<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Z antropologii wiejskiej (nowa serya)
Podtytuł Obrazki i szkice
Data wyd. 1890
Druk Drukarnia „Wieku“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Przed karczmę zajechały dwa wozy, dobrze znane w całej Biednowoli, bo jeden był Pypcia, drugi jego zięcia. Na jednym siedział Wincenty z babą swoją i Florek, na drugim Nastka Pypciowa córka, z mężem swoim Michałem i Ignac, najstarszy syn Pypcia z żoną.
Wesoło im widać było, bo śpiewali wszyscy aż się echo rozlegało — a musieli i jechać z paradą, bo z koni piana leciała.
Przed karczmą Florek, pierwszym wozem powożący, konia zatrzymał, druga fura też stanęła.
— Florek! — odezwał się Pypeć, — dyć do domu jedź, konia obrządź.
— Nie zmarnieje psia noga, jak sobie tu postoi. Złaźta ociec — i matka też niech złażą.
— Po co?
— Toć widzita że karczma. Ej, Ignac! Nastka, Michałku — dalej, ruchajcie się!
— Może by było dość, — odezwała się Nastka nieśmiało, — niech będzie na tem skutek, co już było.
— Et, nie plotłabyś jeno trzy po trzy, — odezwał się Michał, — je piwo na kadzi, wypić nie zawadzi, a kiedyś dziś została stateczną gospodynią i siadłaś se na siedmiu morgach, jak kokosza na kurczątkach, to się wesel....
— Wesel się! — krzyknął dobrze podcięty Florek, — wesel się z braciami i z ojcami, które jako że odpis regentowski nam dali...
— A juści dałem, bo dałem, — rzekł wzdychając Pypeć!
— O! toć ono pisanie jeszcze nie obeschło dobrze, a ociec już wymawiają: dałem ci dziadku grosz? — dałeś panie! dałem ci dziadku grosz? — dałeś panie....
— Nie szczekaj Ignac, nie szczekaj... nie wymawiam ci ja nic.
— Bo i prawda, — odezwała się Nastka, — jak to powiadają: co z woza spadło, to przepadło i tera już, jak powiadają: nierychło Marychno po śmierci wędrować....
Zięć popchnął Pypcia ku drzwiom karczmy.
— Idźta ociec, — rzekł, — co się macie przekomarzać, właśnie jak ona dziewka, co niby nie chce w taniec iść, a prosi Boga, żeby ją bez gwałt pociągnęli. Idźta skoro was dzieci i familija proszą.
— Idźta, idźta!
W karczmie była tylko młoda żydówka, w peruce z żółtemi wstążkami.
— Brucha! — krzyknął Florek, — a gdzieżeś zapodziała swojego niedowiarka? Gdzie Joel?
— Ja tobie proszę, Florek, ty nie rozpuść gębę tak szeroko.
— Ty! co to ty!? czy ja z tobą kozy pasał? Znaj mores! i wiedz że ja sobie gospodarz jestem na swoim grancie.
— Oj, oj... ja też jestem gospodyni w swojej karczmie... co wy odemnie chcecie?
— Gorzałki chcemy i dość!
— Ny, ny — zaraz....
— Poszukaj Joela, bo tobie nie pilno widać.
— Co ma być pilno? nie pali się.
— Też Joel sobie dobrał żydowicę — jej tak się chce chodzić, jak psu orać.
Joel usłyszał kłótnię i z drugiej izby wybiegł.
— Gaj weg, Bruche! — rzekł do żony, — gaj weg! Nie gniewajcie sobie panowie gospodarze... wszystko zaraz będzie. Moja żona trochę słaba jest, ona delikatna, jej ciężko.
— Wszystkie wy delikatne!..
— Ny, ny. Siła dać? ja myślę że dużo. Chyba z garniec. Wy powinni być dziś wesołe, a nawet lepiej niż na weselu.
— Albo co?
— Już ja wiem co. Wy zrobili dziś dobry interes. Do tej pory stary Pypeć pił sobie na dwadzieścia jeden morgi, teraz wy będziecie pili każdy na siedm morgów. To bardzo dobrze jest, na świecie musi być handel, musi być ruch jak się należy. Stary Pypeć bardzo porządnie zrobił. Prawda panie Florek?
— Juści prawda.
— Ja zawsze prawdę mówię. Kto ma płacić za dzisiejszą wódkę?
— Nie bój się, będzie zapłacone.
— Ja się nie boję, ja wiem że będzie, tylko mam taką naturę, że lubię wiedzieć komu mam się przypomnieć. Ja wam co powiem: ja was mogę pogodzić.
— Nie kłócim się....
— Od wypadku; zróbcie lepiej zaraz zgodę, podług równości. Dostaliście po siedem morgów, postawcie każdy po siedem kwart.
— Dużo...
— Co to dużo?! poproście kogo do kompanii. Wam się widzi że dużo? że trzy razy po siedem kwart to jest cała beczka!.. a to jest całe parade tylko siedem razy po trzy kwarty.
— Ano... niby tak wypada.
— Na moje sumienie, to sprawiedliwe porachowanie jest. No, macie tymczasem garniec... i pijcie na zdrowie.
— Niech Ignac zaczyna.
— Niech Michał.
— Aj waj, — odezwał się Joel, — ja widzę że wy jesteście trudne do początku. Sprawiedliwie nie powinien zaczynać ani Ignac, ani Michał.
— A kto?
— Wiecie wy zkąd się szczupak psuje? on się psuje od głowy. Takim sposobem, powinien zaczynać Wincenty.
— A juści — dobrze żyd gada!
— Żyd nigdy źle nie gada, jak powie jedno słowo, to w niem przynajmniej ze trzy prawdy jest.
— Ciekawość! gdzież te prawdy?
— Pierwsza prawda: co ojciec jest głowa; druga prawda: że ta głowa już bez gruntu jest, to jej się należy pociecha; a trzecia prawda: że ta głowa już nie będzie miała za co pić, to potrzebuje dziś dużo wypić.
— Ej, Joel... jakości ty, psia kość, bardzo dziś dużo doszczekujesz, — rzekł Wincenty.
— O doszczekiwaniu, to wy, panie Wincenty, pogadajcie z waszym psem, bo mnie się zdaje, że to będzie teraz cały wasz inwentarz. Nie szkodzi, ja wam życzę, doczekajcie się z niego przychówku...
— Ej, Judaszu, nie judź!
— Młody a taki pyskaty, — odezwał się jakiś pijany chłop z kąta. — Mendel był dobry żyd i uszanował człowieka i zborgował...
— Ja też to potrafię co Mendel: przynieście kożuch, albo ćwiartkę żyta, będziecie mieli borgowanie ile wam się spodoba.
— Najgorzej mi jałówki czerwonej żal, — mówiła stara Pypciowa wpół z płaczem. — Dobre bydlątko było... odchowane od cielęcia. Teraz podług podziału Ignac ma ją wziąść.
— Nie frasujta się matulu, — rzekł Ignac, — bydlę z familii nie wychodzi, zawsze w naszym rodzie ostanie. Pijcie oto lepiej, a możebyście bułki?
— Mam ci ja tu i chleb.
— Pijcie, pijcie i nie frasujcie się nic.
— Co mam się ta frasować, albo to moje życie długie? Baba w latach to krucha jest, lada co — to już i po niej.
— Skrzypiącego drzewa najdłużej, matulu.
— Ociec! — zawołał Florek, — co ociec tak osowieli? wesołości żadnej między nami nie ma.
— Patrzcie-no ludzie, — rzekł Joel, wskazując na okno. — Patrzcie idzie wielka osoba, Grzędzikowski idzie.
— Prawdziwie.
Dziad wszedł do karczmy, rzucił okiem po zgromadzonych i rzekł:
— Niech będzie pochwalony.
— Na wieki.
— Cóż to zaś, na ten przykład, za wydarzenie, — zapytał — jako cała familia Pypciowa jest tu dzisiaj w zgromadzeniu i przyjacielstwie?
— Z miasta wracamy, od regenta, — ociec nam grunt odpisali.
— Ha! odpisali to odpisali, widać taka była Pypciowa, na ten przykład, wolna i nieprzymuszona wola. Prawda Wincenty?
— Niby, była.
— Bo to widzicie, na ten przykład, różne są wole na świecie: jedna taka, druga insza, a jeszcze trzecia bywa znowuż inaksza. Mogę wam to wszystko dokumentnie, na ten przykład, przetłomaczyć....
— Eh! co tam będziecie tłomaczyli, — zawołał Ignac, — macie oto półkwaterek, przepijcie do ojca, bo się ociec skrzywili jak środa na piątek i taką mankulję mają że ani do nich przystąp.
Grzędzikowski wziął miarkę blaszaną do ręki i przystąpił do Pypcia.
— Wincenty! — zawołał, — Wincenty! słuchajcie-no dobrze i uważajcie sobie, na ten przykład. Nie takie ludzie byli i dziedzictwo swoje między dzieciami podzielali, jako stoi, na ten przykład, choćby na to mówiący i w Piśmie. Noe, co za czasu świata zatopienia, ze zwierzęty czystemi i na ten przykład nieczystemi, z gadziną i inszem robactwem, trzech synów miał — też się z niemi dzielił, a choć jeden gałgan był i z ojca, który na ten przykład krzynkę sobie podpił, przekpiwanie czynił — dla tego i jemu droga zagrodzona nie była... też mógł sobie brać świata ile chciał. Tedy i ty Wicusiu, przyjacielu, mankulji w sobie nie dopuszczaj — jeno pij, a potem się układź spać, jako na ten przykład Noe....
— Sprawiedliwie Grzędzikowski powiadają i nabożnie, zawdy nabożnie! — rzekła z westchnieniem Pypciowa.
— Oj, oj, żebym ja tak zdrów nie był, jak to nabożne gadanie jest! — odezwał się Joel.
Grzędzikowski brwi zmarszczył i rzekł:
— No, już podobniej byłoby koniowi, na ten przykład, o wódce dowodzić, aniżeli tobie, mój panie Joelu, o nabożności.
— Tfy! Co to wy, panie Grzędzikowski, wzięliście nabożność w arendę? czy bez was to już nie wolno człowiekowi nabożnym być? Aj waj! jaki mi rabin!
— Nie potrzeba tu żadnego przyrównania, rabin to rabin, a ja sobie, na ten przykład, ja; a żeby zaś rabin wiedział, ile ty Joelku, na ten przykład, do wódki paskudztwa wszelakiego dosypujesz, toby ci też inaczej nie rzekł, tylko....
— No? co tylko? co to jest tylko?
— Tylko by ci rzekł: jako jesteś cygan pierwszej próby i kręciciel, który że jeszcze po tym świecie chodzi, to tylko, na ten przykład, cud jakiś.
— Ja was proszę, panie Grzędzikowski, nie powiadajcie wy za dużo; co za dużo, to nie zdrowo jest.... ja wam mówię.
— Prawdę kochanku mówisz, co za dużo to niezdrowo, i według tego, na ten przykład, nie przysypuj dużo wapna, bo naród poczciwy może się pochorować, a ty, na ten przykład, Joelku, możesz nieprzymierzając pójść do kozy.
— Panie Onufry!
— Nie, nie, nie pierwszyzna nam żyda widzieć! Był tu przed tobą Mendel, stateczny żyd, twojej Bruchy ojciec — on też różne, na ten przykład, różności do wódki dosypywał, ale ty Joelku za dużo...
— Co to jest? co to za gadanie jest?
— To widzisz, na ten przykład, trafiłeś na znawcę.
— Aj waj, taki znawca! Jak Onufry sobie upije, to Onufry myśli co jest znawca, a Onufry wcale nie jest znawca, tylko Onufry wielki pijak jest.
— Cicho ty niedowiarku!
— Ja nie wiem, kto tu niedowiarek jest? Czy ja co powiadam że wódka dobra jest, czy Onufry co niechce temu wiary dać?
Ignac do rozmowy się wmieszał.
— Panie Onufry! — zawołał, — dajcie mu spokój! Kto tam dojdzie co on sypie i siła czego sypie?.. niech go marności ogarną! Oto lepiej ojca nam rozruchajcie, bo ociec łeb zwiesili i tak siedzą markotne, jakby im, na to mówiący, najpiękniejsza krowa zdechła.
— Oj zdechły! wszystkie zdechły, — jęknął Pypeć, — boć już ani gospodarstwa ja nie mam, ani żadnego lewentarza nie mam, ani chałupy nie mam, ani stodoły nie mam...
— Tak, — powtórzył Grzędzikowski, — ani na ten przykład wołu, ani osła, ani sługi, ani służebnicy, ani żadnej rzeczy.
— Macie wódkę w garncu, — odezwał się Florek.
— A juści, tyle naszego, do was panie Onufry.
— Ha no, kiedy tak, to na ten przykład, owszem. Nie dopuszczajcie sobie mój Wincenty do smutku, bo stoi w Piśmie, jako nie samym, na ten przykład, chlebem człowiek żyje.
— Ale...
— I znowu stoi, jako są, na ten przykład, ptaszkowie powietrzne, które jako nie siejące, ani orzące...
— Zawdy markotno.
— Już się stało... markotno to prawda, ale przynajmniej ta pociecha, że macie na ten przykład dzieci postanowione.
— Dyć postanowione, jeno co Florek...
— Nie frasujta się tatulu, ja też sobie postanowienie duchem zrobię.
— Ożenisz się?
— A juści, czego mam czekać? albo to mi nie czas?
— I pewnie, — wtrącił Grzędzikowski, — ożeni się, to się i odmieni, na ten przykład.
— Albo ja wam zły, co mi odmiany życzycie?
— Zły nie jesteś mój Florciu, aleś zawdy sielma...
— O bywają gorsze, choć i starsze, choć niby to i przy kościele służą.
— To ty niby, na ten przykład, do mnie z gębą wyjechałeś?
— Tak sobie, ni do was, ni nie do was; jeno musi to prawda co powiadają ludzie, że jak w stół uderzyć, to się nożyce odezwą.
— A bardziej w nogi stołowe.
— Ej, panie Onufry, bo możemy się powadzić.
— Wadzi się równy z równym — ale teraz taki czas, że jajko, na ten przykład, chce być mądrzejsze od kury.
Florek, że w gruncie prędki był i zawzięty, podniósł się i prosto ku Grzędzikowskiemu szedł. Pewnie byłaby z tego zła jaka przygoda, bo i Grzędzikowski choć stary do bójki był prędki — gdy przed karczmę zajechała bryczka, a z niej wysiadł Mendel Kwiat, który dawniej w Biednowoli propinacyę trzymał. Teraz Mendel zięciowi karczmę oddał, a sam w miasteczku siedział i różnemi handlami się trudnił. Zbogacony był już, ubierał się porządnie, bryczką jeździł, zboże po dworach kupował.
Gdy wszedł do karczmy, Grzędzikowski zawołał:
— Mendel! Wszelki duch, na ten przykład, Pana Boga chwali!
— Za co nie ma chwalić? — odrzekł Mendel. — Jak się macie Grzędzikowski? jak się macie Wincenty? cała godna kompania?
— Jak się macie? Co was tu do nas przyniosło?
— Interes, bardzo dobry interes. Co człowieka nosi po tym świecie? Zawsze interes.
— Ciekawość co za interes? pewnie do dworu, wy teraz tylko ze dworami interesa robicie, jako że jesteście kupiec wielki, pieniędzy ponoś u was jak lodu.
— Albo to mało się Mendel u nas w Biednowoli dorobił!
— Oj moi kochani ludzie, — rzekł z westchnieniem Mendel. — Co ja się tu u was dorobiłem? Niech moje wrogi wychorują taki dorobek!
— Aha! ale zawdy Mendel teraz pan, — odezwał się Wincenty, — zboże, lasy, het Mendel kupuje, jak na urząd. Z panami Mendel teraz, z dziedzicami handle prowadzi — wielki teraz z Mendla kupiec się zrobił.
— Co wy gadacie?! Ja z każdym handluję z kim można jaki interes zrobić, a nawet, jeżeli chcecie wiedzieć, to ja dziś naumyślnie przyjechałem do Biednowoli po to żeby z chłopami mieć handel.
— Z chłopami?
— Ny, tak.
— Ciekawość co wam teraz chłopy sprzedadzą?
— Jakto co?
— Starego zboża nie ma, nowe jeszcze w polu, choćby chciawszy siana sprzedać, to także trzeba się pierwej na swoje bydlątka obejrzeć.
— Ja wcale nie chcę od was zboża kupić.
— I siana też nie?
— Nie.
— To już niewiem, jaki możecie mieć z chłopami handel.
— A widzicie — przecie ja tu za darmo nie przyjechałem....
— Nie wiem, — rzekł w zamyśleniu Pypeć.
— Słuchajcie-no Wincenty, — rzekł Mendel, brodę gładząc.
— Słucham.
— A jakbym ja od was kupił las?
— Od kogo?
— Jakto od kogo? Od was, od chłopów! od biednowolskich chłopów.
— Czy wam źle w głowie? Przecież w całej Biednowoli żaden chłop kawałka lasu swojego nie ma!
— Ma.
— A ja wam, na ten przykład, powiadam, — odezwał się Grzędzikowski, — że chybaście się tak na waszej bryczce utrzęśli, że wam piąta klepka z głowy wyleciała i zginęła w drodze.
— No, to ja wam radzę, lećcie duchem na drogę i szukajcie.
— A siła Mendel da znaleźnego?
— Ja nic; jeno wy sami będziecie mieli zysk, jak sobie tę zgubioną klepkę w swoją głowę wsadzicie... będziecie mieli choć jednę.
— Ale, co tam, — odezwał się Ignac, — widać że Mendlowi bardzo klepek potrzeba, skoro chce kupować takie lasy, co ich na świecie nie ma.
Mendel ramionami wzruszył.
— Moje kochane ludzie, — rzekł, — ja was bardzo żałuję... że nic nie wiecie o tem co macie, i co możecie sprzedać. Ja was się pytam po dobremu. Słuchajcie-no Wincenty, wy przecie biednowolski gospodarz, sprzedacie mi wasz las?
— Nie mam, nie mam, mój Mendlu, lasu nigdy nie miałem, a co było trochę grunciku, tom podzielił pomiędzy dzieci i teraz jestem sobie leciuchny...
— Ny, ny. Kiedyście tak zrobili, to ja nie mam z wami co gadać. Wasze dzieci mnie las sprzedadzą.
— Zwaryował żyd na czysto!
— Pfe! niech się to słowo na naszych wrogów obróci.
— Tedy gdzież on las?
Mendel do okna się zbliżył.
— Patrzcie, — mówił, wskazując palcem w stronę lasu — patrzcie-no i powiedzcie sami, czy to nie jest las?
— A toć jest, ale nie nasz, tylko dworski.
— Oj waj... gdzie wy macie głowy? gdzie wasze głowy są! Toć wczoraj Wincentego gospodarstwo było Wincentego — a dziś czyje ono jest?
— No — wiadomo, dziś jest dzieci.
— Dziś dzieci! ha?! nikt się temu nie dziwuje?
— Cóż za dziwota?
— Ny — tak samo las. Dziś on nie wasz, jutro może być wasz — a że ja wiem że on będzie wasz, chcę mieć pierwszeństwo do kupna.
— Ciekawość!
— Obaczycie. Wy mnie sprzedacie ten las, bo co chłopom po lesie? Widział kto żeby chłopy las mieli? żeby marnowali tyle gruntu na głupie sosny i chojaki! Po co? na co? Czy takiego chojaka można omłócić?
— Juści że nie.
— A widzicie; jak się las wytnie to się weźmie pieniądze za drzewo. To jest pierwszy interes. Potem pozbiera się wierzchołki i gałęzie na opał. To jest drugi interes. Potem powyjmuje się pieńki, takie smolne, bardzo fajn na drzazgi. To jest trzeci interes — ale te wszystkie trzy interesy, to jeszcze nie jest cały interes — tylko dopiero początek.
— Jaki początek, skoro z lasem koniec?
— Ha! ha! a ziemia?! nie rachujecie ziemi?
— Juści prawda, ziemia....
— Ale jaka ziemia! to nie ziemia, moi kochani gospodarze, to nie ziemia, na moje sumienie, ale nowina, fajn nowina! najlepszy gatunek. Co się na niej nie urodzi?
— Proso.
— Proso! aj proso!.. żebym ja miał takie szczęście jakie proso na nowinie może być. Ha! ha! a jaki owies!
— Wiadomo że na nowinie wszystko będzie.
— Co to gadać, jest interes jak złoto.
— Ma się wiedzieć — aby jeno był las, tymczasem go nie ma.
— Słuchaj-no Florek, — odezwał się Mendel, — chcesz wiedzieć gdzie jest wasz las? Skocz na wieś, zawołaj kilku gospodarzy, to ja wam zaraz pokażę, gdzie biednowolskie chłopy mają las.
Nie długo trzeba było czekać na zaproszonych, Florek biegł od chałupy do chałupy i wołał: — a idźta żywo do karczmy, bo Mendel jakiś las chce od was kupić i naumyślnie po to przyjechał! — a ludzie zaciekawieni, co za las do sprzedania mieć mogą, biegli do karczmy jak na odpust.
Nietylko chłopi gospodarze, ale nawet kobiety, dzieci co starsze, wyruszyły z chałup, gdyż wszystkich zdejmowała ciekawość i chęć dowiedzenia się prawdy o owym lesie, którego nikt jako żywo nie widział, a który przecież Mendel już targuje.
W opinii biednowolskich gospodarzy, Mendel był żyd mądry — i wierzono w to, że napróżno, na wiatr słów tracić nie ma zwyczaju. Skoro więc Mendel o lesie opowiada, to musi prawda w tem być.
Nie ubiegło pół godziny, a karczma była już jak nabita. Cała niemal ludność wiejska zeszła się aby usłyszyć nowinę.
— No, niechże Mendel gada, — odezwał się Gwizdał Józef, sołtys, — nie wieleć ja o las stoję, bo ja swój grunt mam, pieniądze mam, gospodarstwo mam — ale dla ciekawości...
Mendel głos zabrał.
— Moje kochane ludzie, — rzekł, — mieliście pastwisko, dostaliście za nie po cztery morgi... nieprawda?
— Juści tak.
— Macie jeszcze kawałek serwitut na Biedrzeńskim lesie, możecie dziś choćby zrobić zgodę i dostanie każdy gospodarz fajn po dwa morgi lasu, z tego co za mostem.
— O!
— Piękny las, na moje sumienie!
— Nie bardzo, — odezwał się sołtys, — sama prawie tylko brzezina.
— Aj, co wy gadacie? co wy gadacie? po waszemu brzezina to nie drzewo?
— Drzewo drzewu nie równe.
— Ny — chłop chłopu też nie równy, a przecie czy taki czy owaki zawsze chłop.
— Co tu równać!
— Ja też nie równam, ja powiadam tylko tak sobie, dla przykładu. Zresztą co wam do tego czy to brzezina, czy sośnina, ja drzewo kupuję, dam wam zarobek przy wycięciu, przy zwózce, będziecie mieli wódki ile zechcecie — a grunt zostanie przy was. Dwa morgi nowiny, to nie bagatela jest.
— Kiedy on las stoi na mokrem, het na nizinie.
— Juści prawda, — odezwał się Wincenty, — nawet mnie się widzi, że tam kiedyś bagno było.
— Może i było, — rzekł Mendel, — albo ja wiem — może było, ale co z tego? Póki tam stoją drzewa, póki cień jest, to i wilgoć jest, a jak drzewa nie będzie, jak słońce przygrzeje, to i największy wilgoć ucieknie i będzie takie pole, co sam cymes, choćby cebulę sadzić.
— Może i prawda.
— Może? co to jest może? Skoro ja powiadam że prawda — to prawda. Ja dla was zawsze byłem życzliwy, ja wam radzę, ja wam każę, żeby wy ten interes zrobili.
— Ja nie chcę, — odezwał się pijany już Pypeć.
— Nie chcecie?. — rzekł Mendel, — ny, ny, ja się bardzo martwię waszem niechceniem, ja już płaczę!
— Nie chcę i tylo! — powtórzył chłop, uderzając pięścią w stół.
Florek do Pypcia przystąpił.
— A ociec, — rzekł, — jakie mają prawo do naszego lasu? co ojcu chcieć albo nie chcieć? skoro ja zechcę, Ignac i Nastka z Michałem, to sprzedamy, jako jesteśmy gospodarze, a ojcu po tego zasie.
— Tobie zasie!
— Ojcu zasie, bo grunt nie ojcowy tylko nasz. Mamy odpis regentowski na to i nie ojcowa głowa naszym majątkiem będzie rządziła, tylko nasza.
— Prawdziwie Florek mówi, — zawołał Ignac, — żadne kręcicielstwo nie pomoże, co nasze to nasze — a co ojcowe to ojcowe.
— Ja wam lasu nie dawałem!
— Ale... nie dawałem! toć las u ojca w kieszeni nie jest, jeno idzie za gospodarstwem. Serwitut przy gruncie, wolno nam go pomieniać na las, wolno nie pomieniać, to już według naszego pomiarkowania. Jako jesteśmy dziedzice na swojem prawie.
— O dzieci! dzieci! żeby was.... zaraz oto, jenom się odezwał, powyjeżdżaliście het z gębami, przez żadnego pomiarkowania. Toć przecie godziłoby się, choćby na to mówiący ojcowskiego poradzenia, posłuchać.
— Toć nie bronimy ojcu, — rzekła Nastka, — niech ociec radzą; nie mają teraz ociec nic do roboty, to niech siedzą sobie w ciepłości i radzą — a zaś nasza wola będzie słuchać, albo i nie słuchać.
— Taka ty jak i twoi bracia.
— Niech ociec nie dogadują, — odezwał się Florek, — niech ociec lepiej piją, skoro mają co — a do naszych interesów niech się nie wtrącają.
— Najgorszy interes jest, — odezwał się Mendel, — jak się familia kłóci, to już największa zawziętość. Dajcie pokój Wincenty, zrobiliście podział dobrowolnie... Kto wam kazał?
— Zrobiłem, bom był głupi.
— Aj, aj, bardzo starą historyę opowiadacie mój Wincenty. Ja już Bogu dziękować parę kilka lat żyję na świecie i nie słyszałem jeszcze, żeby kto powiedział sam na siebie że jest głupi. Każdy tylko był głupi. Pijak jak wytrzeźwieje powiada że był głupi kiedy pił — taki co zgubi pieniądze mówi że był głupi kiedy nie pilnował. Wincenty powiada że był głupi jak zrobił zapis. Ny, każdy głupi był!.. ale jak był głupi, to mu się zdawało że jest mądry. Aj waj! jaki mądry!
— Tedy prawda, — odezwał się Grzędzikowski, — nawet, na ten przykład, oto i izraelitowie, niby starozakonne żydy na puszczy, byli głupie, jako że manny nie chcieli jeść...
— Macie recht, panie Onufry, bardzo sprawiedliwie powiadacie. Nie chcieli manny jeść i byli głupie, teraz muszą cebulę jeść i są mądre. Co pomoże żałować? było to było, to już przepadło...
— Jakże według onego lasu? — zapytał sołtys.
— Albo ja wiem, — rzekł Mendel, — ja już swoje słowo powiedziałem, ja kupię, ja wam zapłacę dobrze, dobremi pieniędzmi; a wy psujcie sobie teraz głowę, medytujcie zkąd wziąść las. Róbcie układ, nie róbcie układ, wasza wola. Ja mogę kupić drzewo gdzieindziej, albo to mało lasów w okolicy?! Tylko że ja tu między wami tyle lat siedziałem — to chcę wam biednowolskim gospodarzom zarobek dać. Zawsze ja dla was jestem życzliwy.
— Właśnie jak koń dla siana.
— Całkiem nie mądre słowo... i brzydkie nawet. Jakby nie było na świecie koni, to po co miałoby być siano? Pfe! wy bardzo ciężkie głowy macie moi ludzie. Joel! powiedz ty mojemu Michlowi niech on się zbiera, ja już potrzebuję jechać.
— A jakże z onym lasem?
— Namyślcie się; ja nie gwałtuję — jeżeli nie zechcecie to ja na drugi tydzień kupię gdzieindziej. W Zabrzeziu jest taki las! aj jaki tam śliczny las jest, żebym ja takie śliczne życie miał!! a tamtejsze chłopy aż piszczą, żeby im dać zarobek koło obróbki i wywózki. Oni okrutnie chciwe na zarobek!
— Kto nie chciwy?! Każdy chciałby parę groszy zarobić.
— Ny — owszem! ja wam życzę, zaróbcie sobie. Ja wam nawet bardzo dobrze zapłacę.
Rzekłszy to, Mendel wyszedł do drugiej stancyi, córka podała mu jedzenie, Joel usiadł obok przy stoliku.
Zaczęła się między teściem a zięciem rozmowa.
— Reb Mendel, — rzekł nieśmiało Joel po żydowsku, — ja nie mogę rozumieć po co wy chcecie od chłopów kupować las; bo jeżeli to ma być ten las coście pokazywali, to nie warto; tam przecież nie ma ani kawałka towaru, same tylko opałowe drzewo.
Mendel uśmiechnął się i odrzekł:
— Ty, mój kochany Joel, bez obrazy twego honoru, jesteś jeszcze głupi. Nie masz jeszcze takiej głowy jak potrzebuje być dobra, żydowska głowa.
— Alboż co?
— Jeżeli widzisz, że żyd targuje konia, to niech się tobie nie zdaje, że on tylko tego konia ma na myśli. Być może, że jemu nawet ten koń wcale potrzebny nie jest... być może że on nawet tego niepotrzebnego mu wcale konia przepłaci — ale za to kupi co innego za bardzo małe pieniądze i dobrze na tem zarobi...
— No, ja wiem reb Mendel, że wy potraficie mądre słowo powiedzieć.
— Ty jeszcze mało wiesz, mój kochany, bo ty młody jesteś. Do tej pory uczyłeś się Gemary i Miszny — teraz musisz się uczyć trochę żyć.
— Ja myślę, reb Mendel, że ja już cokolwiek rozumiem.
— No, no, do twego szynkarskiego fachu ty rozumiesz; nie chcę cię psuć pochlebstwem, ale muszę przyznać że wcale nieźle znasz twój proceder — ale na szynku świat się nie kończy; są interesa grubsze i lepsze interesa są, tylko trzeba umieć dać im dobry obrót... porządny gang, co się nazywa!
— Pokażcie mnie reb Mendel takie interesa.
— Jesteś ciekawy, mój kochany, to bardzo dobrze, to mnie cieszy — ja jestem z tego kontent; ja chcę żeby moja córka miała szczęście, chcę żebym mógł się zięciem pochwalić.
— No — ja też chcę.
— Otóż widzisz, stary Abram Fingerhut, znasz ty starego Abrama, tego wielkiego bogacza?
— Niech długo żyje. Ktoby nie znał, takiego godnego i nabożnego żyda!?
— Otóż stary Abram chce kupić las w Biedrzanach.
— Niech mu będzie na zdrowie — niech on kupi.
— Właśnie że nie kupi.
— Dla czego nie ma kupić? Czy jemu pieniędzy brakuje?
— Głupi ty jesteś Joel! Abramowi pieniędzy nie brakuje, ale biedrzański szlachcic nie może lasu sprzedać, bo biednowolskie chłopy mają na tym lesie serwitut...
— Nu — to co?
— Aj Joel, wstyd doprawdy. Pfe! ty bardzo ciężkie myślenie masz. Ja biednowolskim chłopom robię wielki smak do lasu, dla tego żeby oni z biedrzańskim szlachcicem zrobili układ; jak oni zrobią układ, to szlachcic będzie mógł sprzedać las — jak szlachcic będzie mógł sprzedać las, to stary Abram las kupi. Czy rozumiesz teraz?
— Rozumiem, tylko tego nie rozumiem co wy, reb Mendel, na tym interesie macie do zarobienia?
— Wcale nie wiele i wcale nie za mało... tak sobie, trochę, aby żyć.
— Naprzykład?
— Szlachcic za zgodę z chłopami mnie coś da... za zgodę z Abramem też coś da, chłopy za zgodę ze szlachcicem dadzą, a Abram za zgodę z szlachcicem, przypuści mnie w czternastej części do spółki. Ten las, co się chłopom za serwitut dostanie, ja kupię za pół darmo, i ciebie przypuszczę w siódmej części do zarobku, a za obróbkę i wywózkę drzewa ja będę chłopom dawał kwitki do ciebie, to cały ich zarobek zostanie w karczmie, a ty mi dasz od tego interesu pięć procent. No? czy teraz już otworzyłem ci głowę? czy już rozumiesz dobrze o co chodzi... hę?
— Reb Mendel! — zawołał zachwycony Joel, — reb Mendel! na moje sumienie! wy jesteście mądry człowiek, daj wam Boże życie do sto dwadzieścia lat!
Mendel odjechał do miasteczka, chłopi porozchodzili się do domów, marząc o zyskach z lasu, tylko Wincenty Pypeć nie spieszył do chałupy.
Stanął przed karczmą, popatrzył na gwiazdy, ziewnął kilkakrotnie, wstrząsnął się, jakby go dreszcz przejmował, i rzekł:
— Do chałupy nie pójdę... nie! Nijako w cudzej chałupie spać, a może jeszcze i przykre słowo usłyszeć od dzieci... Nie! Bóg miłosierny dał ciepło, układę się tedy gdzie stoję — a po dniu może mi Kusztycki jaką radę dobrą doradzi...
Rzekłszy to, stary chłop wyciągnął się na wznak na ziemi, ręce pod głowę położył i usnął.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.