się ludzie obejrzeli jak parę lat zbiegło i Piotr wziął Jaśka do siebie. Dzieciak był już spory, właśnie w sam raz do gęsi, a nawet od biedy i z gadziną by sobie poradził.
Wtenczas opiekunów dla niego znalazło się dużo. Każdy by chciał takiego sierotę wziąć, bo już pożytek z niego mógł być. I sołtys Józef Gwizdał, hardy chłop, bogaty — i kowal i nawet Grzędzikowski ochotę na Jasia mieli — ale Piotr powiedział:
— Zasie! Wtedy jak malutki był nie chcieliście go znać, teraz ja go nie dam. Wziąłem dzieciaka od maleńkości i on jest mój.
— I co wam, Pietrze, po tem? — pytali. — Sami dachu nad głową nie macie.
— Niech was głowa o to nie boli. Dacii nad nami wszystkiemi rozpostarł Bóg wszechmogący, ja was o dach nie proszę.
— Ale co wam po chłopcu?
— To co i wam wszystkim. Ja nie pytam co wam po dzieciach.
— Nam jest co, bo dzieci nasze.
— A ten mój.
Zaciął się dziad i już więcej ani słowa nie chciał powiedzieć. Już taką miał naturę, że do rozmowy wyrywny nie był. Spytają go to powie, albo tak, albo nie, i idzie w swoją drogę, nie przystaje, nie gada. Pochwalony, na wieki, witajcie, bądźcie zdrowi — ot cała z nim rozmowa.
Ale jak się wybrał z Jasiem nad rzekę, albo na łąki, albo w las, wtedy mówił dużo, dużo — a dzieciak tylko oczy wytrzeszczał, a słuchał.
Wychodzili oba, latem, albo jesienią, bywało na cały dzień. Czy to ryby łowić, czy zioła zbierać, albo grzyby w lesie.
Na zioła Piotr osobliwy był znawca. Co roku dużo ich zbierał, suszył na słońcu, w pęczki wiązał i na strychu u Stępora w chałupie przechowywał, i niejednego w przygodzie słabości takiem ziółkiem poratował, za dobre słowo, bo nigdy datku żadnego nie przyjął.
Jasiek włóczył się za Piotrem po zioła, albo łódką z nim jeździł, bo rzeczka za wsią była większa niż przy wjeździe i nawet bystra dosyć — a w takich włóczęgach gawędził starowina z dzieciakiem. O czem? O tym wietrze co wieje, o słońcu co świeci, o ptaszkach śpiewających, ziołach różnych — o tem co im pod oko wpadło.
— A widzisz-no Jasiu tego ptaszka małego, co na kamieniu siadł, nad wodą samą, i tak oto kiwa ogonkiem uciesznie?
— Widzę dziadziu.
— Jakże go nazywają?
— Nie wiem, dziadziu.
— Pliszka. Pamiętaj-że sobie, że taki ptaszek to pliszka — a teraz uważaj dobrze i jak zobaczysz pliszkę to mi pokaż.
Chłopak oczy wytrzeszczył... patrzył bacznie.
— O! o! dziadziu! — zawołał po chwili — jest! jest pliszka! dwie pliszki, trzy pliszki, a czwarta czarna....
— No to wiedz o tem, żeś zełgał, bo czarnej pliszki jeszcze jako żywo nikt nie widział.
— A ta, ta dziaduniu — patrzcie.
— To jest jaskółka. Wstydź się Jasiu, taki wielki chłop jesteś, a jaskółki nie znasz.... toć przecież pod strzechami gniazda mają.
— Dziadziu? — zapytał dzieciak nieśmiało.
— A co?
— Prawda to, że jaskółki na zimę czepiają się pazurkami jedna drugiej i topią się we stawie, a na wiosnę żywe z wody wylatują?
— Nieprawda.
— Kiedy tak sama Magda powiadała.
— O! wielka rzecz. Magda wie tyle co i ty, a ty tyle co i ona, oboje zaś nic nie wiecie. Jaskółki do ciepłych krajów na zimę odlatują, a na wiosnę przylatują napowrót.
— A dziadziu, czy ja kiedy polecę do ciepłych krajów?
— Jak w zimie wleziesz na piec, to będziesz miał ciepłe kraje.
— Ale?!..
— Obaczysz.
— A czy prawda dziadziu, że nietoperz człowiekowi we włosy się wkręca, i jak się wkręci, to już go wyjąć nie ma sposobu?
— Nieprawda — nietoperz to jest mysz.
— A dla czego mysz nie jest nietoperz?
— Bo nie ma skrzydeł.
— Cielę też nie ma skrzydeł, a nazywa się nie mysz, tylko albo jałoszka, albo byczek....
— Ty sam cielę jesteś. Powiadam ci że mysz to jest mysz, a nietoperz to także jakoby mysz, tylko że ze skrzydłami. Mysz jada ziarno, słoninę, chleb — a nietoperz lata po nocy i łapie różne muszki, ćmy i żywi się niemi. Naumyślnie złapię kiedy nietoperza, to go zobaczysz.
— Ja się boję takiego zwierzęcia...
— Nie bój się. Ja sam go sobie położę na głowie i zobaczysz że mi się we włosy nie wkręci.
Chłopak się zamyślił, a po chwili znowuż na Piotra podniósł swoje wielkie czarne oczy, bo śliczne oczy miał ten dzieciak — i rzekł:
— Dziadziu, dziadziu — niech-no dziadzio słuchają.
— Co chcesz Jasiu?
— Czy to prawda, że małe dzieci bocian przynosi?
— Głupi jesteś! Czasem przynosi. Kto ci to powiedział?
— Magda mówiła, że jej dziewuchę przyniósł. Czy Magda nie zełgała?
— Nie. Masz chleb, jedz, boś się dziś też rozgadał na urząd.
Chłopak wziął kawałek chleba i zatopił w nim drobne, bialuteńkie ząbki. Piotr popychał czółno długiem wiosłem i milczał, zadumał się o czemś.
— Dziadziu, — odezwał się chłopak, — słuchajcie-no dziadziu, ja coś wiem.
— Cóż ty wiesz, Jasiu?
— Tę dziewuchę co u Magdy, to bocian zgubił.
— A to dla czego?
— Bo bocian był w lecie, a ona znalazła się w same gody, w mróz....
— I to może być. Co tobie ta dziewucha w głowie?
— Dla czego ona nie umie mówić?
— Bo jeszcze mała.
— A dla czego Walek — niemowa jest duży?
— Bo stary....
— Dziaduś też są starzy?
— Stary, o dobrze już stary, mój Jasiu.
— A dla czego dziaduś nie są niemowa?
— Bo mam, Bogu dziękować, język, raku zatracony!
— A mnie raz niemowa pokazał język....
Piotr udał że nie słyszy; dzieciak się zadumał i miał o czem: dziewucha Magdy nie mówi bo mała, niemowa jest duży bo stary, dziadzio stary a nie jest niemowa bo ma język, a niemowa też pokazał język... Jasiek postanowił powrócić jeszcze do tej kwestyi — i zażądać wyjaśnień... byłby to uczynił, ale tuż koło jego głowy z brzękiem przeleciała mucha. To zwróciło jego ciekawość w inną stronę.
— Dziadziu, — zapytał, — a zkąd się biorą muchy?
— Rozmaicie. Przylatują z lasu, albo za bydłem lecą.
— A zkąd się wzięły w lesie?
— Były tam.
— A gdzie były pierwej niż w lesie?
— Wcale nie były.
— Ale ja się pytam dziadziu, gdzie muchy były wtenczas kiedy ich jeszcze nie było?
— Bardzo ty jesteś ciekawy, mój Jasiu, trzeba będzie cię uczyć...
— A na co uczyć?
— Na to żebyś nie był głupi.
— Dziadzio to się chyba też uczyli, jak byli głupie?
Postanowił Piotr, że tymczasowo uczyć będzie Jasia.... sam.
Ale czego i jak i jak? Oto pytanie, które mu się wbiło w głowę jak klinem.
Nieraz, letnią nocą, leżąc na przyzbie pod chałupą Stępora, dziadowina nie spał, lecz rozmyślał, zapatrzony w gwiazdy mrugające na niebie.
Ileż to razy Jaś zapytywał go o te światełka, co się na wysokościach palą, jak się które nazywa? a ile ich wszystkich? a jak daleko do nich? dlaczego jedne trzymają się nieba jak przylepione, a inne znów, niewiadomo za co i dlaczego, odrywają się i lecą, lecą gdzieś w przepaść, wlokąc za sobą jakby sznurek złocisty?
Dla czego, choć się one odrywają od nieba, nie spadają na ziemię, żeby je można zobaczyć i albo w chałupie zawiesić, albo gdzie na wzgóreczku położyć, żeby świeciły chłopcom jak na nocne pastwisko konie pędzą?
Piotr nie miał się za głupiego; owszem, że się dużo włóczył po świecie, więc widział nie jedno i słyszał wiele od ludzi, a i na pismo ciemny nie był, bo go w młodości jeszcze czytać nauczono — a od biedy toć i list potrafił napisać, choć namęczył się przytem i napocił, jakby trzy fury twardego drzewa porąbał.
Piśmienny tedy Piotr był, i wiedział co się Bogu od ludzi należy i obcy kraj widział, i na ziołach się znał, i wiedział co w wodzie jest, i jak się jaki ptaszek, albo zwierz nazywa, jakie obyczaje i przebiegi ma — to wszystko doskonale, jak najlepiej znał — ale jak dzieciak zaczął o różne dziwne rzeczy pytać, to próżno Piotrzysko głowę łamał, żeby odpowiedź dać.
Dzieciak zaś dziwny był z tą ciekawością swoją, a i uparty przytem.
Choćby i z temi gwiazdami naprzykład. Piotr nie umiał nic powiedzieć, Jaś nie poprzestał na tem, zobaczył że Magda piele w ogrodzie, powlókł się za nią, kucnął w bruździe, niby to jej pomagał i zielsko z pomiędzy marchwi wyrywał, ale w głowie swoje miał i pytał.
Już mu nie chodziło bardzo o te gwiazdy co mocno na wysokościach siedzą, ale o te co się odrywają i lecą, na chwilę smużkę złotą po sobie zostawiają i... i giną.
Wiedział Jaś że dziadzio mądry — ale i Magdę uważał za bardzo rozumną kobietę.
Wydawała mu się nawet dużo mądrzejsza od męża swego Mikołaja, bo takie potrafiła roboty, do których rozumu potrzeba nie mało. Potrafiła chleb upiec, kluski ugotować, obleczenie uszyć, a skoro takie rzeczy umiała, to dla czegoby o gwiazdach nie mogła powiedzieć?
Pyta więc Jaś o te uciekające z nieba, dla czego nie chcą świecić wysoko? czy im tam źle, że spadają? Magda nie taka jak dziadzio — bo dziadzio czasem przemilczy, a ona na każde zapytanie odpowie.
Opowiada też chłopcu, żeby wiedział, że gdy taka gwiazdka z nieba spada i smużką jasną mignie — to na ziemi ktoś umarł i dusza z niego uleciała.
Jasiek już wiedział że każdy człowiek ma duszę, bo i dziadzio mu o tem mu mówił i ksiądz w kościele tak samo nauczał — ale nie wiedział tego, że każda dusza ma gwiazdę swoją....
A przecież Magda tak mówiła.
Czepiał się dzieciak dziadka, zasypywał pytaniami, ciekawy był dowiedzieć się, która jest gwiazdka jego własnej duszy. Zapewne bardzo mała być musi; bo tak sobie wyobrażał że kto duży, to i duszę ma wielką, a czem dusza większa to i gwiazda jej złocista bardziej i świecąca jaśniej.
Takie rozmyślania różne dzieciak ten w głowie swojej miewał — i nie tyle tego świata co go miał przed oczami był ciekawy — ile owego innego, nieznanego, w którym duchy i strachy mieszkają...
Nieraz wieczorem Magda bajki różne lubiła opowiadać, a Jasia wtenczasby nawet kijem nie odpędził — słuchał chciwie i każde najmniejsze słówko zapamiętał, a potem ciągle Piotra o duchy, o strachy, o upiory, o dusze pokutujące pytał, aż nieraz stary gniewał się, że sobie dzieciak głowę takiemi rzeczami zaprząta.
— Ot byś lepiej na ziemię spojrzał, — mówił Piotr, — patrz oto ziółko rośnie, mówiłem ci już jak się zowie — poznajże.
— Wielka rzecz! rozchodnik.
— Pamiętaj-że o tem i....
— Dziadziu... a czy w rozchodniku też jest dusza?
— Nie wiem. Nie ma. Co tobie zawsze tylko dusza w głowie? Przeżegnaj się, bo takie myślenie od złego idzie.
— A złe, to także dusza, prawda dziadziu?
— Pluń — i nie wspominaj. Pójdziemy dziś ryby łowić. Jak złapię z kilkanaście, to pójdę jutro do miasta i kupię ci kaszkiet. Chciałbyś mieć kaszkiet?
— Chciałbym.
— No, to będziesz miał, i jeszcze ci coś kupię.
— A co dziadziu?
— Lamentarz.
— Czy to też do odzienia?
— Nie. Lamentarz jest do uczenia. Książeczka taka widzisz, co w niej litery stoją. Podług tych liter człowiek może na każdej książce umieć czytać — a to dobra rzecz. Widziałeś kiedy książkę?
— Widziałem, w kościele...
— Uczyć się chcesz?
— Chcę, dziaduniu — ale żeby mnie dziaduś nie bił.
— Za co cię mam bić?
— Bo Magda mówiła, że nauka przez bicia nic nie znaczy.
Kupił Piotr elementarz i zaczął Jasia uczyć, pokazując mu drewnianą wskazówką litery, tłomacząc jak się jedne z drugiemi składają.
Chłopak pojętny był i w przeciągu pół roku nauczył się czytać wcale dobrze, tak że już z elementarzem nie miał co robić. Wtenczas zabrał się Piotr do nauki pisania. Odbywała się ona zimową porą, w izbie u Skrzypków. Na stole leżał kawał papieru, polinjowany ciesielskim ołówkiem, ręką Piotra, kałamarz z atramentem, w którym kilkadziesiąt much utopionych było, i pióra wyskubane ze skrzydeł gęsi.
Przy stole pochylony siedział Jaś, a obok niego Piotr, którego pisanie bardzo męczyło. Przy tej czynności Piotr zrzucał z siebie sukmanę, ocierał spocone czoło rękawami zgrzebnej koszuli i oddychał tak ciężko, jakby wielki ciężar na sobie dźwigał.
Przy lekcyi assystowała Magda i jej mąż Mikołaj, oboje niepiśmienni, ale bardzo ciekawi w jaki sposób nauka się odbywa.
— Jasiu, — mówił Piotr, — pochwaliwszy Pana Boga, zaczynaj literę a, która, jak ci tłomaczyłem, podobna jest do kółeczka foremnego, przy którem zaś jest znowuż laseczka, kulasek i zawijasek.
Mikołaj zaraz zaczął się drapać po głowie.
— Kółko, jak kółko, — mówił, — to jeszcze, ale po co on kulasek?
— Aha! — rzekł Piotr, — insza litera ma i po trzy kulasków, a przecie musi być dycht foremna. No probuj Jasiu kółko, tak jak tu stoi w alementarzu. Ztąd zaczynaj. Naprzód cieniuchno, potem grubo i znowu cieniuchno.
— Tak?
— A tak, ma się rozumieć, tylko trochę foremniej.
Jaś przechylił głowę i robiąc najdziwaczniejsze miny ustami, nakreślił żądane kółko.
— Niechże go! — rzekła Magda, — to ci rak śpekulantny, jakie piękne kółko napisał!
— Dycht, pisz maluj obarzanek! — zauważył Mikołaj.
— Nie ma co, sposobny dzieciak, — zakonkludował Piotr, napisz-że teraz Jasiu kulasek i zawijasek. Zrazu grubo i cieniej i bardzo cieniuchno.
— Jest dziadziu.
Piotr wziął do ręki papier i zaczął mu się uważnie przyglądać.
— Patrz-no Mikołajku, — rzekł, — piękna litera?! to je a.
— A juści, — potwierdził Mikołaj, — sprawiedliwy kulas, jabym tak nie potrafił...
— Ani ja też, — dorzuciła Magda. — Zawdy co dzieckowe ręce to nie nasze, narobione, napracowane...
— Juści, — rzekł Mikołaj. — Od sochy a od cepa palce grube, gdzie zaś im do takiej leciuchnej rzeczy jak pióro.
— Napisz teraz Jasiu b.
— Dziadziu, — odezwał się dzieciak.
— A co?
— Jabym chciał napisać jeszcze a, i jeszcze, jeszcze, choć z kopę. Jak już będę dobrze a pisał, to mnie dziadzio b nauczy.
— Jaki to rak przyścipny! — zauważyła Magda.
— Ma racyą, — rzekł Piotr, — niech pisze same a. Tymczasowie my sobie z Mikołajem fajkę zapalimy.
Mikołaj długo o to prosić się nie dał, owszem własnego tytuniu Piotrowi użyczył. Usiedli pod piecem i zaczęli gawędzić. Magda skrobała kartofle, trącając od czasu do czasu kołyskę, w której spała jedynaczka jej córeczka — Kasia.
Jaś tymczasem ćwiczył się w pisaniu litery a. Gdy starsi gawędzili, on wciąż pisał, aż nareszcie nabrał pewnej wprawy.
— No, teraz dziadziu, — rzekł podając papier Piotrowi, — moje a jest krzynkę foremniejsze i nawet podobne do tego co w alementarzu.
Piotr bacznie przypatrzył się pisaniu.
— Nie ma co mówić, — rzekł, — ujdzie. No, chłopcze, napracowałeś się dziś dość, naści kawałek chleba i pójdziemy spać.
— O, co wam tak spieszno? — protestowała Magda, — zostańcie i chłopiec niech zostanie. Zaraz będzie wieczerza, pożywicie się trochę.
Zostawał więc Piotr i Jasiek zostawał; starsi gwarzyli a dzieciak słuchał, a wszystko co usłyszał brał zaraz na uwagę i pamiętał. Co raz w tę małą głowinę wpadło, to już pozostawało w niej na zawsze.
Uczył się Jasiek trochę od Piotra, a trochę od Magdy. Od Piotra czytania, pisania, ziół poznawania, od Magdy bajek rozmaitych. Bawić się z dziećmi nie lubił, mówił mało, nieśmiały był, a jak się odezwał, to tak jakoś dziwnie, jak nie dzieciak — i przez to go właśnie we wsi głupim Jaśkiem przezwali....