Z powodu poświęcenia pomnika dla Henryka Krajewskiego

<<< Dane tekstu >>>
Autor Adolf Suligowski
Tytuł Z powodu poświęcenia pomnika dla Henryka Krajewskiego
Pochodzenie Z ciężkich lat (Mowy)
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1905
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Z powodu poświęcenia pomnika dla Henryka Krajewskiego.
Dnia 23 marca 1901 r.

W upłynioną sobotę (17 marca 1901 r.) w kościele Św. Piotra i Pawła poświęcony został pomnik ku uczczeniu zgasłego przed 3-1/2 laty ś. p. Henryka Krajewskiego.
Zasłudze obywatelskiej, niezłomnej woli, czystości uczuć, wielkiej wiedzy i pracy, — jak głoszą wyryte na pomniku wyrazy, — złożyli hołd koledzy, a zarazem współobywatele kraju.
Było to w roku 1848. Ruchy polityczne zaczęły nurtować w Europie, dreszcze niepokoju i trwogi wstrząsały umysłami, niezadowolenie rosło, domagano się zewsząd większych swobód, zbliżała się chwila rewolucyi, która w owej epoce ogarnęła prawie całą zachodnią Europę. Nie zasypiała też sprawy polska emigracya zagranicą. Usiłowano podnieść kwestyę polską i wtłoczyć ją w ramy zadań wiszącej w powietrzu ogólnej rewolucyi. Emisaryusze napływali do kraju. Nastąpiły porywy Potockiego, księdza Ściegiennego i innych, (tego ostatniego z odcieniem socyalistycznym).
Młoda i wrażliwa dusza Henryka Krajewskiego nie umiała oprzeć się pokusie. Dał się porwać prądowi w nadziei usłużenia ojczyźnie i wdał się w robotę, za którą ciężkim wypadło mu zapłacić rachunkiem. — Rozwinięta ze strony rządu czujność policyjna pod kierunkiem smutnej pamięci Jołszyna, na świeżo kreowanym urzędzie warszawskiego oberpolicmajstra, dostrzegła to, co się przed nią ukryć pragnęło, — Krajewski został zaaresztowany i do politycznego więzienia wtrącony. Rozpoczął się wielki proces polityczny, oparty na procedurze kancelaryjno-administracyjnej, przy zastosowaniu ostrych środków inkwizycyjnych, które w owym czasie nie wyszły były jeszcze całkiem z użycia, a które w sprawach politycznych z większą, niż w zwykłych kryminalnych, bezwzględnością były stosowane. Proces nosił nazwę sprawy Henryka Krajewskiego i towarzyszy. W czasach, kiedy publiczne piętnowania i rózgi figurowały w rzędzie kar, ustanowionych przez prawo ogólne, a procedura nie zabraniała uciekania się do środków, znaglających do zeznań, łatwo zrozumieć, w jaki sposób obchodzono się z więźniami, których uważano za niebezpieczniejszych od innych. — Do rzeczy zwykłych należały wtedy głodzenie, udręczenia za pomocą pragnienia etc. Legendy o cytadeli datują od owej epoki, a postacie zbirów w rodzaju Jołszyna i Łuczkowskiego skutecznie się do tych legend przyczyniły.
W przemówieniu nad trumną Krajewskiego przed 3½ laty, wspominając o ciężkiej jego doli, użyłem wyrażenia, że los smagał go rózgami, i zdaje się, niestety! że w tym figurycznym zwrocie mieściło się zaledwie słabe odbicie tych cierpień, przez jakie młody więzień przechodzić musiał.
Pobyt w więzieniu trwał całe trzy lata! Jak ciężkiem musiało być położenie więźnia, wystarczy przytoczyć, że przez dwa lata trzymany był w lochu, do którego promień światła nie dochodził. W ciągu tego czasu dwa razy usiłował odebrać sobie życie. Pilnie strzeżony, ogołocony ze wszelkich środków do pozbawienia się życia, wynalazł na to inny sposób. Razu pewnego, kiedy go przyprowadzono do indagacyi, pomimo otaczającej go straży, wskoczył na otwarte okno i rzucił się z drugiego piętra na bruk, aby się zabić. Stało się inaczej, złamał nogę, odchorował, noga się zrosła i życie pozostało.
W rok potem dokonał drugi raz podobnego zamachu, wdrapał się w celi na piec, rzucił się głową na dół i znowu bezskutecznie, złamał tylko szczękę, a głęboka bruzda, która później pod bujną ukrywała się brodą, stanowiła dowód tego nowego kroku rozpaczy. Sądzonem było, aby więzień wychylił aż do końca swój kielich goryczy. W roku 1851 otrzymał skazanie do ciężkich robót na Syberyi i odbył przy ówczesnej komunikacyi i przy ówczesnej dyscyplinie etapami, pieszo, podróż od Warszawy do głębin kopalni syberyjskich. Etapów po drodze było 270, tę pielgrzymkę krzyżową zmarły uważał za najcięższe udręczenie, jakie go w życiu spotkało.
Po uwolnieniu od kary mieszkał czas jakiś w Kiachcie, skąd powrócił do kraju przed rokiem 1860 na zasadzie manifestu Aleksandra II.
Przyjaciele zajęli się nim, wyrobili mu zawczasu miejsce radcy prawnego w ordynacyi Zamoyskich i przygotowali nawet mieszkanie. Opowiadają, że nazajutrz po powrocie do Warszawy znalazł się już w swojem mieszkaniu i objął obowiązki nowego urzędu. Wkrótce potem wstąpił w szranki adwokatury, otrzymawszy nominacyę na adwokata przy sądzie apelacyjnym.
W kraju zbliżały się nowe wypadki. Krajewski obok zajęć zawodowych przyjął udział w życiu publicznem. Otoczony aureolą męczeństwa, powołany został w roku 1861 do tak zwanej delegacyi warszawskiej, która, jak wiadomo, sprawowała przez czas jakiś rządy moralne w kraju. Ze śmiercią Krajewskiego zeszedł, jak się zdaje, ostatni z jej członków do grobu. Wnet potem, gdy z mocy wyjednanego przez Wielopolskiego ukazu powstały rady municypalne, wybrano go na członka rady municypalnej w Warszawie.
Ruchliwość i czynność na tych stanowiskach i zbliżenie do Zamoyskiego ściągnęły na niego podejrzenie, w r. 1862 skazany został na zesłanie do Archangielska. Na szczęście przyjaciele jego w Petersburgu, a w ich liczbie Włodzimierz Spasowicz, rozwinęli starania, w następstwie których przywiezionemu już do Petersburga zesłańcowi pozwolono powrócić do kraju.
Na tem jednak nie skończyły się jego zawody. Już po upadku powstania skazany został ponownie na zesłanie w głąb Rosyi, gdzie też przez trzy lata na nowem wygnaniu pozostawał.
Po tej trzeciej karze powrócił do adwokatury i już do śmierci, pracując w cichości, w jej rzędach pozostawał.
I patrzeć musiał, jak gmach autonomii krajowej zaczął się rysować, jak go stopniowo rozbierano, niszczono i całkiem zniweczono.
Jeżeli dla młodszych, co weszli w życie już w zmienionych warunkach, to wydziedziczenie i dalsze wydziedziczanie trudne było do zniesienia, to czegóż doznawać musiał człowiek, który żył i działał w epoce tej autonomii, który w młodości gotów był walczyć o więcej.
Niemniej ciekawą kartkę przedstawia jego życie domowe.
Wykolejony i złamany w zaraniu swojej karyery życiowej, nie mógł on marzyć o szczęściu rodzinnem. Ze smutkiem i boleścią w sercu poszedł na Syberyę. W tem sercu tlała iskra uczucia dla kobiety, lecz marzenie to było niepodobne do ziszczenia. Kobietą ową była Anna z Lewickich pierwszego ślubu Domaszewska.
Domaszewska należała do entuzyastek i była nieco zbliżoną do tego ogniska, w którem królowała niezapomniana autorka Gabryela-Narcyza Żmichowska. Koło tego ogniska obracały się między innemi takie kobiety, jak Seweryna z Zochowskich, pierwszego ślubu Pruszakowa, drugiego Duchińska, dzisiaj wdowa po znanym historyku, Ludwika Górecka, córka znakomitego Lindego, Julia Baranowska i inne. Czerpiąc stamtąd siłę, Domaszewska, w której sercu męczeństwo Krajewskiego znalazło głębsze odbicie, zdobyła się na krok heroiczny. Kiedy Krajewskiemu wyznaczono wolne mieszkanie w Kiachcie, niewiasta ta sama, bez niczyjej opieki, puściła się na bryczkach i kibitkach do Syberyi. W owym czasie kapłan katolicki i kaplica katolicka znajdowały się aż w Irkucku. Ułożono się więc w ten sposób, że Domaszewska przybyła wprost do Irkucka, dokąd podążył także z Kiachty Krajewski. I tam na odległej obczyźnie pod szarem niebem Syberyi pobłogosławiony został ich związek.
Cóż to było za szczęście dla biednego wygnańca przyjąć w tych warunkach w swoje objęcia ukochaną kobietę, ale zarazem cóż to była za troska i co za boleść pomyśleć, że dla zdobycia tego szczęścia potrzeba było i dla siebie i dla ukochanej porzucić kraj i swoich i pozbyć się tego, co najdroższe i najmilsze, że dla zdobycia tego szczęścia potrzeba było zamknąć się wśród dziczy, z którą nic nie łączyło i do której nic nie zbliżało. Cały majątek w chwili ślubu, jak zapewniał sam zmarły, wynosił 10 rb. i z tym funduszem wypadło Krajewskim odbyć długą podróż z Irkucka do Kiachty na saniach przy 30 stopniach mrozu.
W Kiachcie Krajewska dawała lekcye muzyki, a Krajewski języka francuskiego; z tego żyli i z tego zrobili oszczędność, która ułatwiła im później powrót do kraju.
Pragnęli mieć dzieci, lecz los ich nie dawał i dopiero po powrocie do Warszawy przybyła im córka. Oboje rodzice uważali to dziecię za łaskę z nieba i nadali jej imię Deodata, czyli od Boga dana. Krajewski nie przewidywał, że to dziecię przyczyni mu nowych utrapień i cierpień. Dziecina po paru latach zmarła, rodzice zostali pogrążeni w rozpaczy, ojciec wyszedł z niej zwycięzko, lecz matka uległa. Przyszła ciężka a przewlekła niemoc i nie sądzonem już było, aby Krajewska mogła odzyskać dawne zdrowie. Nieszczęśliwy mąż długo patrzeć musiał na powolne gaśnięcie kobiety, której tak wiele zawdzięczał!
Nie spełniłbym mego obowiązku, jeślibym nie dotknął jeszcze jednej strony życia Krajewskiego, a mianowicie, jego udziału w adwokaturze.
Po powrocie z ostatniego zesłania, pełniąc obowiązki zawodu, wobec trosk domowych nie mógł na razie zajmować się losami przybranego stanu. Gdy jednak cokolwiek odetchnął, już po utracie żony, pragnął przysłużyć się czemśkolwiek korporacyi, której był członkiem. Rozumiał on wielką potrzebę rady obrończej dla zogniskowania i dla dobra krajowej adwokatury. Gdy jednak szansy wyjednania takiej rady w owej chwili nie było, wpadł na inny pomysł, przygotował ustawę kasy adwokackiej i usilnemi własnemi staraniami wyjednał jej otwarcie w czasie, gdy uzyskanie koncesyi na jakąkolwiek instytucyę było nadzwyczajnie trudne. W ustawie znajdował się stosowny paragraf, mocą którego zarządowi kasy służyło prawo wykreślania z listy członków takich obrońców, którzyby się dopuścili czynu niezgodnego z honorem. Krajewski miał nadzieję, że przy pomocy takiego sądu koleżeńskiego da się utrzymać czystość stanu i jego moralne zdrowie, lecz zawiódł się w tym względzie.
Jedno, czy dwa orzeczenia przeszły dosyć spokojnie, ale przy następnych powstały krzyki i napaści. — Okazało się, że nawet winni nie łatwo poddają się decyzyi kolegów, okazało się, że źle zrozumiana ambicya i obrażona miłość własna górują u ludzi ponad potrzeby i dobro całego stanu. W następstwie krzyków, wykreślono z ustawy odnośny paragraf, a jednocześnie zaprowadzono język urzędowy nawet do rozpraw.
Po tym zawodzie Krajewski powrócił do myśli o radzie obrończej. W porozumieniu z nim wygotowany został i złożony przezemnie na ręce towarzysza ministra odpowiedni memoryał w tym przedmiocie, a gdy sam minister przybył dla zwiedzenia sądów do Warszawy, na publicznem przyjęciu Krajewski zameldował od imienia korporacyi ustną prośbę o radę, poczem stosownie do upoważnienia ministra napisał sam nowy jeszcze memoryał, który do ministeryum wnet przesłał. Memoryały te nie pozostały bez skutku. Pomimo nieprzychylnego orzeczenia komisyi do reorganizacyi adwokatury, mocą którego komisya wyraziła się przeciwko otworzeniu rady obrończej w Warszawie, sprawa weszła ponownie pod bliższe rozpoznanie, komisya zmieniła swój pogląd i zadekretowała potrzebę rady, jakkolwiek z pewnemi zastrzeżeniami.
Jeżeli przyjdzie do otworzenia rady obrończej w Warszawie, będzie to w znakomitej części zasługą ś. p. Krajewskiego.
Z poza wiązanki przygód i faktów streszczających w sobie główne strony życia Krajewskiego wynurza się przed nami jasne i czyste oblicze człowieka, który wiele cierpiał i wiele doświadczył.
Romantyk i gorący marzyciel, mierzący siły na zamiary, rzucał się z zapałem do walki nad wskrzeszeniem ojczyzny. Rzeczywistość go zawiodła, bóle go przygniotły, — marzenia się rozwiały. Jednakże tęgi człowiek nie upadł. W ciężkich doświadczeniach, — przez jakie przebywał, — zmężniał, dojrzał i zrównoważył całe swoje moralne jestestwo. Ideał dobra ogólnego, ideał służby społecznej od zarania lat młodzieńczych wżarł mu się w duszę i nigdy go nie opuścił. Od ideału tego nie odstąpił i odstępować nie myślał. Zawiedziony w nadziejach młodego wieku, dawne drogi, które się okazały niemożliwemi, porzucił, szukając dobra społecznego na innych dostępniejszych.
Siły były jeszcze duże, zapał ogromny, oczy ciskały ognie pomimo lat przeżytych; wszystkie te siły skierowane zostały ku skromnej, codziennej pracy, ku pracy, że tak powiem, organicznej. Oddał się jej całą duszą — pracował ciągle i nieustannie. Stał się niewolnikiem obowiązków codziennego życia, które wypełniał z bezprzykładną sumiennością.
Za pomocą tej pracy chciał dać przykład, chciał wskazać, co robić przy zmienionych warunkach, gdzie szukać ukojenia wśród boleści zewnętrznych, a wreszcie na jakiej drodze działać dla społeczeństwa, dla utrzymania go przy bycie i dla przygotowania mu lepszej może kiedyś przyszłości.
Zdawałoby się, że w tem pedagogicznem dążeniu dla większego wpływu powinien był wejść na rozleglejszą od skromnej adwokackiej arenę. Nie uczynił tego — nie szukał jej! I to jest łatwe do zrozumienia. Dla zawiedzionego po dwakroć u pracy na szerszą skalę nie była już miła żadna, chociażby możliwa i dostępna publiczna widownia. Potrzebą jego duszy było ukrywać i zamykać się. Jakoż poza obrębem obowiązkowych zajęć i występów siedział w cichej i skromnej swojej pracowni, nikogo prawie nie przyjmując i rzadko się udzielając.
Gdy wezwano — przyszedł, gdy żądano, aby robił, to zrobił, ale nie chciał, aby o tem wiedziano, a tem więcej, aby o tem mówiono. Gdy trzeba było dać, to dawał, czynił ofiary, ale czynił je zawsze bezimiennie. — Satysfakcyę czerpał w moralnem zadowoleniu, unikając starannie wszelakiego rozgłosu. — Dochodził w tej mierze aż do dziwactwa. Miał u siebie portret własny pędzla Matejki, ale go chował, ale się z nim krył i nikomu go nie pokazywał, a gdy w testamencie wypadło nim rozporządzić, to kazał oddać go do muzeum jako portret nieznajomego mężczyzny, i to dopiero po śmierci bratanka, gdy już pamięć o człowieku zaginie.
Ustanowił w testamencie instytucyę dobroczynną i dał zaraz nazwę: charitas, bo nie chciał, aby wykonawcy jego woli nazwisko jego do fundacyi przyłączyli.
Z szeregu żywych ustąpił starzec o wspaniałej postaci! Straciliśmy w nim prawdziwego obywatela kraju, prawdziwego patryotę, patryotę nie przez wyrazy, ale przez czyny, nie przez deklamacye, ale przez poświęcenie, nie przez krzyki, ale przez ducha obywatelskiego, który go nawskróś przenikał, który go ożywiał i podnosił, — przez ducha obywatelskiego, który go pchał ku pracy nie dla siebie, bo o siebie nie dbał i potrzeb żadnych nie miał, ale dla innych, — nie dla siebie, ale dla społeczeństwa, dla kraju, w miarę sił i możności!
Po ciężkich trudach życiowych w ostatniej swojej woli cały majątek przeznaczył na cele dobroczynne, oddając społeczeństwu to, co od niego otrzymał, — składając to tam, skąd było wzięte. — Zamykając tę wolę, myślą był przy narodzie. W ostatnich wyrazach tego ostatniego objawu ducha przyszłe pokolenia kraju poleca miłosierdziu Boskiemu. I na tem kończy.
Uczcijcie wielkiego patryotę, pochylcie swe czoła i powstańcie!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Adolf Suligowski.