Z antropologii wiejskiej (nowa serya)/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Z antropologii wiejskiej (nowa serya)
Podtytuł Obrazki i szkice
Data wyd. 1890
Druk Drukarnia „Wieku“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Już się ludzie mocno koło żniw krzątali, już nawet prawie wszystko żyto było zżęte i na inne zboża przychodziła kolej; po całych dniach rwetes był wielki — ale też za to z wieczora, jak się już słońce dobrze za las schowało, a baby kolacyę zdążyły ugotować, zaraz każdy, czy duży, czy mały, aby tylko podjadłszy nieco — kładł się spać i spał jak zabity.
Choćby psy niewiem jak szczekały, nie obudził się nikt, bo po spracowaniu sen bywa twardy.
To też zapadła w sen cała Biednowola, w żadnem oknie światełka, z żadnego komina dymu, nawet i Joel w karczmie nie świecił, bo nie było dla kogo, a na przejezdnych widać nie wiele rachował.
Księżyc po niebie płynął powoli, spokojnie, rosa się szkliła na trawach. Tu i owdzie pies szczeknął, drugi mu się odezwał i znów cicho — spokojnie... jak w nocy.
Na wzgórzu, wiatrak Balcera śmigami machał, widać że sobie niemiec roboty na całą noc założył...
Koło balcerowego domostwa w ogródku było jak w lesie, tak się ślicznie konopie rozrosły, taka fasola na tyczkach, takie słoneczniki wielkie, taka kukurydza na podziw!
Snać dobra gospodyni koło tego ogródka chodziła, wielkie sobie z niego zyski obiecywała, takie wszystko było pokaźne i dorodne — ale ludzie są zazdrośni; jeden na drugiego dybie, jeden drugiemu psoci...
Nie brak szkodników.
I teraz oto, skrada się jakiś między zbożami jak cień, to wychyli głowę, to schowa, to znów wyścibi, nareszcie przemknął się przez zżęte pólko, przepełznął rowem, dostał się za płot i wpadł w konopie bez śladu.
Tłusty pies, co zawsze w bramie jak na urząd leżał, podniósł łeb, zaczął węszyć, szczeknął raz i drugi, nareszcie widać zmiarkował coś... i powoli, nie spiesząc, wszedł w ogród.
Po chwili wyskoczył ztamtąd, pod sam wiatrak przypadł i zaczął ujadać tak, jakby cała gromada zbójców się zbliżała.
Balcer z młyna wyszedł, za nim dwóch młynarczyków.
— Tu aber ktoś jest, — mówił szwab.
— Pewnie że jest, — odpowiedział młynarczyk, — pies próżno nie będzie ujadał.
— Weźno aber Wojtek dobry kij i ty Fritz auch. Poszukajcie w ogrodzie... to pewnie jaka zlodzieja jest!
— Ho! ho! — zawołał Wojtek, — niezawodnie przez ogrody się dobiera, żeby do stajni trafić. Szelmy złodzieje, już oni dawno sobie na pańskiego konia, panie majster, zęby ostrzą.
— Sza Wojtek, cicho... nie daj poznać temu zlodzieja, że my słyszymy, idź od pola, jak on będzie chcial umykać, to ty jego cap!
— A juści! już ja jego capnę, że wszystkie gnaty będą w nim trzeszczały.
— Pst. Ruhig... du aber Fritz...
— O pan majster coś ta do Fryca po swojemu gada — a ja nie rozumiem, ja też chce wiedzieć, gdzie kto z której strony ma być... żebym sobie miarkował co robić.
— Jo, Wojtek masz recht. Ja mówilem żeby Fritz ze mną szla; aber to nie jest dobry...
— I mnie się widzi że nie.
— Ja sama pójdzie od stajni, ty Wojtka od pola, a Fritz będzie pilnowal od gościniec. Który zlapie będzie robil krzyk, dwa drugie przyleci i zlodzieja nasza!
— Dobrze panie majster! zje on djabła wpierw nim się nam wymknie.
— Gut, gut, Wojtka, można bić, aber kość nie lamać, bo to kryminal jest.
— Dla niego, ale nie dla nas.
— Kastor, hier! — odezwał się Balcer i pogłaskawszy psa, zaczął się powoli skradać ku ogrodowi.
Frytz i Wojtek pobiegli na swoje stanowiska, starając się jednak nie robić najmniejszego szmeru.
Tłusty pies, jakby rozumiał taktykę swego pana, szedł powoli, nie szczekając, oglądał się tylko i kręcił ogonem.
Na niebie ukazała się większa chmura i zasłoniła księżyc, zrobiło się zupełnie ciemno, jakby na szczęście dla osaczonego złodzieja, czy kogoś co się do domostwa Balcera podkradał.
Zdawało się młynarzowi, który najbliżej domu miał swój posterunek, że drzwi od ogrodu skrzypnęły i że jakaś postać, sylwetka, cień ledwie dostrzeżony, wymknął się i zniknął w kukurydzy.
Niemiec oddech w sobie zatrzymał. Zdawało mu się że w skroniach, w uszach uderzają mu jakieś młoty, że dokoła siebie słyszy szum i turkot jakby siedmiu wiatraków.
Potarł ręką czoło.
— Das ist aber unmöglich! — szepnął. — Jo, um Gottes-willen, unmöglich!...
Zatrzymał oddech w sobie, nasłuchiwał.
Zdawało mu się, prawie pewny był nawet, że liście kukurydzy wydają szelest, jak gdyby się kto pomiędzy niemi szybko przesuwał, że słyszy szept, że prawie może odróżnić pojedyncze, oderwane wyrazy:
— Panie! niech pan ucieka. Pies... z młyna zdaje mi się wyszli...
Balcer nie mógł zdać sobie sprawy czy to ludzki głos, czy szmer liści drzew... czy szelest kukurydzy, którą wiatr porusza.
Stanął i słuchał jeszcze.
Tymczasem, do owej chmurki, co niespodzianie, znienacka zasłoniła księżyc, przyłączyła się druga, do drugiej trzecia... w powietrzu było parno, duszno, wiatr się zerwał.
Nagle błysnęło.
Przy tem świetle nagłem, szybkiem, olśniewającem, Balcer ujrzał różową spódniczkę Rózi, tuż między ogrodem, a drzwiami domu.
— Donner-wetter! — mruknął przez zęby.
Jakby na potwierdzenie tego zaklęcia ozwał się głuchy, przeciągły ryk grzmotu.
Za grzmotem znów mignęła błyskawica jedna, druga, trzecia — i całe niebo było w ogniu, ogłuszający łoskot zdawał się wstrząsać ziemią.
Jednocześnie deszcz jął lać jak z cebra.
— Ho! ho! — mruknął Wojtek przez zęby, — wiedzie się złodziejowi! w taki czas najlepiej konie kraść, ale niech sprobuje....
Cień, ostrzeżony przez młynarzównę, zabierał się do odwrotu — tą samą drogą, którą przyszedł. Ryk grzmotów i ulewa sprzyjały ucieczce, głusząc szelest liści kukurydzowych.
Wymknął się. Przesadził przez płot i uciekać zaczął przez zagony na oślep — i byłby może uciekł, ale Wojtek miał wzrok koci, a słuch zajęczy — spostrzegł go.
Nadomiar błyskawica przyszła mu w pomoc i oświetliła na chwilę całą okolicę wiatraka złoto-seledynową jasnością.
— Łapaj! trzymaj! — wrzasnął Wojtek, puszczając się za uciekającym.
Na ten krzyk Fritz nadbiegł i rozpoczęła się gonitwa. Uciekający pod wpływem trwogi widocznie tracił przytomność umysłu, gdyż biegł nie wprost przed siebie, lecz jakby po łuku i zamiast się oddalać, zbliżał się powtórnie do zabudowań Balcera.
Stary młynarz, dość otyły i ciężki, sapał jak miech i krzyczał:
— Trzymaj!... trzymaj tego galgan!
Kto wie, czyby pogoń nie była się pomyślnie dla uciekającego skończyła, czy nie byłby się wymknął z rąk młynarczyków, gdyby nie pies. Ten gonił milczkiem i znienacka rzucił się na swoją ofiarę.
Uciekający krzyknął przeraźliwie i rozpoczęła się walka. Widocznie człowiek miał w ręku kij, czy szpicrutę, bo słychać było od czasu do czasu bolesne skomlenie psa, a potem nowe, jeszcze bardziej zażarte, wścieklejsze ujadanie.
Dopóki napastowany stał na miejscu i bronił się — pies nie mógł go atakować zębami; natomiast gdy uciekać chciał, pies rzucał się śmiało i zmuszał człowieka, żeby stał na miejscu.
To zatrzymanie zbiega zapewniło zwycięztwo młynarczykom.
Dopadli do wrzekomego złodzieja i rzucili się na niego z całą zawziętością.
Słychać było przekleństwa, krzyki, szamotanie się; nareszcie wszyscy padli na ziemię. Zwyciężony i zwycięzcy tarzali się w błocie — zadając sobie razy wzajemnie.
Balcer sapiąc pospieszał na plac boju.
— Ach! — wołał, — trzymajcie mocno! Wojtka, Fritz trzymaj... trzymaj lotra!
— Trzymam, — odezwał się Wojtek, — trzymam, choć mi ze dwie garście włosów ze łba wydarł.
— Łotry! gałgany!... — jęczał jeniec — do kryminału pójdziecie!
— Tyś już tam nieraz musiał bywać, złodzieju, co do cudzych stajni się dobierasz!
— Trzymaj! trzymaj dobrze! Bierz-no Frytz rzemień, ręce mu zwiąż z tyłu, a mocno.
— Panie Balcer, panie Balcer! każ tym łajdakom, niech mnie puszczą.
— O nein! Nie puść go Wojtek, nie puść Fritz, prowadzić do domu.
— Ja nie chcę!
— Poprosić delikatnie; można i trącić, aber kość nie lamać... dziury w glowa nie robić.
— Panie Balcer, zmiłuj się pan! ja nie jestem złodziej, ja jestem....
— Pfuj! Kto ty jesteś mój czlowieku, to powiesz do pana wójta, ja nie jestem wójta.... ty byleś w ogroda, ty chcial ukraść mój koń.
— Panie Balcer! panie Balcer! miej-że pan litość nareszcie.
Pan Balcer nie chciał słuchać, poszedł naprzód i oddalił się znacznie od młynarczyków, którzy nie mogli pospieszać, prowadząc szarpiącego i szamocącego się zbiega.
Deszcz nie ustawał, lał ciągle, bez przerwy, zdawało się że nad Biednowolą oberwała się chmura.
Balcer wszedł do stancyi, zapalił świecę, żonie i dzieciom do drugiej izby kazał wyjść i czekał na przyprowadzenie delikwenta.
Był bardzo zachmurzony i poważny, jak sędzia, który ma wydać ciężki wyrok.
Po chwili Fritz i Wojtek wepchnęli do izby człowieka w stanie godnym pożałowania. Przemokły do nitki, powalany błotem, z twarzą zapuchniętą i zakrwawioną, z rękami związanemi w tyle — stanął przed Balcerem dygocząc z przestrachu.
— Ty galgan, po co chodzil do stajnia? — zapytał Balcer.
— Ja wcale nie chodziłem do stajni!
— Ah! ty w ogrodzie byla?! tobie co tam podobal? groch tobie podobal?!
— Niech mi pan nie mówi „ty“ — pan dobrze wiesz kto ja jestem.
— Jo, jo, ja wiem, ty zlodziej jest. Wojtek zaprzęgaj koń, odwieźcie tego kawalera do wójt. Związać, pilnować, bo taki galgan może będzie chciala uciekać.
— Panie Balcer! ja panu wszystko powiem. Każ pan odejść tym łajdakom.
— Ej, stulisz ty gębę?! — krzyknął Wojtek.
— Panie Balcer, czyż pan mnie nie poznaje? Czy pan nie widzi, że to omyłka! Na Boga żywego! każ pan im odejść, porozumiemy się w dwóch słowach!
— Aha! On chce zostać z panem sam, bo może co złego myśli.
— Panie Balcer! jeżeli w Boga wierzysz, — jęczał delikwent, — dość już tego.
— No, no, idź Wojtek i ty Fritz także. Odejdzcie, aber jak ja zawolam, żebyście zaraz przyszli.
— Ho, będziemy, będziemy, panie, na każdą chwilę.
Gdy chłopcy wyszli, Balcer zapytał swego więźnia:
— Co chcesz?
— Czyż mnie pan nie poznaje, czyż pan nie wie kto jestem?
— Nie, ja nie mam żaden znajomość ze zlodziejami.
— Zrozumiej-że pan nareszcie, że to jest nieporozumienie, omyłka, której padłem ofiarą. Przechodziłem tędy, poprostu, nic więcej, bez żadnych zamiarów; tymczasem pies mi poszarpał ubranie, pańscy ludzie mnie pobili — z tego może być kryminalna sprawa. Słowo honoru daję!
— Nie znam ja złodziejski honoru...
— Wszakżeż ja nie jestem złodziej, ale sekretarz, Boberkiewicz.
Balcer udał niezmierne zdziwienie.
— Pan sekretarz? — rzekł, — pan sekretarz?! Aber ty się wstydź galganie kompromitować taki porządny pan sekretarz.
— Przypatrz mi się pan, przypomnij sobie, przecie mnie znasz!
— To caly awantura jest! Ten zakrwawiony, ten zablocony, ten spuchnięty — to pan sekretarz jest?!
— Rozwiąż mi pan ręce i pozwól wydobyć chustkę, żebym mógł twarz obetrzeć przynajmniej.
Balcer spełnił to żądanie.
Boberkiewicz obtarł zabłoconą i zakrwawioną twarz — Balcer udając nadzwyczajne zadziwienie, ręce rozkrzyżował.
— Herr Jezus! Pan sekretarz! pan sekretarz jest! Czy ja się spodziewal? Ach! jej!
— Nie udawaj pan, żeś mnie dopiero teraz poznał. Wiedziałeś bardzo dobrze kto jestem, gdym prosił żebyś mnie kazał puścić tym zbójom.
— To nie byl aber żadne zbóje, tylko moje chlopcy, dobre mlynarze oba.
— Żeby z piekła nie wyjrzeli łotry! ja im pokażę, co to jest napadać na spokojnych ludzi... ja ich do kryminału zapakuję, tak że już świata Bożego nie zobaczą.
— O!...
— To nie o! nie o! mój panie, ale czyn zbrodniczy, niegodziwy, do którego i pan rękę przyłożyłeś!
— Przepraszam pan sekretarz, — rzekł z największym spokojem niemiec, — aber ja do pana ręka nie przykladalem... moje chlopaki chyba....
— Jeszcze żarty pan sobie ze mnie stroisz?! Co się panu zdaje! w co ufasz szwabie jeden? w swoje pieniądze może? Żebyś miał dziesięć takich wiatraków jak masz i dziesięć razy tyle gotówki co masz, to się z moich rąk nie wydobędziesz, ja się potrafię zemścić! Ja was w kozi róg zapędzę!
— Gdzie nas pan sekretarz chcial zapędzić?
— Zobaczysz! Przekonasz się, — krzyczał Boberkiewicz, ośmielony spokojem niemca, — zobaczysz łajdaku... nie wyjrzysz z kryminału!
— I co więcej?
— Co więcej! Dość ci będzie tego co cię spotka. Poczekaj, u nóg mi się będziesz włóczył, jak pies...
Zmęczony szarpaniem się, bójką i gniewem, pan sekretarz umilkł i zaczął chodzić po izbie wielkiemi krokami.
Młynarz przysunął mu ławkę.
— Niech pan sekretarz siada, — rzekł.
— Aha, teraz prosisz siedzieć! Wiedziałem że się pan upokorzysz, że zechcesz robić zemną układy, ale ja będę twardy jak mur! niewzruszony będę!... Nie daruję!
— Czy pan sekretarz już przestala gniewać?
Boberkiewicz spojrzał uważnie na młynarza. Nagle przyszła mu myśl, żeby wyzyskać okoliczności i ubić interes odrazu.
— No, cóż tam, — rzekł, — nie łatwo przestać się gniewać gdy się jest ciężko pokrzywdzonym, tak jak ja, przez pana i przez pańskich ludzi. Jednak, jeżeli... to jest jeżeli....
— Co pan chce mówić?
— Jeżeli zaproponuje pan układ, na warunkach któreby pogodzić mogły interesa obudwóch stron, jeżeli będę widział z pańskiej strony dobre chęci... bo wiesz pan przecie że rozmaicie bywa... Można mieć nieporozumienie, można się posprzeczać, ale w rezultacie... No... ja słucham pańskich propozycyj, panie Balcer.
— Ja nie rozumiem....
— Mówię wyraźnie, że chcę usłyszyć co mi pan proponuje...
— Ah! jo — no gut, gut, zaraz się pan dowie.
To rzekłszy, Balcer, zbliżył się do drzwi, zamknął je na dwa spusty i schował klucz do kieszeni, poczem stanąwszy przed Boberkiewiczem, rzekł:
— Pan do tej pory gniewal, aber teraz moja kolej jest... teraz ja będę na ciebie gniewal, ty galgan! ty lotr! ty! ty....
Pan sekretarz zerwał się z ławki.
— Siedzial, — mruknął groźnie Balcer, — siedzial ty! sluchal! Stary Balcer mieć w ręku dobry moc, a ręki nie będzie żalowal.
— Co pan! co? co to jest?
— Ja powiem co jest... ty do ogród nie chodzil, ty konia kraść nie chcial, ale ty co innego chcial! Chciał balamucić ten glupi Róźka — ja na to nie pozwolić. Nie! nigdy. Róźka nie potrzebować takiego pana, Róźka jest dla Fritz, albo dla Wojtek, dla mlynarza jest!
— Panie Balcer, ja w najuczciwszych zamiarach, ja ożeniłbym się....
— Idź precz galgan! a jak raz jeszcze będziesz pokazywal tu swoja persona, to obaczysz jak my tobie mlynarski bal sprawimy. Proszę iść precz, ja nie chcę znać taki lajdak. Precz!
To mówiąc Balcer otworzył drzwi, ujął Boberkiewicza za kołnierz i pchnął go na dziedziniec.
Deszcz już ustał, chmury przerzedziły się, księżyc świecił. Boberkiewicz uciekał jak zmyty, pragnął co prędzej znaleźć się w domu, osuszyć się, obmyć z błota i ze krwi, odpocząć.
Gdy wybiegł z dziedzińca, Frytz i Wojtek zastąpili mu drogę.
— Panie sekretarzu, wielmożny sekretarzu, — odezwali się, zdejmując pokornie czapki.
— Odejdźcie gałgany! czego chcecie?
— Panie sekretarzu, — odezwał się Wojtek, skrobiąc się po głowie, — należałoby się nam na wódkę, naganialiśmy się, napracowali rzetelnie....
— Mnie ręce bolą, — odezwał się Frytz.
— A mnie pan sekretarz ze dwie garście włosów z głowy wyrwał, — dorzucił Wojtek.
— Idźcie precz!
— Ha no, jak iść to iść. Skoro pana majster puścił i złodziejstwo darował, to my do pana nie mamy prawa, ale będziemy po całej wsi rozpowiadali, niech ludzie wiedzą...
— Tak, niech wiedzą, wszystko powiemy.
Pan sekretarz wydobył portmonetkę z kieszeni.
— No, niech was licho, macie tu kilka rubli, ale trzymajcie język za zębami. Miałem od was już dość krzywdy.
— Ha! kto panu kazał łazić w nocy po cudzem? Czasem taka sztuka bywa zdradna.
Boberkiewicz nie słuchał już co Wojtek mówił. Poszedł ku domowi, a raczej pobiegł jak mógł najprędzej, przez błoto, przez kałuże, co się na środku drogi od deszczu wielkiego potworzyły.
— Ha! ha! — zawołał Wojtek do Frytza, — będzie on teraz pamiętał nasz młyn.
— Prawda — spytlowaliśmy go rzetelnie!
— Tyś miarkował sobie odrazu, że to on?
— Ale, wiedziałem ja dobrze. W niedzielę, przed kościołem obiecywał jej, że którego wieczora pod dom przyjdzie.
— Ciekawość, co stary teraz zrobi?
— Chodźmy ku chałupie... posłuchajmy.
Obaj chłopcy zbliżyli się pod samo okno. Z wnętrza mieszkania dochodził wrzask, w którym można było rozróżnić basowy głos zagniewanego Balcera, płacz młynarzowej i jęki Rózi.
— Aha, — rzekł Frytz, — dobrze jej tak, dobrze, niech się z elegantami nie znajomi.
— Ma się rozumieć, — odpowiedział Wojtek, — Balcer w swojem prawie jest, żeby jej tylko zanadto nie skatował w zawziętości.
— Nie bój się, nie będzie jej nic.
Po jakimś czasie krzyki ustały, światło w stancyi zgasło, zrobiła się zupełna cisza. Balcer poszedł do młyna i najspokojniej, jak gdyby nic nie zaszło, wziął się do roboty. Frytz spał, Wojtek pilnował kosza.
Wiatr był mały, wielkie śmigi obracały się powoli, ale bezustanku, do samego rana.
Pomimo, że Wojtek i Frytz obiecali zachować o wypadku dyskretne milczenie, jednak zanim słońce wzbiło się po nad las, tajemnica Boberkiewicza stała się własnością całej Biednowoli, niby wspólne pastwisko, lub serwitut na biedrzańskim lesie.
Opowiadano sobie nawzajem przygodę nocną z rozmaitemi komentarzami, waryantami i waryantami do waryantów. Rozmawiali o tem chłopi na polu, baby przy studniach, nawet dzieci biegające po drodze.
Wieść jak na skrzydłach przyfrunęła także i do kancelaryi gminnej.
Z początku pani Kobzikowska wierzyć jej nie chciała, zagroziła nawet słudze swej, że ją na całe życie w wiezieniu osadzi, jeżeli będzie powtarzała podobne niedorzeczności — ale sama uspokoić się nie mogła.
Nie śmiała pytać o szczegóły i zresztą nie było kogo pytać — nawet męża w domu nie było, gdyż pojechał z wójtem do powiatu.
Na szczęście pięknej pani Domicelli, przywlókł się do kancelaryi Grzędzikowski z jakiemś zleceniem od proboszcza. Ujrzawszy starego, sama pobiegła mu drzwi otworzyć.
— Niech będzie pochwalony, — rzekł dziad kłaniając się aż do ziemi, — niech będzie pochwalony, dzień dobry pani, na ten przykład.
— Jak się macie mój Onufry, cóż was tu do kancelaryi przypędziło?
— Ksiądz, na ten przykład, karteczkę jakąś przysłał — ale podobno pana pisarza jakoby nie ma.
— Nie ma, ale to nic nie szkodzi, ja przecież jestem, to załatwię. Gdzieżbym mogła pozwolić, żeby nasz ksiądz proboszcz miał czekać. Siądźcie sobie mój Onufry, ja wiem gdzie papiery są, poszukam.
— Bóg zapłać.
— Albo poczekajcie-no. Nigdy nie przychodzicie do nas, ani po kolędzie, ani tak — to źle, moglibyście czasem co dostać.
— Ha! jeżeli na ten przykład, łaska pani... Ja wiem, że pani pisarka jest, na ten przykład, jako matka kochająca, rada człowiekowi ubogiemu co nieco uświadczyć, ale nie mam zaś, na ten przykład, śmiałości.
— Przecież ja jestem taka popularna, może nawet zanadto popularna. Oto macie papier i kłaniajcie się księdzu proboszczowi... ale zaczekajcie-no jeszcze. Dam wam kieliszek wódki.
— Jeżeli, na ten przykład, łaska, to i owszem, bo nawet bez urazy godności i honoru, we środku na ten przykład ciągle mnie ssie....
Pani Kobzikowska przyniosła potężny kielich gorzały. Dziad wypił, usta rękawem obtarł i zabierał się do odejścia.
— Ale! ale! — zawołała, niby to przypominając sobie coś, — mój Onufry kochany, podobno coś się stało dziś w nocy, jakieś niepokoje.
— W nocy?
— Tak dziś w nocy... o tej godzinie podobno kiedy największa burza szalała.
— Była, o! była na ten przykład burza, jakby na ten przykład, wszystkie upusty niebieskie otworzyły się i jeszcze teraz po rowach, na ten przykład, woda stoi.
— Właśnie podczas burzy, koło wiatraka....
Grzędzikowski stuknął się palcem w czoło.
— A! — rzekł, — ja myślałem że pani o tem wie.
— Nic nie wiem... właśnie że nic, zkądżeby? Przecież ja tu biedna sierota siedzę jak zamurowana. Powiedzcież tedy mój Onufry.
— Ha! insze młodziki są, proszę pani, na ten przykład, jak nieprzykładając psi, że dziw mi nawet na takiego człowieka, jak oto nasz pan sekretarz z sądu, żeby chodził po nocy tam gdzie nie trzeba.
— Więc to pan sekretarz!
— Przecie. Poszedł sobie, na ten przykład, nocą do młynarzowego ogródka...
— Po co?
— Albo ja wiem. Zresztą pani pisarka, jako niby, na ten przykład, stateczna pani i chyba też nie dzisiejsza, może sobie sama pomiarkowanie zrobić. Tymczasem, że jako pies młynarski, a wiadomo co to za pies, na kluskach wypasiony!... począł szczekać, Balcer posłyszał, wyleciał ze swemi chłopakami i jako miarkowali sobie że złodziej, zbili, zmordowali jak nieboskie stworzenie i zaraz się po całej wsi obniosło... na ten przykład.
— I to wszystko prawda co mówicie?
— Jako żem wódkę z łaski pani wypił — tak prawda, rzetelna, prawdziwa prawda...
— Co się dzieje! co się dzieje! Jacy to teraz ludzie rozzuchwaleni!
— Święta prawda; że zuchwałe, to zuchwałe proszę pani. Jak można, żeby się zaś dzisiejszego dnia po złodziejsku do domu podkradać, na ten przykład... toć to zgroza... i grzech na ten przykład i obraza boska.
W godzinę później pani Domicella poszła odwiedzić cierpiącego kuzynka. Za nią służąca niosła w koszyku garnuszki z pożywieniem i flaszeczki z domowemi lekarstwami.
Dyzio był niezmiernie zażenowany.
— Dowiedziałam się, że kuzynek jest cierpiący, — rzekła pani Kobzikowska, — i przyszłam go odwiedzić. Każda kobieta potrafi być siostrą miłosierdzia. Cóż to Dyziowi jest?
— Zęby mnie bolą.
— Zęby?
— Nie tylko, ale głowa także i krzyż. Chciałem wejść na strych, noga mi się potknęła, upadłem i potłukłem się.... nawet bardzo się potłukłem. Ledwie żyję.
— Moja Jagusiu, — rzekła pani Domicella do służącej — rozpal ogień i przygrzej to co przyniosłam.
Jagusia zabrawszy koszyk, odeszła do kuchni. Wtenczas pani Domicella zbliżywszy się do cierpiącego, spojrzała mu wprost w oczy i szepnęła:
— Dyzio bezczelnie kłamie.
— Ależ słowo daję.
— Kłamie Dyzio! Już cała wieś wie o wszystkiem, jutro będzie wiedziała cała okolica. Jesteś ośmieszony, skompromitowany, zgubiony. Myślisz że cię żałuję? Ani trochę. Po coś tam chodził?
— Chciałem się przejść.
— Ha! ha! ładny spacer! po nocy i podczas burzy... i ładne miejsce do spaceru... ogródek Balcera!
— Gdy wychodziłem nie było burzy, a przez ogródek przeszedłem sądząc, że sobie drogę skrócę.
— Nie broń się, bo to nie ma sensu. Nikt ci nie uwierzy. Ja wiem że to przejście zdrowiem przypłacę, bo cały świat wie że jesteś moim kuzynem... ja cię nie żałuję, boś nie wart mojej sympatyi — ale przyszłam cię ratować. Co myślisz zrobić z sobą?
— Albo ja wiem... nie mam pojęcia, nie zastanawiałem się.
— Przecież tu w Biednowoli pozostać nie możesz.
— A gdzież się podzieję?
— Otóż właśnie w tem rzecz, że trzeba się gdzieś podziać, trzeba ztąd zniknąć i niepokazywać się tu więcej. Ach! jacy wy wszyscy gamajdy! umiecie źle robić i broić — a w razie wypadku tracicie głowy zupełnie.
Boberkiewicz nie wiedział co ma odpowiedzieć. Przestępował z nogi na nogę... czerwienił się.
— Czy ja się mogłam spodziewać, że Dyzio takie szaleństwo, takie głupstwo popełni! Co cię tam ciągnęło? czy chęć chwilowej zabawki, czy widoki na pieniądze Balcera, dla których gotów już byłeś zrobić mezalians? Co? przyznaj się.
— Ja... proszę kuzynki... ja nie taję... ja chciałem porozumieć się z młynarzówną, chciałem się z nią ożenić.
— Dobrze tak Dyziowi, szkoda że Dyzia jeszcze lepiej nie zbili! Bardzo dobrze. Cóż milczysz, tłomacz się, mów! Czyś ją kochał przynajmniej, czy tylko dla posagu?
— Ja... no przyznam się... ona mi się podobała?
— Po tem co mi mówiłeś, pamiętasz?
— Kuzynka przecież....
— Ach, ty niegodziwcze! wypłacił ci Balcer posag! ty gamajdo!.. z moim mężem mógłbyś w parze chodzić. Nie; dość już tego, znać cię nie chcę! dam ci ostateczną radę, a potem idź sobie, odjeżdżaj i zapomnij, że istniała kiedyś na świecie istota, która żyła tylko sercem, która....
— Kuzynko!
— Nie ma już kuzynki! Skończyło się wszystko. Od tej pory Dyzio jest dla mnie obcy. Posyłaj pan natychmiast podanie, żeby przysłali zastępcę, a panu dali urlop dla poratowania zdrowia. Jak pan urlop otrzymasz, uciekaj ztąd, wyjeżdżaj w nocy... staraj się o tranzlokacyę i tu nie wracaj więcej. To moje ostatnie słowo, żegnam pana.
— Kuzynko! czyż mi nie dasz nawet dobrego słowa na drogę?
— Nie! wszystko przebaczę, młynarzówny nigdy! Kto ma tak ordynarny gust, nie może żyć w przyjaźni z kobietą wyższych polotów i salonowych aspirancyj! Żegnam pana.
Wyszła powoli i majestatycznie, a przez drogę mówiła sama do siebie półgłosem:
— Pod nieszczęśliwą gwiazdą przyszłam na świat. Wszystko mnie zawodzi. Mąż gamajda... ten łotr! a tytuł! tytuł! pani pisarka chłopska! Myślałam że przynajmniej sędziną będę... ale i to mnie pewnie zawiedzie. Pisarka! chłopska pisarka!... i nic więcej... i tak już może do końca życia...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.