<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Żyznowski
Tytuł Z podglebia
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska”
Data wyd. 1925
Druk Zakłady graficzne Instytutu Wydawniczego „Bibljoteka Polska”
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
X.

W drugiej połowie czerwca przyjechali do Warszawy. Wraz z pierwszem spojrzeniem Seweryna, rzuconem z dorożki w głąb perspektywy ulicy Marszałkowskiej, niby z ziarna nasiennego zasnutego pyłem czasu, wbitego w ziemię deszczowemi kroplami wydarzeń, wystrzeliły znagła w pamięci splątania konarów, gałęzi i gałązek drzewa dziejów dawno minionego okresu życia.
— Jedźmy tak... pojedźmy tak dokoła, wszędzie, gdzie dawniej, wiesz... — nieśmiało poprosił Helenę.
— Dobrze, Sewuś, może jednak lepiej później, musisz przecież odpocząć!
— Nie, proszę cię, teraz, każ jechać tam wszędzie... chcę zobaczyć, tyle lat...
Zdziwiona niezwykłą pokorą i onieśmieleniem, z jakiem Seweryn prosił ją, by spełniła jego prośbę, Helena wymieniła dorożkarzowi szereg ulic. Szkapa pocłapała w stronę Saskiego Ogrodu. Seweryn zdawał się poznawać każdego przechodnia, uśmiechał się do domów, zaglądał do sklepów, wytężał wzrok, wpatrując się w mijane przecznice, zawieszał ciekawość oczu na każdym szyldzie, bramie, latarni. Patrzenie Heleny szło za jego patrzeniem, łącząc promienie widzenia i zaciekawienia na tym samym szczególe, chwytanym pospiesznie z toczącej się dorożki. W milczeniu dzieliła z nim radość pozdrawiania rzeczy, mimo, że dręczyła ją uparcie myśl nieznośna: czem zapłaci dorożkarzowi? Jako rachunek jedyny widziała Marcelową. Ostatnie pieniądze wydała na dworcu. Zapłaciła niemi dwu ludzi, którzy przenieśli Witana z wagonu do dorożki, poza tem nie miała dosłownie ani grosza.
— Pamiętasz? — Witan trącił Helenę i wskazał jej szerokie schody giełdy — tędyśmy szli, żeby popatrzyć, a potem pamiętasz, tego, jakże się to zwierzę szwabskie nazywało?
— Gampp! — podpowiedziała.
— Тak. I ja go się wtedy bałem tego chudziaka, ha, ha... a potem takich, jak on... ha, ha, ha... — zaśmiał się szczerze. — O, tu widzisz? Ciekawym, co z temi łopatami zrobili? teraz jakiś gęsi puch i pierze... chodziłaś tu kiedy?
— Z początku ciągle, co parę dni, potem zabronił mi Margaj, później omijałam...
— Bałaś się?
— Nie, tylko jakoś... nie wychodziłam z domu zupełnie.
W dalszym ciągu objazdu miejsc i ulic niezapomnianych i jakby odświetlonych z pamięci nie mówili prawie do siebie. Witan sposępniał. Pamięć wywłóczyła z przeszłości coraz to inne obrazy i wtłaczała znaczenie ich w sens życia obecnego.
Gdy zajechali przed dom, Helena zostawiła Seweryna w dorożce, sama zaś pobiegła na górę.
— Ooo! a... pani? — powitała ją Marcelowa.
— Czy pani Marcelowa nie mogłaby mi pożyczyć trochę pieniędzy... ja zaraz... za godzinę zwrócę i za pokój, wszystko co się należy zapłacę, tylko teraz... mąż przyjechał i za dorożkę muszę...
— Za pokój to tam nima co płacić, bo pan Grudowski za niego reguluje komorne, a pożyczyć, to wpierw trza mieć! To mi tylko dziwne, że pani z mężem i derużką i z zagranicy i nima piniendzy...
— A pan Grudowski jest?
— A gdzież ma być? Jak se polegiwał, tak se i poleguje, po wiośnie się ledwo odlizał. Było przy niem kramu niemało!... A pani się coś odmieniła — dodała, uważnie oglądając Kosińską od stóp aż do kapelusza. — Przychudła paniusia, ale...
— A klucz od mojego pokoju? — przerwała Helena.
— Przecie powiedziałam, że pan Gradowski trzyma pani pokój to i klucz tyż ma od niego.
— Możeby pani Marcelowa poszła i powiedziała, że ja przyjechałam...
— A pani samy to nóg nie starczy, czy czo?
Przez cały czas podróży Helena myślała o tem, jakby uniknąć spotkania się z Klemensem, tymczasem, jak przez próg musiała przestąpić przez konieczność spotkania i widzenia się z nim.
Poszła tedy, nie mając innego wyjścia i wyboru.
Dziwnością nieuchwytną uderzył ją wraz i mrok korytarza o wachlarzowem rozpięciu, troje drzwi i te środkowe, jakby trwające w ciągiem na nią czekaniu.
Klemens leżał w łóżku. Zmienił się przez te kilka miesięcy bardzo. Choroba ściągnęła zeń wyraźną jeszcze wtedy wolę życia, obdarła go z niej, niby z różowej powłoki, przesyconej krwią i czuciem. Na podłodze obok łóżka leżały stosy porozrzucanych książek, na stoliku nocnym rzędem stały butle i butelki z ogonami recept.
— Pani?!!! — zdziwił się, lecz już po mgnieniu powiek radość wkłóciła się w zdziwienie: rozszerzyła źrenice i zaczerwieniła policzki rumieńcem ceglastym, niepokojącym. — Skąd? — pochylił się, by pocałować rękę Kosińskiej.
— Prosto z dworca i... — zająknęła się — przyjechaliśmy o dziewiątej... on czeka w dorożce...
— Więc i pan Seweryn?
— Tak i właśnie chciałam pana prosić... najpóźniej za godzinę zwrócę, muszę za dorożkę i dla... — chciała powiedzieć, że prócz zapłaty za dorożkę, musi jeszcze mieć pieniądze dla tych, którzy wniosą Seweryna na górę, lecz urwała i zazdrośnie zatarła przed Klemensem kalectwo swego kochanka.
Grudowski podał Helenie otwarty portfel z pieniędzmi. Wyciągnęła zeń parę banknotów i wybiegła na korytarz. Gdy wnoszono Seweryna na górę, Marcelowa, przechylona przez poręcz schodów, czekała na Helenę, w ręce trzymała klucz od jej pokoju.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Z czasem zaledwie tygodnia Seweryn zżył się z nowem otoczeniem i wgrzązł w wygodę, jaką otoczyła go Helena. Wtedy właśnie, gdy życie jego zewnętrzne nie czekało już na żadne zgóry oczekiwane zmiany, tak, jak to miało miejsce w Paryżu, gdzie myśl o dalekiej podróży do kraju wystraszała z niego względny spokój — Witan zaczął wpatrywać się zimnemi oczyma w treść ich wspólnego życia: swojego i Heleny.
Częstokroć w przystępie nagromadzonych myśli złych, gorzkich i wątpiących, zaczął wzierać w niczem niezmąconą, ciągłą pogodę życia Heleny i oczywiście nie mógł jej pojąć, zarówno odnaleźć jej przyczyny. Patrząc poprzez cały swój ból, nędzę swego obecnego życia i kalectwo, które pozbawiło go wszelkiej radności i mocy, na beztroską twarz, rozświetloną zawsze pełnemi blasku oczyma swej kochanki, chwiał się w sobie rozpacznie, zalewany falami zawiści i zazdrości. Ileż razy wyogniało się w nim pragnienie wyrwania z piersi Heleny jakiegoś przewielkiego jęku, któryby odpowiedział jego męce, któryby rozwiał, albo zagłuszył pochłaniającą go zewszechstron pustkę. Raz stanąwszy na rozstajach myśli, nie był w stanie cofnąć się stamtąd, by nie poddawać się nadal wszystkim zwiewom wątpienia. Ono zaczęło wypełniać największą część jego rozmyślań, wczulając we wszystką radość i spokój zabójczy, trujący odór. Konieczność posiadania jakichś niezwykłych dowodów miłości Heleny stała się wreszcie jedyną panującą myślą. Zaczął tedy bluzgać w jaśń jej życia błoto swoich podejrzeń, rzucać na niewzruszoną powierzchnię jej pogody ciężkie kamienie swojej okrutnej niewiary. Helena nie broniła się. Wszystkie owe zjadliwe bryzganie żółci, najbardziej upokarzające słowa, wrzynające się w pamięć jej, obelgi najstraszliwsze były tym oczyszczającym ogniem, przez który szła radośnie, świadoma konieczności ofiary. Coraz bardziej dusza jej nabierała przeczystego, kryształowego głosu, odpowiadając na najbardziej brutalne uderzenia tym samym niezmiernie szczerym i szlachetnym dźwiękiem.
Z wyjątkiem chwil codziennych zajęć i przymusowych wydaleń się na miasto, Helena wszystek czas dnia spędzała przy boku Seweryna. Miała już swoje stałe miejsce na podłodze obok fotelu kochanka, gdzie przesiadywała czasem po kilka godzin w zupełnem milczeniu, zasłuchana w pnący się z dołu gwar miasta i cichy oddech najdroższych piersi. Częstokroć z tego niemego, lecz przecież szczęsnego trwania, budziły ją nagle zrzucane na jej głowę słowa, jak ostre kamienie, przyczyniające ból, a poprzez ból jakowąś rzewną, wewnętrzną radość.
Pewnego wieczoru, kiedy Seweryn zdawał się być spokojniejszy, niż zwykle, i kiedy ciepłe lecz świeże powietrze lata szerokim strumieniem wkrada się do pokoju przez otwarte okno, Helena zapytała go szeptem, jakby wraz i siebie pytając:
— Sewuś, dobrze nam, prawda?
Obecne jej życie, jakby wyzwolone z przyziemnych spętań, poczuło nagle potrzebę nagrody łaskawego uśmiechu z ołtarza u którego stóp ustawicznie składała ofiarę.
— Kochasz? — pytaniem odpowiedział Seweryn.
Usta jej przywarły do suchej, słabej ręki kochanka.
Słowo: kocham, tyle razy powtarzane dawniej, wpieszczane, jako wyznanie i zaklęcie w życie Seweryna z gorącemi pocałunkami, szeptane w rozkosznem trwaniu rozognionych zmysłów, teraz — zdawało się jej — nie mogło być określeniem obecnego jej uczucia, podobnie, jak dźwięk tego słowa nie odpowiadał doskonale harmonijnej pieśni, która rozśpiewała się w duszy Heleny na cześć jego — kochanka duszy — jak mniemała — jej własnemi rękoma zdjętego z krzyża i czekającego w bólu i poniżeniu na powstanie z niemocy w promieniach i cieple oczyszczonego tchnienia jej życia. Więc miasto odpowiedzi zatopiła się w marzenie i milczała, sądząc, iż Seweryn słyszy mowę tej głębokiej ciszy i pocałunków jej.
Witan jednak nie słyszał nic, prócz własnej chęci ujrzenia wreszcie znaku, którego mógłby się chwycić, niby zbawczego sęka, podczas nieuniknionego zsuwania się na ostrze kamieni, albo w przepaść czarną ostatecznej rozpaczy. Gorycz wyżarła się z mózgu i spłynęła na usta jak zatruta, zjadliwa plwocina.
— Zabiłabyś się dla mnie?
— Zabić? Dla ciebie? — nie zrozumiała odrazu pytania kochanka, dopiero, gdy patrząc w jego oczy, zagłębiała się w nie wraz i w siebie, zaczęły ją ogarniać naprzemian: zdziwienie i lęk. Chcąc się wyrwać z głębokiej matni, coraz bardziej zaplątywała się w nią. — Umrzeć? Nie być? nie być dla cierpienia, nie być dla niego? Dlaczego? zarzucała w otwarty mózg ostre haki pytań. Żadne wyrzeczenie, żadna udręka nie straszyły jej, czemuż teraz zmroził ją strach i załamał, kędyś na inną stronę, przerzuconą, kładkę trwania? — posłyszała w sercu głos strachu, walącego w nią obuchem, naglącego nogi i ręce i krzyczącego: uciekaj, uciekaj! lecz zamiast uciekać zwarła się w milczący, sfinksowy kształt, tylko oczy rozświetliła diamentowym blaskiem wielkich łez, raniących wyschłe spojrzenie ócz Seweryna.
Zapatrzyli się w siebie wzajemnie, jakby wzajem siebie pytając: azali śmierć jest największą ofiarą?
Kuśtykając, przy pomocy Heleny, Seweryn przeszedł swą zwykłą drogą wieczorną od fotela przy oknie do łóżka.
Wymajaczyły mu się w sennem widzeniu, do łez Heleny podobne, w pamięci wciąż żywe i jasne, czterolistne kwiateczki bzu a z poza nich czyjeś czyste, przeklęcie czyste oczy pełne litości.
Późno już było. Mrok tego wieczoru był bardziej, niż zazwyczaj, nieprzenikniony, ciężki i gęsty, jakby utrudniający każdy ruch, każde powiek rozwarcie.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Dnia trzeciego od owego wieczoru, kiedy to Seweryn pytaniem swojem wwiódł Helenę w labirynt najgłuchszych zamyśleń i zamroczył jasność spoglądania w przyszłość, najnieoczekiwańszy dla obojga wszedł do ich pokoju Grudowski. Wejście jego było tem bardziej niespodziewane, że tego samego rana Marcelowa oświadczyła Helenie, że:
— Ten panin sąsiad nima już bardzo czasu żyć, całom noc kostucha go namawiała do siebie.
Grudowski, istotnie, taki był blady, jakby o przezroczystej skórze na policzkach, taki wysuszony i niepewny w najmniejszym ruchu, że można było przypuszczać, że dzień i godzina jego spotkania z kostuchą są dokładnie przez nich omówione i ustalone.
Seweryn nie znał go jeszcze, nie widział ani razu i nic о jego istnieniu dotychczas nie wiedział. Właśnie siedział przy oknie w fotelu, gdy Klemens wszedł i zaczął tłumaczyć przyczynę swej wizyty.
— Wybaczcie mi państwo śmiałość moją — zaczął na wstępie — ale czasem przyjdzie chwila wyjątkowa, kiedy człowiekowi ostatecznie znudzi się takie bardzo powolne umieranie w samotności.
Helena podsunęła gościowi krzesło, Seweryn zaś zmierzył go od stóp aż do głowy spojrzeniem nadto widocznie podejrzliwem. Obmacał wzrokiem całą postać, zważył wartość powoli dogorywającego mężczyzny i uspokoił się. Porównał w myślach zamkniętych i samotnych, lecz najsilniej obecnie żyjących, siebie z nim.
Wyobraził sobie najdalsze granice możliwości życiowych własnych i tego, jakby przegranego przez byt do niebytu człowieka — uśmiechnął się.
— Sewuś, to pan Grudowski, mieszka przez ścianę! — objaśniła Helena.
— Umiera za ścianą — poprawił Grudowski.
— Dawno już tak? — zapytał od okna Seweryn i spojrzał na Helenę, następnie dopiero na Klemensa.
— Dokładnie nie wiem, ale już... tak... kilkanaście wiosen. Może się znudzić, przyzna pan.
— Ja też już drugi rok tak, jak pan widzi — niby przedstawiając się przybyłemu wskazał Witan na kształt kaleki swego ciała.
— Ładny sposób poznawania się! — wtrąciła się Helena.
— Powojenny! — bąknął Witan.
— Z mego punktu widzenia i stanowiska, powiedziałbym, zawodowy.
— Jakże ja więc się mam...
— Pani! Spojrzeć, przejść przez pokój i nie zmęczyć się, obrócić się na obcasie i wystarczy — odpowiedział Klemens — wszyscy będziemy dostatecznie poinformowani, wszak już obecnie wszyscy troje wiemy o sobie tyle, że możemy zacząć rozmowę na nasz temat, bez omyłki, nam wszystkim najbliższy i najbardziej nas interesujący, oczywiście ja najmniej...
— Dlaczego pan najmniej? — przerwała Helena.
— Dlatego, że moja przeszłość jest najzupełniej pozbawiona wszelkiej możliwie interesującej treści, podczas, gdy np. pan, mąż pani.
— Daj pan spokój, ja... co? — machnął ręką Witan i znowu wskazał, tym razem jeszcze wyraźniej, prawie cynicznie swoje kalectwo.
— Niech pan się nie gniewa i nie obraża na takie kościste wspomnienie człowieka, jak ja, ale to wszystko, co pan wytyka... ho, ho już się zmęczyłem!
Helena zauważyła, jak oczy Grudowskiego to gasną, to zapalają się, a piersi pracują nadmiernie, by utrzymać jeszcze przez krótki choćby czas jaki taki w nich ład.
— Niechże się pan zatem nie męczy, posiedzi tutaj, odpocznie, prawda, Sewuś? — żal szczery podpowiedział jej te słowa współczucia.
— No, tak! — mruknął Seweryn niechętnie i opryskliwie.
— Ależ to nic, przejdzie i znów wróci, już się do tego przyzwyczaiłem, a posiedzę z rozkoszą. Otóż, gdy patrzę na pana, widzę w tem wszystkiem, co teraz może bardziej boli i rani pańską świadomość, niżli dawniej bolało i zraniło ciało... widzę pewne odnośniki do wielkiej treści wydarzeń, na które złożyły się inne poza panem powstałe w przyczynie wydarzenia. Pan jest dla każdego przeciętnego człowieka sensacją, dla mnie zaś, najdoskonalszego typu półczłowieka, ucieleśnionym obrazem mojej wyobraźni, jednocześnie dopełnieniem tego wszystkiego, co zostało dla mojego życia tylko zapowiedziane, lecz z racji takich oto przyczyn — wskazał na policzki swoje blade i zapadnięte — niewypowiedziane. Słyszałem o panu wiele z opowiadań Marcelowej i przyznaję się, że nietylko opanowała mną chęć zobaczenia pana, ale i zaofiarowania mu siebie, t. j. tego — poprawił się, widząc zdziwienie na twarzy Witana — coby mogło mieć jakąś wartość dla...
— Dziękuję. Pan, zdaje mi się, nie spojrzał na mnie dosyć uważnie. Jakie potrzeby, jakie wymagania mieć mogę? Życie moje zupełnie mieści się w tym pokoju, dokąd mnie zapędziło i spędziło całego... całego! — uśmiechnął się z gorzką ironją.
W pokoju zapadło na dłuższą chwilę ciężkie milczenie. Słychać było skrzypienie poręczy fotela i rzężenie w piersi Klemensa. Helena zdawała się czuwać w jakimś, pozornie niczem nie dającym się wytłumaczyć zalęknieniu. Co chwilę przerzucała wzrok z twarzy kochanka na twarz gościa. Obaj byli w owej chwili jednakowo zasępieni i jednakowo, jako ludzie żyjący, osobliwi i niesamowici. Obaj, zdawało się, zapomnieli o jej obecności, każdy pochłonięty stanem własnym, obecnym, narzucającym się ustawicznie wszystkim myślom osmuconym i bezradnym.
— Może panowie herbaty? — rzuciła Helena między nich pytanie, niby znak życia najpowszedniejszego.
Zgodzili się. Rozmowa znowu nawiązała się, tym razem jeszcze mniej swobodna, chociaż obracała się dokoła spraw znaczenia bardziej ogólnego. Klemens co chwila rzucał ukradkowe spojrzenia w stronę Heleny. Chciał zwiedzieć się, czy Helena mówiła swemu kochankowi o nim, czy przyznała mu się, że była w Miedzborzu, następnie w Zakopanem. Bał się, by jej nie zdradzić jakiemś słowem, tem bardziej, że widział wzrok Seweryna, wciąż śledzący każdy jego ruch i spojrzenie, wzrok, podejrzliwie wpatrujący się w przestrzeń między nim a Heleną. W pewnej chwili, gdy Seweryn wręcz zapytał go, czy dawno mieszka w obecnym pokoju — zmieszał się bardzo i zamiast odpowiedzi zaczął kasłać. Seweryn spokojnie przeczekał atak kaszlu Grudowskiego i powtórzył pytanie.
— O, tak, już kilka lat! — odpowiedział Klemens z pozorną swobodą.
— To ty tak dawno znasz naszego sąsiada? — zwrócił się Witan do Heleny i szerokie jego szczęki zgrzytnęły.
— Tak! — odpowiedziała cicho Helena.
Rozmowa zerwała się znowu. Grudowski wkrótce pożegnał się i wyszedł. Zostali sami. Helena zaczęła sprzątać filiżanki po herbacie. Seweryn patrzył przez okno na rudawe od słońca dachy domów i przeraźliwie milczał.
Po wyjściu Klemensa Seweryn uchwycił wzrokiem Helenę i trzymał ją w każdem jej poruszeniu, w każdym kroku i stąpnięciu po pokoju. Czuła, iż tem swojem, ponad wszelki wyraz mownem, milczeniem wypytuje ją o wszystką treść czasu rozłąki, że sam narzuca jej szczegół po szczególe i wedle nich mierzy jej przeszłość, że sądzi ją całą na mocy domysłów. Nie chciała nic zataić, lecz jednocześnie przez jakiś, narazie, wzgląd nieuświadomiony wyznać wszystkiego. Czekała. Czekała na chwilę łaskawszą, kiedy jego uścisk ból przyczyniający się rozluźni. Pozorowała przed nim pracę, jako konieczność sprzątania, ustawiania i przestawiania sprzętów powolnych w zalęknieniu każdemu dotknięciu jej rąk. Krzątając się po pokoju i przerzucając wzrok z przedmiotu na przedmiot, patrzyła mu całą istotą swoją w oczy. Widziała w nich groźny nakaz wytrwania w spokoju męki podejrzeń, zeskalenie pytania i rezygnację najstraszniejszą, rozpaczną.
— No, i co jedyny? — podeszła wreszcie i klęknęła przy nim.
Nie odpowiedział słowem, wgryzł zato w nią oczy czarne, suche, o zmatowiałych błyskach i pożółkłych białkach. Widziała go nawskroś i zrozumiała. Zaprzęgła się tedy całą duszą w jego ból. Dojrzała, że postrzegł ją w sobie i że mróz jego patrzenia przełajał nagle w wyrzut miękki, rzewny i gorący, jak fala wrząca, bijąca z pod ziemi, w nogi wspierające istnienie. Dojrzała siebie w nim, odgadła, że dotyka zamartwieniem się oddawnem jej włosów bujnych, ciężkich i żywych; że stara się podźwignąć jedynem wychudłem ramieniem jej kształt gładki, ciepły, obfity, że mówi jej o swoim wysiłku próżnym smutkiem bez dna, smutkiem z bezrozumnego gniewu poczętym, i w takiż gniew lada chwila mającym się przeinaczyć.
— Poczekaj, Sewuś! — szepnęła, nic ciszy nie rażąc i wstała z kolan z jakowymś utajonym zamiarem. Przeszła przez pokój, wyciągnęła szufladę ze stołu, wyjęła z niej jakiś przedmiot, ukryła go w dłoniach i wróciła do niego. Witan wciąż patrzał na nią tym samym miękkim wzrokiem. Zaczęła mówić cicho, a śpiewnie, jak dziecko:
— Oderwały ci ludzie obcy, narzędzia niewidziane rękę, odszarpały potwory nieznane nogę. Rękę najmocniejszą na świecie, nogę, pod którą ziemia się gięła. Poznaczyły ciało święte: żelazo, stal i ołów. Odebrały z przestrachu przed tobą moc twoją. Zostawiły ci tylko bladość i myśl i kochankę najwierniejszą. Czemże odpowiem ci, jedyny. Nie urodą, która grzeszy. Nie ciałem zdrowem, gładkiem, które i mnie i tobie urąga. Popatrz na włosy moje! — rozwiązała bujny węzeł aż się po całych plecach rozpłynął jak lawa po stoczu wulkanu — od czoła idą aż do nóg, patrz! — ujęła ciemny promień środkowy, za szeroki dla dłoni, przerzuciła go na twarz, końcami jego policzków i oczu dotknęła.
Wstrząsnął się od dreszczu. Przy samej czaszce nożyczkami ciąć jęła, głośno, zgrzytliwie. Dziesiątkami, setkami odchodziły od głowy niepowrotnie. Chwiały się i spadały na kolana Seweryna. Patrzał na nie i na nią, jak była cała skupiona w osobliwej pracy swojej i słowa wszystkie przepadały mu w krtani, niby zamiar dobry w stawisku żądz i mule nałogów. Wycięty nierówno czworokąt włosów tuż nad czołem Heleny zmienił docna wejrzenie jej twarzy.
— Za bladość twoją, obetnę wszystkie — mówiła, szarpiąc w dalszym ciągu zimnemi ostrzami nożyczek czarny jedwab włosów. — Wola twojej, Sewuś, obszarpanej ręki mówi mi ciągle: wyjmij sobie oko z głowy. Ramię twoje miało moc i oko moje miało moc — wyłupię je dla ciebie, za ciebie, ty mój żołnierzu nieznany, bohaterze, o którym wie tylko wróg, pożółkły już na pewno papier urzędowy, numerowany i ja — kochanka twoja, o której prawdy nikt nie wie prócz ciebie. Stanę się bezsilna dla nich, a mocna dla ciebie, jakoś ty wszystkomocny dla mnie, a dla nich bezsilny, zbyteczny, patrz! — przywarła wyostrzony koniec nożyczek do skroni, wbiła go w ciało, aż do kości czaszki, chciała wdół szarpnąć wpoprzek rozwartego oka, powstrzymał jej rękę. — Czemu, Sewuś? — spytała, nie rozumiejąc, dlaczego jej przeszkodził — tak mi jasno teraz. Rozumiem pytanie twoje, wtedy wieczorem, pamiętasz... Czybym się zabiła dla ciebie? Dla ciebie żywego, nigdy! Gdybyś umierał, konałabym z tobą, gdybyś skonał, umarłabym w twojej śmierci.
Coś, jakby wstyd nagły, dotąd nieznany zamknął mu oczy. Zaczęła tedy całować mu ręce i łkać w sobie, miotać się, aż się zaniosła w płacz głośny, zaciągły, jak wicher ponocny. Wąskim i długim ściekiem zsączyła się po policzkach krwawa purpura, nad czołem sterczały krótkie kosmyki wystrzępionych włosów.
Późno potem zapadli oboje w ciszę miękką, jak puch śniegowy, najbielszy, jasne porozumienie się niebios z ziemią w czas zimy okrutny.
Cierpieli.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Od dnia tego nad życiem ich roztoczył się firmament niezachmurzony, błękitny. Każdego nadwieczoru przychodził do nich Klemens, stopniowo coraz bardziej i coraz bardziej świadomie tracący swoje osobiste życie, które już z siebie dla siebie nie potrafiło nic wykrzesać, krom ciekawości. Pobudzona, ożywiała jego omartwienie i podpowiadała szereg pytań, zadawanych Witanowi. Seweryn chętnie odpowiadał na wszystkie, coraz to z odpowiedzi odkładając na dno własnej pamięci te lub inne określenia, wypadki przypomniane i ich znaczenia, tak, że zczasem w jego umyśle narosła istna systematycznie ułożona księga dziejów jego życia. Grudowski mimowoli pomagał mu w tem, oświetlając wydarzenia porównaniami, wypytując o każdy szczegół, nigdy przedtem przez Witana niepostrzegany. Klemensa polubił, a może raczej on przyzwyczaił go do siebie bardzo. Helena była z nimi zawsze. Zasłuchana w opowiadania kochanka, śniła swój sen dawno, w pierwszej chwili powitania Seweryna w szpitalu w Biarritz rozpoczęty. Po wyjściu Klemensa rozbierała kochanka, obmywała całe jego ciało ciepłą wodą i układała do łóżka, by przywarować czujnie obok niego na wąskiej kozetce. Często bardzo, gdy późno w noc nie mogła zasnąć, gdy słyszała obok siebie oddech kochanka, a z poza siebie suchy kaszel Klemensa, nawiedzało ją jedno i to samo złudzenie, że oto dąży ciągle do jakiejś niewyobrażonej w treści chwili. Nie ośmielała się przecież zapytać siebie nigdy o miejsce owej chwili we wszechczasie, co zaś do jej treści, to widziała ją jako doskonały obraz: Seweryna nagiego w kształcie zupełnym nie kalekim i w ruchu doskonałego podkreślenia i uwidocznienia wszystkich mięśni. Owo złudzenie, aczkolwiek zazwyczaj zupełnie przepadało w śnie późniejszym, nadrannym, zachowywało jednakże w ciągu dnia jakiś osobliwy pośpiech w pracy, mowie i myśleniu, potrzebę przynaglania życia bezwiednie podpowiadała Sewerynowi, który, przeciwnie, każdą swoją czynność z umysłu przewlekał i rozdrabniał, aby odwlec czas codziennych świtów i zmierzchów. W miarę przyzwyczajania się Seweryna do Klemensa, ona coraz bardziej nieufnie odnosiła się do Grudowskiego. Zdawało się jej, że to on obciąża jej kochanka do ziemi, czyniąc go bardziej kalekim. Tem niemniej stanowili we troje figurę geometryczną, doskonale skomponowaną, zamkniętą w bycie swoim. Zamierający powoli suchotnik, Klemens Grudowski, stanowił ową właśnie ścianę, zamykającą wylot dwojga znaczeń otwartych w prostokąt.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Lipiec był tego roku wyjątkowo upalny. Z kamiennych płyt chodników, ze ścian domów zionął w ludzi skwarny, osłabiający oddech. Wyrudziałe dachy kamienic, zdawały się kurczyć od żaru słonecznego. Drzewa miejskie niestrachliwe, do wszystkiego nawykłe, stały w biernem półomdleniu, czekając cierpliwie nocy. Wszystko było pokryte grubą warstwą kurzu, miejscami zeskorupiałego.
Do pokoju Grudowskiego wkłębiały się przez otwarte okno, coraz to nowe żarne powiewy, staczały się ze ścian na sprzęty i pełzały po nich leniwie i ciężko. Klemens dusił się w tej gęstej spiekocie, rozwieszając co pewien czas na poręczach łóżka mokre ręczniki. Z otwartemi ustami leżał nawznak docna wyczerpany, bez sił, bez zamiarów, chęci nijakich i krzty woli. Czekał. Czekał na coś, co się w jego przekonaniu najniezawodniej stać miało i to w godzinach, może dniach najbliższych. Dopuszczał w bladych, wysuszonych myślach, że to coś, to może śmierć. Od przypuszczenia tego jednak opędzał się skwapliwie, rozumując, że jeżeli śmierć, to dla niego, osobiście dla niego, nic się nie stanie, nic nie zajdzie.
— Moja śmierć dla mnie, to żadne wydarzenie, żaden wypadek! — powtarzał sobie szeptem wniosek swych przemyśleń. — Śmierć moja dla mnie jest niczem innem, tylko mocno spóźnionym telegramem — dochodzi mnie wtedy, kiedy mi się absolutnie nie chce, ani nawet mogę tekstu jego odczytać. To nie dla mnie! Stanowczo musi się stać coś zgoła innego.
Mimo rozumowania, jak mu się wydawało, pod każdym względem doskonałego, czuł lęk, zatrwożenie najzupełniej fizyczne, panujące nad resztkami woli. Z pod władzy tego lęku uciekał do pokoju Witana i Heleny. Za każdym razem, gdy przekraczał próg ich mieszkania, miał ważenie, że w milczeniu dwojga kochanków kryje się radość powitania człowieka niecierpliwie przez nich oczekiwanego. Rozumiał, że w chwili, gdy staje naprzeciw Seweryna i Heleny, schodzą się nagle trzy oddzielne człony, że następnie te trzy człony zespalają się w jedność niepodzielnego istnienia. Rozumiał również, że każdy z tych trzech oddzielnych członów bytuje jedynie dzięki świadomości uczuciowej o zależności własnej, jak również o warunkowaniu przez istnienie swoje, istnienia dwóch pozostałych części. Wierzył, że owe trzy byty ściągnął w jedno miejsce skutek wielu przyczyn — przyczyn niejako sprzymierzonych w działaniach. Rozpatrywał wielokrotnie, zawsze zaczynając od siebie, sens życiowy każdego z trzech poszczególnych spojeń.
Od kilku lat, co wieczora i co ranka stwierdzał prawdę własnego serca, w którem żyła tragiczna miłość dla Heleny. Od kilku lat, co wieczora i co ranka mózg jego stwierdzał okrutną prawdę samotności, wszystkich jego pragnień, marzeń i beznadzieję nadziei serca. Ogarniał wszystkość swego życia potarganego od wewnątrz, pozbawionego wszelkiego znaczenia i nie mogącego wyhodować żadnego zamiaru, któryby się ciałem stał. Obecnie odczuwał z przedziwną jasnością słabość swoich rąk, które ciągle wyciągały się jeszcze, by dźwignąć ciężar, do niczyich już rąk ani wagą, ani kształtem niedopasowany: Helenę.
Helenę, kobietę, którą bezmyślna — wykoślawiająca ją od najwcześniejszych lat dziewczęcych — rozpusta, następnie prostytucja jawna, cyniczna, następnie miłość do zbrodniarza, wreszcie zawód napiętnowanego miłością ciała wywlokły w chorobę świętości. Helenę — całość i moc pozorną życia, naprawdę zaś więcej, niż oni: on i Seweryn — kaleką.
Coby poczęła bez nich? Jakżeby żyła bez nich. Jakżeby oni żyli bez niej? Zarazili się sobą wzajem. Sprzągł ich jeden skutek wielu przyczyn, skuł, związał konwulsyjnem przedśmiertnem zsupłaniem skurczów. Szperają w sobie wzajem, próżno wypatrując dla siebie przyszłości. Wymieniają w myślach swoje stany rzeczywiste. Zgniłe, stoczone robactwem płuca, na ewentualnie zdrowe. Do obłamanych sęków po niegdyś ręce i nodze, przymierzają okrągłe zdrowe kończyny kochanki. Nagle rozwartą próżnią duszy wchłaniają, niby powietrze do życia niezbędne, cierpienie i bóle najsroższe.
Płuca Klemensa na płuca Seweryna. Sęki Seweryna na konary Heleny. Otchłań beznadziejnej pustki Heleny, na górę kamieni i chwastów mąk własnych, rzeczywistych i ciągle obecnych.
Sens owego rozpatrywania treści trojga istnień zsączał się z mózgu Klemensa na schorzałe ciało, niby kropla cudownej narkozy, utrzymująca zachwiane siły w jednakowym stopniu możności życiowych. Wystarczyło jednakże, aby rzeczywistość najniklejszem drgnieniem nieoczekiwanem zaprzeczyła mu i aby owe siły opuściły go nagle i zupełnie.
Pewnego popołudnia, gdy jak dni poprzednich Klemens zwlókł się z łóżka, by resztę dnia spędzić z Sewerynem i Heleną, zastał drzwi do ich pokoju zamknięte. Na stukanie odpowiedziała mu Helena:
— Panie Klemensie, przepraszamy bardzo, ale dziś... niech się pan nie gniewa, bardzo ważna rzecz...
Klemens wrócił do siebie, lecz już bez sił nijakich. Runął na łóżko, raz wraz wgniatając w poduszki z gorączkowym oddechem pytanie za pytaniem:
— Czyżby? Czyżby tą ważną rzeczą było nawiązanie porozumienia się kochanków? Czyżby nadeszła chwila dla niego najcięższa? Czy tam obok, poprzez ścianę w tej chwili święta oddaje się trupowi? — zaczął nadsłuchiwać. Szczelinę w drzwiach oślepiła dawno z tamtej strony ustawiona szafa.
Nie mógł nic wypatrzyć. Do uszu dolatywały ściszone szepty. Wyobraźnia Klemensa, niby kumoszka jadowita i podstępna, zaczęła poddawać najpierw domysły, potem całe obrazy wyraźne i okrutne.
W męce najstraszniejszej samotności przeżył resztkę dnia i noc prawie całą w gorączce. Dusiły go: żar własnego ciała, parne powietrze nocy lipcowej i zwidzenia ciężkie, zwidzenia dwojga nagich ciał o trzech rękach i trzech nogach, ciał walących się na jego piersi, gardło i oczy. Nad ranem zasnął. Obudziło go stukanie do drzwi, jednocześnie oderwał głowę od poduszki kaszel suchy i drapieżny. Wychlusnęła z gardła krew lepka, gorąca. Do pokoju weszli Seweryn i Helena.
— Niech pan popatrzy, panie Klemensie, przecież jakby nigdy nic! — zawołała radośnie, wskazując Seweryna, stojącego prawie o własnych siłach obok łóżka i również radującego się wstydliwie i niepewnie — właśnie wczoraj rano przysłali z Paryża protezy dla Sewa, cały dzień pracowaliśmy, aby tę jedną choć dopasować i dlatego...
— Ja państwa bardzo przepraszam, ale niedawno... przed kwadransem znowu krew..., teraz mam dreszcze i...
— Co, krwotok? — zapytała przestraszona Helena, przypominając sobie, że jakowemś dziwnem losu zrządzeniem krwotoki Klemensa poprzedzały zazwyczaj ciężkie chwile jej życia. Pamiętała ich kilka. Zalękla się bardzo, widząc duże ciemne plamy na ręczniku i powłoczce poduszki.
— To nic! — jakby usprawiedliwiając się zaczął Klemens — rano to nic groźnego. Niech pani zostawi, to przecież Marcelowa to wszystko...
— Nie, nie, niech ona! — wtrącił się Seweryn przejęty naraz współczuciem i litością dla Grudowskiego, zipiącego z trudem, zmiętego, bladego jak sufit, z zupełnie przymarłemi oczyma.
Helena zabrała się do uprzątnięcia panującego na łóżku Grudowskiego i dokoła niego charakterystycznego nieładu. Wrzuciła do kubła dwie tekturowe, stojące na szafce nocnej spluwaczki ciężkie i już nazewnątrz wilgotne. Zwinęła zakrwawiony ręcznik, zdjęła podpinkę z kołdry i poplamioną powłoczkę z poduszki, przesłała zręcznie pościel, umiejętnie obleczoną w czystą bieliznę, obmyła twarz i ręce Klemensa.
— No a teraz lekarstwo, gdzie jest? — spytała chorego, nisko pochylając się nad nim.
— Niema! — odszepnął Klemens — zabrakło!
— To idź do apteki! — rzucił Seweryn Helenie.
— Nie, nie! tam stoi na oknie syrop, jeśli łaska, to może pani... — poprosił chory. — Dziękuję! wezmę jeszcze jakiś taki kodeinowo-kamforowy proszek i wystarczy.
Gdy po zużyciu lekarstw Grudowski leżał całkiem wyczerpany i śmiertelnie w sobie zacichły, Helena zaś, w dalszym ciągu pracowała nad sprzątaniem, Witan wpatrzył się w niego swemi nagle rozgrzanemi i zwilgotniałemi oczyma. Przesuwał wzrok z wychudłej ręki, po łokieć obnażonej, na bladą twarz, zapadnięte policzki, wargi suche, sine czoło i włosy. Spojrzeniami, niby roztkliwionemi palcami, pieścił zamilkłą w cierpieniu i niemocy twarz i rękę, kształt, o wieczny, nie męczący bezruch i spokój żebrzący.
Z trudem wstrzymywał łzy, przeciskające się przez krtań i piekące pod powiekami. Pasował się z rozrzewnieniem, podszeptującem mu uparcie jedyny miłosierny czyn. Sam czuł się w tej chwili, jak mocarz zuchwały, niepokonany. Kawałek uda po obciętej nodze wpierał w protezę z poczuciem pewności i dawnej odzyskanej na nowo siły. Piersi rozsadzała władność. W mocno zwartych szczękach skupiła się wola. W miarę wzrastającego rozrzewnienia i litości dla Klemensa tężała w nim świadomość własnej siły. Te dwa sprzeczne uczucia podmawiały go do buntu. Przeciw komu — nie wiedział. Gdy jednak Klemens w pewnej chwili otworzył szeroko usta, by załapać więcej powietrza, Witan zacisnął pięść dookoła nagle porwanej ze stołu popielniczki z taką siłą, że metal zgiął się, poczem pękł na dwoje w zwartej dłoni.
Wróciło poczucie dawnej siły, żadnych przeszkód nie znoszące. Wola niecierpliwa i nieokiełznana. Wola człowieka, któremu niegdyś jako światło w mrokach życia ukazała się potrzeba niszczenia, którego później ćwiczono i przygotowywano do umiejętnego i systematycznego niszczenia wszystkiego, co na drodze wyrastało zaporą, niby kolczastym, gęstym żywopłotem.
Posłyszały nabrzmiałe, twarde mięśnie ramienia żale dogasającego ciała Klemensa. Wszystek sprzęt w pokoju, twarde ramy okienne, klamki żelazne w drzwiach, milczące ściany wzywały Witana do walki pogardliwem przyglądaniem się to Klemensowi, to jemu naprzemian. Wiedeńskie rozkraczone krzesło urągało chwili, pod boki rachitycznemi pałąkami rąk się ująwszy. Seweryn porwał je za poręcz i trzasnął o podłogę z taką siłą, że się rozsypało z nagłego przestrachu.
— Sewuś! — zawołała Helena, wymiatająca na kolanach kurz z pod łóżka suchotnika, zdziwiona i zalękniona.
— Cholera! — syknął Witan, poczem podszedł do Grudowskiego, opierając się ręką o metalową gałkę nad wezgłowiem. — Panie! niech pan popatrzy... Co jest?
Klemens wpółodemknął powieki i spojrzał cierpiętliwie i łagodnie na Seweryna.
— Męczy! — szepnął — życie męczy i niszczy życie — poskarżył się i wytchnął z trudem gorące skażone powietrze z piersi grających, jak podźwięk struny trąconej. Witana zalewała litość ukropem, buchała parą w oczy, szarpała rytm serdeczny. Czuł, że za chwilę nie ścierpi własnego życia i nie wytrzyma widoku chorego Klemensa. Nieświadomie czekał na chwilę, która go ostatecznie sprowokuje do owego czynu miłosierdzia, wciąż narzucającego się mu w formie niezupełnej, ciszą omglonej.
Helena złemi przeczuciami obskoczona powtarzała jeden i ten sam ruch małą szczotką do zamiatania, raz zapewne kilkudziesiąty i najzupełniej zbyteczny, dookoła cierpliwej nogi żelaznego łóżka.
Seweryn czekał, nic nie ustępując od upartego postanowienia doczekania się chwili, kiedy jej wola nakaże mu ów czyn miłosierny. W ciszy nasłonecznionej i skwarnej słychać było tylko szelest szczecia szczotki, machinalnie przesuwanej ręką Heleny po podłodze, rzężenie w piersiach chorego i pogwar uliczny, jakby omijający oną cichość pokoju suchotnika.
Po kilku minutach długich, jak czas czekania ludzkiego na szczęście, Grudowski poruszył się nerwowo, następnie ściągnął się cały, skurczył i zamarł w tem skurczeniu, niby pasując się ze strachem. Witan zwarł się w sobie również. Czatował.
Helena podniosła głowę. Wszyscy troje trwali w jakowemś osobliwem natężeniu nerwów. Witanowi zdawało się, że dokoła bezbronnego Klemensa czyha nań we wszystkiem utajony, niewidzialny wróg, że jeżeli dotychczas nie rzucił się na swą ofiarę to jedynie z powodu strachu przed siłą jego zaciśniętej ręki, gotowej na wszystko w obronie życia człowieka.
Po ciele Heleny przebiegło mrowie i pot gorący wysączył się na skronie. Bała się instynktem jakimś ostrzegana i instynktem tym modląca się do Klemensa, by nie zakasłał. Widziała, jak ciało suchotnika ledwo dostrzegalnie to kurczy się, to się rozpręża i że gotuje się do wysiłku ponad miarę wszystkich swoich sił. Zobaczyła, przerzuciwszy wzrok na Witana, ten sam w jego oczach dziwny, migotliwy błysk, który gdzieś kiedyś, w dawno już minionej przeszłości, widziała. Zatrwożyła się przeraźliwie. Podsunęła, a raczej podczołgała się do kochanka i chwyciła jego dłoń w swoje ręce. Witan, nie spuszczając wzroku z chorego gwałtownym ruchem wyrwał rękę. W tejże chwili kaszel podrzucił ciało Klemensa i zatrząsł niem. Seweryn odchylił się wtył. Wpatrzył się jeszcze przenikliwiej w twarz suchotnika. Spłynął cały w łzach w owo patrzenie, zachwiał się na nodze i protezie opartej o łóżko, zgrzytnął zawiasami szczęk i runął na Grudowskiego.
— Sew! Sew, na miłość boską! — krzyknęła Helena i zerwała się, by ściągnąć kochanka z piersi suchotnika targanej kaszlem.
Seweryn nie słyszał. Skręcił się na bok tak, że twarz miał naprzeciwko i blisko twarzy Klemensa. Wparł się patrzeniem w szeroko rozwarte oczy Grudowskiego, wytrzymał pewną chwilę, jęknął przeboleśnie i obłapił szeroką dłonią i rozczapierzonemi palcami gardło kaszlącego.
Grudowski zakrztusił się, wywalone z orbit oczy wraził w sam mózg Witana, wraz ostatnim wysiłkiem słabnących rąk uczepił się jego ręki, by ją odciągnąć. Dotknięcie wychudłych, bezsilnych palców suchotnika odrzuciło Witana wstecz, tak, że zwalił się z łóżka na podłogę z jękiem i jakimś straszliwym skowytem ranionego zwierza.
Helena nie mogła ruszyć się z miejsca. Oczy miała zamknięte tak szczelnie, że słońce, wdzierające się do wnętrza pokoju i badające wszystką obecność chwili, nie mogło się zwiedzieć, czy oczy jej żyją jeszcze i czy żyć pragną.
Po długiej, długiej chwili odezwał się cichy, urywany głos Klemensa.
— Ja rozumiem pana... nam się tak wydaje... ja rozumiem... straszniejsza jest nasza bezsilność wobec śmierci, niżeli... Chciałbym, żeby doktór przyszedł...

Z trojga obecnych w owej chwili jedynie przytomny był Klemens Grudowski.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Żyznowski.