Z podglebia/XI
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Z podglebia |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska” |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Zakłady graficzne Instytutu Wydawniczego „Bibljoteka Polska” |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cała część druga Cały tekst |
Indeks stron |
Aczkolwiek Grudowski niezupełnie uwierzył w słowa lekarza, jakoby śmierć bała się filozofji, przygotował na jej powitanie okrąglusieńki systemacik, wyostrzony jak sztylet i oparty rękojeścią o schorzałe piersi. Po dniach i nocach pasowania się z nią na tyle powrócił do zdrowia, że postanowił jechać do Miedzborza. Na postanowienie to wpłynęła w znacznej mierze zgoda Seweryna i Heleny porzucenia Warszawy i zamieszkania na wsi. Grudowski ani na chwilę nie dopuszczał do siebie myśli o rozstaniu się z nimi. Gdy tedy przestała mu grozić możliwość rozłąki z sąsiadami, zaczął zbierać resztujące siły i gotować się do drogi. Pomagała mu w tem Helena, którą ze swej strony zmuszał Seweryn do wszystkich posług i troski, aż przesadnej, o chorego. Helena była posłuszną. Była wciąż cieniem myśli i narzędziem woli swego kochanka. W milczeniu wykonywała wszystką pracę, przy obydwóch, snując nić swych oddawnych marzeń. Klemens był dla niej człowiekiem, mężczyzną z krwi i kości, jednocześnie symbolem jej życia minionego, życia, które kazał jej podtrzymywać Seweryn. A Seweryn to Bóg, którego odnalazła na bezmiernych obszarach swej miłości. Ojciec jej i dziecko jej jedyne. Musi być posłuszna wszystkiej jego woli ojcowskiej i wyrozumiała bezgranicznie na bezradność dziecka poczętego w rozkoszach niewysłowionych i zrodzonego w jasności oślepiającej cierpień, niezamienionych na żadne rozkosze ciała, bo stokroć od nich rozkoszniejszych. Chodziła tedy od mężczyzny, który wstrętem ją tajonym przejmował, do krzyża, znaku wiary jej życia, kształtu łaskawego przez kalectwo swoje i ostrupiałą na nim ranę, o wejrzeniu wywiniętych warg murzyna.
Wieczoru jednego letniego zawiozła ich obydwu na dworzec. Kupiła bilety i własnemi rękami wniosła niemal do wagonu. Nie pomyślała przez chwilę jedną, aby mogło być inaczej, aby ktoś mógł ją wyręczyć.
Pierwsze dwie doby spędzili w Miedzborzu w tym samym czworaku, zamienionym na mieszkanie rządcy, tam, gdzie niegdyś mieszkał Klemens i dokąd wprowadził ją późnym wieczorem pachciarz Jankiel.
Dnia trzeciego od przyjazdu na wieś Seweryn i Helena przenieśli się do osobliwego budynku na Wygwizdowie. Klemens pozostał w czworaku, w dużej czystej izbie, tej samej, w której niegdyś leżał, czekając na przyjazd Kosińskiej.
Wygwizdowem chłopi międzyborscy nazwali wysokie piaszczyste wzgórze, oberwane od strony drogi i spływające łagodnie w równinę pól dworskich z drugiej strony. Odległość od zabudowań folwarcznych do Wygwizdowa równała się akurat całej litanji do Matki Boskiej. Szczyt szeroki wzgórza zaciemniało pół kopy starych chojarów, zaś zbocze, od strony ogrodu, kryły różnej formy łaty mchu i trawy rzadkie, niedbale i niechętnie tam rosnące. Dawniej, jeszcze przed wojną pasały się tam gęsi i jedna przywiązana do sosny koza Janklowa. Obecny Wygwizdów całkiem zmienił swoje wejrzenie a to z przyczyn następujących. Zgodnie z ostatnią wolą zmarłego Macieja Narżewicza stary proboszcz z parafji Czarne Groble, mając sobie pozostawione przez nieboszczyka pieniądze — wszystkie w złocie — podjął się i zobowiązał wnet po skończonej wojnie wystawić, w wytyczonem przez nieboszczyka miejscu, na wzgórzu zwanem Wygwizdów kaplicę pod wezwaniem św. Klemensa. Kaplica ta miała być fundamentem przyszłego kościoła tegoż samego wezwania, czyli niezmiennie św. Klemensa. W kaplicy tej miały się odbywać cztery nabożeństwa rocznie: trzy msze święte: pierwsza w dzień Wszystkich Świętych, druga w dzień św. Mikołaja — ojca Klemensa, trzecia w dzień św. Marty — matki Klemensa, wreszcie uroczyste nabożeństwo odpustowe z sumą i kazaniem w dzień św. Klemensa. Kaplica następnie kościół miały być wzniesione na intencję powrotu do zdrowia jedynego syna Mikołaja i Marty Grudowskich — Klemensa.
Od dnia śmierci Macieja Narżewicza proboszcz parafji Czarne Groble, ksiądz Kajetan Szypułka miał także za wskazanie niezmienne, zgodą własną zatwierdzone — z procentów jemu wiadomego kapitału, zarówno z dochodów kilkunastu morgów ziemi miedzborskiej, umyślnie z całości wydzielonej, uciułać kapitał osobny. Przeznaczeniem owego kapitału ostatecznem miało być wzniesienie w kościele św. Klemensa szczególnie pięknego ołtarza.
Ksiądz Kajetan Szypułka, serdeczny przyjaciel nieboszczyka, baczył pilnie nietylko na bieg spraw z ostatnią wolą zmarłego związanych, ten wglądał surowo i pilniej jeszcze we własne serce i sumienie, czy aby w ostatecznym są porządku, i, Boże uchowaj, nie obciążone są winą niedopatrzeń lub lenistwa w wykonywaniu przyrzeczeń i ślubów razem z Narżewiczem Bogu złożonych.
W wielkim kwadracie, prastaremi sosnami otoczonym, już w pierwszych miesiącach pokoju wróconego ludziom przez Wszechmocnego na okrwawioną ziemię, z miast najlepsi cieśle sprowadzeni pracowali nad wzniesieniem kaplicy. Wzgórze, Wygwizdowem zwane, w połowie stoku zostało w krąg oparkanione, piasek nawozem wzmocniony i trawą dokładnie obsiany.
W miesiąc najwcześniejszy, pierwszej od lat, wiosny spokojnej, na wzgórzu panującem nad całym obszarem pól miedzborskich stanęły nieopodal siebie całkowicie skończone: drewniana kaplica i domek dziwny, do wiatraka z kształtu podobny, jeno że bez śmig, zato z wielkiemi oknami, patrzącemi we wszystkie cztery strony świata. Domek ten osobliwego pozoru wystawiony według pozostawionego przez Macieja Narżewicza rysunku miał być mieszkaniem Klemensa, który ze względu na chorobę płuc nie mógł mieszkać we dworze, położonym zbyt nisko, nieopodal łąk i wielkich stawów — dworze prawie że obecnie nie istniejącym, bo częściowo zrujnowanym podczas wojny. Budyneczek składał się z dwóch obszernych pokojów, każdy na innem piętrze, umeblowanych również według wskazań wuja Klemensa, i parteru który wypełniały: maleńka kuchnia wraz z komorą dla służącego oraz mieszkanie starego, bezdzietnego wdowca Andrzeja Prota, ostatnio stróża świeżo wzniesionej kaplicy.
W pokoju na pierwszem piętrze domku, ogólnie przezwanego gołębnikiem, zamieszkali tedy Seweryn i Helena, pokój na drugiem piętrze wnet, po odpoczynku i względnem odzyskaniu sił miał zająć Klemens. Prócz jednego okna mieszkania kochanków, wpatrzonego w drzwi do kaplicy, trzy pozostałe ogarniały wielkie przestrzenie pól. Jedno rzucało spojrzenie poprzez fale zielone sadu dworskiego na uciekające wgłąb swoim wykrojem rżysko. Wzrok drugiego staczał się z oberwanej góry na drogę i przez strumyk wąski, wymykający się z pośród strzegących go kęp leszczyny, szedł w rudziejące kartofliska i lasu dalekiego siność tajemniczą. Trzecie patrzało, wieczyście zamyślone na cichość i smętek równi, płynącej bez przeszkód do mgieł na horyzoncie.
Oboje: Seweryn i Helena, otoczeni bezkresem ziemi i niebios, ustawicznie choć mimowoli zasłuchani w szum modlitewny starych sosen — w krąg, niby warta bezzdradna ustawionych — rozpoczęli jakby nowy byt: zamknięty w myślach, trwożnie ściszony w rozmowach, ostrożny w ruchach. Wszystek tam bowiem wyraz życia ludzkiego nabierał osobliwego znaczenia i ważności odmiennej.
Zaledwie jednak oboje zaczęli nawykać do tego nowego bytu, zaledwie zdołali nawiązać jaką taką wspólność z życiem dookolnem, obejmującem ich w krąg, jak rama obejmuje dzieło myśli ludzkiej, zakuła ich w samotność nieubłaganą i nieustępliwą śmierć Klemensa.
Oto pewnego bardzo wczesnego ranka zbudziła ich córka rządcy, panna Jadwiga. Twarz miała nabrzmiałą i powieki czerwone od łez.
— Przyniosłam list — zaczęła drżącym głosem na progu — dzisiaj nad ranem pan Grudowski umarł i... i właśnie zostawił...
— Umarł! — powtórzyła Helena, bez żalu, lecz z trwogą podpowiedzianą przez jakąś jasność wewnętrzną, w której wszystko obecne, przyszłość nawet, stało się przez chwilę widoczne.
Seweryn tępo wpatrzył się w załzawione oczy panny Jadwigi.
— I właśnie ten list zostawił dla pana. Umarł o czwartej... byliśmy przy nim z ojcem... Może państwo później przyjdą... Proszę ten list, bo ja już... — położyła list na stole i wybiegła czem prędzej na wąskie schódki.
Cisza żywa, mowna i skupiona została w pokoju. Sosny szumiały wyraźniej i dzień jasny, pogodny zaglądał ze wszech stron tak, że myśli żadnej, najmniejszego okiem mrugnienia ukryć nie było sposobu.
Helena podała list Sewerynowi. Witan podniósł kopertę do oczu i wodził niemi długo tam i zpowrotem po drobnych, cienkich literkach swego imienia i nazwiska. Nie żal ludzki, zwykły, lecz jakoweś dziecięce rozrzewnienie spłynęło mu pod powieki i przysłoniło widzenie. Każda z liter, wypisanych na kopercie, odzywała się dźwiękiem znajomego głosu i przepadała bezpowrotnie w świadomości i przekonaniu o śmierci człowieka, z tym właśnie znajomym głosem. Po chwili ruchem gwałtownym, pomagając sobie zębami, rozerwał kopertę, brwi ściągnął i zaczął czytać półgłosem:
Czuję się w tej chwili tak dobrze, jak, pamiętam, czułem się dobrze tylko kilka razy w życiu, zawsze jednak na kilka godzin przed krwotokiem lub chwilą dającą mi przedsmak konania. Przypuszczam jakąś bliską niespodziankę, tem bardziej, że wiem z doświadczenia: w chorobie, która mnie tak cierpliwie dręczy — nie darmo! Za każdy uśmiech, za każdą radość, za każdorazowe, choćby najkrócej trwające, względnie dobre samopoczucie płaci się bardzo drogo. Ponieważ czuję się wyjątkowo dobrze, więc... dlatego piszę ten list do pana. Poco piszę — nie wiem. Nie zapomnę nigdy (wszystkie moje przyrzeczenia mają kwaśny zapach bluźnierstwa) chwili, pamięta pan? w Warszawie jeszcze, kiedy to pan rzucił się na mnie, by mnie udusić, czy dodusić. Gdybym nic o panu nie słyszał i nie wiedział, zdziwiłby mnie bardzo pan i jego zamiar. Wiem z opowiadania pani Heleny, że pan kiedyś zabił...“
Seweryn przerwał czytanie półgłosem i czytał dalej tylko wzrokiem.
„...człowieka, jakiegoś Niemca, zresztą to obojętne kogo, zabił pan przeszkodę, która wyrosła na drodze pańskiego życia. Później, jak się domyślam, zabijał pan na wojnie każdego, kogo panu wskazali, jako wroga. Gdybym pana znał dawniej, w czasie zamordowania owego Niemca, na pewno nazwałbym pana wtedy zbrodniarzem. Gdybym pana widział na polu bitwy nazwałbym go — bohaterem. I przedtem i później stosunek mój do pana byłby stosunkiem wszystkich, słowem, ogółu ludzi. Gdy jednakże zobaczyłem pana, a raczej poczułem jego rękę na mojem gardle, mimo stanu mojego, wówczas bardzo krytycznego, zdałem sobie sprawę, że chciał pan zabić we mnie moje cierpienie, oczywiście wraz ze mną. Potem, po kilku dniach, myślałem o panu i próżno szukałem nazwy dla pana. Wszystkie trzy czyny splątały się w jeden, wszystkie nazwy przepadły w czynie pańskiego potwornego miłosierdzia.
Zostaliśmy przyjaciółmi. Jako przyjaciel zwierzam się panu z miłości mojej dla pani Heleny. Miłości tak bolesnej, tak rozpacznie, beznadziejnie dręczącej, że na pewno pan, widząc ją we mnie, rzuciłby się na mnie tak, jak wówczas. Mam wrażenie, że ona nic nie wie o tem mojem uczuciu. Niech pan, proszę, nie mówi jej o niem nigdy. Ona jest bez zdrady. Ona jest czystsza od wszelkiej czystości ziemskiej. Życie człowieka przepadło w niej, zmarło już dawno, pozostała tylko bytująca jasność. Im bardziej pan nieszczęśliwy i kaleki tem bliższy pan ciepłu i promieniom tej jasności. Los ześpiewał was oboje w jedną pieśń — bohaterowie z przeznaczenia. Pragnie was pożegnać ostatniem swojem tchnieniem
wasz Klemens“.
„P. S. Załączam świstek, który niech pan wyzyska, jeśli zechce i jak zechce. Nie umiem, jak to mówią, „sporządzać“ podobnych dokumentów, lecz zdaje mi się, że jest on prawnie ważny”.
Witan miał wrażenie, że mu serce spłynęło do krtani, jak jedna wielka słona i gorąca kropla. Dusił się. Nie mógł jej przełknąć.
Do listu Klemensa załączone było pismo tej treści:
„Oświadczam, wobec trzech, niżej podpisanych świadków i własnym stwierdzam podpisem, że jedynym i wyłącznym spadkobiercą moim czynię zamieszkałego we wsi Miedzborzu Seweryna, syna Andrzeja i Tekli, Witana lat 26...“
Witan zmiął nagle trzymaną w ręce ćwiartkę papieru, następnie zaczął ją w szale jakimś rwać zębami, a strzępy rzucać na podłogę. Helena podbiegła do niego i klęknęła obok łóżka.
Seweryn płakał.
Dnia pogrzebu Klemensa i przedtem jeszcze pierwszego żałobnego nabożeństwa w kaplicy, wrócili Seweryn i Helena do swego pokoju, jakby czekającego na nich w niecierpliwości wielkiej, lecz w milczeniu zatajonej. Zatrzasnęła za nimi drzwi samotność, niby trzeci, obcy człowiek, świadek wszystko widzący, wszystko słyszący, czujny i niemy. Przypatrywał się im, śledził każdy ruch, wglądaniem osobliwem we wszystkość ich życia podkreślał każde poruszenie i każdy zamiar; wsłuchiwaniem natrętnem, widocznem i nieprzerwanem rozdrabniał każdy dźwięk na maleńkie cząsteczki, roznosił je i krążył z niemi w pamięć wrażając nietylko dwojga ludzi, ludzi ze sobą zwartych fatalnie, lecz i sprzętu każdego. Rozwartemi ślepiami ciszy nadwieczornej pytał ich o jutro. Nieomylnością swej niemowności odpowiadał ich zamyślenia przyszłość. Męczył. Szczególnie o zmroku wieczornym i w każdą bezsenną godzinę nocy. Rankiem zamierał, tracił się w pyle słonecznym, w wilgotnej świeżości budzącego się dnia marniał i szedł w porannej, chóralnej modlitwie wszechstworzenia.
Twarz Witana opaliło słońce. Wniknęło w oczy blaskiem. Skrzepiło ciało i myśli. Wracało poczucie siły. Mięśnie ramienia stężały. Resztka uda wwykła, prawie że nerwami wwiązała się w protezę.
Pewnego przedpołudnia, gdy Helena, jak zazwyczaj, dni tyle poprzednich ubierała Seweryna, dostrzegła, że z rany w pachwinie opadła twarda skorupa. Przypatrzyła się ciemnej, czerwono sinej szramie ze zdziwieniem i nie powiedziała nic Sewerynowi o tem, co zobaczyła. Wiedziała, że jego drażniło i niepokoiło to ostrupienie rany tak długo ropiącej i bolesnej, a przecież nie powiedziała mu o swojem odkryciu. Na pytanie: dlaczego zatarła nowinę? — nie umiałaby odpowiedzieć. Samotność, niby trzeci, obcy człowiek, podpowiedziała jej konieczność milczenia, zdawało jej się przytem, że stało się to nie za sprawą jej miłości, nie za wolą jej, lecz przeciw niej. Już oddawna, od owego popołudnia, kiedy wspólnie z Sewerynem biedziła się nad dopasowywaniem protezy, zauważyła i odczuwała z dniem każdym coraz bardziej jakowąś krzywdę sercu jej wyrządzoną. Częstokroć w nocy, zbudzona nagle, wpatrywała się w twarz śpiącego kochanka z uczuciem szczególnego wyczerpania i poniekąd zawodu. Strzępiła myśl na obliczaniu własnych sił, których suma doprowadziła ją do rozpaczliwego przekonania, że ciężar świętego brzemienia olbrzymieje i przerasta jej możność, wyraźnie w ostatnich czasach zachwianą. Błądziła tedy po manowcach rozpaczy, wpadała w ciemne wądoły zwątpień i zmagała się z sobą rozdwojona na dwie wzajem sobie nienawistne połowy. Od śmierci Grudowskiego nie mogła się opędzić wrażeniu, że treść stosunku Klemensa do niej wcieliła się w Seweryna, że pokalała jego jakimś znakiem wewnętrznym. Stała się zazdrosną o kalectwo i cierpienia swego kochanka. Proteza zaczęła powoli razić jej oczy, aż wreszcie, niby żywego wroga znienawidziła ją, jak znienawidziła wszystko, co w sposób bezlitosny zaprzeczało jej miłości ofiarnej, co urągało jej marzeniom.
Samotność, niby trzeci, obcy człowiek, zły, mądry i niemy, wchodziła między kochanków. Odsuwała ich od siebie coraz dalej, osamatniając każde zosobna i wypychając ich z błogosławionej dotychczasowości w rzeczywistość indywidualnego życia mężczyzny i kobiety.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Był owego dnia sierpniowego upał ponad wytrzymanie. Nisko nad polami kłębił się żar ciężki i gęsty. Migotała gorącość między liściami drzew. Pełzała po piasku, wspinała się na pnie sosen, wsączała się zewszechstron w błękitne i fioletowe plamy cieni.
W pokoju na pierwszem piętrze t. zw. gołębnika było duszno i parno. Trzy okna były okiennicami zasłonięte, jedno tylko, owe w drzwi kaplicy wpatrzone, otwarte było naoścież.
Helena i Seweryn zaraz po obiedzie wyszli na spacer, wdół, nad wywijający się wśród kęp leszczyny strumień dosyć szeroki, wartko niosący swoje czyste wody hen aż do rzeki.
Seweryn leżał nawznak, na piasku i nucił zapamiętane jeszcze z pierwszych czasów wojny piosenki francuskie. Helena leżała przy nim i przędła myśli, dzisiaj jasne, jak błękit. Nawiedziła ją od samego ranka dawna pogoda śnień czystych i płynnych. Seweryn również dnia tego był inny, był, jak dziecko posłuszne, nieświadomie za pieszczotą tęskniące i jakby przygotowane do niej oddawna.
— Dobrze nam? — spytała Helena Seweryna wraz i siebie pytając.
Nie zdążył odpowiedzieć. Posłyszeli z za krzaków idące głosy:
— Pietrek, tam pońdziem się kąpać, do ty syi.
— Tam ci, wis, w syi tera woda Antkowi Pająkowy po samom gardziel, ja nie póńdę.
— Ale pódź, to cię naucę po piesku.
— Po piesku to i ja potrafię, ale nie póńdę. Póńdę tylko obaczyć, ale się kąpał nie bede.
— Te, wis, tam nad syją lezy ten kulas z Wygwizdowa! — posłyszał Witan szept nieoczekiwanego odkrycia, następnie szelest odpychanych gałęzi i paniczną ucieczkę chłopców.
— Kulas z Wygwizdowa! — zagrzebał w pamięci przezwisko swoje i spojrzał w oczy Heleny, by się zwiedzieć, czy słyszała. Nie mógł odgadnąć, tedy spytał cicho:
— Słyszałaś?
— Co?
— Jak mnie ten chłopiec nazwał?
— Nie!
— Nie?!
— Nie! naprawdę nie słyszałam.
— Po imieniu! — rzucił z gorzkim uśmiechem, poczem zapytał zcicha i pokornie: — Może już pójdziemy?
— Jak chcesz, Sewuś, chodźmy.
— Chodźmy!
Pomogła mu wstać, włożyła rączkę laski w jego dłoń, ujęła mocno pod kikut obciętego ramienia i poprowadziła do domu.
Słońce zsunęło się już nisko, prawie na samą okrągłość grzbietu Wygwizdowa. Od sosen odwlokły się daleko wielkie cienie.
W otwartych drzwiach wychynął im na twarze z dusznego omrocza pokoju żar, przesycony jednym zapachem wspólności ich życia, utajonego we wszystkiej rzeczy i powietrzu. Helena po odprowadzeniu kochanka na jego zwykłe miejsce zamierzała pootwierać zamknięte okiennice i okna, lecz Seweryn powstrzymał ją prośbą, jak się jej wydało, niezmiernie miękką i tkliwą. Zdziwiła się, następnie zdziwiła się własnemu zdziwieniu, wróciła więc do kochanka i zaczęła całować mu ręce w jakowejś podzięce, nie wiedząc zgoła, za co mu dziękuje.
Przyszła do niego w owej chwili, jak fala ciepła, leniwie kładąca swą pieściwość na zdrożone stopy, spłynęła, jak słodka dojrzałość owocu winnego na spalone wargi. Zjawiła się jak tęcza. Seweryn aż zdziwił się wszystką krwią i sercem, wyraźnie słyszanemi w biegu swoim, że odgadła tęsknotę ich, wolę i zamiary.
Pochylił się, wtulił wargi w jej włosy, następnie rozwiązał je i rozrzucił po plecach i ramionach. Klęczała przy nim cała skupiona w chwili do czekających ócz podobnej.
— Czerwiec, lipiec, sierpień... — odliczył Seweryn miesiące od powrotu z Francji — a przedtem jeszcze pięć lat — mówił dalej głosem cichym, drżącym i bojaźliwym — pierwszy raz tak sami zupełnie... Wiesz i ta rana zagoiła się, nie boli już nic. Przysuń się bliżej, albo... poczekaj...
Podniosła głowę i zajrzała w jego oczy. Błyszczały blaskiem niespokojnym, migotliwym, dawnym.
— O tak, usiądź tu na kolanie.
— Sewuś!
— Boisz?
— Taka ciężka jestem, jakżesz tak?... ja?...
— No siądź, choć jedno, ale mocne... czekało tak długo, tyle lat... No nie bój się, połóż głowę, no tak! Drżysz?
— I tobie drży ręka i cały...
— Po tylu latach...
— Co Sewuś, po tylu latach?
— Sami. Nie czujesz? Jak dawniej.
— Jak dawniej? — powtórzyła pytaniem, nic nie pojmując ze słów jego, nie rozumiejąc jego szczególnego wzruszenia. Ostrożnie, jakgdyby na niezamknięte rany, złożyła głowę swoją na jego piersiach. Słyszała jego oddech szybki i głośny, sama bacząc na swój, by nie spowodował przez zbytnie poruszenie ciała możliwego bólu kochankowi. Mniemała wciąż jeszcze niezmiennie w myślach swoich o nim najtajniejszych, że jest cały, jako jeden skłąb święty cierpień ofiarnych. Mniemanie to w onej chwili zeskaliło się w pewność, w prawdę o nim. Osunęła się czuciem zmysłów, sercem i mgłą myśli przezroczystą w miłosierne ciepło marzeń. I choć całem ciałem wtuliła się w kalekie ciało Seweryna, wypchniętego z omroczą przemyśleń w wyrazistość życia, odpływała od jego obecności w niezmierzony obszar śnień o nim. Rzeczywistość nie docierała do istoty jej świadomości. Obie zgodnie uchylały się od siebie i odchodziły w dwie różne strony.
Helena zamknęła oczy. W skroń jej na alarm waliła tętnica szyi Seweryna. Falami i płomieniami obejmował ją żar jego ciała. Słyszała mętnie słowa, jak zwiewy upalne, przelotne. Nie odpowiadała na nie. Przepadała coraz bardziej w sobie, niby w niemocy rozkosznej. Pocałunki Witana wyobraźnia zamieniała na dotknięcia błogosławiących jej rąk Boga. Zdało się jej w owem zaśnieniu świadomości, że resztkami wszystkich swoich sił dąży do kresu, do ostatecznego wyzwolenia się ze wszystkich cierpień, że wraz ze sobą wynosi na światłość słoneczną, na jasne widzenie oczu bezchmurnych niebios, zmartwychwstały i cały o dawnym pozorze i treści kształt Seweryna.
Z każdą minioną sekundą przepadała coraz bardziej w promieniach łaski szczególnej, prześwietlającej nawskroś ciało i przenikającej do głębi duszy, poczętej z ran i cierpień Seweryna. Czuła oto, że przez ramiona jej, przez piersi, biodra, przez wszystką gładkość i żywość cielesną przejaśnia się tchnienie boskiej nagrody do wnętrza jej istności. W olśnieniu rozkosznem widziała własne ramiona, piersi i biodra, jako pośredniczki przeczyste, orędowniczki sprawiedliwe. Naglą ją, wywołują słabnące siły do ostatecznego wysiłku. Dławi ją spazm, oślepia bliskość wielkiej nagrody. Prędzej, prędzej!
Trzymała powieki na oczach spuszczone, zaciśnięte, jak palce skurczem zwarte do wewnątrz. Lęk przysiadł je. Cała się natomiast w sobie rozwarła, rozpękła do krwi. A w krwi ogień. W oddechu żar. W głowie czad. Jęły się wraz i ogień krwi i żar oddechu i czad mózgowia dobijać i wpierać do oczu. Trzymał je wciąż jeszcze strach. Napierały coraz bardziej płomieniami, parą i tchem szalonym, uderzały w lęk raz po razu coraz szybciej, coraz mocniej. Aż wyparły trwogę szaloną w półmrok pokoju, w zdziwienie sprzętów, w oniemiałe powietrze. Strach przesycił wszystko w krąg, jak woń.
Helena rozwarła oczy naścieżaj. Wyłupiła je groza widzenia rzeczywistości precz z orbit. Suknię cienką, fularową wraz z koszulą miała zsunięte aż na kolana. Zobaczyła wyzwanie piersi, biel urągliwą ramion, bezczelną gładkość bioder. Dojrzała rozszerzone źrenice Seweryna w szerokiem otoczu odkrytych upiornie białek. Zobaczyła to wszystko nagle, pochwyciła jednym haustem spojrzenia. I zachłysnęła się poczuciem i stwierdzeniem własnej winy, grzechu po stokroć śmiertelnego. Zachciała w onej chwili śmierci dla siebie, piorunów, mocy wszystkich niszczących żywiołów, by ją starły, spaliły, by wraz z nią spopielała pamięć jej przewiny.
Zerwała się z kolan osłupiałego Witana, wrzuciła na ramiona koszulę i suknię i wypadła z domu. Tupał wślad za nią po wąskich, drewnianych schodach przestrach. Ciągnął ją za włosy, ręce i nogi. Wygnał ją w pole, siepiąc ją batami rozpaczy po rozpalonych policzkach, najbardziej i najbezlitośniej smagając po oczach, aż do łez.
Spłynęło już słońce z niebios w fioletowe lasy na widnokręgu. We mgłach szarobłękitnych szła już cicha modlitwa skupionej ziemi. Zasłuchaniem ekstatycznem powtarzały ją bezszelestne stare sosny.
Drżeniem słabiuchnem ukorzone przez mrok w niedawnej radości szeptały ją trawy i kwiaty wszystkie. Słuchało niebo modlitwy ziemi wieczornej wejrzeniem niezmąconem i obiecywało szczęście rumieńcem przejrzystym, seledynem jasnym i granatem.
Helena przebiegła grzbiet Wygwizdowa. Zatrzymały ją zamknięte drzwi kaplicy.
Padła na kolana. Krzyk z niej, z trzewiów samych rwał się drapieżnie do ust, lecz marł na wargach. Gasiła go święta, niezmącona cisza wieczorna. Ściszała dookolne dostojeństwo. Strumieniem gorącym, ciągłym popłynęły łzy. Spływały w nich myśli ciężkie, zadręczne. Krzyżem rzuciła się na ziemię miękką, ustępliwą i niezmiernie miłosierną. Spazm głęboki, przebolesny wtulał ciało jej w oną miękkość, gdyby zażywa ją grzebiąc. Gdy poczuła dotknięcie czyjejś ręki na ramieniu i słowa posłyszała czyjeś, słowa bez żadnej dla niej wtedy zrozumiałej treści, krzyknęła przeraźliwie z nagłego przestrachu i zanurzyła twarz w piasku.
— Proszę pani, to ja ksiądz... ksiądz, niech się pani nie boi... to ja, ksiądz Szypułka.
Doszły ją te słowa nie treścią, lecz łagodnością dźwięku osobliwą. Chciała je słyszeć tak poprzez mgłę i dal dzielącą ją od rzeczywistości.
— Jakiż to ból przywiódł panią tutaj i rzucił ukorzoną przed wrota boskiego domu? A może szczęście, któremu niezawsze serce człowiecze podołać może? W kornej podzięce za ból dusza rozkosz niebiańską znajduje, gdy za radość wielką dziękuje, trwoży się...
Spazm jej przerwał na chwilę natchnione słowa starego proboszcza.
— Smutek swój największy — mówił potem dalej — Wszechmocnemu niechaj pani w modlitwie poleci, On jeden zrozumie i łaską swoją stroskanie serca wiernego ukoi.
Zwolna bardzo dźwignęła ciężką obolałą głowę i spojrzała na pochyloną postać księdza, który zdał się jej być w mroku późnego wieczoru jednym z konarów sosen. Stary proboszcz wtedy zamilkł. Twarz jej zpowrotem zapadła w piach sypki, ustępliwy. Szloch targnął nią głęboki, bolesny. Zacichła, jakby krew jej rozpłynęła się w sokach ziemi. Stary proboszcz Szypułka zapatrzył się w kształt jej bezwolnie do ziemi przymarły i modlitwy jął mówić zadumą pogodną, oczy wysławszy w przestwór niezmierzony. Przerwał mu modlitwę głos głuchy, jakby ziemia, przejąwszy ból serca człowieczego, wyznaniem winy wszystkiej prosiła niebiosa o sąd i karę najsroższą.
— Poszarpał go świat — jęczała słowami poprzez szlochanie ustawiczne — rozrzucił nogi jego i ręce po ziemi obcej, wytoczył krew. Oddał mi świat w ręce moje tylko ból jego, tylko znak męki najokrutniejszej...
— Niezliczone są krople rosy jednego poranka, niezmierzone jest miłosierdzie Boskie, głębia jego nieprzebrana nigdy — mówił ksiądz, niby jej odpowiadając.
— Wzięłam żywe rany jego w moje zdrowe ręce... cierpienie jego serca zabrało moje serce...
— Chrystus na górze Trupiej Głowy cierpiał stokroć...
— Nikt bardziej od niego nie cierpiał... jedenaście znaków nosi na ciele, a każdy znak krwawił, każdy był raną głęboka, a każda rana jątrzyła — jęczała ziemia jej ustami.
— Za winy świata cierpiał Pan na krzyżu...
— Zapłatę bierze we łzach i modlitwach ludzkich.
— Ocean łez człowieczych nie opłaci męki Jego.
— Gdzież jest i jaka może być nagroda za mękę tego, którego skarga nie przeszła przez ściany domu i spłynęła cała w serce moje niegodne.
— Błogosławieni cisi — szeptał ksiądz cichutko, ledwie słyszalnie — Błogosławieni, którzy łakną i pragną sprawiedliwości... Błogosławieni, którzy cierpią prześladowanie, albowiem ich jest...
— W śmiertelnym grzechu mojego ciała... w zbrodni mojej zmarła jego skarga straszliwsza, niż przekleństwo Boga, którego łaski on nie zaznał nigdy, a którego ja błagam, by mnie karą najsroższą pokarał, ciało grzeszne wrzodami pokrył — zaczęła się wić w zgryzocie rozpacznej, skamlać łkaniem głośnem, rozdzierającem ciszę poczynającej się nocy, jak materję przecenną, złotem i diamentami tkaną.
Ksiądz Kajetan Szypułka modlił się, gubiąc wyrazy modlitwy w patrzeniu na jej ból.
Ona spowiadała się ziemi obłąkaniem myśli i serca.
— Mówił mi, że jednej nocy kula w nodze jego uwięzła wróciła mu przytomność... mówił, że oczy otworzył, a ust rozwartych zamknąć nie mógł, bo... bo mówił, krwi były pełne, a krew była skrzepnięta... mówił, że była wtedy noc zimowa, że słabemi palcami..., mówił, jak dziecko, że mu potem na wiosnę...
— Zmiłuj się nad nami! — powtórzył ksiądz potrzykroć szeptem wyraźnym.
— Ukarz mnie, ukarz! — jęknęła jak echo. — Zerwałam go z krzyża... — głos się jej zmienił, śpiewnym się stał, nawskroś przenikającym mózg — aby krzyżowi było zadość zostawiłam na nim rękę i nogę jego... zarzuciłam na plecy i poniosłam relikwje żywe do siebie. Pacierze mówiłam do myśli jego, litanję do chęci, modlitwy do cierpień... A potem rzuciłam się z łakomstwem mojego ciała na relikwje... Przygniotłam kalekę, święte ciało jego pożądaniem... Wiem, wiem, że go chciałam... Sewuś... — zawyła przeraźliwie i zastygła w jakimś skurczu bolesnym, zdrętwiała.
Stary proboszcz ujął ją pod ramię, lecz unieść nie mógł. Obłęd żałości straszliwej wparł ją w ziemię i wpierał, wbijał konwulsyjnemi podrzutami coraz głębiej. Ksiądz, nie mogąc jej poddźwignąć, wziął głowę jej w dłonie i od ziemi oderwał. Twarz całą od łez mokrą piasek oblepił, tak, iż wyglądała głowa jej, jak bryła skostniałej skorupy ugornej. Chłodna noc zsunęła powieki z jej źrenic. Wstała. Przypatrzyła się proboszczowi, następnie zaczęła się wkoło rozglądać, jakby kogoś szukać.
— Ksiądz — powiedziała naraz szeptem wyraźnym.
— Tak, ja. Poznaje mnie pani?
— Nie wiem, kto był... — urwała i obejrzała się za siebie. — A ksiądz? — znowu urwała.
Wziął ją za rękę i prowadził do ławki nieopodal stojącej.
— Niech pani usiądzie i twarz obetrze — podał jej swoją chustkę.
Była posłuszna, jak dziecko sieroce, wszystkim powolne.
— Ksiądz! — powiedziała znowu, spojrzawszy na proboszcza.
— Tak! — potwierdził cichym głosem. — Powinna pani wrócić do domu.
— Czy ksiądz mnie zna?
— Tak, znam państwa ze słyszenia.
— I jego?
— Tak i męża pani.
— Męża? — zdziwiła się.
— O ile słyszałem... Powinna pani już wrócić do domu! — powtórzył głosem pełnym.
— Nie! — krzyknęła i zerwała się z ławki.
— Zaraz, odprowadzę panią, jeśli pani chce do mieszkania — zdążył ją pochwycić za rękę.
— No, proszę puścić! Czego chce? — wyrwała rękę i poszła prędko w stronę czerniejącej sylwety domu. Podeszła pod drzwi. Stały otworem. Ciemność przyczajona w małej sionce i na schodach odepchnęła ją wstecz. Odeszła pod jedną ze sosen i wpatrzyła się w okno pokoju na górze. Ciemno tam było, jak wszędy dokoła.
Stary proboszcz, który był poszedł za nią, zbliżył się teraz do niej.
— Kto — krzyknęła z nagłego przestrachu i przywarła do pnia sosny.
— Ja, ksiądz!
— Ksiądz?
— Proszę, niech pani da rękę odprowadzę panią do drzwi mieszkania — po chwili dodał twardo: — Trzeba tam iść.
— Trzeba tam iść! — powtórzyła głucho, zważyła potem w głowie głos swój, spojrzała na księdza, pochyliła się i przylgnęła wargami do jego ręki. Poszła za nim.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Nad opuszczoną na piersi głowę Seweryna po szybie okna zwolna opuszcza się tarcza słoneczna.
Do jaźni wtłaczają się, pieką oczy pozostałe sieroce członki.
Z każdej szczeliny w podłodze zaczyna pełzać do oczu Seweryna zimny śliski wstręt.
— Zbudzone majem resztki — odtrącono! śmieje się krwawe słońce, oddzielne promienie chichocą przyziemnym chichotem.
Pozostała ręka, ta, której pieszczota — straszy, zrywa z karku długi żołnierski krawat, wokół szyi supła.
Pokój zasnuwa dziwny, bluźnierczy spokój.
Jakby w krąg owija jakaś rzewna cichość zapatrzoną obłędnemi oczyma w drobne złociste fale Sekwany Helenę.
Z ciepłych nisko przewijających się oparów wyłania się rozkaźna tęsknota.
Tęsknota bierze w panowanie wolę i myśli.
Wraca Helena, śpieszy do Seweryna, by paść na twarz przed nim.
Poczyna wierzyć, że oto naprawi grzech złamanej przysięgi, że własną krwią zmyje brud i plamę duszy swojej.
Biegnie, jak miłująca w cichości pana swego pogardzana służebnica.
Stoi u drzwi wejść niegodna.
Naglona tęsknotą wchodzi.
Na tle opuszczonej nisko nad ziemią krwawej tarczy słonecznej w oknie wisi kaleka sylwetka Seweryna.
Przechylona na ramię głowa, przyczepione na wąskim pasku żołnierskiego krawata do małej zasuwki okna — spogląda w ziemię matowo szklanemi źrenicami.
Coraz niżej, niżej opuszczała się tarcza słoneczna.
Nieubłaganie zsącza się zewsząd gęsty mrok.