Z ciężkich lat/Całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Adolf Suligowski
Tytuł Z ciężkich lat
Podtytuł Mowy
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1905
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
ADOLF SULIGOWSKI
Z CIĘŻKICH LAT
(MOWY)
KRAKÓW
SKŁAD GŁÓWNY W KSIĘGARNI G. GEBETHNERA I SP.
WARSZAWA — GEBETHNER I WOLFF
1905





SPIS RZECZY.



Str.
1


I. Mowy pogrzebowe.

3
6
10


II. Mowy w Warszawskiem Towarzystwie Dobroczynności.

19
25
31
33
35
37
39
46
51
55
59
64
66
68
70
73
75
78
80
89
92
99
101


IV. Mowy na różnych zgromadzeniach.

107
110
111
125
130
131
133
137
142
158


V. Mowy sądowe.

165
179
196
202
216





Aleksandrowi Głowackiemu
(Bolesławowi Prusowi),
pisarzowi wielkiego obywatelskiego serca
z wyrazami czci i przyjaźni

książkę tę

poświęca
Autor.




NAKŁAD I DRUK W. L. ANCZYCA I SPÓŁKI W KRAKOWIE.





PRZEDMOWA.

W ciągu ostatnich dwóch dziesięcioleci zeszłego i pierwszych lat bieżącego wieku przetrwaliśmy reakcyę, która ujawniła się w państwie rosyjskiem cofaniem się z drogi dawniejszych reform, a w kraju naszym wzmocnioną rusyfikacyą, dochodzącą w pewnych chwilach do eksterminacyi.
Cokolwiek dawało życie, rozumiałem, że należy stale i ciągle popychać wóz pracy społecznej przy horyzontach, jakie los zakreślił, wierząc niezachwianie w sprawiedliwość dziejową, zależną od wartości moralnej społeczeństwa. Z tą myślą przyjmowałem udział w życiu społecznem, w miarę moich sił i zdolności.
Wypadało mi przemawiać w różnych okolicznościach i przy rozmaitych wydarzeniach. Zbiór niniejszy obejmuje ważniejsze mowy, o ile teksty ich udało się zachować. Podzieliłem go na cztery grupy, zamieszczając przemówienia w każdej w porządku chronologicznym. Z uwagi, że byłem obrońcą sądowym, nie mogłem pominąć mów sądowych i dlatego dodałem jeszcze piątą grupę, w której sposobem przykładu wydrukowałem pięć obron, jakie były bliżej pod ręką.
Mowy sądowe, jak również przemówienia w Petersburgu i Paryżu podane zostały w tłómaczeniach.
Zawarte w tym zbiorze mowy stoją poza obrębem odczytów, jakie od czasu do czasu miewałem. Włączyłem przecież do nich dwa referaty, wygłoszone w Petersburgu w kwestyi taryf na przewóz produktów zbożowych i w kwestyi zarządu miastami w Królestwie Polskiem, gdyż referaty te, rzucając poruszone kwestye na stół obrad, nosiły charakter doraźnych przemówień i bez obawy błędu w zbiorze mów miejsce znaleźć mogły.

Autor.

W sierpniu 1905 r.



I.

MOWY POGRZEBOWE


Nad grobem filantropki Ludwiki z Lindów Góreckiej
dnia 23 kwietnia 1900 r.

Pod wiekiem trumny, którą mamy przed sobą, spoczęły zwłoki zacnej i niepospolitej niewiasty.
Schodzi z nią do grobu najstarsza, a zarazem ostatnia córka rektora liceum warszawskiego i autora: »Słownika języka polskiego«, ś. p. Samuela Bogumiła Lindego.
Po utracie matki we wczesnej młodości, pod opieką ojca młoda dzieweczka wzrastała w otoczeniu uczonych i sławnych mężów, jak Juliana Ursyna Niemcewicza, (ojca chrzestnego zmarłej), Tadeusza Czackiego, Franciszka Dmochowskiego, Stanisława Staszyca, Samuela Bandtkiego, X. Kamińskiego i ks. Bielskiego, nie mówiąc o Stanisławie Potockim, Józefie Ossolińskim i Adamie Czartoryskim, wzrastała w otoczeniu tego wszystkiego, co było w społeczeństwie najgodniejszem i najlepszem, wzrastała w atmosferze pracy, miłości chrześcijańskiej i cnót społecznych.
Z takiej atmosfery duchowej wyniosła ś. p. Ludwika te uczucia, które ją ożywiały, tę miłość dla społeczeństwa, którą przez całe życie świeciła.
Żyła wśród inteligencyi, utrzymując stosunki przyjazne z najwybitniejszemi kobietami naszemi, że wspomnę sposobem przykładu znakomitą Żmichowską, Katarzynę Lewocką, Maryę Ilnicką, Maryę Faleńską, Waleryę Marenné, Ludwikę Hauckównę i wiele innych, a przedewszystkiem poetkę Sewerynę z Żochowskich 1° ślubu Pruszakową 2° Duchińską, koleżankę z ławki szkolnej, z którą najściślejsze stosunki zmarła do ostatnich czasów utrzymywała i korespondencyę prowadziła.
Wrażliwa na ludzką niedolę zawsze w miarę środków przychodziła z pomocą bliższym i dalszym, ratując w ciężkich strapieniach i wspierając w potrzebach. Z czynów dobroczynnych zasługuje na podkreślenie dar rubli 4.500, uczyniony na przytułek św. Franciszka Salezego przy ulicy Solec, do rąk jego głównej kierowniczki siostry Anny, która kiedyś w domu ś. p. Ludwiki czas jakiś przebywała.
Codzienne jednak dobroczynne czyny jej nie wystarczały. Pragnęła przynieść ogółowi szersze usługi. Na ustach jej tkwiły zawsze słowa poety: Służmy poczciwej sprawie i jako kto może, niechaj ku ogólnemu dobru dopomoże.
To było jej hasłem, któremu zawsze pozostała wierną. I zawsze szukała sposobności, aby uczynić zadość temu pragnieniu, tej potrzebie duszy.
Po uroczystości w r. 1871 stuletniej rocznicy urodzin ojca, powzięła myśl uczczenia pamięci jego i w roku 1876 złożyła w akademii umiejętności w Krakowie sumę rb. 4.500, jako fundusz imienia Lindego na nagrodę za prace najlepsze w przedmiocie języka polskiego. Dzięki temu, co trzy lata napływają prace w tym kierunku i wzbogacają piśmiennictwo ojczyste. Niezależnie od tego zbiór rękopisów i dokumentów, dotyczących ś. p. Lindego i jego pracy, przekazała akademii, a wielki medal złoty pamiątkowy, wybity na cześć Lindego, za swego życia przesłała do zakładu imienia Ossolińskich we Lwowie.
Wreszcie w r. 1896 ofiarowała swój piękny dom na sztuki piękne. Dar ten pozwoli towarzystwu sztuk pięknych rozszerzyć rozpoczętą obok ofiarowanego domu budowlę i stworzyć z czasem tak potrzebny dla społeczeństwa pałac sztuki. Kraj pozyska przybytek, którego brak od dłuższego czasu uczuwać się dawał. Ś. p. Ludwika doskonale zrozumiała potrzebę i przyszła krajowi z pomocą, godząc przytem w drodze odpowiednich dyspozycyi obowiązki, jakie węzły krwi na nią nakładały. Był to ostatni i najwspanialszy jej czyn!
Kiedy znakomity jej ojciec ś. p. Linde ukończył wiekopomne dzieło, zwane »Słownikiem języka polskiego«, na karcie wstępnej ostatniego tomu zamieścił słowa Krasickiego: Com sobie ułożył, to wypełniłem. I ś. p. Ludwika po ostatnim swoim czynie mogłaby również nie bez słuszności powiedzieć: spełniłam, com sobie ułożyła, a teraz pozwól mi, Panie, odejść do krainy wolnej od ludzkich mozołów i trudów.
I odeszła!
Opadła cielesna powłoka szlachetnej niewiasty, postać jej znikła ze świata, ale duch pozostanie i wśród nas gościć i odtwarzać będzie jej oblicze duchowe, jej serce podniosłe, jej uczucia szlachetne.
I tu nad grobem, w chwili spuszczenia trumny, ku uczczeniu jej pamięci i cnoty powtórzmy jej ulubione słowa: służmy poczciwej sprawie i jako kto może, niechajże ku wspólnemu dobru dopomoże.




Nad grobem filantropa Hipolita Wawelberga
dnia 25 października 1901 r.

Gdy z widowni życiowej ustępuje mąż, który zostawił po sobie ślady działalności społecznej, który powołał do życia instytucye pożyteczności ogólnej, przychodzi chwila zastanowienia się nad stratą, jaka społeczeństwo dotknęła. Stają przed nami dobre czyny zmarłego, rozważamy ich doniosłość i zawartość, przywodzimy na pamięć pomoc, jaką zmarły ogółowi przynosił, rozpatrujemy lukę, jaką śmierć otworzyła, i z nieśmiałością rozglądamy się naokoło siebie, jak gdyby szukając tych, co za dobrym pójdą przykładem, co równie dobrze potrzeby społeczne odczuwać potrafią i nowe instytucye społeczne w miarę potrzeby tworzyć i zakładać dalej będą. Takie myśli cisną się do głowy nad zwłokami zmarłego Hipolita Wawelberga.
Szukając szerszej areny dla działalności zawodowej, przed 30 z górą laty młody człowiek opuścił kraj, osiadł zdala od miasta, w którem się urodził i wychował, rzucił się w świat daleko i na stałe do miejsca urodzenia więcej już nie wrócił. Ale, myślą obcuje on z krajem i ze swoimi, i gdy nadeszła sposobność, a los przyniósł pomyślne materyalne rezultaty, myśl tę na korzyść swego społeczeństwa obraca, w czyny dobre przyobleka i do ogólnego pożytku rozumnymi pomysłami i ofiarami się przyczynia.
Poważną ofiarą daje podstawę do założenia muzeum rzemieślniczego, o którego potrzebie oddawna dyskutowano, popiera różne wydawnictwa, własnym sumptem za pomocą tanich wydań rozrzuca aż pod strzechy genialne myśli Sienkiewicza i Prusa, przy dotkliwym braku szkół specyalnych, buduje i zakłada w Warszawie wraz ze szwagrem swoim Stanisławem Rotwandem szkołę techniczną, otwierając szerokim zastępom młodzieży drogę do pożytecznej dla kraju pracy, ofiarami corocznemi wspiera uczącą się młodzież, popiera kąpiele i zabawy ludowe, popiera kolonie letnie, a dla upamiętnienia pięćdziesiątej rocznicy istnienia firmy, tworzy instytucyą tanich mieszkań, i odsłania przed społeczeństwem horyzonty nowej dla dobra wydziedziczonych pomocy.
Przed 10-ciu laty, wykazując w odnośnej pracy nędzę, jakiej biedna ludność u nas skutkiem braku mieszkań doznaje, nawołując do działania w tym kierunku i powołując się na fakta zagraniczne, a między innemi na instytucyą wielkiego i czczonego w Anglii filantropa Peabody'ego, zaledwie mogłem marzyć w cichości ducha, aby w naszym biednym kraju coś podobnego powstało. Aliści, w kilka lat później zaproszony zostałem przez Hipolita Wawelberga do narad w tym przedmiocie. W dniu 13 marca 1898 roku ustawa instytucyi pozyskała zatwierdzenie wyższej władzy, w ciągu dwóch lat stanęły trzy wielkie domy przy ulicy Górczewskiej, ofiara 300.000 rubli, wzmocniona dodaną jeszcze pożyczką i darem ze strony Stanisława Rotwanda pod postacią domu przy ulicy Siennej wartości przeszło 100.000 rubli, w krótkim czasie dała byt rozłożystej, a tak potrzebnej nowej instytucyi. Marzenie się ziściło, znalazł się polski Peabody!
Instytucya tanich mieszkań zapewnia biednym lokatorom ze sfery przeważnie rzemieślniczej i robotniczej zdrowe a tanie pomieszczenia, urządzone stosownie do ich potrzeb, z bezpłatnemi kąpielami, z pomocą lekarską, z oddzielną pralnią dla usunięcia wyziewów z miejsca pracy i życia, z ochroną bezpłatną dla dzieci lokatorów, z salą zabaw i wypoczynku dla zapewnienia na miejscu moralnego wytchnienia po pracy.
Kto wie, co się dzieje w norach biedaków warszawskich, na powiślu i na przedmieściach, a choćby i w środku miasta, kto wejrzał w te warunki mieszkaniowe, przy których się łamią przedwcześnie ludzkie istnienia i mnożą sieroty, a szerzy upadek, zgnilizna, ten zrozumie doniosłość czynu, tkwiącego pod skromną nazwą tanich mieszkań. Paręset biednych rodzin, wyobrażających z górą 1.300 dusz, korzysta już z dobrodziejstwa, które może im przynieść niewysłowione pożytki.
Czyste zyski, jakie domy po odtrąceniu wydatków w przyszłości dawać mogą, stosownie do ustawy i aktu nadawczego będą kapitalizowane, i w dalszym ciągu na rozszerzanie instytucyi obracane.
Dobroczynność Wawelberga rozlewała się różnemi liniami na szerokie rzesze, ujawniając zawsze zdrową myśl przewodnią. Nie robił on jej z przypadku. Dobre czyny jego wiążą się w rozumną całość, widnieje w nich świadomość rzeczywistych potrzeb społecznych, jako też trafne i rozsądne ich zaspokojenie.
Ani zajęcia zawodowe, które na pozór zdawały się odprowadzać myśl jego w inną stronę, ani miejsce zamieszkania, które trzymało go stale w oddaleniu od nas, nie przeszkadzały mu jasno zeznawać, czego społeczeństwu własnemu brakuje i co robić dla niego należy. Ta świadomość — to dowód jego zacnych uczuć. Do wnętrza jego zakradło się pragnienie dobra ogólnego, które na wskroś przenikało to serce i prowadziło do obywatelskich czynów.
Dobrymi czynami wkupił się on w zasługę społeczną, zdobył sobie tytuł dobrego obywatela kraju i wszedł do panteonu jego zasłużonych ludzi.
Hołd, którego jesteśmy świadkami, masy ludzi bez różnicy wyznań i stanów nad trumną zebrane — to wymiar sprawiedliwości, oddany przez ogół dla tej społecznej zasługi, o którą zmarły tak skrzętnie i gorliwie się dobijał.
W czasach rozterek i tylu rozkładowych dążności, objaw to zdrowy i krzepiący; zdrowy, bo dowodzi, że w społeczeństwie istnieje poczucie sprawiedliwości i wrażliwość na to, co jest dobre i co szanowane być winno, krzepiący, bo dowodzi, że pomimo przeciwnych pozorów ocena zasług obywatelskich dokonywać się może poza obrębem względów ubocznych.
Synu tego kraju, z którym się tak ściśle zespoliłeś, który tak szczerze ukochałeś, niechaj lekką ci będzie ziemia, której prochy twoje zgodnie z twą wolą oddane zostaną!




Nad grobem filantropa Szymona Krzeczkowskiego
dnia 21 maja 1904 r.


Z różnicy sił i uzdolnień, jakiemi natura obdarza ludzi, z różnicy warunków, w jakich ludzie się rodzą i żyją, powstają nieskończenie różne położenia, nieskończenie różne stopnie i gradacye, już lepsze, już gorsze, już nędzne, już wreszcie całkiem upośledzone.
Niemało biedy i wydziedziczenia roztacza się naokoło nas, a wśród tego ubóstwa kryją się mniej widoczne, a przecież liczne szeregi drobnych i bezbronnych istot, niezdolnych do pracy, już cierpiących niedostatek, wystawionych na ciężkie doświadczenia losu, które prowadzą je często na poniewierkę i przedwczesną zgubę pod ciężarem przeciwności. Nie wszystkim sądzone jest umieć poznać i odczuć tę niedolę dziecięcą, nie wszystkim sądzone jest umieć tej niedoli nieść pomoc, umieć ją ratować, przytulać, otoczyć biedne dzieci opieką i wyrabiać z nich dobrych i użytecznych ludzi. Ale tem większa zasługa jest tych, którzy poznawszy tajniki niedoli ludzkiego drobiazgu, obdarzą go uczuciem miłości i poświęcą dla niego swoje siły, pracę i środki.
Do rzędu takich zasłużonych jednostek należy ś. p. Szymon Krzeczkowski.
Droga, po której kroczył i doszedł do oddania się biednym dzieciom, była długa i mozolna, ale im więcej sam doświadczył, tem więcej pragnął być pomocnym tym, którzy już w dzieciństwie cierpią, tem więcej pragnął dla nich poświęcić się i tem goręcej i tem zupełniej im się oddał.
Wybrawszy sobie zawód nauczycielski, po skończeniu gimnazyum w Lublinie i uniwersytetu w Moskwie, w r. 1842 został nauczycielem w Radomiu. Z niwy tej nie schodził, pracował nad młodzieżą w kraju i poza krajem i wszędzie gdziekolwiek los go rzucił.
Wmieszany w proces polityczny ks. Ściegiennego za kilkakrotną, jak mówił, bytność na naradach, w roku 1846 uległ zesłaniu do robót ciężkich, a gdy go stamtąd zwolniono, zamieszkał na Syberyi w m. Sielengińsku[1]. Gdy otrzymał amnestyą, wrócił po dziesięcioletniej nieobecności do kraju, gdzie został wkrótce nauczycielem, następnie zaś prorektorem gimnazyum w Warszawie.
Ale dopiero po opuszczeniu stanowiska nauczycielskiego, około roku 1870 wstąpił do warszawskiego towarzystwa dobroczynności i tutaj pracę swoją nad młodzieżą przeniósł na biedne dzieci. Objął zaniedbaną trochę sekcyę ochron, i kierował nią przez lat 25, będąc jednocześnie opiekunem zakładu sierot dziewcząt; przy zmianach w organizacyi towarzystwa dobroczynności, sprawował później przez lat kilka urząd prezesa wydziału przytułków sierocych, wreszcie od roku 1898 do 1900 był viceprezesem całej instytucyi, dla której tyle lat poświęcił.
Te długie lata pracy należą do najpiękniejszych w jego życiu i stanowią szereg zasług w kierunku opieki nad biednemi dziećmi. Zastawszy zaledwie 14 ochron w chwili objęcia urzędu naczelnika sekcyi, liczbę ich więcej niż podwoił i otworzył nowych 18, wynajdując fundusze i zabezpieczając byt każdej, czy wyjednaniem darów i zapisów, czy wyszukiwaniem osób, które zobowiązywały się ofiary składać i ułatwiać pokrycie kosztów.
Dzięki pedagogicznemu doświadczeniu, wyrobił szeregi odpowiednio przygotowanych dozorczyń, rozwijając wśród nich znajomość metody poglądowej, na której opierać się musi kształcenie przychodzących do ochron dzieci.
W chwili zupełnego oddania się sprawie ochron, widząc, jak wiele pożytku przynosi społeczeństwu towarzystwo dobroczynności, postanowił oddać mu cały swój majątek, jaki posiadał. Jakoż za aktem z d. 23 maja 1886 roku darował towarzystwu dwie kamienice, jedną przy Alei Jerozolimskiej, drugą przy ulicy Smolnej, zastrzegłszy sobie skromne mieszkanko w domu przy ulicy Smolnej i rb. 1.500 rocznej dożywotniej renty, oraz wypłaty po rb. 800 rocznie dla kasy pożyczkowo-wkładowej, którą w rodzinnem mieście Opolu założył.
Towarzystwo dobroczynności otrzymywało różne dary, niekiedy bardzo znaczne, od ludzi bogatych, zazwyczaj przy ostatnich rozporządzeniach woli, ale ten dar, chociaż ze względu na stan hipoteczny nie był tak znaczny, wyróżniał się ponad wszystkie inne tem, że ofiarodawca za życia wyzuł się dobrowolnie z całego posiadanego mienia, byleby ukochanej instytucyi przyjść z pomocą.
Jak dalece myśl ta go przenikała, dowodzi fakt, że obok darowizny domów, w tymże czasie przy deklaracyi z d. 26 stycznia 1887 r., złożył towarzystwu dobroczynności sumę rubli 3.000, jaką oprócz domów posiadał, z przeznaczeniem procentów od rb. 2.000 na nagrody dla wychowanek zakładu sierot, a procentów od rb. 1.000 na nagrody dla dozorczyń ochron.
Skromny w życiu, zastrzeżonej renty rubli 1.500 na siebie nie wydawał, i w dalszym ciągu tą rentą dzielił się z sierotami, znaczną jej część oddając siostrom miłosierdzia, lub ochronom na potrzeby biednych dzieci. Z tego też źródła, gdy upłynęło 25-cio lecie jego kierownictwa w ochronach, przeznaczył znowu rubli 1.000 na nagrody dla dozorczyń, z tego też źródła ostatnie swoje oszczędności złożył na potrzeby zakładu sierot dziewcząt, a w szczególności na nagrody dla wychowanek tego zakładu, pozostających w służbie, jakoteż na wsparcia dla wychowanek owdowiałych i ich dzieci.
Nie można pominąć zasług, jakie obok ochron położył dla zakładów sierocych. I tutaj przyczynił się do zastosowania metody poglądowej przy nauczaniu sierot, przykładając czynną rękę do rozszerzenia tych zakładów.
Przy jego bliższym lub dalszym udziale, znalazły się filantropki, jak p. p. Trusiewiczowa, Zbranecka i inne, które niekiedy przy pomocy ciężką pracą zdobytego grosza, pokrywają koszta utrzymania dodatkowych zakładów sierocych, jakie przy warszaw. towarzystwie dobroczynności powstały.
Łącznie z ks. Tadeuszem Lubomirskim i innemi osobami dobroczynnemi, poczynając od r. 1882 zaczął otwierać szwalnie dla biednych dziewcząt i sale zajęć dla biednych chłopców. Popierał też gorąco starania około stworzenia zakładu magdalenek.
Nie było w towarzystwie dobroczynności sprawy dotyczącej biednych dzieci, do którejby nie przyłożył ręki.
Kiedy sprawował urząd prezesa przytułków sierocych, powziął myśl wybudowania oddzielnego domu dla sierot dziewcząt towarzystwa dobroczynności i wraz z zasłużoną mistrzynią zakładu, siostrą Justyną Wiercińską, dał pierwszy impuls do zrealizowania tej myśli.
Pomieszczenie zakładu sierot dziewcząt w gmachu towarzystwa przy ulicy Krakowskie Przedmieście było zgoła nieodpowiednie i należało stworzyć dla nich oddzielną kolonią, podobnie, jak się to już kiedyś stało dla sierot chłopców, za czasów Stanisława Jachowicza. Usilnemi staraniami Krzeczkowskiego i wspomnianej siostry Justyny, zebraną była w drodze ofiar suma rubli 28.000, a po wyszukaniu przez Krzeczkowskiego placu przy ulicy Rakowieckiej, takowy za powyższą sumę przy dodaniu rubli 2.000 z ogólnych sum towarzystwa w r. 1897 został nabyty.
Jakkolwiek gromadzenie funduszów na budowę domu i sama budowa przypadła już w udziale zarządowi towarzystwa dobroczynności, to przecież Krzeczkowski popierał czynnie tę pracę, objąwszy kierownictwo w komisyi do budowy. Gmach wzniesiono w epoce od połowy 1899 do połowy 1900 r. i powstała wspaniała nowa kolonia dobroczynna, której bez inicyatywy Krzeczkowskiego wcale by nie było.
Jak Stanisław Jachowicz uwieńczył kiedyś swoje zasługi w towarzystwie dobroczynności budową domu dla sierot chłopców, tak imię Krzeczkowskiego wiąże się z budową gmachu dla sierot dziewcząt, i pozostanie na zawsze w pamięci tych, dla których los sierot nie jest obojętny. Zanim budowa domu dla sierot rozpoczęła się, zmarły filantrop wspomniał mi, że ma jedno już tylko marzenie, aby doczekać chwili, w której gmach stanie gotowy do użytku; a kiedy we wrześniu 1900 r. przyszedłem do niego z oznajmieniem, że gmach jest gotów, uścisnął mnie i ze łzami w oczach powiedział: liczę, że Bóg pozwoli mi jeszcze oglądać w tym pięknym domu sierotki, dobrze umieszczone i urządzone.
Bóg nie odmówił mu tej pociechy, pozwolił oglądać sierotki w nowym gmachu i pozwolił cieszyć się widokiem ich szczęścia i zadowolenia.
Opuściwszy z dniem 1 stycznia 1901 r. stanowisko viceprezesa towarzystwa, Krzeczkowski nie przestał zajmować się biednemi dziećmi i sierotami. Sprawy ochron i zakładów sierocych zajmowały go bezustannie. Od wczesnego ranka do wieczora o nich ciągle myślał, komunikując się z tymi, którzy nad sierotami i ochronami kierownictwo mieli, przyjmując interesowanych, radząc, pisząc listy polecające, odwołując się do serc ofiarnych, zachęcając do przyjmowania opieki i przynosząc w miarę możności pomoc ze swej strony.
Z ostatnich oszczędności zatrzymał u siebie rubli pięćset na koszta ostatniej choroby i pogrzeb. Gdy mu jednak doniesiono, że zaspokoić niema czem jakiejś potrzeby w domu sierocym, wydobył ostatni grosz i oddał go na kilka tygodni przed śmiercią na pokrycie owej potrzeby.
Czując zbliżający się zgon, w ostatnich listach do ludzi dobrej woli, poleca sieroty ich opiece, a jednemu z opiekunów, który przybył go odwiedzić na łożu boleści, w chwili już gasnącej świadomości, zaleca, aby pamiętał o sierotach, aby ich bronił i popierał.
Ze słowem: sierotki... ustała jego świadomość i zamknęło się życie!
W towarzystwie dobroczynności w ciągu wiekowego blizko jego istnienia, pod względem pracy dla dzieci, zaledwie dwóch ludzi stanąć może do porównania ze ś. p. Krzeczkowskim. Jednym jest Teofil Janikowski, założyciel pierwszych ochron przy towarzystwie, drugim Stanisław Jachowicz, twórca domu dla sierot chłopców. Zapewne byli i inni zasłużeni ludzie, był znany opiekun sierot Fiszer, zmarły w roku 1884, ale w szeregu wyjątkowo zasłużonych Krzeczkowski ma za poprzedników jedynie Janikowskiego i Jachowicza.
Jeżeli dodamy do tego ks. Jakóba Falkowskiego, założyciela instytutu ociemniałych, to będziemy mieli czterech najwybitniejszych ludzi, jakich w ciągu XIX wieku dla sprawy niedoli dziecięcej Warszawa posiadała.
Zgasło tkliwe i czułe na potrzeby dzieci serce, i nie wiemy, kiedy na jego miejsce przyjdzie znowu filantrop, z taką samą miarą uczucia i poświęcenia.
Zapłaczcie sieroty nad zgonem tego najlepszego waszego opiekuna i dobrodzieja! Zapłaczcie oddane sprawie opiekunki i siostry miłosierdzia, któreście w zmarłym znajdowały najlepszego doradcę i protektora, zachęcającego do pracy i krzepiącego ducha.
Ale cieszcie się wszyscy, bo dusza, która żyła tylko dobrem innych i troską o maluczkich, znalazła przednie miejsce u Pana na Wysokościach i stamtąd wiecznie przyświecać nam będzie.


NB. Inne mowy pogrzebowe znajdą pomieszczenie w oddziale mów w kole prawników.





II.
MOWY W WARSZAWSKIEM
TOWARZYSTWIE DOBROCZYNNOŚCI


Z okazyi trzydziestolecia czytelni bezpłatnych

dnia 13 listopada 1902 r.

(Historya czytelni — ich rozwój i znaczenie).

Rok obecny stanowi pamiątkową dla czytelni bezpłatnych datę. W tym roku upłynęło lat 30 od chwili ich założenia. Już w r. 1860 obecny prezes towarzystwa dobroczynności, ks. Tadeusz Lubomirski, zaofiarował kwotę rubli 900 z przeznaczeniem na czytelnie, których wtedy jeszcze nie było. W r. 1861 urządzono małe biblioteczki przy sześciu ochronach, przeważnie przez samego ks. Lubomirskiego wyposażone w książki, a w roku następnym 1862 po wygotowaniu odpowiedniej instrukcyi, utworzono sekcyę czytelni bezpłatnych, do rozporządzenia której oddano poprzednie biblioteczki i ufundowano jeszcze sześć nowych czytelni, tak, że sekcya już w roku swego powstania liczyła odrazu 12 czytelni.
Dalszy rozwój był stosunkowo powolny. W obecnym czasie posiadamy zaledwie 21 czytelni, z których ostatnia powstała w roku bieżącym.
Pierwszym naczelnikiem sekcyi był Ludwik Łęski, w r. 1867 zastąpił go Jan Gautier, który najdłużej, bo przeszło lat dziesięć piastował tę godność, potem objął kierownictwo prof. Adolf Pawiński, w r. 1884 wszedł Mieczysław Siesicki, wreszcie od roku 1888 do 1891 sekcya miała za kierownika mego poprzednika Aleksandra Rembowskiego.
Czytelnie bezpłatne przed 30-tu laty stanowiły na ziemi naszej nowość. Warszawa uprzedziła pod tym względem inne dzielnice, dając dobry przykład i robiąc dobry początek. W Galicyi i w Poznańskiem podobne instytucye pojawiły się znacznie później.
Nietylko przecież na gruncie polskim, ale i w obrębie państwa rosyjskiego, warszawskie czytelnie bezpłatne były pierwszym zjawiskiem na tem polu. W Cesarstwie czytelnie bezpłatne powstały nie spełna przed 10-ciu laty.
Pierwsza taka czytelnia otworzoną została w Moskwie w r. 1885 (z daru p. Morozowej na cześć Turgenjewa), w Petersburgu zaś dopiero w r. 1887. Prowincya jednak uprzedziła nieco stolice. W guberni pskowskiej miejscowe ziemiaństwo o parę lat wcześniej dało początek, fundując swoim kosztem czytelnie bezpłatne przy szkołach ludowych. Za tym przykładem poszły ziemiaństwa w guberniach nowgorodzkiej, twerskiej, odeskiej, czernichowskiej, kazańskiej, samarskiej i niektórych innych.
Zmysł praktyczny rosyjski, idąc za wzorem zachodu Europy, rozwinął rzecz dalej. Zwrócono uwagę na nieumiejących czytać, których przecież w tem państwie jest tak wielu, i powiedziano sobie, że książka do tych prawdziwych nizin trafić nie może, że tutaj należy zastosować inną drogę, a mianowicie drogę żywego słowa.
Stąd po czytelniach zaczęto urządzać odczyty ludowe, które uzupełniają, że tak powiem, działalność czytelni. Zasługuje zwłaszcza na uwagę czytelnia urządzona daleko, w drugiej części świata, w Tomsku na Syberyi. Powstała ona w r. 1885 za staraniem p. Makuszyna, przyczem znany przemysłowiec Sybiraków dał rb. 4.000 zapomogi, a miejscowy kupiec Wałgusow wybudował własnym kosztem dom na jej pomieszczenie. Czytelnia tomska należy do lepiej urządzonych i lepiej prowadzonych w Cesarstwie czytelni.
W publicystyce rosyjskiej odzywały się nie bez słuszności głosy, użalające się na uciążliwe warunki i formalności towarzyszące zakładaniu czytelni i prowadzeniu odczytów, a przecież my bylibyśmy radzi, gdybyśmy chociaż taką względną swobodę działania posiadali.
W ciągu ostatniego dziesiątka lat wybornie rozwinęły się czytelnie bezpłatne w Galicyi. Tamtejsze towarzystwa, poświęcone oświacie ludowej, rozwijają energiczną w tej mierze działalność i zrobiły już bardzo wiele na tem polu. Wspomnę tutaj o towarzystwie krakowskiem. Już w r. 1890 liczyło ono 345 czytelni, założonych przez siebie w ciągu kilku lat. Obok wydawanych książek i pism peryodycznych, towarzystwo urządza pożyteczne odczyty ludowe, w których przyjmują udział nawet profesorowie uniwersytetu. Na czele towarzystwa stoi ksiądz Dr. Józef Pelczar, b. rektor uniwersytetu Jagiellońskiego.
Jeszcze świetniejszy przykład działalności przedstawia towarzystwo czytelni ludowych w Poznaniu. Powstało ono z początkiem r. 1881, i po dziesięciu latach istnienia w sprawozdaniu za rok 1890 mogło pochwalić się tem, że założyło 1.110 czytelni, czyli przecięciowo po 111 czytelni rocznie. Czytelnie tamtejsze rozsypane są po całym kraju z zarządem centralnym w Poznaniu. Za wzorem wziętym od Niemców, rodacy nasi prowadzą te czytelnie z wielką energią i umiejętnością. Jest to dzisiaj jedna z najpopularniejszych w Poznańskiem instytucyi, na którą płyną ofiary z różnych źródeł przy różnych sposobnościach. Towarzystwu poznańskiemu przewodniczy obecnie w charakterze prezesa młody poseł, ks. Zdzisław Czartoryski.
Tego, co zdziałali Galicyanie i Poznańczycy, można im w istocie powinszować. O rywalizacyi z nimi nie może być dla nas mowy wobec odmiennych warunków, które nakazują nam zamknąć się w takich granicach, jakie są dostępne.
Nie mogę zamilczeć tutaj o czytelni polskiej w Cieszynie na Śląsku austryackim. Powstała ona równocześnie prawie z czytelniami naszemi, bo w dniu 6 lutego 1862 roku. Przy dobrej woli zacnych ludzi z pierwszym darem, wynoszącym zaledwie 20 guldenów, postanowiono ją założyć. Jakoż założono, a dalszy rozwój przewyższył wszelkie oczekiwania.
Na uroczystość 25-cio lecia, która przypadała w r. 1887, czytelnia posiadała bibliotekę, złożoną z 8.000 tomów, wraz z odpowiednio urządzoną salą do czytania i z funduszem żelaznym w kwocie 2.500 guldenów. Czytelnia ta na dalekim zachodnim kresie, stanowi istotnie siedlisko polskiej oświaty. Do liczby osób, które przyczyniły się do rozwoju instytucyi, należą: poseł dr. Cienciała, oraz poseł ks. Świeży.
Jeżeli dalej rozejrzymy się po szerokim świecie, to z łatwością przekonamy się, że szerzenie pokarmu duchowego za pomocą zdrowej, darmo udzielanej książki zrobiło już wszędzie kolosalne postępy. Szczególniej ma to miejsce w Niemczech i Anglii.
Berlin posiada już dzisiaj 25 bibliotek publicznych, rozdających bezpłatnie książki do czytania, a każda z tych bibliotek posiada przeszło 100.000 tomów. W Anglii jeszcze w r. 1850 za orędownictwem filantropa William'a Ewart'a wydano prawo, upoważniające gminy miejskie i wiejskie do zakładania czytelni bezpłatnych. Jeżeli pewna wskazana przez prawo ilość mieszkańców gminy oświadczy się za utworzeniem bezpłatnej biblioteki, gmina ma prawo i obowiązek założenia takowej i nałożenia na swoich członków w tym celu podatku w wysokości pół pensa od każdego funta płaconych przez mieszkańców gminnych podatków. Z tych pół-pensów rodzą się tysiące, a z nich powstają źródła, rozlewające szerokiemi strugami oświatę za pomocą książki wśród mas ludowych. Niezależnie od tej działalności charakteru państwowego, występuje także inicyatywa prywatna. Wielkie dary na czytelnie przynosili tacy filantropowie, jak lord Shaftesbury i inni. W Glazgowie p. Carneggie założył pięć bibliotek bezpłatnych kosztem 50.000 funtów. Biblioteki angielskie nie tylko wypożyczają książki, ale nadto posiadają sale do czytania, gdzie odbywają się odczyty ludowe. A cóż dopiero powiedzieć o czytelniach w Stanach Zjednoczonych? To wielkie szybko rozwijające się państwo zdziałało bardzo wiele w tym kierunku. Czytelnie bezpłatne zakładane tam bywają przy wszelkiego rodzaju szkołach, nie wyłączając początkowych i elementarnych. Wedle sprawozdania z r. 1890 takich bibliotek było w Stanach Zjednoczonych 23.000 z zasobem książkowym, który wynosił 45.000.000 tomów!
Wszystko to razem wzięte, jakże wspaniałe przedstawia zjawisko! Doprawdy, trudno znaleźć coś piękniejszego nad te wyścigi społeczeństw na szlachetnem polu oświecania bliźnich.
Ale jak wytłomaczyć to wielkie zjawisko? Nie stoi ono w odosobnieniu. Współcześnie z rozwojem czytelni bezpłatnych, widzimy rosnącą opiekę nad biednymi w innych kierunkach. Kiedyś mówiono o opiece nad starcami i dziećmi, nad kalekami i chorymi, dzisiaj spostrzegamy coś więcej, widzimy patronaty nad wychodzącymi ze szpitali, z więzień, nad nieletnimi przestępcami, słyszymy jak ludzie krzątają się nad zabezpieczeniem robotników od nieszczęśliwych wypadków, nad zabezpieczeniem ich starości, nad dostarczeniem pracy tym, którzy zbiegiem nieszczęśliwych okoliczności zostali jej pozbawieni etc. etc. Jest to rozwój idei dobroczynności, wielkiej idei, iście ewangelicznej, której darme czytelnictwo stanowi jeden mały odłam. Ta idea pomimo przeszkód i trudności krzewi się, rozwija, i da Bóg przyniesie błogie owoce.
I my tutaj w naszym cichym zakątku służymy tej idei, świadomie, czy bezwiednie jesteśmy jej wyznawcami i wykonawcami.
Jakkolwiek nie możemy się mierzyć ze społeczeństwami szczęśliwiej uposażonymi, jakkolwiek działalność nasza co do rozmiarów jest szczupła, nie mniej przeto może być ona pożyteczną.
Wśród ciężkiej doli, wśród naszego ubóstwa, ta maluczka nasza praca wyobraża grosz wdowi, którego cenić należy nie wedle jego wielkości, lecz wedle tego, z jakiej pochodzi kalety i kto go przynosi. Jak w życiu pojedyńczych ludzi, tak i w życiu społeczeństw często się zdarza, że w ciężkich chwilach chętniej, niż kiedykolwiek, biedni przynoszą ofiary na rzecz swoich biedniejszych. Ale widok tych biednych, spieszących z darami, składanymi wedle możności do wspólnej skarbonki, zaiste piękną stanowi ilustracyą. Nic lepiej nie może przemawiać na korzyść społeczeństwa, jak taka praca dla dobra ogólnego.
Istnieje jeszcze jedna strona naszej działalności, której nie mogę pominąć bez podkreślenia.
Pracujemy w ciszy i bez rozgłosu, nie szukamy reklamy, ani pochwały. Słowa wyjęte z księgi światła ewangelicznego: niechaj nie wie lewica, co daje prawica, nigdy lepiej jak w danym wypadku do naszej pracy mogłyby znaleźć zastosowanie. W istocie, nawet w murach tego cichego i spokojnego towarzystwa, żaden może z wydziałów nie prowadzi pracy z tą skromnością, co sekcya czytelni bezpłatnych.
Zamykając moje przemówienie, czuję się w obowiązku, o którym nie wolno mi zapomnieć, złożenia przynajmniej w zamkniętem kółku naszej sekcyi podzięki tym, którzy do rozwoju naszej instytucyi się przyczynili.
Cześć zatem inicyatorowi, który dał jej początek i życie! Cześć przewodnikom, którzy dla jej dobra pracowali! Cześć opiekunom i opiekunkom, których szlachetnym zabiegom i ofiarom czytelnie w znacznej mierze trwanie swoje zawdzięczają! Cześć zarządzającym, bez których pracy czytelnie istniećby nie mogły! Cześć wszystkim, którzy przychodzą nam z pomocą! A przedewszystkiem cześć zmarłym pracownikom i protektorom, którym nie sądzonem było doczekać dnia dzisiejszego!
W imię przykładów danych nam w przeszłości, pracujmy dalej dla przyszłości!




Przemówienie na zebraniu ogólnem warszawskiego towarzystwa dobroczynności z d. 15 stycznia 1898 r., obejmujące rzut oka na działalność zarządu za trzechlecie 1895—1897.

Wybranemu na początku stycznia 1895 r. na lat trzy zarządowi przypadła w udziale praca natury porządkującej.
Przedewszystkiem należało pogodzić nową w r. 1891 zatwierdzoną ustawę towarzystwa z całą jego organizacyą, oraz ustalić prawidłowe i zgodne z tąż ustawą prowadzenie czynności i funkcyonowanie wszystkich oddzielnych części towarzystwa. Sprawa ta stała na porządku dziennym już w poprzedniem trzechleciu i domagała się prędkiego załatwienia, zwłaszcza, że ze strony władzy przychodziły w tej mierze ekscytacye.
Krótko mówiąc, trzeba było stworzyć stosowne instrukcye i regulaminy, które dla jednolitego i odpowiedniego celowi działania są konieczne.
Z chwilą, gdy zarząd przystąpił do tej pracy, okazało się, że ona się wiąże z kwestyą klasyfikacyi i rozdziału czynności i zakładów na odpowiednie grupy, co też po rozpatrzeniu się w całokształcie działań towarzystwa przed sporządzeniem instrukcyi dokonane zostało.
Pracę nad wygotowaniem instrukcyi zarząd podzielił na dwie części, a mianowicie postanowił sporządzić najprzód instrukcyą ogólną, obejmującą przepisy ogólne dla wszystkich władz towarzystwa i ustalającą stosunek jednych do drugich, a więc przepisy dla prezydyum zarządu, ogólnego zebrania i wydziałów wogóle, następnie zaś instrukcye szczegółowe dla wydziałów, jako kierujących oddzielnymi działami w czynnościach towarzystwa. Instrukcya ogólna obejmująca 87 paragrafów już w r. 1895 była przygotowaną i stosownie do przepisów ustawy w pierwszych dniach stycznia 1896 roku przez ogólne zebranie potwierdzoną. Instrukcyą tę zarząd uzupełnił szczegółowymi regulaminami dla kasy i dla komisyi rewizyjnej, które w tejże drodze potwierdzenie pozyskały.
W celu sporządzenia projektów instrukcyi wydziałowych, zarząd wysadził odpowiednią ilość komisyj. Do składu tychże oprócz członków ze strony zarządu, weszli przedstawiciele wydziałów, głównie prezesowie i viceprezesowie, przy pomocy których instrukcye ułożone zostały. Większość tych instrukcyj po przejściu przez zarząd otrzymała potwierdzenie na ogólnem zebraniu; niektóre oczekują na takie potwierdzenie.
W związku z instrukcyami i w naturalnym następstwie poruszonej sprawy ujęcia pracy w systematyczne ramy, stanęła kwestya uporządkowania rachunkowości, której niedostatki od dłuższego czasu domagały się poprawy. Zarząd wychodził z tej zasady, że wielka instytucya dobroczynna posiada swoją stronę finansową, bez należytego uregulowania której trudno spodziewać się postępu i rozwoju. Równocześnie też z rozpoczętemi pracami instrukcyjnemi dokonaną została z czynnym udziałem prezesa wydziału rachuby reforma rachunkowości towarzystwa, przy zaprowadzeniu stosownych zmian w książkach i formularzach rachunkowych.
W następstwie tych zarządzeń przyszły zmiany w sposobie układania budżetu i rocznego sprawozdania, które sprawiły, że budżety i sprawozdania za ostatnie lata odznaczają się jasnością i prostotą, jaka cechować powinna należycie obmyślane wypracowania. Zmiana sposobu układania budżetu i sprawozdania znajdowała usprawiedliwienie jeszcze i w tej okoliczności, że dawniejszy system sprawozdania i budżetu nie odpowiadał już obecnej potrzebie.
Niezależnie od tych prac wypadło w pierwszej połowie 1896 r. przyjąć udział w wystawie w Niższym Nowogrodzie, do czego towarzystwo w drodze urzędowej przez władzę zawezwane zostało, a zarazem i udział w wystawie hygienicznej w Warszawie, a to w wykonaniu uchwały poprzedniego jeszcze zarządu, który na posiedzeniu z d. 15 grudnia 1894 r. przyjęcie udziału w pierwszej z rzeczonych wystaw zadecydował. W tym celu zarząd wysadził odpowiednią komisyę, polecając jej wykonanie zadania.
Nie można zaprzeczyć, że udział w wystawach miał pożyteczne dla towarzystwa strony.
Chcąc wylegitymować się publicznie ze swej pracy, wypadało policzyć się z nią szczegółowo, ażeby ustalić jej wyniki. Jakoż sporządzona została szczegółowa statystyka za 80 lat istnienia towarzystwa, poczynając od samego zawiązku, aż do roku 1894 włącznie, która przy pomocy stosownie sporządzonych kart statystycznych, oraz rysunków dyagramicznych i graficznych, pozwoliła szerszemu ogółowi podczas trwania wystawy hygienicznej w Warszawie zapoznać się ze środkami towarzystwa i skutkami jego pracy w ciągu bieżącego stulecia. Dodawszy do tego wizerunki fotograficzne, zdjęte z zakładów towarzystwa i w lot chwytające charakterystyczne momenty jego działalności, oraz okazy prac wykonywanych w zakładach towarzystwa, już to przez dzieci, już to przez starców i kaleki, zdobyliśmy możność urządzenia na wystawach stosownych oddziałów, które interesowały żywością sposobu przedstawienia rzeczy.
Koszty urządzenia tych wystaw, łącznie z pracami statystycznemi, rysunkowemi i fotografiami, wynosiły rb. 1.498 kop. 28. Praca ta opłaciła się towarzystwu.
Otrzymaliśmy dwie najwyższe nagrody, a mianowicie dyplom uznania w Warszawie i dyplom uznania I-ej klasy w Niższym Nowogrodzie, nie mówiąc o słowach uznania, których towarzystwu nie szczędziły pisma peryodyczne. »Tygodnik Ilustrowany« przedstawił obrazowo działalność towarzystwa w szeregu udatnych rysunków, przy stosownym objaśniającym artykule.
Od tego czasu datuje lepsze zapoznanie się i większe zainteresowanie się sprawami towarzystwa ze strony społeczeństwa, które zrozumiało, że posiada w towarzystwie instytucyą poważną i zasługującą na uwagę.
Mówiąc o pracach zarządu w ciągu ubiegłego trzechlecia, niepodobna pominąć milczeniem troski, jaką miał ciągle zarząd z powodu zapisu Gościeradowa na rzecz towarzystwa. Mało było sesyj takich, na których o tej sprawie się nie mówiło. Przy systematycznem dążeniu strony przeciwnej do tego, aby towarzystwo z tego źródła nic nie otrzymało, przy licznych z tej przyczyny procesach, komplikacyach i trudnościach, sprawa ta prawie nie schodziła z porządku dziennego obrad zarządu, a grube dwa woluminy akt towarzystwa służyć mogą za wymowny dowód ilości włożonej pracy. Wprawdzie dotąd z tego źródła żadnego dochodu towarzystwo jeszcze nie miało, ale główna sprawa o ważność testamentu została przez dwie instancye na korzyść towarzystwa rozstrzygniętą.
Nie można również zamilczeć o przedsięwziętej już w ostatniem półroczu reformie kas groszowych. Z powodu wykrytego nieporządku zarząd wydelegował komisyę do szczegółowej rewizyi kas, a następnie wygotował właśnie dla obecnego ogólnego zebrania nową instrukcyę wraz z nowym regulaminem.
W miarę rozwijającej się pracy zarządu, wzmagała się współrzędnie praca w wydziałach i zakładach towarzystwa, zwłaszcza ze strony prezesów i viceprezesów wydziałów, opiekunów, sióstr miłosierdzia pracujących w naszych zakładach etc. etc.
W tymże czasie staraniem i przy ofierze ze strony prezesa towarzystwa powstał oddział dla chłopców włóczęgów pod nazwą Nazaretu.
Ze zwiększoną działalnością rosły wydatki na potrzeby biednych, ale jednocześnie rosły też i dochody.
Dochody te wynosiły w r. 1895 rubli 288.944 kop. 8, w r. 1896 rb. 322.016 kop. 41, w r. 1897 rb. 349.231 k. 28, wydatki zaś w tychże latach stanowiły rubli 293.315 kop. 2, rb. 315.935 kop. 26, a w r. 1897 rb. 349.491 kop. 28. Wzrost ten jest istotnie znamienny, jeżeli dodamy, że w roku 1894 dochody wynosiły rb. 219.500 kop. 57, wydatki zaś rb. 231.101 kop. 41.
Wogóle w ciągu trzechlecia od 1892 do 1894 r. dochody wynosiły rubli 584.916 co daje przeciętną na rok rb. 193.972, czyli mniej niż rb. 200.000 rocznie, gdy tymczasem dochody za ostatnie trzechlecie doszły do rb. 960.191 kop. 77, czyli że w przecięciu rocznem stanowiły rb. 320.639 kop. 20½.
Wprawdzie na zwiększenie cyfr wpłynęło ściślejsze obliczanie dochodów i wydatków oddzielnych zakładów, w znakomitej przecież części przyrost wynika ze wzrostu i rozszerzenia działalności towarzystwa.
Nie zapomniano ze strony zarządu o przysłowiu, które mówi: pamiętaj rozchodzie być z przychodem w zgodzie.
W chwili objęcia przez obecny zarząd swoich obowiązków, a mianowicie z dniem 1 stycznia 1895 r. rachunki towarzystwa za r. 1894 zamknięte zostały niedoborem 12.600 rb. 84 kop. Jakkolwiek w r. 1895 nie udało się tego deficytu usunąć, a nawet przy wzroście wydatków pomimo zwiększonych dochodów przybyło jeszcze niedoboru rubli 4.370 kop. 94, jednakże w ciągu r. 1896 zmniejszono ten niedobór o rubli 6.081 kop. 15, zaś w ciągu r. 1897, gdy po wielu trudach udało się otrzymać z jednego źródła większy fundusz na bieżące potrzeby, decyzyą zarządu z d. 29 maja 1897 r. reszta niedoboru została pokrytą i równowaga budżetowa powróconą.
Jak z tego widać, Bóg pobłogosławił pracy zarządu, bo za błogosławieństwo Boże mamy prawo uważać ten szybki rozrost, ujawniający się w pomienionych cyfrach.
Zarząd przecież daleki jest od przekonania, ażeby zadanie towarzystwa zostało przez powyższą pracę wyczerpane.
W miarę wzrostu miasta, w miarę zwiększenia się jego ludności, rosną potrzeby miłosierdzia publicznego. Co raz to szerzej i coraz to więcej spotykamy około siebie nędzy, coraz to więcej sierot opuszczonych, coraz więcej dzieci zaniedbanych, wymagających opieki i pomocy ze strony społeczeństwa.
Towarzystwo dobroczynności w ubiegłem trzechleciu pomimo zwiększonej działalności czyniło zadość zaledwie małej cząstce istotnych potrzeb, nie mogąc podołać usprawiedliwionym nieraz żądaniom i pozostawiając często bez pomocy słuszne odwoływanie się do opieki publicznej. Roztwiera się też przed towarzystwem wogóle szeroki widnokrąg pracy i działania!
Gdy z dniem dzisiejszym kończy się kadencya obecnego zarządu, składa on swój mandat na ręce ogólnego zebrania, z tem przeświadczeniem, że pracował w miarę sił i możności, ku wspomożeniu biednych i ratowaniu ginących pod hasłem: res sacra miser.




Z okazyi objęcia urzędu prezesa towarzystwa przez zasłużonego prof. Włodzimierza Brodowskiego, d. 15 marca 1898 r.

Czcigodny Panie!

Widziałem raz w galeryi Louvre'u prześliczne płótno włoskiego mistrza Andrea del Sarto, od którego trudno było oderwać oczy.
Na pierwszym planie widniała postać kobieca, pełna religijnej powagi, na pochyłości wzgórza siedząca, do której tuliły się dzieci; jedno chwyciło za pierś i ssało ją z chciwością, drugie stało tuż obok z gałązką pełną owoców, trzecie na zwojach szaty u nóg leżało i spało. Kobieta spogląda z góry w zadumie, jak gdyby czegoś szukając w oddali oczyma. Ten obraz — to allegorya miłosierdzia, które jednych żywi i przygarnia, a o innych troszczy się i niepokoi. I przyszło mi na myśl nasze społeczeństwo, nasza instytucya, która tysiące ochrania, a poza szeregami opatrzonych dostrzega innych niezaspokojonych, łaknących i wydziedziczonych.
W istocie w społeczeństwie, a zwłaszcza u nas, kryje się tak wiele biedy, tak wiele ubóstwa, tak wiele upośledzenia! Nie bez słuszności powiadają, że zaspokojeni stanowią jakby zrzadka rozrzucone na powierzchni wzgórza, na okół których rozciągają się niezmierne niziny i przepaści, niekiedy tak głębokie, że jęki boleści i odgłosy rozpaczy do góry nawet dojść nie są w stanie! I jakże w podobnych warunkach ma się to wszystko w życiu układać do równowagi, do harmonii, do pożądanego i pożytecznego rozwoju?
Oto z woli Bożej w duszy ludzkiej złożone zostało uczucie zwane miłosierdziem, które mistrz włoski tak pięknie na swym obrazie przedstawił, uczucie miłości bliźniego, pragnienie niesienia mu pomocy, pragnienie wymierzenia mu sprawiedliwości.
Dzięki temu uczuciu i za jego sprawą głodni bywają nakarmieni, pragnący napojeni, słabi otrzymują pokrzepienie, ubodzy wspomożenie. To uczucie łagodzi różnice społeczne, usuwa sprzeczności, niesie pokój i zgodę pomiędzy ludzi.
Pod wpływem tego uczucia powstało przed 84 laty nasze towarzystwo, pod wpływem tego uczucia rozrosło się ono w wielkie i wspaniałe drzewo! Los zrządzał, że nam przypadło dzisiaj w udziale dalsze hodowanie tego drzewa, dalsza nad nimi opieka i dalsze o nim staranie. Przyjąwszy z rąk poprzedników drzewo już rozwinięte i piękne, winniśmy je strzedz i dalej rozwijać, aby przekazać to drzewo naszym następcom w stanie czystości i zdrowia, a jeżeli będzie można, w stanie szerszego i większego jeszcze rozkwitu.
W tem pięknem zadaniu zespólmy się! W harmonii wszyscy pracujmy z jedną myślą i dla jednego celu! Jedno przed nami zadanie i jednakie być muszą dążenia!
Oparci na miłosierdziu, z pochodnią miłości bliźniego, pójdziemy śmiało naprzód, a Bóg uwieńczy tę pracę pomyślnym skutkiem!
Czcigodny prezesie, w tem trudnem i poważnem zadaniu, jakie stoi przed nami, liczymy i na twoją pomoc. Twoje prace i zasługi na polu naukowem dają rękojmię, że posiadasz te przymioty umysłu i serca, które dla podobnego zadania są potrzebne.
W nadziei, że otrzymamy od ciebie tak pożądane dla wielkiego dzieła poparcie, witamy cię, jako naczelnego prezesa i kierownika.




Przy poświęceniu gmachu dla ochrony 33-ej
w maju 1898 roku.

Zebraliśmy się tutaj dla upamiętnienia chwili ważnej w życiu ochrony 33-ej, chwili zdobycia przez nią własnego siedliska, które po dopełnieniu formalności prawnych stanie się stałą jej siedzibą.
Rozglądając się po tym skromnym, a tak miłym dla oka domu, po jego salkach i w jego wewnętrznem urządzeniu, spostrzegamy wszędzie szczególną staranność i troskliwość, spostrzegamy rękę zapobiegliwego ogrodnika, co dba o każdy zagonek, o każdą grządkę, o każdą grudkę ziemi, o każdą roślinkę, o każdy jej kwiatek.
A cóż dopiero powiedzieć, gdy się doda, że wszystko to powstało z niczego! W istocie z niczego! bo trzeba było wszystko zdobyć, wszystko wyszukać, wszystko znaleźć.
Znalazł też czcigodny ks. proboszcz Seroczyński ludzi dobrej woli, którzy usiłowania jego poparli i w pomoc mu przyszli. Znalazł państwa Pohoreckich, którzy plac pod tę siedzibę darowali, znalazł innych, którzy ofiary w naturze i w pieniądzach przynieśli, znalazł pomoc w osobie inżyniera p. Rycerskiego, który swą pracą do ziszczenia dzieła się przykładał, znalazł przedsiębiorcę p. Czosnowskiego, który dla sprawy współdziałał.
To mówiąc, nie mogę pominąć milczeniem zasług głównego opiekuna tej ochrony, p. Jerzmanowskiego, dzięki ofiarności którego ochrona powstała, i dzięki ofiarności którego jest ona utrzymywaną, nie mogę też zapomnieć o tych paniach, krewnych jego, co tak dobrze umiały ustalić związek pomiędzy ochroną a szlachetnym ofiarodawcą, który aż w Ameryce zamieszkuje.
O p. Jerzmanowskim na ścianach tego domu napisano: Niechaj mu Pan Bóg błogosławi! O tak! niechaj Bóg błogosławi mu za jego dobrą wolę i pamięć o rodzinnej ziemi, niechaj Bóg błogosławi wszystkim, którzy do powstania ochrony i założenia tego domu przyczynili się, a przedewszystkiem — niechaj błogosławi szlachetnemu ks. Seroczyńskiemu w jego dalszej pracy dla dobra i rozwoju ochrony!
W historyi tej ochrony i w historyi tego domu uwydatniają się dwie stare prawdy, jedna, że szlachetne dążenia znajdują zawsze oddźwięk, a jeszcze i ta druga, że przy łącznem działaniu trwałe dzieła z niczego wznosić się mogą. Zakład dobroczynny, jak ta ochrona, to skromne ale ważne ognisko, które rozrzuca promienie światła i ciepła naokół, promienie, idące niekiedy daleko, sięgające do wnętrza dusz ludzkich, do ich umocnienia i zbudowania.
Oby zakład stale w ten sposób promieniował, oby promieniował jak najsilniej na pożytek społeczeństwa!




Z okazyi opuszczenia zakładu przez pierwszą seryę uczniów

z warsztatów rzemieślniczych towarzystwa

w grudniu 1898 roku.


Obok dorocznego święta patronatu, który pod wezwaniem Królowej Niebios, Niepokalanej Dziewicy Maryi w tych murach się rozwija, przypadła na dzień dzisiejszy jeszcze inna niemniej miła uroczystość, a mianowicie uroczystość wyzwolin pierwszego szeregu uczniów z warsztatów rzemieślniczych warszawskiego towarzystwa dobroczynności.
Do tych naszych wychowańców, którym los pozwolił być pierwszymi przy wejściu do zakładu i pierwszymi przy wyjściu z niego, pragnę zwrócić się w tej chwili.
Niezadługo wypadnie wam opuścić te mury i wyjść w świat szeroki i rozległy, na drogę mozołów, trudów i życiowych doświadczeń. Losy wasze, jak i losy wszystkich ludzi są w ręku Boga. Przewidzieć je naprzód i z góry określić nie jest w ludzkiej mocy, ale jedno jest pewne, doświadczeniem wieków i pokoleń stwierdzone, że trzeba żyć wedle Boskich przykazań, że trzeba żyć zgodnie z wolą Bożą.
Pracą a prawdą, z wytrwałością i energią, z cierpliwością i godnością idźcie przez życie. Bądźcie religijni i trzymajcie się swojej religii, bądźcie prawi i godni swego społeczeństwa, kochajcie co dobre i piękne, a czyny wasze, a życie wasze znajdzie prędzej lub później uznanie i należytą zapłatę. Pomagaj sam sobie, a Bóg ci dopomoże, powiada stara maxyma. Pamiętajcie o tej prawdzie i stosujcie się do niej!
Nie żądajcie tylko od życia za wiele. Zrozumiejcie, że ono nie może płynąć po różach, że niema życia bez cierni i głogu, a wtedy potraficie odnaleźć lepsze strony życia, potraficie odnaleźć właściwą drogę, którą jest droga świętego obowiązku i dobrego czynu.
Niech Bóg poszczęści waszej pracy! Obyście zdobyli sobie byt i stanowisko, obyście na stanowisku pracowali uczciwie i szczerze, przynosząc chlubę temu domowi, który macie wkrótce opuścić, tej instytucyi, która przy szerokim zakresie działania znalazła i dla was miejsce, tym przewodnikom, którzy tutaj nad wami pieczę nieustanną rozwijali i tym zacnym niewiastom, naszym siostrom miłosierdzia, które z macierzyńską miłością zacne uczucia w sercach waszych krzewiły!
A gdy mury te opuścicie, nie zapomnijcie o nich. Zatrzymajcie w swojej pamięci ten dom, w którym młodociane chwile spędziliście, bo w tym domu cieszono się z waszego rozwoju i z waszych postępów, bo w tym domu cieszyć się będą z waszego w przyszłości powodzenia i z waszego szczęścia. Pracujcie dla dobra swojego i dla dobra społeczeństwa!
Niechaj was Bóg w tej pracy wspiera!




Przy założeniu kamienia węgielnego podczas budowy nowego gmachu dla zakładu sierot dziewcząt warszawskiego towarzystwa dobroczynności, d. 8 października 1899 r.

Jak w życiu ludzi, tak i w życiu instytucyi publicznych, zdarzają się chwile radości i smutku, zadowolenia i przygnębienia, rozwoju i zastoju. Wśród tych zmiennych zjawisk, wypełniających byt codzienny, na tle nieustannych mozołów i trudów — zabłysnęła nam dziś chwila jaśniejsza i przyjemniejsza. Gorące życzenia szlachetnych pracowników i pracowniczek warszawskiego towarzystwa dobroczynności, życzenia lepszego pomieszczenia dla sierot dziewcząt, a co zatem idzie skuteczniejszej opieki, zaczynają przyoblekać się w ciało.
Wznoszą się już przed nami wielkie mury, robota wre na całej linii i zapowiada blizkie powstanie nowego siedliska dobroczynnego, którego potrzeba tak dawno była odczuwaną.
Poza tymi murami przezierają przeciwności, z jakiemi każde dzieło przed jego urzeczywistnieniem walczyć musi, a ponad niemi unoszą się uczucia radości wszystkich ludzi dobrej woli, którym sieroca dola leży na sercu.
Naokoło nas, wśród biedniejszych warstw społecznych, gdzie choroby trudniej pokonać, a śmierć obfite zbiera żniwo, przybywają coraz to nowe sieroty, bez opieki i pomocy, bez poparcia i ochrony.
I stają na tym szerokim świecie słabe, bezdomne i bezbronne istotki, wystawione na wszelkie wichury i zawieruchy, stają, jak ptaki opuszczone przez rodzicieli, a jeszcze do trudów i walk życiowych niezdolne.
Słyszymy o okropnych upadkach i zdziczeniach, o zbrodniach i występkach, ale jakże często źródło złego wynikło ze smutnej sierocej doli? Wspaniałe pomniki, wspaniałe gmachy, budzą podziw i zachwyt, lecz obok nich niemniej ważne miejsce zajmują przybytki dla ratowania ludzkich jestestw, dla krzewienia w młodzieńczych duszach cnót i przymiotów, dla hartowania ich serc i charakterów, dla tworzenia z nich dobrych i uczciwych ludzi. Z tych siedzib dobroczynnych przybywa w społeczeństwie ładu i porządku, a zmniejsza się liczba wad, ułomności i niedomagań.
Opieka nad biednemi dziećmi i sierotami należy do zadań warszawskiego towarzystwa dobroczynności, które wytęża siły, aby zadaniu należycie sprostać!
I nie stoimy na miejscu. Pragniemy opiekę naszą uczynić coraz lepszą i do potrzeb życia więcej zastosowaną. Oto ten gmach służyć może za wymowny tego dowód. A jeżeli dodam, że współcześnie w zakładzie dla sierot chłopców przy ulicy Freta dokonywają się ważne zmiany i ulepszenia, to godzi się przypuścić, że towarzystwo dobroczynności po wiekowem istnieniu wejdzie w nadchodzący wiek nowy, oparte na dowodach zdrowego, pożytecznego i czerstwego działania i życia.
Z głęboką wiarą w pomoc Bożą i poparcie społeczeństwa rozpoczęliśmy tę budowę. Z tymi murami wiążą się nadzieje licznych sierot, od tych murów biją i bić będą modły ich ku niebu. Nie wątpimy, że modły maluczkich będą wysłuchane i znajdą serdeczny odgłos we wszystkich poczciwych sercach.




Przemówienie na zebraniu ogólnem warszawskiego towarzystwa dobroczynności z d. 25 listopada 1899 roku na tle sprawozdania z działalności zarządu za rok 1898.

Rok 1898, chociaż nie wolny od kłopotów i trudności, zaznaczył się w życiu towarzystwa równie dodatnio, jak lata poprzedzające 1895—1897.
Postęp dalszy na drodze rozwoju dzieła dobroczynnego stanowi jego cechę charakterystyczną, dowodzącą żywotności i pożytecznej działalności towarzystwa.
Jak widać ze sprawozdania rachunkowego, dochody towarzystwa, licząc z wpływami wszystkich poszczególnych jego zakładów, dosięgły w r. 1898 sumy rb. 401.006 kop. 44.
Jeżeli strącimy z tego wpływy tanich kuchen, jako wpływy natury specyalnej, wynoszące rubli 64.520 kop. 14, to pozostanie jeszcze poważna suma rubli 336.486 kop. 30. Odpowiednie cyfry za rok 1897 przedstawiały rb. 349.231 k. 28 i rb. 291.817 kop. 28. Z porównania zatem wynika, że dochody towarzystwa w ciągu r. 1898 w zestawieniu z r. 1897 powiększyły się w obydwu kombinacyach, czy to w ogólnej cyfrze, czy bez tanich kuchen o 15%, przyczem wpływy samych kuchen tanich podniosły się także bez mała o 15%.
Na ten pomyślny rezultat złożyły się zarówno rosnące ogólne dochody towarzystwa, jak i zwiększone specyalne, które na korzyść poszczególnych zakładów wpłynęły.
W istocie dochody ogólne, stanowiące w roku 1897 rb. 126.656 kop. 59, podniosły się w roku sprawozdawczym do rb. 143.535 kop. 61, czyli o 13%, w dziale zaś specyalnych wpływów, zamiast sumy rb. 222.574 k. 69 towarzystwo osiągnęło w roku obecnym rb. 257.470 kop. 83, czyli prawie o 16% więcej. Znamienny ten rezultat przypisać należy zwiększonej energii działania ze strony towarzystwa, a jednocześnie i wzmagającemu się do niego zaufaniu ze strony ogółu.
W szczególności zasługują tutaj na podkreślenie dwie drobne, ale znaczące cyfry. Kiedy w r. 1897 wpływy ze składek, zbieranych raz na rok za pozwoleniem władzy po domach, wynosiły rb. 4.977 kop. 18 i w ogóle w latach poprzednich rzadko kiedy i bardzo niewiele przekraczały sumę rb. 4.000, w roku sprawozdawczym odrazu podskoczyły do rb. 7.950 k. 45, a więc bez mała podwoiły się w porównaniu z latami poprzedzającemi. Podobnież składki roczne od członków towarzystwa wynosiły w r. 1897 rb. 4.851, a dawniej mniej jeszcze, w roku zaś sprawozdawczym rubryka ta przyniosła rb. 5.857, co wykazuje, że w ciągu roku sprawozdawczego wzmogła się liczba członków i wzrosła gotowość wnoszenia opłaty stałej na rzecz towarzystwa. Jakoż na liście członków widnieje znaczny postęp naprzód. W r. 1896 mieliśmy 473 członków, wnoszących składkę członkowską w kwocie nie mniej niż rubli sześć, a nieopłacających takowej 689, w roku 1897 pierwszych było 666, a drugich 619, w roku zaś sprawozdawczym mieliśmy już w pierwszej kategoryi 806, w drugiej 606 członków.
W podobnym stosunku jak dochody, wzrosły też i rozchody. W roku 1897 rozchody wyobrażały ogólną cyfrę rb. 340.491 kop. 28, w roku zaś sprawozdawczym wyobrażały one rb. 370.401 kop. 97, a nadto przelano na wydatki roku przyszłego poszczególnych zakładów, stosownie do specyalnego przeznaczenia, rb. 32.055 kop. 69.
Rozkładając te wydatki na działy, wypada, że utrzymanie zakładu starców i kalek wraz z oddziałami wynosiło rb. 56.030 kop. 29, zakłady sieroce tak dla chłopców jak i dziewcząt z oddziałami pochłonęły rubli 64.952 kop. 53, na ochrony, szwalnie, sale zajęć i żłobki, czyli na zakłady dla przychodzących dzieci wydano rb. 89.986 kop. 69, reszta zaś obróconą została na inne instytucye towarzystwa, przyczem kuchnie tanie wyobrażają poważną rubrykę rb. 64.520 kop. 14, która przecież z własnego dochodu w całości pokrytą została, dając jeszcze rb. 1.000 z górą remanentu.
Jeżeli dwie pierwsze z powyższych rubryk dodamy do siebie, to wypadnie, że zakłady dla starców i zakłady sieroce, t. j. same internaty, opatrujące wszelkie potrzeby swoich pensyonarzy kosztowały rubli 120.982 kop. 82, t. j. prawie trzecią część wydatków towarzystwa.
Dla pełności obrazu niepodobna zamilczeć o ilości osób, które w taki lub inny sposób z pomocy towarzystwa korzystały, jako też o rodzaju i jakości okazywanej im pomocy.
Stosownie do sprawozdania rachunkowego, w zakładzie dla starców i kalek oraz w jego oddziałach przebywało przecięciowo dziennie 677 osób, w zakładach sierocych dla chłopców 294 osób, a dla dziewcząt 284 osób, a to nie licząc patronatu, w którym w niedziele i święta znajdowało się średnio 44 chłopców. Dalej, dzieci do ochron uczęszczało dziennie przecięciowo 4.850, do sal zajęć 360, do szwalni 880, i do żłobków 91, czyli w zakładach dla przychodzących dzieci znajdowało się dziennie przecięciowo 6.181 dziecko. Rozumie się samo przez się, że cyfry ogólne osób, korzystających w ciągu roku 1898 z zakładów towarzystwa, były wyższe od liczb przeciętnych, które tutaj przytoczone zostały. Gdy jednak cyfry przeciętne stanowią istotną podstawę statystyczną, przeto na nich poprzestajemy.
Z kolei, z przytułków dla rekonwalescentów wychodzących ze szpitali, korzystało w ciągu roku sprawozdawczego 1.990 osób, z kas pożyczkowych czerpało pomoc pod postacią pożyczek 1.678 osób, w kasach oszczędności zwanych groszowemi uczestników z jednego roku 1898 było 960, w czytelniach bezpłatnych liczba czytelników doszła do 13.000, wreszcie kuchnie tanie wydały w ciągu roku różnego pożywienia porcyi 961.317.
Niezależnie od tego, towarzystwo udzieliło bezpłatnie najuboższym w tym roku, podobnie jak i dawniej, różnego rodzaju wsparć, czy to w naturze, czy w pieniądzach: zupy rumfordzkiej 60.349 porcyi, czyli po 165 dziennie, obiadów gościnnych 32.262, po 88 dziennie, gorącego pożywienia w ciągu trzech zimowych miesięcy 36.006 porcyi po 400 dziennie, święconego na Wielkanoc rozdano 1.000 osobom, węgla kamiennego 1.030 osobom, odzież 1.136 osobom, wreszcie z różnego rodzaju zasiłków i wsparć pieniężnych, czy to większych czy drobnych, korzystało około 8.000 osób.
W tych cyfrach ujawnia się szeroka i obfita w skutki dobroczynne działalność towarzystwa dobroczynności. Jeżeli dodamy do tego: wzniesienie pomnika Jędrzeja Śniadeckiego w kościele wizytek w wykonaniu woli jednego z dobroczyńców, umieszczenie tablicy pamiątkowej w kaplicy własnej dla zmarłego sekretarza I. Heppena, pomyślne przejście przez rządową nadzwyczajną rewizyą czynności towarzystwa, wreszcie odrzucenie w senacie skargi kasacyjnej, podanej przeciwko towarzystwu w sprawie o Gościeradów, będziemy mieli jasny i dokładny obraz zabiegów i starań instytucyi w ciągu ubiegłego roku.
Przy całej rozciągłości działań towarzystwo nie wyczerpało wcale zadania odnośnie do istniejących w tej mierze potrzeb. W miarę wzrostu ludności rosną co najmniej w odpowiednim stosunku ubóstwo, bieda i wszelkiego rodzaju niedostatek. Liczba wydziedziczonych pomnaża się, liczba sierot i zaniedbanych dzieci staje się coraz większą. I coraz więcej puka do drzwi towarzystwa potrzebujących pomocy i coraz trudniej, niestety! zadość uczynić tym żądaniom. Bez przesady! na jedno otwierające się w zakładach towarzystwa, a zwłaszcza w internatach, miejsce bywa po kilku, po dziesięciu i po więcej kandydatów lub kandydatek!
Pomimo najszczerszej chęci wypada odmawiać i to nietylko w wypadkach wątpliwych, gdzie bieda nie jest jeszcze tak dotkliwą, lub gdzie poza nią kryć się może próżniactwo i wyzysk, ale trzeba odmawiać bardzo często nawet w wypadkach istotnej i wykazanej potrzeby.
Towarzystwo zyskuje coraz więcej na powadze i uznaniu, a że tak jest w istocie, na dowód przytoczyć możemy fakta.
W lipcu roku 1898, prof. Jerzy Blondel, prezes towarzystwa św. Wincentego a Paulo w Paryżu, przybywszy do Warszawy, zwiedzał zakłady towarzystwa dobroczynności i starał się zapoznać szczegółowo z jego działalnością. Z jakiemi zaś wrażeniami wyjechał, opuszczając Warszawę, okazało się z listów, które do mnie nadesłał. W liście z dnia 16 października zawiadamia, że już składał relacyą o towarzystwie dobroczynności w Paryżu na konferencyach św. Wincentego a Paulo, że zamierza jeszcze raz tam powrócić do tego przedmiotu, i że stosownie do porozumienia się z p. Delaire, sekretarzem towarzystwa ekonomii społecznej szkoły Le Play'a, złoży jeszcze sprawozdanie w tem towarzystwie. W końcu dziękuje i nadmienia, że zachował miłe wspomnienie z tego, co widział w Warszawie. W liście z d. 14 grudnia po otrzymaniu sprawozdania powraca do tego przedmiotu i pisze dosłownie:
»Widziałem, jak wiele towarzystwo, którem się pan zajmujesz, czyni dobrego w Warszawie. W istocie działalność swoją rozwija ono pod najrozmaitszemi postaciami, a z pouczających cyfr, które pan dostarczasz, widzę, że zdobywa poważne rezultaty«.
W listopadzie r. 1898 znowu zwiedzał zakłady towarzystwa p. A. Seliwanow z Petersburga, urzędnik ministeryum oświaty i współpracownik »Gońca Dobroczynności«, który otrzymał specyalną misyę zapoznania się z urządzeniami dobroczynnemi w różnych miejscowościach państwa. Po swojej wizycie p. Seliwanow zamieścił w »Gońcu Dobroczynności« (Nr. 516 z r. 1899) obszerny artykuł o działalności towarzystwa pełen pochwał i przychylnych uwag. Kto ciekawy, może zapoznać się z tą relacyą w biurze towarzystwa, wystarczy tutaj przytoczyć końcowy wniosek autora. Oto jak zamknął on swoją ocenę: »Rezultaty te osiągnięte zostały dzięki z jednej strony zacnym ludziom, mającym współczucie dla ubóstwa, z drugiej dzięki trudom i zabiegom członków towarzystwa, którzy, rozumiejąc ważność działalności dobroczynnej i wypływający z niej dla społeczeństwa pożytek i spokój, poświęcają dla tego celu swoją pracę i umiejętność. Przytem uważam sobie za obowiązek dodać, że zarząd towarzystwa, jego wydziały i różne opieki okazują godne uwagi przywiązanie dla sprawy i energię. Praca sióstr miłosierdzia, dozorczyń i lekarzy zasługuje na głęboką wdzięczność. Wogóle działalność warszawskiego towarzystwa dobroczynności wyróżnia się wśród działalności innych towarzystw dobroczynnych«.
Nie dość na tem, z różnych stron państwa, jak z Omska, Smoleńska, Karagaczewa, przychodziły do towarzystwa dobroczynności od osób i instytucyi dobroczynnych odezwy, z żądaniem objaśnień i wskazówek w kwestyach dobroczynnych.
W miarę rosnącego uznania wzmaga się też ofiarność na rzecz towarzystwa, przyczyniając się do powiększenia dochodów, o jakiem powyżej była mowa.
Jak widać z listy ofiar za r. 1898, na potrzeby bieżące złożonych, ogół darzy towarzystwo swoją pomocą, i nie można powiedzieć inaczej, jak tylko, że darzy chętnie i hojnie. Ludzie wszystkich stanów, bez różnicy wyznania, spieszą ze swoimi datkami i przynoszą w miarę możności ofiary, umożliwiając w ten sposób tę działalność, którą wielka instytucya dobroczynna prowadzi. Społeczeństwo odczuwa ważność tej pracy na polu dobroczynnem i nie odmawia jej swego poparcia.
I słusznie! W położeniu ludzi zachodzą tak wielkie różnice! Już od natury jedni są lepiej, inni gorzej wyposażeni, a dalej, jednym los zapewnił opiekę i pomoc od najbliższych, innym jej brakuje, jednych postawił w dostatku, innych w ubóstwie, jednym okoliczności sprzyjają, inni ulegają zawodom, wreszcie przedwczesne zgony, przedwczesne sieroctwa, choroby jeszcze bardziej komplikują stosunki i wytwarzają położenia najtrudniejsze i najrozmaitsze.
Jakże tu nie przyjść z pomocą tym, których życie toczy się po grudzie? Społeczeństwo z natury rzeczy musi pamiętać o swoich biednych i upośledzonych.
Miłosierdzie okazane w porę i na właściwem miejscu ratuje od upadku i zgnilizny, od występku i zapomnienia, wzmacnia nadwątlone siły, podtrzymuje i zachęca do uczciwej pracy, koi troski i cierpienia, godzi z losem i rozlewa harmonię i pokój w życiu społecznem. Okruchy od stołu uczty życiowej na rzecz dobroczynności stanowią w tym razie siejbę zgody i ciszy ogólnej.
To też tym wszystkim, którzy oceniają pracę i usiłowania towarzystwa i śpieszą mu z pomocą, a zwłaszcza tym, którzy dla podtrzymania zakładów jego pracują, i niekiedy od ust sobie odejmują, towarzystwo śle te proste wyrazy:
Niech wam Bóg zapłaci!




Z okazyi objęcia urzędu prezesa towarzystwa przez księcia Macieja Radziwiłła, w marcu 1900 r.

Mości Książę!

Los zespolił cię z tą instytucyą dobroczynną, której dola wszystkim nam leży bardzo na sercu.
Zaproszony do kierownictwa i przodownictwa, nie wątpimy, że zechcesz szczerze ująć ster w ręce i poprowadzić rydwan zespolonej pracy naszej w kierunku pożytku biednej społeczności i jej wielolicznych warstw upośledzonych, dla których instytucya nasza istnieje.
Na tej drodze napotkasz, Mości Książę, zarówno w zarządzie, jak i po wydziałach towarzystwa oddanych i oddających ci się do rozporządzenia współpracowników i wiernych towarzyszy sztandaru dobroczynnego.
Do uszu twoich, zanim próg tego domu miłosierdzia przekroczyć zdołałeś, dobiedz mogły i zapewne dobiegły oskarżenia i zarzuty przeciwko kierunkom i prądom tu rozwijanym, przeciwko ludziom i osobom sprawę miłosierdzia w swoich dłoniach w tej przystani dzierżącym, oskarżenia i zarzuty z dwóch przeciwnych stron, i od zewnątrz i z wewnątrz płynące. Roztropność i przenikliwość osobista, które cię zdobią, odsłonią przed tobą niezadługo istotny stan rzeczy i pozwolą rozeznać łacno i prędko tak błędne pojmowanie tych, którym z ustawy zwierzchnia kontrola przypada, jak i zaślepienie swojskich oskarżycieli, którzy bez należytego zrozumienia sprawy z karygodną lekkomyślnością pracę ludzi gotowych do ofiar podkopaćby pragnęli.
Z obowiązku urzędu, jaki tutaj z woli towarzyszów pracy sprawuję, mam sobie za miłą powinność, opierając się na głębokiem przeświadczeniu, zapewnić cię, Mości Książę, że w zarządzie towarzystwa pracują mężowie bogobojni i uczciwi, wyrobieni i wytrawni, a sprawie miłosierdzia publicznego szczerze i gorąco oddani. Zarząd ten przeszedł przez prawdziwą próbę ognia i zdobył w niej niemało hartu. Od dwóch lat pracuje on w warunkach, o jakich poprzednicy z dawniejszej epoki nie mogli mieć pojęcia. To, co dotąd zazwyczaj wielbiono i ceniono, podnoszono i szanowano, w ostatnich dwóch latach bywało sponiewierane i wyszydzane, prześladowane i krytykowane.
Tylko czyste charaktery i czyste uczucia, tylko poświęcenie i idea, znieść mogły ciosy tak ciężkie, a niezasłużone, bez zachwiania się, bez ugięcia i zniechęcenia!
Toż samo, co o zarządzie, powiedzieć mam prawo o prezesach i viceprezesach wydziałów towarzystwa, którzy z istotnym pożytkiem oddzielnymi działami czynności dobroczynnych w naszej instytucyi zawiadują. Wśród nich, a także wśród dalszych towarzyszów ich pracy po wydziałach, znajdują się ludzie godni czci i uznania.
Na stanowiskach opiekunów i zarządzających różnorodnymi zakładami, również napotkać można prawdziwych filantropów, a nawet na drobniejszych posterunkach w gronie dozorczyń i sióstr miłosierdzia po ochronach, szwalniach, czytelniach, opiekach etc., jeżeli nie wszędzie w równej mierze, to bardzo często dostrzedz można święty ogień, ożywiający dusze oddane w całości swojemu obowiązkowi.
Posiadamy obfity materyał, do prowadzenia wielkiego dobroczynnego zadania, potrzeba tylko te siły odpowiednio układać i zespalać, łączyć i do jednego celu prowadzić, boć w harmonijnem współdziałaniu różnych uzdolnień spoczywa tajemnica wielkich skutków. Concordia res parvae crescunt, discordia et magnae dilabuntur.
Cztery pokolenia składały się na wielkie dzieło, które mamy przed sobą i da Bóg, że po przejściu ciężkich doświadczeń, instytucya nasza pod twoim, Mości Książę, przewodem z dotychczasowych trudności wybrnie i pomyślnie dalej rozwijać się nie przestanie.
Wierzymy twoim uczciwym zamiarom, ufamy twojemu rozumowi, ufamy doświadczeniu, które w różnych okolicznościach życia zdobyłeś i żywimy nadzieję, że tak się stanie. Z tą błogą nadzieją w sercu, w imieniu zarządu, wydziałów i całego towarzystwa, witam w tobie, naszego nowego przewodnika!




III.

MOWY W KOLE PRAWNIKÓW


Z powodu dziesięciolecia zebrań prawniczych.
W październiku 1887 r.

Upłynęło lat 10 od chwili, kiedy rozpoczęliśmy skromne pogadanki nasze. Wprawdzie w mojem mieszkaniu, ale za wspólną myślą Wiktora Szumańskiego i moją, przy udziale Władysława Andrychiewicza, Feliksa Ochimowskiego, Dominika Anca i kilku innych, w październiku 1877 r. zebraliśmy się po raz pierwszy, aby przy szklance herbaty pomówić o kwestyach, które prawników obchodzić mogą. Jakie uczucia ożywiały nas, gdy przystępowaliśmy do tego przedsięwzięcia, nie potrzeba bliżej objaśniać. Mniemaliśmy, że łączenie odosobnionych sił ma racyę bytu, że praca zbiorowa przynosi korzyść tak poszczególnym jednostkom, jak i ogółowi i w imię tego pożytku urządziliśmy peryodyczne zebrania, które przecież już dziesiątek lat istnieją.
I rodzi się pytanie, co zrobiliśmy, jakie są owoce tej naszej pracy, jeżeli taką działalność pracą nazwać wolno.
Zarzutów przeciwko zebraniom słyszeliście nie mało — zewsząd i na wszelkie sposoby do uszu waszych dochodziły krytyki. Aż budzi się obawa, abyśmy przy ścisłym obrachunku nie przypominali pierwszych chrześcian, którzy same tylko grzechy publicznie wyznawali.
Każdy słabszy referat rodził niezadowolenie, każda drażliwa kwestya wywoływała dąsy, jak to zwykle bywa. Nie chcę być złośliwym, niech mi jednak wolno będzie zaznaczyć, że im kto mniej dla zebrań pracował, tem ostrzej je karcił a ci, którzy całkiem na nich nie bywali, najwięcej żółci wylać musieli.
Z pomiędzy zarzutów wyróżniają się wybitnie dwa i do tego wręcz sobie przeciwne. Jedni zarzucają nam zbytnie hołdowanie teoryom. Po co nam te teorye, my rzemieślnicy, nam tego nie potrzeba, wołają w dobrej wierze. Inni przeciwnie ganią nas za brak prac i rozpraw teoretycznych. Jakże te zarzuty pogodzić? W rzeczywistości pragniemy i staramy się nadawać podnoszonym kwestyom szerszą podstawę, głębsze umotywowanie, o ile naturalnie przy słabych siłach stać nas na to. Otóż zwolennikom studyów teoretycznych to nie wystarcza, uważają że zaprawa za słaba, no i mają oni racyę, bo istotnie podkładu naukowego dajemy za mało, ale cóż zrobić, jeżeli kogo nie stać na więcej. Przeciwnikom już i to przeszkadza, chcieliby odrzucić i tę skromną omastę naukową. Wygląda to tak, jak gdyby ktoś biedakowi chodzącemu w połatanej szacie, zarzucał zbytek w ubraniu. Po co ta suknia, zapewne mógłby chodzić bez niej, bodajby nago, a zwłaszcza w lecie.
Pewnego razu spadł na mnie istny deszcz siarczystych pocisków i to z różnych stron i od teoretyków i od praktyków. Z okazyi ogłoszenia konstytucyi japońskiej i manifestu mikada, pozwoliłem sobie na jednem zebraniu poświęcić dłuższą chwilę przedmiotowi, który wydawał mi się godnym uwagi. Ile to było krzyku, co nas obchodzą Japończycy, co nas obchodzi ich konstytucya? Nie było rady, musiałem uznać się za winnego i zapewnić, że na podobne rzeczy odtąd czasu tracić nie będziemy[2].
Czy zebrania nasze mają wartość nie będę mówił, dla wielu względów nie mógłbym o tem mówić, natomiast wspomnę o usiłowaniach naszych w kierunku usystematyzowania pracy.
Z początku z okazyi wprowadzenia nowych sądów rozpatrywaliśmy kwestye dotyczące przeważnie procedur i organizacyi sądowej.
Gdy się te rzeczy ustaliły, przyszła myśl ujęcia pracy w pewne ramy. Jakoż podzieliliśmy się na dwa wydziały, cywilny i karny, a później, kiedy to nie wydało szczególnych owoców, podzieliliśmy się na kilka grup wedle dyscyplin prawnych. Okazało się jednak, że pozostaliśmy przy referatach dorywczych w miarę nastręczających się kwestyi i w miarę dobrych chęci. W dalszym ciągu wprowadziliśmy sprawozdania z czasopism prawniczych własnych i obcych. Aby jednak z tej pracy było więcej pożytku, rozdzieliliśmy ją na części i wybraliśmy referentów. Stało się, że kiedy to uczyniliśmy, przez czas dłuższy nie było ani jednego sprawozdania z pism. Staraliśmy się także ustalić porządek pracy na cały sezon z góry, ale i to nie bardzo się udawało, tem niemniej referaty, zawsze były i być musiały. Mieliśmy przytem spory z powodu przyjęć, które chwilami stawały się zbyt wystawnemi, krępując mniej zamożnych swoją okazałością. Szło o usunięcie niepotrzebnego zbytku, a nie było łatwo tego przeprowadzić, bo, mówili niektórzy, po co mamy się krępować, czy mało jesteśmy uciskani? Inaczej mówiąc, ograniczenie zbytku brano za naruszenie wolności, potrzebę oszczędności za niewolę. Trudno, każdy ma swój pogląd.
I w ten sposób zebrania przetrwały lat 10, jak łódka kołysana na niespokojnej fali. Oto historya zewnętrzna, a teraz powróćmy do postawionego na czele pytania: jakie są rezultaty naszych usiłowań?
Biorąc rzeczy chronologicznie, rozbiory nowych procedur, dokonywane na naszych zebraniach przyczyniły się niemało do ustalenia praktyki sądowej. Zdarzało się wtedy, że osoby niebywające na naszych zebraniach przysyłały nam kwestye do rozpatrzenia i dziękowały za dostarczone wskazówki. Z naszych też zebrań wyszło dosyć rozpraw monograficznych, które później ukazywały się w druku; redakcya Gazety Sądowej nie jedną poważniejszą pracę stąd od nas zabrała.
Również na podniesienie zasługują kwestye ogólniejszego charakteru, jak reforma Gazety Sądowej, myśl zjazdów prawniczych, pierwsza ustawa kasy pomocy obrońców, które tutaj się urodziły. Wreszcie niepodobna pominąć wszystkich kwestyi agitujących się, chociaż dotąd nie zrealizowanych, jak kwestya założenia towarzystwa prawniczego, kwestya konsultacyi prawnych, kwestya uregulowania pracy pomocników adwokatów przysięgłych, etc., etc.
Może kto zarzuci, że ta lub owa kwestya powstałaby i bez zebrań. Być bardzo może, temu nikt nie zaprzeczy, boć zebrania nie posiadają monopolu inicyatywy. Wspominając o tych kwestyach, notuję tylko fakt takim, jakim był, a fakt ten zawsze na dobro zebrań przemawia. Pobudzały one do pracy i dawały do niej zachętę. Czy to wszystko? Zapewne, że niewiele — są to okruchy, dowodzące przecież pewnego życia i ruchu. Nie mamy się czem chwalić, to pewna, jednakże na zasadzie tego, co było, mamy prawo powiedzieć, że pracujemy i w miarę sił posuwamy się naprzód.
Gdzie niema działania, tam niema życia, tam życie gaśnie, zamiera, a my żyć powinniśmy, życie nasze choć nierozgłośne, trwać musi; nie umarliśmy i umrzeć nie chcemy!
Dalej naprzód, czyń każdy, co każe duch boży, a całość sama się złoży!




Z powodu pierwszego zjazdu prawników i ekonomistów polskich odbytego w Krakowie we wrześniu 1887 roku.
W październiku 1887 r.

Omawiana od lat paru na naszych zebraniach myśl zjazdu prawniczego znalazła urzeczywistnienie. Dzięki energicznym zabiegom prof. Kasparka projektowany już dwukrotnie zjazd przyszedł tym razem do skutku i dodać trzeba, odbył się pomyślnie.
W krótkim stosunkowo czasie, bo zaledwie w ciągu trzech miesięcy, zgłosiła się spora garstka referentów, w ich liczbie kilku ludzi uczonych, przyszły kwestye pożyteczne i interesujące, które poruszyły umysły, a przepełniona aula krakowskiego collegium novum dowodnie świadczyła o ogólnem zajęciu się rzeczą ze strony naszego prawnictwa. Dość powiedzieć, że przed otwarciem zjazdu liczba członków zapisanych obejmowała poważną cyfrę 378 uczestników, nie licząc tych, którzy w ostatnich dniach na zjazd się zameldowali. W liczbie zapisanych z Królestwa i gubernii Cesarstwa było 83, z Poznańskiego 7, a nie brakło gości przybyłych z Wiednia, Berlina i innych miejsc, bo gdzież zresztą teraz Polaków niema.
Główną treść działalności wszelkich zjazdów stanowią złożone referaty i dyskusye nad nimi. Pierwszym z kolei był referat prof. Kasparka o potrzebie troskliwej uprawy prawa międzynarodowego prywatnego i środkach do tego celu zmierzających, dalej przemawiali prof. Kasznica o zmianie wydziałów prawnych na wydziały nauk społecznych, prof. Balzer w przedmiocie słownika prawnego polskiego, prof. Leo o reformach skarbowych sejmu czteroletniego, prof. Fierich o środku prawnym drugiej instancyi w postępowaniu sądowem cywilnem, wreszcie w szeregu prawniczych tematów weszła na stół kwestya organizacyi gminy. Miała ona trzech referentów, p. Lewicki mówił o gminie galicyjskiej, p. Tałasiewicz o administrowaniu spadkowych gospodarstw wiejskich w gminie, a p. Konic o zgromadzeniach gminnych, jako samodzielnej władzy samorządu gminnego. Z pomiędzy tych trzech referatów wyróżniła się praca p. Lewickiego, który z wielką swadą rozwinął przyjęty jednomyślnie wniosek o potrzebie złączenia obszaru dworskiego z gminą wiejską w Galicyi. Mówiono jeszcze na zjeździe i uchwalono doraźne wnioski prof. Kasparka o potrzebie tworzenia towarzystw prawniczych, o potrzebie zbierania wyrazów, przysłów i zwyczajów prawnych w Polsce, oraz o potrzebie wydania encyklopedyi nauk prawnych.
Bardzo wybitne miejsce w obradach zjazdu zajęły dwa referaty ekonomiczne, które były odczytane na ostatniem posiedzeniu na zamknięcie czynności przez mówców z poznańskiego, a mianowicie przez p. Skarżyńskiego i p. Donimirskiego. Pierwszy, wskazując na trudne położenie rolnictwa polskiego, zwłaszcza w Poznańskiem, domagał się ułatwienia kredytu ziemskiego, drugi mówił o kolonizacyi wewnętrznej. Nad tym drugim tematem powstała szersza dyskusya, podniesiono myśl założenia banku ziemskiego w Poznaniu, celem ułatwienia parcelacyi odpadków od większej własności i utworzono komisyę pod przewodnictwem p. Blocha dla bliższego omówienia tej sprawy. Komisya odbyła dwa przeciągłe posiedzenia w ciągu dwóch następnych dni po zjeździe i opracowała projekt statutu na zasadzie towarzystwa akcyjnego. Wobec zajęcia, jakie sprawa ta na zjeździe znalazła, trzeba mieć nadzieję, że rzucona myśl przejdzie w dziedzinę czynu. Jeżeli się to urzeczywistni, zasługa w znacznej mierze przy zjeździe prawniczym pozostanie[3].
I cóż ten zjazd zrobił, zapyta może niejeden. Odpowiemy: mało i wiele. Gdyby chodziło o wielkie problematy naukowe i o ich rozwiązanie, bezwątpienia zjazd nie miałby się czem chwalić, ale co prawda nie zakładano sobie tak wielkiego zadania. Na obronę jednak powiedzieć można, że strona naukowa była uwzględnioną, że nawet nie zeszła na ostatni plan. Dość tu przytoczyć takie referaty, jak dra Kasparka, dra Balzera lub dra Fiericha, które mogły być odczytane na najpoważniejszym kongresie, z pożytkiem i uznaniem. Jeżeli zaś nie wszystkie tematy i dyskusye stały na wysokości naukowych wymagań, za to pod względem żywotności podnoszonych kwestyi zjazdowi niema nic do zarzucenia. Za pochwałę starczy, gdy przypomnimy kwestyę reformy ustawy gminnej galicyjskiej i zniesienia rozdziału obszaru dworskiego z gminą, kwestyę zbierania przysłów i zwyczajów prawnych, kwestyę słowników prawnych, kwestyę towarzystw prawniczych, wreszcie kwestyę banku ziemskiego, pomijając inne mniejszej wagi. W tym kierunku zrobiono niemało, dotknięto różnych rzeczy i rzucono myśli bardzo wiele. Zarzucićby raczej można, że aż za wiele. W istocie z nawałem przedmiotów trudno było sobie dać rady, trzeba było ściskać się jakby w prasie, aby zatrzymać jak najwięcej.
Czy zjazd wyda praktyczne skutki, czy uchwały przyobleką się w ciało, to inna rzecz. Działalność zjazdu, jak każdego tego rodzaju zebrania jest akademicka; jest to działalność idei, która uprzedzać musi czyny. Praktyczny skutek objawił się już w kwestyi banku ratunkowego, spodziewajmy się, że nie będzie to jedyny objaw, że przyjdą dalsze i nie w tej tylko kwestyi i że przyszłość nas w tej mierze nie zawiedzie.
Wadliwą stronę zjazdu stanowił pośpiech zbytni, z jakim go urządzono, a, co za tem poszło, brak podziału na sekcye, które pomogłyby do wydania większych jeszcze owoców, oraz brak należytego porządku dziennego, który trzeba było dopiero podczas posiedzeń prostować. Ale to są rzeczy łatwe do usunięcia na przyszłość. Doświadczenie obecne dostarczy pożytecznych wskazówek dla tych, którzy urządzeniem nowego zjazdu zajmować się będą. Nie dość na tem, zjazd z innej jeszcze strony zasługuje na podkreślenie. Zjazd rzucił światło na stan naszego prawnictwa, na jego siły i niedomagania, na jego przymioty a zarazem i na jego braki. Za wiele wątpiliśmy o swoich siłach, nie wierzyliśmy w możność urządzenia pożytecznego wiecu, a przecież jakby za dotknięciem różczki czarodziejskiej znaleźli się poważni pracownicy i poważne myśli.
A więc są siły, ale rozstrzelone, które stoją w odosobnieniu i nikną z oka, jak gdyby ich nie było.
W fakcie tego rozstrzelenia uwydatnił się jaskrawie rozdział, istniejący pomiędzy praktyką i nauką. Niema pożądanego między tymi dwoma żywiołami łącznika, a w następstwie, niema pracy dla wspólnego celu i niema wzajemnego współoddziaływania.
W związku z rozstrzeleniem, o jakiem powyżej była mowa, zaznaczyć należy dość znaczny w sferze prawników-praktyków zastój umysłowy, który zabijać może nawet prawdziwe zdolności i siły. Ogólnie biorąc, praktycy toną w zajęciach fachowych i obojętnieją na postęp i rozwój nauki. O pracy jakiejkolwiek teoretycznej niema mowy. Brak kółek prawniczych, jak to zaznaczył dr. Kasparek, wymowny przynosi w tej mierze dowód. Z okazyi zjazdu wszystkie te rzeczy wyszły na wierzch, widzimy złe dokładniej, aniżeli poprzednio można było widzieć, szukajmy przeto dróg poprawy i ratunku.




Po drugim zjeździe prawników i ekonomistów polskich, odbytym we Lwowie we wrześniu 1889 r.
W październiku 1889 roku.

A więc odbył się przed miesiącem we Lwowie drugi zjazd prawników i ekonomistów polskich. Wypadek ten z natury swojej nadaje się do gazeciarskich sprawozdań, a tem bardziej do rozpraw w kole prawniczem. Nie zamierzam przecież w krótkiem przemówieniu rozbierać szczegółowo tej sprawy, pragnę tylko zrobić kilka ogólnych uwag. Wbrew doniesieniom niektórych dzienników mogę z góry powiedzieć, że zjazd obecny okazał dużą ruchliwość, a w porównaniu z poprzednim zjazdem w Krakowie zrobił istotnie krok naprzód.
Zgłoszono na zjazd 16 tematów prawniczych i 13 ekonomicznych, czyli razem 29 referatów. Pomijając tematy, które bądź z powodu nieprzybycia referentów, bądź dla braku czasu spadły z porządku dziennego, wysłuchano lub rozpatrzono na zjeździe 18 prac, dziewięć prawniczych i dziewięć ekonomicznych, co już pod względem ilościowym stanowi bardzo pokaźny rezultat. Na zjeździe z r. 1887 załatwiono 9 referatów z dziedziny prawa i 3 ekonomiczne, czyli znacznie mniej.
Z wyjątkiem trzech odczytanych na wspólnem zebraniu dwóch sekcyi, wszystkie inne referaty przedstawione były w sekcyach. W szczególności, sekcya prawnicza w ciągu trzech odbytych posiedzeń, rozpatrzyła następujące referaty:
1. Adolfa Suligowskiego o potrzebie organu prawniczego, poświęconego teoryi prawa i studyom porównawczym.
2. Dra Gustawa Roszkowskiego o wydawaniu przestępców.
3. Dra Leona hr. Pinińskiego o projekcie nowego kodeksu karnego austryackiego.
4. Henryka Konica o potrzebie gminy zbiorowej w Galicyi.
5. Karola Listowskiego o międzynarodowem prawie transportu na kolejach żelaznych.
Z dziedziny prawa cywilnego:
6. Stanisława Boduszyńskiego o dowodzie z przysięgi w procesie cywilnym.
7. Alfonsa Parczewskiego o rzeczach wolnych od egzekucyi (teorya homestead'ów).
8. Dra Fryderyka Zolla o reformie prawa spadkowego beztestamentowego.
Sekcya ekonomiczna również w ciągu trzech posiedzeń rozebrała następujące referaty:
W przedmiocie drobniejszej własności ziemskiej:
1. Dra Józefa Milewskiego o reformie prawa spadkowego w odniesieniu do własności ziemskiej.
2. Adolfa Wayhingera o ustawie dotyczącej spadków włościańskich i o podzielności gruntów chłopskich.
3. Dra Władysława Kraińskiego o kredycie dla włościan w Galicyi.
W związku z tą sprawą:
4. Dra Stanisława Kłobukowskiego o emigracyi polskiej do Ameryki i środkach zapobieżenia złemu, z niej wypływającemu.
W innych kwestyach:
5. Dra Mikołaja Federowicza o przemyśle naftowym w Galicyi.
6. Dra Włodzimierza Kozłowskiego o zadaniach polityki agrarnej wobec przesilenia rolniczego.
7. Filipa Flama o spółkach rolnych.
Już z samego zestawienia tych tematów rzuca się w oczy bogactwo programu i aż nadto obfita treść przerobionego materyału.
Ale nietylko pod względem ilości tematów zjazd obecny prześcignął swojego poprzednika, postęp można było zauważyć jeszcze w innym kierunku, a mianowicie w podniosłości rozpraw i ich wartości. Szczególniej zasługują pod tym względem na uwagę rozprawy w przedmiocie spadków włościańskich oraz w kwestyi emigracyi ludu dla zarobku.
Prace sekcyjne poprzedzone zostały trzema przedstawionemi na wstępnem wspólnem zebraniu odczytami dra Witolda Skarżyńskiego, dra Włodzimierza Spasowicza i p. Stanisława Szczepanowskiego. Dr. Skarżyński w odczycie o własności ziemskiej w Wielkopolsce, zaznaczając trzy różne okresy, przez jakie ta własność w zaborze pruskim przechodziła, uwydatnił tę pracę, a zarazem tę walkę, jaką prowadzić tam musi rolnik polski dla obrony ziemi od przejścia w ręce obce; Dr. Spasowicz mówiąc o ziemstwach i nowych zmianach w cesarstwie rosyjskiem, w świetnych rzutach myśli rozwinął obraz reform za panowania Aleksandra II, jak również obraz tej reakcyi, która w ostatnich latach przeciwko reformom powstała i państwo na drogę odwrotną popchnęła; wreszcie p. Szczepanowski przemówił na temat potrzeby szkoły swojskiej gospodarstwa społecznego, wychodząc z zasady, że twarde warunki naszego bytu społecznego powinny stanowić podstawę do wyrobienia własnej samoistnej ekonomiki.
Te odczyty zasiliły pożytecznie program uczty duchowej, jaką nam prawnicy lwowscy zgotowali. Nie tak to łatwo usłyszeć współcześnie trzech wybitnych ludzi z różnych stron świata przybyłych, w których piersiach biją serca pod takt jednakich rodzimych uczuć.
A teraz pytanie, jaki z tego zjazdu wyniknął pożytek?
Chcąc mówić o pożytku, muszę zrobić pewne zastrzeżenie.
Nie można tej rzeczy oceniać ze stanowiska zbyt subjektywnego. Usposobienia i gusta mogą być różne, najpiękniej zastawiony stół nie przyniesie pożytku dla głodomora, który się od niego odwraca i podobnież na nic się nie przydadzą najlepsze rozprawy, jeżeli ich ktoś chętnie i spokojnie wysłuchać nie zechce. Ażeby krynica przyniosła ożywczy skutek, trzeba się do niej zbliżyć, trzeba z niej zaczerpać.
Podstawa zatem do oceny pożyteczności czy zjazdu, o którym mowa, czy wszelkiej innej formy wymiany myśli, leży gdzieindziej, ona leży w porównaniu tego, co ta forma daje, z potrzebami naszego ducha dążącego do postępu i rozwoju.
I tutaj, gdy się rozpatrzy tę bogatą treść programu, gdy się weźmie pod uwagę piękne myśli, rzucone nieraz z genialną rzutkością, przecież się widzi, że istniał materyał, z którego mniej lub więcej w miarę osobistego przygotowania czerpać było można.
A ponad to wszystko ta atmosfera podniosła, różna od codziennej, krzepić musi skołatanego ducha. Jak ciało skąpane w czystem powietrzu górskich okolic odżywia lepiej swą krew i podnosi pulsowanie, tak samo tutaj duch się ożywia i ożywiać musi.
I to się spostrzega po sobie samym, na własnem usposobieniu, po innych na ich usposobieniu. Trzymamy nieraz pulsa kolegów w naszym ręku i widzimy, że lepiej biją, gdy im się udało być tam przez chwilę, poza sferą codziennych trosk i kłopotów.
Krótko mówiąc, zjazdy się przyjęły. Zdobyliśmy sobie nową formę wymiany myśli.
Każda forma życia, jak tylko powstała, w granicach z natury jej wynikających, ma zawsze prawo do bytu, choćby dla tego, że się urodziła. Ale ta forma ma dla nas stokroć wyższe znaczenie, ze względu na warunki nasze społeczne. Dla prawników rozdzielonych granicami politycznemi stanowi ona najwłaściwszą drogę zbliżania się i łączenia. Na gruncie naukowych sprawozdań i teoretycznych rozpraw mamy możność wymieniać myśli i wiadomości, wyciągać z zetknięcia wielu ludzi wzajemne korzyści, dorzucając grosz wdowi do tej wspólnej skarbonki, która się nauką polską nazywa.
Obawy niektórych, aby zjazdy nie przedzierzgnęły się w zgromadzenia politykujące, nie sprawdziły się. Takt urządzających uratował od tego; zarówno zjazd w Krakowie, jak i drugi we Lwowie, nie wkraczając w polityczne dyskusye, nosiły charakter cichego naukowego kongresu i niczego więcej. Tem nie mniej jak jeden, tak i drugi stanowiły poważny objaw życia polskiego.
Gdy zbiorą się ludzie z nad Niemna i Dźwiny Zachodniej, z nad Wisły i Warty i gdzieś tam na południu w galicyjskim grodzie wspólnie pracują, to robić musi wrażenie. Niech świat wie z jak rozległych stron zbiera się jeszcze dzisiaj naród polski, niech wie, że żyjemy i co ważniejsza, że umiemy myśleć i pracować, a nic niema bardziej przekonywającego o wartości społeczeństwa, jak dowody rozumnej myśli i cichej a poważnej pracy. Daleki jestem od takich haseł, nie chciałbym też użyć wyrazu obowiązek, aby nie być zbyt surowym, mniemam jednak, że powinno istnieć wśród nas poczucie potrzeby udziału w tych zjazdach. Tymczasem na ostatnim zjeździe Królestwo liczyło zaledwie 20 przedstawicieli, a i niewielu więcej zapisało się do udziału. I nie bez słuszności mógłby ktoś tam ze Lwowa zarzucić nam obojętność.
Ale oto za trzy lata ma się odbyć zjazd w Poznaniu, miejsce bardziej jak inne wymaga naszej licznej obecności, nie mogę wątpić, że się znajdziemy, gdzie należy i że się stawimy w odpowiedniej liczbie.




Z okazyi przyjazdu prof. E. Tilla.
W listopadzie 1889 r.

Pozwólcie, panowie, ażebym w imieniu zebranych przedewszystkiem powitał miłego naszego gościa, prof. Tilla.
Pomni serdecznego przyjęcia i podniosłej duchowej uczty, jaką prawnicy lwowscy dla całego polskiego prawniczego koła, a w szczególności i dla prawników warszawskich, zgotowali, pragnęlibyśmy odwdzięczyć się w podobnyż sposób i z równą starannością. Niestety! okoliczności zewnętrzne stają na przeszkodzie wylewowi uczucia i potrzebie serca. Nie mogąc odpowiedzieć na ich szlachetne zachody, chcielibyśmy przynajmniej przed gościem ze Lwowa otworzyć księgę naszych myśli, aby w niej czytał jasno i wyraźnie, jakoby najbliżej wtajemniczony.
Ciężkie próby losu, przez jakie przechodzimy, nauczyły nas jednej wielkiej rzeczy, nauczyły nas cierpieć, cierpieć bez krzyku, bez sykania nawet. A jest to wielka zdobycz dla społeczeństwa, którego los nie toczy się po różach. Rozumiemy, że cierpieć trzeba, jeżeli zbiegiem okoliczności cierpienie na nas spada, rozumiemy, że próżne szamotania się w ciężkiej chwili zmniejszają tylko siły, zamiast je skupiać. Cierpimy więc spokojnie, znosimy przeciwności z pogodą umysłu!
Nauczyliśmy się jeszcze i tej drugiej prawdy, że dla wydziedziczonych pozostaje wytrwałość i praca. W pracy szukamy osłody dla twardego życia, w wytrwałości czerpiemy siłę do dźwigania trudnego losu, wierzymy zaś święcie, że wytrwałość i praca prowadzą do celu!
Prawdopodobnie żyjący nie doczekamy wschodu cieplejszego słońca, uśmiechy jutrzenki przypadną w udziale dalszym pokoleniom, ale zachowamy tę zasługę, żeśmy przeżyli, żeśmy nie przestali być sobą, żeśmy przekazali nasze ideały nietknięte i całe naszym następcom. Idzie o to, aby przyszłość nie mogła zarzucić teraźniejszości, że nie miała ani tej siły, ani tej odwagi, jakiej los od niej wymagał!
Oto wielkie zadanie chwili, godne potomków wielkiego, choć nieszczęśliwego narodu!
Przechodząc do rzeczy bliższych, zaprosiliśmy, jak już wspomniałem, naszego gościa na dzisiejsze zebranie, aby mógł on być świadkiem tego, co w naszem prawniczem kółku robimy, i w jaki sposób zajmujemy się. Otóż zbieramy się tutaj, dla wymiany myśli, dla informowania się w rzeczach, które obchodzą świat prawniczy, a także i społeczeństwo. Pracujemy skromnie, bez pretensyi, jak możemy i umiemy. Utrzymując węzeł łączności, krzepimy ducha, a bronimy się od wszelkiego pesymizmu, jak od ognia!
Zbieramy się w ten sposób i pracujemy już lat dwanaście! Jest to drobna, niepozorna, ale przecież jakaś ilustracya naszej wytrwałości.
Gdy przyjrzysz się, drogi gościu temu, co tutaj czynimy, nie osądź nas zbyt surowo, ale oceń przedewszystkiem nasze usiłowania i nasze zasady!
Gdy zaś wrócisz do siebie, wśród prawników lwowskich, poświadcz przed tymi drogimi nam braćmi, że żyjemy i stoimy na stanowisku!




Po nieporozumieniu, które zażegnane zostało.
W końcu 1891 roku.

Upłynęło dobrych kilka miesięcy od ostatniego naszego zebrania. W szeregu faktów, które sprowadziły przerwę i odebrały nam możność swobodnego zgromadzania się dla wymiany myśli, dwa szczególniej zasługują na podkreślenie.
Najprzód broszura kolegi, która podrażniła uczucia innych, a dalej występy kolegi, który przemawiając na temat paru książek treści socyalno-ekonomicznej znalazł się w ostrym konflikcie z poglądami ogółu.
Nie jest moim zamiarem wyciągać winy ani autorów, ani słuchaczy i czytelników. Twórcom rozterki niechaj Pan Bóg przebaczy.
Chcę natomiast wspomnieć o pesymizmie narodowym, jaki się w kole naszych prawników z okazyi tych faktów ujawnił.
Gdyby chodziło o pojedyńczych ludzi, nie byłoby o czem mówić, nie ma narodu, któryby nie miał u siebie pesymistów, ale gdy pesymiści pragną krzewić i rozwijać swe błędy, przeciwko temu trzeba wystąpić, trzeba to zwalczać.
Dla pesymizmu obecnie istnieją bardzo przyjazne warunki. Żyjemy w czasach zwątpienia, upadku dawnych ideałów i braku nowych, czy to w filozofii, czy w nauce, czy w życiu, a to się przecież odbijać musi w jakiś sposób na naszym organizmie społecznym. Nie dość na tem, zachodzą jeszcze inne, czysto miejscowe przyczyny.
Znajdujemy się w nader trudnych okolicznościach politycznych, przechodzimy przez ciężkie próby, los nas doświadcza i powiedzmy sobie, doświadcza srodze. W takich warunkach u słabych duchem cierpliwość się zrywa, wiara w siły narodu słabnie[4].
Być może, ale my panowie, należymy do inteligencyi, która winna dać przykład, należymy do zamożniejszych, to powiększa jeszcze obowiązki, uwaga jest na nas zwrócona. A cóż powie biedak, któremu wiatr wiecznie pędzi w oczy?
Zresztą, są rzeczy święte, wytrwać potrzeba, bo każdy naród musi los swój cierpliwie przenieść i odbyć.
A więc, powracając do naszych dawnych zebrań i zajęć, nie upadajmy na duchu i w spokoju pracujmy dalej!



W dwudziestą rocznicę ukończenia wydziału prawa.
Dnia 24 września 1892 r.

Upłynął drugi lat dziesiątek od czasu, kiedyśmy opuszczali mury przybytku szkolnego. Przebiegając myślą wstecz przez minione lata, przypominamy sobie z łatwością tę błogą chwilę gorącego zapału i energii młodzieńczej, a zarazem przypominamy i tę drugą, wcześniejszą chwilę wstąpienia w progi tej szkoły, o której nikt z nas zapewne nie zapomniał i zapomnieć nie może. I wnet staje przed nami obraz przebytego życia, obraz przebytych walk i trudów, obraz tego, co było i co jest.
Od owego czasu wiele się zmieniło. Nie możemy powiedzieć, że żyjemy w epoce zdrowego rozkwitu, nie możemy powiedzieć, że żyjemy w epoce rozwoju szlachetnych tradycyj i szlachetnych dążeń, nie możemy powiedzieć, abyśmy trafili na epokę szczęścia i zadowolnienia. Los pod tym względem nie był dla nas szczodry. Bożek zniszczenia rozrzuca dokoła ciosy, psuje utarte pracą wieków ścieżki i drogi, i z pędem rozhukanej fali niszczy, o ile może, wszystko, co na drodze napotka.
Wśród takich warunków rozstrzeliliśmy się okropnie. Mamy kolegów nad brzegami Wołgi, mamy innych gdzieś na północy nieopodal od morza Białego, mamy nawet jednego, który podjął się misyi niesienia cudzej cywilizacyi na stepach Turkestanu wśród turkmenów, którzy zapewne przed nim w niczem nie zawinili.
A jednak pomimo takiego rozstrzelenia, na sygnał wspomnienia chwili wspólnej nauki zebraliśmy się dzisiaj, licznie z różnych stron, a chociaż nie wszyscy przybyli, zwłaszcza nie przybyli ci, dla których przestrzeń stanowiła nie do przebycia przeszkodę, to przecież zatętniły wszystkie prawie serca i odezwały się serdeczne głosy nawet z nad Wołgi i Newy, łącząc się duchem z nami tutaj zebranymi w jedną całość.
I skąd się to bierze? Jaka siła wywołuje tę grę uczuć, te objawy serca wśród ludzi, napozór niczem niezwiązanych i rozstrzelonych? Oto w epoce rozbicia pozostało coś nietkniętego, pozostały wspólne uczucia i myśli, wspólne pragnienia i dążenia, które w danej chwili sprowadzają wspólne bicie serca pod jeden zgodny takt, w jednym harmonijnym akordzie.
Rozhukana fala eksterminacyi rozrywa zewnętrzną powłokę gruntu, zamula go niekiedy lub bruzdami pokrywa, grunt jednak gruntem pozostaje, i niewątpliwie nadal pozostanie. Zachowaliśmy wspólne ideały, zaczerpnięte z dobrych tradycyj, z epoki lepszych warunków i przy pomocy Bożej przekażemy je naszym dzieciom.
W imię tej wspólności witam Was, szanowni koledzy, i wznoszę toast ku uczczeniu chwil wspólnej nauki, ku uczczeniu wspólnych dążeń i pragnień, i na cześć wspólnych ideałów!




Z powodu piętnastolecia zebrań prawniczych.
W październiku 1892 r.

Nie spostrzegliśmy się chyba, kiedy zebrania nasze doczekały się swego piętnastolecia. A jednak jest to faktem — piętnaście lat z rzędu już się zbieramy ku wzajemnej rozrywce, a jak sądzę, ku wzajemnej korzyści i pożytkowi.
Zebrania nasze miały rozmaite chwile. Bywały gwarne i tłumne, bywały spokojne i ciche. Przy stole do wykładu siadali prelegenci różnej miary i różnego usposobienia, z różnemi ideami i różnymi poglądami. Rzucono dużo uczciwych myśli, przy dobrej woli niejedna myśl w czyn się oblekła. Bywały i mniej pomyślne wydarzenia. Pod tym względem przychodzi na pamięć ta chwila, w której ktoś z dziwną nierozwagą chciał siać ziarna narodowego pesymizmu, przychodzi na myśl i ta druga chwila nieszczęśliwych odczytów, które, zdawało się, że mogą dać powód do tak niepożądanej u nas rozterki wyznaniowej.
Na szczęście wyszliśmy z tych wstrząśnień zwycięsko!
Duch roztropności przezwyciężył chwilowe przeciwności i zapanował niepodzielnie wśród naszego grona, a jak śmiem przypuszczać, zapanował na stałe!
Stąd nie bez słuszności dzień dzisiejszy w życiu naszych zebrań uważać możemy za dzień zwycięstwa, dzień radości i wesela!
Jeżeli teraz zwrócimy się ku warunkom naszego ogólniejszego życia, to i pod tym względem zebrania nasze przetrwały różne czasy. Zaczynaliśmy w r. 1877 pod wpływem ciężkiego ciosu, jaki spadł na kraj w postaci obcych sądów, z obcym językiem i obcymi sędziami. Chwila była bolesna — niestety! nie wyczerpywała ona czary goryczy. Nie przeczuwaliśmy może nawet wtedy, ile stopni złego przekroczyć jeszcze w ciągu życia wypadnie. Wprawdzie, raz jeden zdarzył się moment, krótki zresztą, pewnego złagodzenia sytuacyi, pewnego przynajmniej wstrzymania zapędów exterminacyjnych, lecz po tym momencie ileż spotkało nas nowych niespodzianek, ileż przykrych dotknięć, ile obrazy dla czci i godności narodowej, ile niezasłużonych a ciężkich boleści!
We wszystkich tych chwilach zbieraliśmy się, i w tem wspólnem obcowaniu może bezwiednie, a przecież istotnie, szukaliśmy wzmocnienia do dalszej cierpliwości, może bezwiednie, a przecież istotnie, szukaliśmy pokrzepienia ducha! Tak jest! pokrzepienia ducha!
W naturze ludzkiej z woli Boga złożone jest pragnienie zbliżania się do bliźnich, do tych, którzy z tej lub owej przyczyny, z takiego czy innego tytułu, z jakichkolwiek względów stoją koło nas blisko. Ludzie nie zdają sobie nieraz z tego sprawy, nie wiedzą o tem, ale ulegają temu. Jest to sprawa instynktu, a dodać trzeba instynktu zdrowego i dobrego, za którego sprawą rodzą się różnego rodzaju ludzkie związki i stowarzyszenia, zgromadzenia i zebrania. W tym instynkcie znajdują one swoją przyczynę bytu, swoje prawo do istnienia.
Jeżeli tak jest, jeżeli to wynika z istoty duszy ludzkiej, to kiedyż więcej aniżeli dzisiaj u nas zachodzić może potrzeba zadośćuczynienia temu pragnieniu? Jak podczas wielkiej burzy, w chwili huczącego ponad głowami huraganu zaskoczeni w lesie tulą się do siebie, i w tem zbliżeniu nabierają odwagi do przetrwania burzy, dla doczekania się lepszej pogody, tak i my dzisiaj potrzebujemy ożywienia i pokrzepienia wśród swoich, wśród blizkich, we wzajemnem zbliżeniu.
W istocie, gdzie zasadnicze prawa człowieka są na każdym kroku łamane i zaprzeczane, gdzie prawda jest zapoznana, gdzie złość i niegodziwość są wywyższone, a cnota i uczciwość prześladowane, cóż pozostaje ludziom wśród tej smutnej zawiei, jeżeli nie stać ramię przy ramieniu w zwartych szeregach, by mężniej znosić ciężką dolę, jaka przypadła w udziale!
Jest jeszcze jedna strona zebrań naszych, na którą pragnąłbym zwrócić uwagę. Chcę tu mówić o pracy, która stanowi główną treść naszych zebrań i wypełnia lwią część czasu dla nich przeznaczonego. Jest to praca drobna, a przecież ważna, bo ciągła i oparta na udziale licznych jednostek. Z drobnych cegiełek powstają wielkie gmachy, z drobnych cegiełek wznoszą się pomniki, które imponują wiekom.
Ktoś z uczonych powiedział, że wśród rozwalonych murów naszego gmachu narodowego pozostawiono nam zaledwie swobodę lepienia gniazd jaskółczych. Niestety! jest w tem zdaniu pewna doza prawdy. Nie przestraszymy się jej jednak i pójdziemy naprzód, lepiąc nasze gniazda, jak kto może, i o ile może, i przechowując w nich poczciwe tradycye, wiarę w siebie, wiarę w siły narodu i w sprawiedliwość dziejów!
W tej mrówczej nieustannej i ciągłej pracy kryje się tajemnica lepszej przyszłości, może niezrozumiałej dla nieświadomych i wątpiących, może zbyt odległej dla niecierpliwych i zdenerwowanych, ale pewnej i niewątpliwej przyszłości, o której uczciwemu obywatelowi powątpiewać nie wolno!
Zbierajmy się i łączmy! Zestrzelmy myśli w jedno ognisko i w jedno ognisko duchy!
W harmonii i zgodzie, dłoń w dłoni, serce przy bijącem sercu kroczmy śmiało naprzód! Niech żyją, niech kwitną zebrania prawnicze!




Z powodu dwudziestolecia zebrań prawniczych.
We wrześniu 1897 r.

Życie ludzkie szybko mija! Aniśmy się spostrzegli, jak upłynął drugi dziesiątek lat od chwili rozpoczęcia tych naszych miłych koleżeńskich zebrań. Początek ich odnosi się do października 1877 r. i dzisiaj po latach 20 los szczęśliwy zrządza, że w obecności i przy udziale mego przyjaciela i kolegi Wiktora Szumańskiego, z którym przed laty te zebrania zawiązaliśmy, mogę Wam, drodzy panowie i koledzy, przypomnieć tę rocznicę.
Jak podróżnik, który dopłynął do odległej mety, chętnie rozważa to, co przebył i czego doświadczył, tak i my w tej chwili odczuwamy potrzebę uprzytomnienia sobie w pamięci i lat minionych i doznanych wrażeń.
Te lat 20 nie należały do szczęśliwych w życiu społeczeństwa wogóle, a w życiu sądowem w szczególności. W epoce, w której zaczęły się zebrania, położenie było bardzo przykre. Grom uderzył! Runął gmach budowany powoli w ciągu wielu lat przez kilka pokoleń! runęło dawne sądownictwo ze swemi dodatniemi stronami i usterkami, z ludźmi, którzy swą pracą budowę podtrzymali, z językiem, w którym działalność swą ujawniło! Upadł ostatni szaniec, ostatni wał krajowej autonomii i autogestyi!
Ale nie na tem koniec. Po tej bolesnej chwili stopniowo wydziedziczano nas coraz bardziej, usuwano z ostatnich posterunków, pozbawiano warunków bytu i staczano głębiej w otchłań upadku.
Byliśmy podobni do kupca, którego byt katastrofa podważyła i któremu sądzonem było przechodzić powoli przez wszystkie szczeble upośledzenia i nieszczęścia.
Zdawało się, że w tych warunkach samo życie zgaśnie i zniknie, a przecież tak się nie stało; okazało się, że nawet wśród ruin i katakumb można życie zachować, uczucia krzewić, ideały pieścić! Okazało się, że z tych nizin wydziedziczenia pieśń z równą siłą płynie do Nieba! Dałby Bóg, aby nowe pokolenie w dalszej przyszłości znalazło lepsze warunki, aby los ochronił go od dalszego upadku, aby zdołało choć powoli odzyskać utraconą pozycyę, aby mogło stanąć w położeniu kupca, który zaczyna się odrabiać, którego położenie trudne łagodzi pociecha, że kres niepowodzenia minął i że może być mu nadal lepiej.
W dniu tej dzisiejszej rocznicy nie pozostaje mi, jak przypomnieć to znane, ale jedyne mądre hasło: łączmy się i wspierajmy, a przedewszystkiem pomagajmy młodszym i pamiętajmy o tych, którzy w naturalnej rzeczy kolei zastąpić nas muszą.




Na jubileuszu 50-letniej pracy mecenasa Józefa Karpińskiego.
W jesieni 1898 r.

Nie jest podobno grzechem wypowiedzieć panegiryk z okazyi jubileuszu. Jednakże nie chcę korzystać z tej wolności. Wiem, że w dymie kadzideł nie lubowałaby się prosta i jasna dusza mecenasa Karpińskiego, kadzidła by mu nie dogadzały, a i rzeczy nie objaśniły.
Niech mi wolno będzie pójść po innej drodze, po drodze prawdy, odpowiadającej ściśle usposobieniu jubilata.
Karpiński nie zdobył chwały ani znakomitego mówcy, ani głośnego adwokata, nie zdobył żadnych szczególnych odznaczeń, Karpiński był zawsze cichym pracownikiem na skromnej niwie społecznej. I mimowoli rodzi się pytanie, co sprowadziło w progi tej sali takie zastępy starszych i młodszych, więcej i mniej zasłużonych mężów, adwokatów i nie-adwokatów? jaki talizman tkwi w skromnej postaci jubilata? co w nim pociąga i co do niego przyciąga?
Dla wyjaśnienia zagadki, musimy rozwiązać kłębek uwity z pasem nici tego cichego życia.
Żywot Karpińskiego nie należał do najszczęśliwszych. Przebył on różne bóle, rodzinne i ogólne, gdy zaś przyszedł czas, że trzeba było cierpieć, poszedł na wygnanie i cierpiał z innymi spokojnie.
Nie posiadając żadnego majątku, pracował całe życie dla zdobycia środków materyalnych, a czyniąc to, nie przenosił nigdy środków na cele i zadania życia, unikając szczęśliwie błędu, jaki z podobnej zamiany wynika.
Na drodze codziennej pracy dotknęły go również zawody. Gdy przyszła reforma ustroju sądowego, w położeniu człowieka już wtedy starszego zaszła niekorzystna dla niego zmiana. Karpiński ze spokojem godnym podziwu umiał przejść od większego do mniejszego, a od mniejszego do jeszcze mniejszego, nie przestając przecież pracować z jednaką wytrwałością, z jednaką werwą.
Gdy powstał Przegląd Sądowy, co wychodził pod redakcyą Chwaliboga, widzimy go przy Przeglądzie; gdy powstała Gazeta Sądowa, widzimy go w Gazecie; a gdy zaszła potrzeba kontrolowania i notowania wykładni obowiązującego prawa cywilnego, jął się jurysprudencyi i prowadzi ją z zadziwiającem od lat 20 przeszło poświęceniem.
Karpiński nie bawił się, nie grał, nie używał życia, nie gonił za uciechami świata, a czynił jedno: pracował i przyczyniał się w miarę sił do dobra ogólnego.
I oto mamy kłębek rozwiązany. Nie znaleźliśmy w nim złotych nitek geniuszu, nie spotkaliśmy tęczowych barw, w jakie pasma życiowych uniesień i namiętności przystrajać się zwykły, odkryliśmy czynniki zwyczajne, skromne, ale czyste, zdrowe, bez supłów i węzłów, bez najmniejszej skazy.
Poza temi nićmi brzmią echa przebytych bólów i dolegliwości, dźwięczą odgłosy mozołów, przy uczciwej myśli służenia Bogu i ludziom, krajowi i społeczeństwu.
Nie wszystkim sądzone jest zdobywać wawrzyny rozgłosu, nie we wszystkich epokach i nie w każdem społeczeństwie bywa to nawet dostępne, ale zawsze i każdemu godzi się przyczyniać do pożytku powszechnego i dokładać cegiełkę do ogólnego dobra, i biada temu, kto o tej cegiełce zapomni.
Społeczeństwo, życie społeczne, to jak wielka, rwąca rzeka. Porywom ludzkiego geniuszu udaje się niekiedy utrwalić jej brzegi, pogłębić koryto, znosząc istniejące zapory, Żelazne Bramy, że użyję znanego wyrażenia, znaczenie jednak rzeki zależy od tej nieskończonej ilości potoków, strumyków i strumyczków, które ją zasilają i życie zapewniają. Gdy te źródła słabną i nikną, wielka rzeka mieleje, upada w swym biegu, marnieje. Tajemnica rzeki tkwi w sile tych jej odżywczych źródeł.
O tej prawdzie pamiętał Karpiński. On wszystkich przekonał dowodnie, że przy skromnych nawet zasobach można być bardzo pożytecznym, trzeba tylko chcieć odnaleść właściwe drogi, trzeba tylko chcieć po nich stale kroczyć. Przykład godny naśladowania, przykład, który przetrwać powinien długo w naszej adwokaturze. Wznoszę toast na cześć mecenasa Karpińskiego, a zarazem na cześć uczciwie i po bożemu spełnionego obowiązku.




Z powodu zgonu Józefa Karpińskiego.
Dn. 18 stycznia 1901.

Tydzień temu zgasł człowiek niepospolitej prawości, niepospolitej pracy, a głębokiej prostoty i dziewiczej skromności.
Wytrawny prawnik nikomu wiedzy swojej nie narzucał, i jej nie uwydatniał; wytrwały pracownik, pracy swojej ani cenić, ani tem mniej chełpić się nią nie umiał.
Szedł przez życie, stając z dobrej woli zawsze na szarym końcu, chociaż może o wiele wyższe należało mu się miejsce. Cierpiał, był na wygnaniu, przechodził różne zawody, aż wkońcu zamknął się w dwóch pokoikach i kuchence w oficynie, i tam na łożu sprawiedliwego zamknął powieki bez skargi, bez utyskiwania, bez bólu!
Chociaż biedny, w głębokiem poczuciu potrzeby służenia społeczeństwu w miarę sił, z benedyktyńską cierpliwością prowadził dla swoich i w swoim języku wydawnictwo jurysprudencyi cywilnej, nic na tem nie zyskując, okrom serdecznego uściśnienia dłoni ze strony jednych, ale też i nie bez krytyki ze strony innych.
Komuby się chciało w tych czasach żywych pragnień i pożądań, bez nagrody, dla idei chodzić przez lat 25 w jarzmie ciągłego wertowania materyałów sądowych i żmudnego wyłuskiwania myśli wyjaśniających ducha prawa?
Jeżeli w trudnem naszem położeniu jesteśmy jeszcze coś warci, to dzięki ludziom tej cnoty, co ś. p. Karpiński, dzięki ludziom poświęcenia i pracy, których ród na ziemi naszej nie zaginął, a da Bóg, nie zaginie i żyć nie przestanie.
Jeżeli wśród wydziedziczenia spotka nas kiedykolwiek lepsza przyszłość, o czem wątpić się nie godzi, przyjdzie ona o tyle, o ile społeczeństwo zachowa takich dzielnych obywateli, i ile zachowa ono i czerstwość i zdrowie moralne. Płakać też musi kraj, gdy traci obywatela zacnego w takiej mierze, jakiej sprostać nie jest łatwo.
I ci, co znali bliżej ś. p. Karpińskiego, i co go rozumieli, i ci, co przechodzili koło niego, nie znając i nie zastanawiając się nad nim, wszyscy świadomie czy nieświadomie zostali wstrząśnieni na wiadomość o zgonie.
Dreszcz wzruszenia przeszedł wszystkich na widok trumny, która przykryła zwłoki tego dobrego człowieka, grób otwarty pobudził uczucia, gromady pośpieszyły dla oddania ostatniej posługi, a w kołach prawniczych, do których zmarły należał, zapanował żal szczery i głęboki.
Zachowajmy go w naszej pamięci!




Z powodu poświęcenia pomnika dla Henryka Krajewskiego.
Dnia 23 marca 1901 r.

W upłynioną sobotę (17 marca 1901 r.) w kościele Św. Piotra i Pawła poświęcony został pomnik ku uczczeniu zgasłego przed 3-1/2 laty ś. p. Henryka Krajewskiego.
Zasłudze obywatelskiej, niezłomnej woli, czystości uczuć, wielkiej wiedzy i pracy, — jak głoszą wyryte na pomniku wyrazy, — złożyli hołd koledzy, a zarazem współobywatele kraju.
Było to w roku 1848. Ruchy polityczne zaczęły nurtować w Europie, dreszcze niepokoju i trwogi wstrząsały umysłami, niezadowolenie rosło, domagano się zewsząd większych swobód, zbliżała się chwila rewolucyi, która w owej epoce ogarnęła prawie całą zachodnią Europę. Nie zasypiała też sprawy polska emigracya zagranicą. Usiłowano podnieść kwestyę polską i wtłoczyć ją w ramy zadań wiszącej w powietrzu ogólnej rewolucyi. Emisaryusze napływali do kraju. Nastąpiły porywy Potockiego, księdza Ściegiennego i innych, (tego ostatniego z odcieniem socyalistycznym).
Młoda i wrażliwa dusza Henryka Krajewskiego nie umiała oprzeć się pokusie. Dał się porwać prądowi w nadziei usłużenia ojczyźnie i wdał się w robotę, za którą ciężkim wypadło mu zapłacić rachunkiem. — Rozwinięta ze strony rządu czujność policyjna pod kierunkiem smutnej pamięci Jołszyna, na świeżo kreowanym urzędzie warszawskiego oberpolicmajstra, dostrzegła to, co się przed nią ukryć pragnęło, — Krajewski został zaaresztowany i do politycznego więzienia wtrącony. Rozpoczął się wielki proces polityczny, oparty na procedurze kancelaryjno-administracyjnej, przy zastosowaniu ostrych środków inkwizycyjnych, które w owym czasie nie wyszły były jeszcze całkiem z użycia, a które w sprawach politycznych z większą, niż w zwykłych kryminalnych, bezwzględnością były stosowane. Proces nosił nazwę sprawy Henryka Krajewskiego i towarzyszy. W czasach, kiedy publiczne piętnowania i rózgi figurowały w rzędzie kar, ustanowionych przez prawo ogólne, a procedura nie zabraniała uciekania się do środków, znaglających do zeznań, łatwo zrozumieć, w jaki sposób obchodzono się z więźniami, których uważano za niebezpieczniejszych od innych. — Do rzeczy zwykłych należały wtedy głodzenie, udręczenia za pomocą pragnienia etc. Legendy o cytadeli datują od owej epoki, a postacie zbirów w rodzaju Jołszyna i Łuczkowskiego skutecznie się do tych legend przyczyniły.
W przemówieniu nad trumną Krajewskiego przed 3½ laty, wspominając o ciężkiej jego doli, użyłem wyrażenia, że los smagał go rózgami, i zdaje się, niestety! że w tym figurycznym zwrocie mieściło się zaledwie słabe odbicie tych cierpień, przez jakie młody więzień przechodzić musiał.
Pobyt w więzieniu trwał całe trzy lata! Jak ciężkiem musiało być położenie więźnia, wystarczy przytoczyć, że przez dwa lata trzymany był w lochu, do którego promień światła nie dochodził. W ciągu tego czasu dwa razy usiłował odebrać sobie życie. Pilnie strzeżony, ogołocony ze wszelkich środków do pozbawienia się życia, wynalazł na to inny sposób. Razu pewnego, kiedy go przyprowadzono do indagacyi, pomimo otaczającej go straży, wskoczył na otwarte okno i rzucił się z drugiego piętra na bruk, aby się zabić. Stało się inaczej, złamał nogę, odchorował, noga się zrosła i życie pozostało.
W rok potem dokonał drugi raz podobnego zamachu, wdrapał się w celi na piec, rzucił się głową na dół i znowu bezskutecznie, złamał tylko szczękę, a głęboka bruzda, która później pod bujną ukrywała się brodą, stanowiła dowód tego nowego kroku rozpaczy. Sądzonem było, aby więzień wychylił aż do końca swój kielich goryczy. W roku 1851 otrzymał skazanie do ciężkich robót na Syberyi i odbył przy ówczesnej komunikacyi i przy ówczesnej dyscyplinie etapami, pieszo, podróż od Warszawy do głębin kopalni syberyjskich. Etapów po drodze było 270, tę pielgrzymkę krzyżową zmarły uważał za najcięższe udręczenie, jakie go w życiu spotkało.
Po uwolnieniu od kary mieszkał czas jakiś w Kiachcie, skąd powrócił do kraju przed rokiem 1860 na zasadzie manifestu Aleksandra II.
Przyjaciele zajęli się nim, wyrobili mu zawczasu miejsce radcy prawnego w ordynacyi Zamoyskich i przygotowali nawet mieszkanie. Opowiadają, że nazajutrz po powrocie do Warszawy znalazł się już w swojem mieszkaniu i objął obowiązki nowego urzędu. Wkrótce potem wstąpił w szranki adwokatury, otrzymawszy nominacyę na adwokata przy sądzie apelacyjnym.
W kraju zbliżały się nowe wypadki. Krajewski obok zajęć zawodowych przyjął udział w życiu publicznem. Otoczony aureolą męczeństwa, powołany został w roku 1861 do tak zwanej delegacyi warszawskiej, która, jak wiadomo, sprawowała przez czas jakiś rządy moralne w kraju. Ze śmiercią Krajewskiego zeszedł, jak się zdaje, ostatni z jej członków do grobu. Wnet potem, gdy z mocy wyjednanego przez Wielopolskiego ukazu powstały rady municypalne, wybrano go na członka rady municypalnej w Warszawie.
Ruchliwość i czynność na tych stanowiskach i zbliżenie do Zamoyskiego ściągnęły na niego podejrzenie, w r. 1862 skazany został na zesłanie do Archangielska. Na szczęście przyjaciele jego w Petersburgu, a w ich liczbie Włodzimierz Spasowicz, rozwinęli starania, w następstwie których przywiezionemu już do Petersburga zesłańcowi pozwolono powrócić do kraju.
Na tem jednak nie skończyły się jego zawody. Już po upadku powstania skazany został ponownie na zesłanie w głąb Rosyi, gdzie też przez trzy lata na nowem wygnaniu pozostawał.
Po tej trzeciej karze powrócił do adwokatury i już do śmierci, pracując w cichości, w jej rzędach pozostawał.
I patrzeć musiał, jak gmach autonomii krajowej zaczął się rysować, jak go stopniowo rozbierano, niszczono i całkiem zniweczono.
Jeżeli dla młodszych, co weszli w życie już w zmienionych warunkach, to wydziedziczenie i dalsze wydziedziczanie trudne było do zniesienia, to czegóż doznawać musiał człowiek, który żył i działał w epoce tej autonomii, który w młodości gotów był walczyć o więcej.
Niemniej ciekawą kartkę przedstawia jego życie domowe.
Wykolejony i złamany w zaraniu swojej karyery życiowej, nie mógł on marzyć o szczęściu rodzinnem. Ze smutkiem i boleścią w sercu poszedł na Syberyę. W tem sercu tlała iskra uczucia dla kobiety, lecz marzenie to było niepodobne do ziszczenia. Kobietą ową była Anna z Lewickich pierwszego ślubu Domaszewska.
Domaszewska należała do entuzyastek i była nieco zbliżoną do tego ogniska, w którem królowała niezapomniana autorka Gabryela-Narcyza Żmichowska. Koło tego ogniska obracały się między innemi takie kobiety, jak Seweryna z Zochowskich, pierwszego ślubu Pruszakowa, drugiego Duchińska, dzisiaj wdowa po znanym historyku, Ludwika Górecka, córka znakomitego Lindego, Julia Baranowska i inne. Czerpiąc stamtąd siłę, Domaszewska, w której sercu męczeństwo Krajewskiego znalazło głębsze odbicie, zdobyła się na krok heroiczny. Kiedy Krajewskiemu wyznaczono wolne mieszkanie w Kiachcie, niewiasta ta sama, bez niczyjej opieki, puściła się na bryczkach i kibitkach do Syberyi. W owym czasie kapłan katolicki i kaplica katolicka znajdowały się aż w Irkucku. Ułożono się więc w ten sposób, że Domaszewska przybyła wprost do Irkucka, dokąd podążył także z Kiachty Krajewski. I tam na odległej obczyźnie pod szarem niebem Syberyi pobłogosławiony został ich związek.
Cóż to było za szczęście dla biednego wygnańca przyjąć w tych warunkach w swoje objęcia ukochaną kobietę, ale zarazem cóż to była za troska i co za boleść pomyśleć, że dla zdobycia tego szczęścia potrzeba było i dla siebie i dla ukochanej porzucić kraj i swoich i pozbyć się tego, co najdroższe i najmilsze, że dla zdobycia tego szczęścia potrzeba było zamknąć się wśród dziczy, z którą nic nie łączyło i do której nic nie zbliżało. Cały majątek w chwili ślubu, jak zapewniał sam zmarły, wynosił 10 rb. i z tym funduszem wypadło Krajewskim odbyć długą podróż z Irkucka do Kiachty na saniach przy 30 stopniach mrozu.
W Kiachcie Krajewska dawała lekcye muzyki, a Krajewski języka francuskiego; z tego żyli i z tego zrobili oszczędność, która ułatwiła im później powrót do kraju.
Pragnęli mieć dzieci, lecz los ich nie dawał i dopiero po powrocie do Warszawy przybyła im córka. Oboje rodzice uważali to dziecię za łaskę z nieba i nadali jej imię Deodata, czyli od Boga dana. Krajewski nie przewidywał, że to dziecię przyczyni mu nowych utrapień i cierpień. Dziecina po paru latach zmarła, rodzice zostali pogrążeni w rozpaczy, ojciec wyszedł z niej zwycięzko, lecz matka uległa. Przyszła ciężka a przewlekła niemoc i nie sądzonem już było, aby Krajewska mogła odzyskać dawne zdrowie. Nieszczęśliwy mąż długo patrzeć musiał na powolne gaśnięcie kobiety, której tak wiele zawdzięczał!
Nie spełniłbym mego obowiązku, jeślibym nie dotknął jeszcze jednej strony życia Krajewskiego, a mianowicie, jego udziału w adwokaturze.
Po powrocie z ostatniego zesłania, pełniąc obowiązki zawodu, wobec trosk domowych nie mógł na razie zajmować się losami przybranego stanu. Gdy jednak cokolwiek odetchnął, już po utracie żony, pragnął przysłużyć się czemśkolwiek korporacyi, której był członkiem. Rozumiał on wielką potrzebę rady obrończej dla zogniskowania i dla dobra krajowej adwokatury. Gdy jednak szansy wyjednania takiej rady w owej chwili nie było, wpadł na inny pomysł, przygotował ustawę kasy adwokackiej i usilnemi własnemi staraniami wyjednał jej otwarcie w czasie, gdy uzyskanie koncesyi na jakąkolwiek instytucyę było nadzwyczajnie trudne. W ustawie znajdował się stosowny paragraf, mocą którego zarządowi kasy służyło prawo wykreślania z listy członków takich obrońców, którzyby się dopuścili czynu niezgodnego z honorem. Krajewski miał nadzieję, że przy pomocy takiego sądu koleżeńskiego da się utrzymać czystość stanu i jego moralne zdrowie, lecz zawiódł się w tym względzie.
Jedno, czy dwa orzeczenia przeszły dosyć spokojnie, ale przy następnych powstały krzyki i napaści. — Okazało się, że nawet winni nie łatwo poddają się decyzyi kolegów, okazało się, że źle zrozumiana ambicya i obrażona miłość własna górują u ludzi ponad potrzeby i dobro całego stanu. W następstwie krzyków, wykreślono z ustawy odnośny paragraf, a jednocześnie zaprowadzono język urzędowy nawet do rozpraw.
Po tym zawodzie Krajewski powrócił do myśli o radzie obrończej. W porozumieniu z nim wygotowany został i złożony przezemnie na ręce towarzysza ministra odpowiedni memoryał w tym przedmiocie, a gdy sam minister przybył dla zwiedzenia sądów do Warszawy, na publicznem przyjęciu Krajewski zameldował od imienia korporacyi ustną prośbę o radę, poczem stosownie do upoważnienia ministra napisał sam nowy jeszcze memoryał, który do ministeryum wnet przesłał. Memoryały te nie pozostały bez skutku. Pomimo nieprzychylnego orzeczenia komisyi do reorganizacyi adwokatury, mocą którego komisya wyraziła się przeciwko otworzeniu rady obrończej w Warszawie, sprawa weszła ponownie pod bliższe rozpoznanie, komisya zmieniła swój pogląd i zadekretowała potrzebę rady, jakkolwiek z pewnemi zastrzeżeniami.
Jeżeli przyjdzie do otworzenia rady obrończej w Warszawie, będzie to w znakomitej części zasługą ś. p. Krajewskiego.
Z poza wiązanki przygód i faktów streszczających w sobie główne strony życia Krajewskiego wynurza się przed nami jasne i czyste oblicze człowieka, który wiele cierpiał i wiele doświadczył.
Romantyk i gorący marzyciel, mierzący siły na zamiary, rzucał się z zapałem do walki nad wskrzeszeniem ojczyzny. Rzeczywistość go zawiodła, bóle go przygniotły, — marzenia się rozwiały. Jednakże tęgi człowiek nie upadł. W ciężkich doświadczeniach, — przez jakie przebywał, — zmężniał, dojrzał i zrównoważył całe swoje moralne jestestwo. Ideał dobra ogólnego, ideał służby społecznej od zarania lat młodzieńczych wżarł mu się w duszę i nigdy go nie opuścił. Od ideału tego nie odstąpił i odstępować nie myślał. Zawiedziony w nadziejach młodego wieku, dawne drogi, które się okazały niemożliwemi, porzucił, szukając dobra społecznego na innych dostępniejszych.
Siły były jeszcze duże, zapał ogromny, oczy ciskały ognie pomimo lat przeżytych; wszystkie te siły skierowane zostały ku skromnej, codziennej pracy, ku pracy, że tak powiem, organicznej. Oddał się jej całą duszą — pracował ciągle i nieustannie. Stał się niewolnikiem obowiązków codziennego życia, które wypełniał z bezprzykładną sumiennością.
Za pomocą tej pracy chciał dać przykład, chciał wskazać, co robić przy zmienionych warunkach, gdzie szukać ukojenia wśród boleści zewnętrznych, a wreszcie na jakiej drodze działać dla społeczeństwa, dla utrzymania go przy bycie i dla przygotowania mu lepszej może kiedyś przyszłości.
Zdawałoby się, że w tem pedagogicznem dążeniu dla większego wpływu powinien był wejść na rozleglejszą od skromnej adwokackiej arenę. Nie uczynił tego — nie szukał jej! I to jest łatwe do zrozumienia. Dla zawiedzionego po dwakroć u pracy na szerszą skalę nie była już miła żadna, chociażby możliwa i dostępna publiczna widownia. Potrzebą jego duszy było ukrywać i zamykać się. Jakoż poza obrębem obowiązkowych zajęć i występów siedział w cichej i skromnej swojej pracowni, nikogo prawie nie przyjmując i rzadko się udzielając.
Gdy wezwano — przyszedł, gdy żądano, aby robił, to zrobił, ale nie chciał, aby o tem wiedziano, a tem więcej, aby o tem mówiono. Gdy trzeba było dać, to dawał, czynił ofiary, ale czynił je zawsze bezimiennie. — Satysfakcyę czerpał w moralnem zadowoleniu, unikając starannie wszelakiego rozgłosu. — Dochodził w tej mierze aż do dziwactwa. Miał u siebie portret własny pędzla Matejki, ale go chował, ale się z nim krył i nikomu go nie pokazywał, a gdy w testamencie wypadło nim rozporządzić, to kazał oddać go do muzeum jako portret nieznajomego mężczyzny, i to dopiero po śmierci bratanka, gdy już pamięć o człowieku zaginie.
Ustanowił w testamencie instytucyę dobroczynną i dał zaraz nazwę: charitas, bo nie chciał, aby wykonawcy jego woli nazwisko jego do fundacyi przyłączyli.
Z szeregu żywych ustąpił starzec o wspaniałej postaci! Straciliśmy w nim prawdziwego obywatela kraju, prawdziwego patryotę, patryotę nie przez wyrazy, ale przez czyny, nie przez deklamacye, ale przez poświęcenie, nie przez krzyki, ale przez ducha obywatelskiego, który go nawskróś przenikał, który go ożywiał i podnosił, — przez ducha obywatelskiego, który go pchał ku pracy nie dla siebie, bo o siebie nie dbał i potrzeb żadnych nie miał, ale dla innych, — nie dla siebie, ale dla społeczeństwa, dla kraju, w miarę sił i możności!
Po ciężkich trudach życiowych w ostatniej swojej woli cały majątek przeznaczył na cele dobroczynne, oddając społeczeństwu to, co od niego otrzymał, — składając to tam, skąd było wzięte. — Zamykając tę wolę, myślą był przy narodzie. W ostatnich wyrazach tego ostatniego objawu ducha przyszłe pokolenia kraju poleca miłosierdziu Boskiemu. I na tem kończy.
Uczcijcie wielkiego patryotę, pochylcie swe czoła i powstańcie!




Z powodu zgonu Aleksandra Prejssa.
W październiku 1901 r.

Grono krewnych i przyjaciół i garstka wyznawców Temidy odprowadziły w ubiegłą niedzielę zasłużonego prawnika, 80-cio letniego już starca, na miejsce wiecznego odpoczynku. Pozostała rodzina urządziła dla zgasłej głowy pogrzeb równie skromny i równie poważny, jak skromnym i poważnym był człowiek, który zamknął na zawsze powieki. Nad grobem nie było objawów hołdu ze strony społeczności, do której zmarły należał.
Po ukończeniu wydziału prawnego na uniwersytecie w Moskwie, ś. p. Aleksander Prejss w r. 1847 wstąpił na aplikacyę sądową. Wypadki polityczne, jakie wkrótce potem nastąpiły, nie ominęły go i siłą swego wiru porwały.
Po bolesnych przejściach dostał się na Syberyę do ciężkich robót, które zdawały się grozić zupełnem złamaniem życia. Jednakże przeniósł to wszystko, z manifestu cesarza Aleksandra II w r. 1857 powrócił do kraju i oddał się gorąco obowiązkom zawodu, szukając ukojenia i zadowolenia w sumiennem i pełnem zapału ich spełnianiu. Przechodził różne stopnie. Z początku był urzędnikiem sądowym, pomocnikiem radcy prawnego w rządzie gubernialnym, podpisarzem sądu kryminalnego, podpisarzem sądu apellacyjnego, później został adwokatem i obrońcą przy senacie, z kolei przeszedł na rejenturę, aby wreszcie w r. 1877 wejść na urząd sekretarza wydziału hipotecznego ziemskiego w Warszawie. Niezależnie od tego pisywał rozprawy prawne, które drukował w Gazecie Sądowej.
Na każdem stanowisku wyciskał piętno nieposzlakowanej prawości i niezłomności charakteru obok mrówczej pracy.
W hipotece warszawskiej stworzył wzorowy ład i porządek. Prowadził kancelaryę hipoteczną ręką silną i energiczną, a bezgranicznie bezinteresowną i czystą. Otoczenie się dziwiło, gdy nie pozwolił przekroczyć o grosz taksy z r. 1819, zgoła nieodpowiedniej i anachronicznej, ale niezłomny człowiek nie zachwiał się i ani na jotę z wytkniętej drogi nie zboczył. Był to urzędnik w całem znaczeniu tego wyrazu dzielny, a przytem skromny nad wszelką miarę, prawdziwy sługa społeczeństwa, dla dobra którego stanowisko piastował. A kiedy po kilkunastoletniem kierownictwie hipoteką zaproponowano mu nieodpowiedniego do potrzeb biura kandydata na pomocnika, wziął dymisyę, nie chcąc odstąpić na krok od zasad i godzić się z tem, co szkodę dla ukochanej przez niego hipoteki przynieść mogło.
Zbliżeni do hipoteki w uczczeniu cnoty i charakteru złożyli mu w upominku księgę wieczystą pamięci, która swą nazwą przypominała księgi, z któremi nieboszczyk tyle miał do czynienia, a we wnętrzu mieściła podobizny oddanych mu wielbicieli i przyjaciół.
Z owoców wieloletniej pracy pozostała mu niewielka posesya przy ulicy Oboźnej. W niej zamknięty, wśród najskromniejszych warunków, ostatnie lata przepędził i żywota dokonał.
W osobie jego schodzi do grobu szczery druh i współtowarzysz ciężkich chwil życia zmarłego przed czterema laty Henryka Krajewskiego, z którym go nietylko wspólność losów, ale i podobieństwo charakteru łączyło. W osobie jego schodzi do grobu serdeczny przyjaciel ś. p. Józefa Karpińskiego, znanego wśród prawnictwa zbieracza orzeczeń sądowych.
Tracimy w nim przedstawiciela starszego pokolenia prawniczego, które prawie położyło się już do grobu, unosząc ze sobą tyle pouczających wrażeń i tyle wzruszających wspomnień!
A teraz jeszcze jedna uwaga.
Kiedy ubywa z grona żywych człowiek, który swoją postacią przypominał czasy dawniejsze, w każdem sercu budzi się zastanowienie, uczucie żalu popycha w stronę świeżej mogiły, dla pożegnania się z tem, co było cenne i drogie. Ludzie się gromadzą, skupieni niewidzialną siłą, nad zwłokami westchną i cichą modlitwę w odległą dal prześlą. Jest to zjawisko naturalne i konieczne, bo wynika z potrzeby zdrowych dusz i natur.
Niestety wydarzyło się co innego!
Wśród pięknej pogody w dzień niedzielny ruszył kondukt pogrzebowy, ale poza trumną oprócz rodziny znalazło się zaledwie paru urzędników sądowych, kilku rejentów i garstka szlachetniejszej braci adwokackiej. Ogół prawniczy, ogół miejscowej adwokatury pozostał poza wzruszeniem chwili, udziału w smutnym obrzędzie nie przyjął, z młodszego pokolenia nie było prawie nikogo, z prowincyi nie przybył nikt zgoła. Czyżby prawdziwa cnota i wspomnienia przeszłości miały już tracić na znaczeniu?...
Nie mogę tego przypuścić, byłoby to zbyt bolesne, przypisuję tę nieobecność zbiegowi nieprzyjaznych okoliczności.
Cześć pamięci zmarłego!




Z powodu zgonu Władysława Andrychiewicza.
Dn. 21 marca 1902 r.

W upłynionym tygodniu wieko trumny zakryło przed nami znaną wśród świata prawniczego postać dyrektora towarzystwa »Przezorności« Władysława Andrychiewicza. — Karyera jego zawodowa nie jest ani długą, ani w zaszczyty i odznaczenia bogatą.
Wyszedłszy z murów szkoły głównej, w której czerpał naukę i natchnienia, wstąpił w r. 1869 na aplikacyę sądową, a zaznaczywszy wkrótce niepospolitą zdolność w pięknej rozprawie o deportacyi, drukowanej w Przeglądzie Sądowym, otrzymał urząd podpisarza sądu pokoju w Warszawie i tu zaraz wykazał wyjątkową pracę i wyjątkową czystość charakteru, które go w szeregach rówieśników wyróżniały i na wybitnego urzędnika promowały. Z kolei zaawansował na asessora trybunału, aby następnie zostać podpisarzem sądu apellacyjnego królestwa polskiego, gdzie też wkrótce uzyskał delegacyę do pełnienia obowiązków podprokuratora.
Gdy otrzymał tę delegacyę, karyera jego sądowa zdawała się być zapewnioną i niewątpliwą.
Stało się jednak inaczej.
Nad krajem zawisła reforma sądowa, która w połowie 1876 roku w życie wprowadzoną została.
Gmach ówczesny sądowy nie był wolny od rysów i braków, ale nie o ich usunięcie chodziło.
Uderzono młotami i ciężkimi oskardami w mury, porozwalano ściany, rozsadzono nawet fundamenty, a pod gruzami walących się głazów, zgnieciono niejedno ludzkie istnienie, burząc nadzieję tych, którym z samej natury rzeczy do gmachu służyło prawo. Nie było to zresztą nowością dla owego czasu, był to raczej epilog w długim szeregu udręczeń, przez jakie powalone o ziemię społeczeństwo po ostatnim wybuchu wśród targanych wnętrzności przejść, przebyć i przeboleć musiało, — był to epilog ciężkiego dramatu, który się zakończył wyparciem swoich i swojej mowy nawet z przybytku sprawiedliwości.
Andrychiewicz spadł z etatu, propozycyę korzystnej posady gdzieś daleko odrzucił i stanęło przed nim pytanie: co robić?
Około tego czasu w książce tajemnych zwierzeń swojej duszy zapisał on te słowa:

»Niech się stanie! Wszak, Boże, Ty wiesz lepiej o tem,
»Jak być winno dziś, bo Ty wiesz, co będzie potem,
»To też miasto sarkania na losy tułacze,
»Korzę czoło przed Tobą, chociaż sercem płaczę.
»I pyszny dawniej, że świat Twój oceniać umiem,
»Dziś przyznaję, że Ciebie, Panie, nie rozumiem.
»Wybacz szczerość, a miłość wziąwszy na ofiarę
»W szczęście drogich nadzieję zostaw mi i... wiarę«...


W myśl tej nadziei i wiary, były towarzysz prokuratora drugiej instancyi bez szemrania, jak tylko się sposobność zdarzyła, przyjął skromne stanowisko sekretarza sądu handlowego, byleby pracować dla drogiego społeczeństwa, dla drogich ludzi.
W parę lat później został członkiem tegoż sądu i na tej posadzie przebywał lat piętnaście. Przyciągając siły młode i kierując niemi, stworzył on tam ład i porządek, wniósł czystość i powagę, zapewnił poszanowanie dla miejscowego prawa, dla miejscowych obyczajów handlowych, zapewnił, o ile było można, prawidłowy rozwój stosunków handlowych, przy trudnych warunkach wlał duszę w to ciało, do którego sam należał.
Położenie przecież nie było łatwe.
Ze szczupłej pensyi 1500 rubli wypadło utrzymywać siebie z żoną i dzieckiem, i opatrywać dwie sierotki, które mu ojciec zamiast majątku w spuściźnie serca zostawił.
Dźwigał zmarły ten ciężar ze spokojem i uśmiechem, prowadząc najskromniejsze życie, przyjmując udział w sprawach społecznych, pracując, pisząc i drukując, bo trzeba, jak mówił, dla kraju pracować.
Do tej epoki zaliczyć należy z istotną erudycyą napisaną pracę o firmie, do tejże epoki należy obszerne studyum o jawności handlowej, że pominę inne drobniejsze, a niemniej wartościowe i pożyteczne.
Do tej epoki należy udział w pracach przygotowawczych do nowego prawa o wekslach i do rejestru handlowego i w sporządzeniu projektów odnośnych ustaw. W owej także epoce rozpoczął w warszawskiej szkole handlowej wykłady prawa, które przez lat z górą dziesięć z wielkim dla młodzieży pożytkiem prowadził.
Pomimo trudnego położenia o awansach na posady w głębi państwa nie pozwalał sobie mówić, a z drugiej strony, gdy namawiano go, aby dla poprawy losu starał się o rejenturę, odpowiadał krótko: to nie dla mnie, jestem tu potrzebny.
Po 15 latach pracy na jednym i tym samym urzędzie, doczekał się jawnej niechęci ze strony tych, którzy o nim myśleć i byt jego poprawić byli powinni i wtedy, a było to w roku 1893, opuścił wydział sądowy i objął zaproponowane sobie wtedy kierownictwo świeżo założonej »Przezorności«. I na tej drodze nie czekały go same róże. Nowej instytucyi zapewnić rozwój, zabezpieczyć przyszłość, wśród różnorodnej konkurencyi, a zawsze na drodze tylko uczciwej pracy, bez wybiegów i forteli, bez krzyku i blichtru, nie było to łatwe do przeprowadzenia zadanie. Jednakże tego dopiął, instytucyę z powijaków niemowlęctwa wyprowadził, i o własnej sile chodzić nauczył, ale pod ciężarem nadmiernej bez wytchnienia pracy sam się na siłach zachwiał i ugiął.
Prace zawodowe nie wyczerpywały jeszcze jego życia. Strona działalności poza zawodem niemniej zasługuje na uwagę.
Jak już zaznaczyłem, nie zapominał o potrzebie pracy naukowej i przykładał rękę do ruchu piśmienniczego, zwłaszcza w dziedzinie wiedzy prawniczej. Niezależnie od przytoczonych powyżej monografii, o deportacyi, o firmie i o księgach jawności handlowej, był czynnym w redakcyi miesięcznika zwanego Przeglądem Sądowym, należał w r. 1872 do założycieli Biblioteki umiejętności prawnych, gdy zaś w r. 1874 powstała Gazeta Sądowa, również się w niej znalazł, i pracował dla niej stale aż do zgonu przez lat 28, aby organ specyalny przy życiu utrzymać. Nie obcą mu była literatura piękna. Wystarczy wspomnieć pełen poezyi obszerniejszy urywek p. t. Dżali (Ateneum, r. 1894, Lipiec), albo wzruszającą do głębi nowelę: Koboz (Gazeta Warszawska Nr. 204 do 209 z r. 1885) napisaną z okazyi rugów antypolskich, zarządzonych przez ks. Bismarcka. Wprawdzie usłużna ręka cenzora zmieniła mu tytuł Koboza na: Powiastkę, tem nie mniej rzecz robiła wrażenie. Popierał także swojem piórem wydawnictwa encyklopedyczne, na których piśmiennictwu naszemu zbywało, jak na przykład encyklopedyę handlową, wielką encyklopedyę ilustrowaną oraz encyklopedyę wychowawczą.
Czuły i wrażliwy na ludzką niedolę był zawsze na posługach, gdzie tylko nieszczęście się zdarzyło, lub gdzie zachodziła potrzeba pomocy. Już w młodości rozwijał tkliwą opiekę nad biednemi dziećmi w ochronach i czytelniach towarzystwa dobroczynności, a ileż sierot i wdów doznało w ciągu jego życia rady, poparcia i wspomożenia. W tym kierunku był nad możność swoją hojnym i dobroczynnym. Po pierwszym każdego miesiąca zgłaszali się różni i brali, co tylko zabrać było można. W ostatniej swojej woli pisze, że wydawał za dużo, ale nie dla siebie, i prosi swoich najdroższych, którym nie zostawia majątku, aby mu to wybaczyli.
Kiedy umarł Edward Hordliczka w testamencie mianował Andrychiewicza opiekunem przydanym dla swoich dzieci, wiedząc, że lepszej nie może im zapewnić w trudnych interesach pomocy i przeznaczając 1000 rs. rocznie na wynagrodzenie tego opiekuna. Andrychiewicz przyjął zlecenie, bo to obowiązek obywatelski, niemało czasu poświęcił na rozplątywanie zawiłych stosunków, ale wynagrodzenia nie przyjął, gdyż za usługi obywatelskie nie bierze się pieniędzy.
Przyszedł testament Czabana. Trzeba było człowiekowi dobrej woli dać odpowiednią radę i skierować tę wolę ku dobru ogólnemu. Zmarły zadał sobie tę pracę i chlubnie ją spełnił, — on to bowiem jest autorem tego testamentu.
W tym pięknym obywatelskim akcie zamyka się pożyteczna wskazówka nietylko dla testatora, ale i dla społeczeństwa. Wskazano tam, że trzeba popierać wszystkie dobre i pożyteczne cele, popierać wszystko, co swoje, bez czynienia różnic jakichkolwiek. W duchu tej myśli znalazły się zapisy na gminę żydowską i na gminę ewangelicką, a zarazem zapisy na wszystko to, co leżeć powinno na sercu, i tem większe, im potrzeba była większa.
Czaban przy zwróceniu się do Andrychiewicza oznajmił mu zamiar podziału znacznego funduszu na dziesięć części, z których jedna miała być przeznaczoną na wynagrodzenie dla wykonawców testamentowych. Zmarły odrazu zażądał zaniechania tej myśli, grożąc, że nie przyjmie obowiązku egzekutora testamentu, jeżeli wynagrodzenie będzie ustanowione. Kiedy obejmował urząd dyrektora zarządzającego w Przezorności, odmówił kategorycznie przyjęcia pensyi w ciągu pierwszych dwóch miesięcy, z zasady, że wedle jego słów uczył się dopiero.
Kiedy zachorował, rada dyrekcyjna Przezorności wyznaczyła mu 1000 rs. zapomogi na kuracyę, on jej nie przyjął, gdyż nie może brać podobnego wynagrodzenia ten, kto pozostając na kuracyi nie pracuje. Wszelki spór w tych rzeczach był z nim niemożliwy. Nikt nie zdołałby go zachwiać w podobnych postanowieniach.
Jeszcze jedna strona jego charakteru godną jest podkreślenia. Tą stroną była niezwykła skromność.
Nieograniczenie wyrozumiały względem innych, dla siebie był surowym zawsze sędzią i krytykiem.
O sobie nie mówił, o czynach swoich nie wspominał, a tem mniej siebie nie pochwalił. Cenił każdy dobry czyn, podnosił każdą zasługę, byleby te nie od niego pochodziły. Prace swoje porozrzucał po różnych wydawnictwach, nie myśląc wcale o ich zebraniu, ani ujawnieniu. Najpiękniejsze rozprawy o firmie i jawności handlowej utonęły w pracach przygotowawczych do rejestru firmowego wśród balastu różnych protokółów i rozpraw.
Prac poza dziedziną społeczną albo wcale nie podpisywał, albo pod literą A. ukrywał, zgoła się zresztą do ich autorstwa nie przyznając.
»Myśl moja, jak pisał, dzisiaj nawet nie śni, że siebie może przeżyć w swojej pieśni«.
Żył wśród przeciwności i na cierniach urabiała się jego dusza.
W tej duszy widnieje z jednej strony spokojna determinacya, a z drugiej skromność dochodząca do zaparcia się, do zapomnienia o sobie, do abnegacyi, a ponad tem wszystkiem miłość dla społeczeństwa, którego potrzeby są wskazówką, a rozumnie pojęte dobro celem i prawem.
Jeżeli można wypruć z siebie nici wszelakiego egoizmu, zmarły uczynił to i wypruł aż do ostatniej, jeżeli można żyć tylko altruizmem, zmarły doszedł do tego ideału. Wyrzucił z siebie wszystko, co duszę ludzką może kazić, co ją może w czemkolwiek obniżać lub gorszą czynić. Przy wadach i ułomnościach, któremi świat ludzki jest tak przepełniony, zmarły stanowił zjawisko moralne niezwykłe, budzące zdziwienie i zasługujące na cześć. Trudno bywa o wielką naukę, trudno o wielkie talenta, ale może jeszcze trudniej o wielkie charaktery.
W osobie Władysława Andrychiewicza społeczeństwo utraciło wielki charakter!
Ku uczczeniu zmarłego podnieście się z miejsca i westchnijcie do tej jasnej, do tej świetlanej duszy, która już teraz stoi zdala ponad nami u Pana na Wysokościach!




Z powodu 25-ciolecia zebrań prawniczych.
W październiku 1902 r.

Przed paru tygodniami zrobiono mi propozycyę, abym urządził u siebie zebranie dla kolegów z wykształcenia lub z zawodu. Zgodziłem się chętnie na to, bo miło mi jest zawsze powitać pod moim dachem ludzi, którzy mi są bliscy.
Raczyliście się licznie zebrać i pozwólcie, abym przedewszystkiem podziękował za to serdecznie, a to tem serdeczniej, że zebranie dzisiejsze łączy się z szeregiem różnych wspomnień. W istocie, z dniem dzisiejszym zamykamy dwudziestopięciolecie naszych zebrań i wchodzimy w dwudziesty szósty ich sezon. — Zgodzicie się chyba wszyscy ze mną, że dzień dzisiejszy budzi refleksye i wymaga podkreślenia. Bez żadnej formuły, czy organizacyi, ot tak doraźnie zbieraliśmy się i zbieramy się całe lat 25. Zasługa to przedewszystkiem tych, którzy, zmieniając się kolejno, o te zebrania zabiegali, a od dłuższego czasu zasługa to obecnych gospodarzy Stanisława Leszczyńskiego i Henryka Konica, poza tą przecież zasługą osób na dnie rzeczy leży głębsza przyczyna. Tą przyczyną jest potrzeba wspólnej pracy i wspólnego działania. Ta to przyczyna stanowiła podstawowy łącznik dla nas przez lat tyle i stanowić go będzie nadal. O, tak! Panowie; jak w tej drobnej tak i w innych szerszych formach życia społecznego we wspólności działania tkwi tajemnica powodzenia i na tę wspólność działania chcę zwrócić tym razem Waszą uwagę.
Istnieje w Europie niewielki naród, złożony z mieszańców różnych ras i plemion, naród Belgów. Na swoim sztandarze wypisał on te słowa: l'union fait la force. Widnieją one nad jego konstytucyą, nad każdą odezwą do ogółu, nad każdym niemal publicznym gmachem, widnieją tak stale od lat 70-ciu. Niewielki naród pod tem hasłem nabrał siły i znaczenia, zwraca na siebie uwagę i z rachunku wypuszczany nie bywa. Niechaj to hasło stanie się naszem hasłem, nietylko wśród prawników, ale wszędzie i u wszystkich, niechaj się stanie hasłem powszechnem, niechaj pobudza do wspólnego działania i do jedności nas wszystkich. Niechaj to hasło służy za wędzidło dla tych, co lekką ręką wzruszają wiarę w potrzebę wspólnego czynu, niechaj służy za wędzidło dla tych, co podważają jedność i zgodę, pod pozorem zwalczania przeciwnych przekonań i wierzeń.
Z głęboką wiarą w potrzebę wspólnego czynu, niech mi wolno będzie powtórzyć słowa, jakie już przed 10-ciu laty na podobnem zebraniu wygłosiłem. W harmonii i zgodzie, dłoń w dłoń, serce przy bijącem sercu, kroczmy śmiało naprzód!




Na powitanie rektora Balzera.
W listopadzie 1903 r.

Jeżeli wszędzie ludzie witają mile rodaków przybyłych z oddalenia, to o ileż milej jest dla nas, rozdartych kordonami a tęskniących do jedności, gościć u siebie rodaka z za kordonu.
Ale są jeszcze inne powody, dla których wzbierają uczucia w tym wypadku. Wiążą się one ze wspomnieniem miejsca, z którego gość przybywa, bo dzielnica ta stanowi miły zakątek, w którym szukamy chętnie wytchnienia i pokrzepienia w atmosferze wolnej polskiej myśli.
Nie dosyć na tem, istnieją jeszcze ważniejsze przyczyny, dla których gość nasz jest nam nad wyraz drogi.
Rektor Balzer — to mąż nauki — to pracownik niestrudzony na polu piśmiennictwa polskiego!
Zawarłszy śluby z polską nauką, ani na chwilę jej się nie sprzeniewierza, nie daje się porwać ani celom praktycznym, ani polityce, nauce pozostaje wiernym, a badaniami nad dawnym naszym ustrojem toruje drogę prawdzie, wzbogaca skarbnicę wiedzy, pomnaża jej zasoby, podnosi jej wartość i znaczenie.
Nauka polska — to najważniejszy czynnik naszej kultury duchowej, który, że użyję własnego wyrażenia rektora Balzera, »znaczeniem i doniosłością idzie na czele«. Jak słusznie rektor Balzer zauważył w ogłoszonem niedawno przemówieniu, im gorzej naród jest uposażony pod względem warunków istnienia i rozwoju, tem więcej znaczenia nabiera praca jego wewnętrzna, zasoby jego ducha i myśli. W nich to tkwi siła narodu zwyciężonego, one stanowią o jego żywotności, one mu dają prawo do dalszego bytu, do przyszłości.
A gdy już mowa o nauce polskiej, nie zechciej odmówić nam tutaj, drogi gościu, pewnej pobłażliwości. My prawnicy w tej dzielnicy nie mamy tak bardzo czem się przed Tobą pochwalić. Zrzadka ukazująca się książka, jeden skromny tygodnik i zebrania w kole koleżeńskiem, oto wszystko, o czem mogłeś się dowiedzieć.
Chcąc jednak sąd wydać o tem, nie trzeba tracić z uwagi warunków, wśród jakich tutaj pracujemy. Odebrano nam wszechnicę krajową, zrobiono z niej stacyę dla promocyi profesorskich i ćwiczeń naukowych obcych przybyszów, stacyę obcą społeczeństwu, obcą jego potrzebom intelektualnym i moralnym. Nie posiadamy ani akademii umiejętności, ani towarzystwa naukowego, ani bibliotek specyalnych. Co gorsza, nie posiadamy wolności stowarzyszeń i słowa.
Jednak nie straciliśmy jeszcze całkiem na wartości, skoro umiemy cenić naukę polską, skoro umiemy cieszyć się, gdy się ona rozwija i podnosi, skoro umiemy czcić ludzi, którzy, jak Ty, dla polskiej myśli pracują.
W tem ciężkiem naszem utrapieniu nauczyliśmy się przecież czegośkolwiek.
Rozumiemy dzisiaj, że historya nie mierzy się na lata, ani wiekiem żyjących pokoleń, rozumiemy, że życie jednego pokolenia stanowi zaledwie maleńkie ogniwo w wielkim łańcuchu dziejowych zjawisk, — rozumiemy, że wielkie zadośćuczynienia przychodzą w następstwie długich prób i doświadczeń, jako skutek wartości duchowej narodu, jako skutek jego sił moralnych, — wierzymy, że idea oparta nie na tanich frazesach, ale na wytrwałej, rozumnej kulturalnej pracy przetrwać może wszelkie przeciwności, że na tej podstawie idea już nieraz zwyciężała, a zapewne i tym razem zwycięży!
I w tem leży tajemnica radości, jaką przybycie gościa sprowadziło, — i w tem leży tajemnica radości, gdy istotny przedstawiciel polskiej nauki stanął tutaj pomiędzy nami.
Witam Cię, drogi gościu, od imienia tych, którym nauka polska jest droga, witam Cię od imienia prawników tutejszych.




IV.

MOWY

NA RÓŻNYCH ZGROMADZENIACH


Na jubileuszu J. I. Kraszewskiego, urządzonym w Tatrach, po odsłonięciu tablicy pamiątkowej przy bramie Kraszewskiego, dnia 18 sierpnia 1879 r.

Minęło lat 50 od chwili, kiedy Kraszewski w »Kuryerze Wileńskim«, tym znanym organie Litwy, drukował pierwszą swą pracę literacką. Po tym występie, który miał miejsce w lipcu 1829 r., zaczęły ukazywać się nowe dzieła, uwydatniając coraz bardziej zdolności autora, ukrytego pod przybranem nazwiskiem Kleofasa Pasternaka. W owym czasie nastały ciężkie chwile dla literatury krajowej. Po smutnej pamięci wypadkach 1830 roku inteligencya narodu rozproszyła się po różnych stronach świata, uniwersytet warszawski upadł, wileński z kolei został zamknięty, dwa poważne ogniska duchowego życia Warszawa i Wilno zamierały, a w częściach kraju, dotkniętych wypadkami, zapanowała ponura cisza, przerywana zaledwie kiedy niekiedy głosami geniuszów poetyckich, które w oddali krzesały iskry narodowego talentu.
Na miejscu pod posępnem niebem, ogół więcej wykształcony szuka strawy w zagranicznej literaturze, lgnie do ponętnej, a od dawna zagnieżdżającej się francuszczyzny, romans francuski wytrąca do reszty książkę polską z rąk czytającej publiczności.
Dla odwrócenia tego fatalnego kierunku, trzeba było wyrobić w literaturze własnej to, czego jej brakowało, trzeba było dostarczyć ogółowi tego, bez czego wobec postępów, gdzieindziej dokonanych, obejść się nie mógł, trzeba było między innemi stworzyć literaturę powieściową, która tak bardzo stała się poszukiwaną.
Kraszewski, ów Kleofas Pasternak, wprawdzie nie bez pomocy innych, choć nielicznych pracowników danej epoki, bierze się żywo do dzieła. Bez względu na trudność zadania, bez względu na przeszkody natury politycznej rozwija energiczną działalność, nie zrażając się przeciwnościami. Wszystkie działy literatury zostają przez niego poruszone: poezya, dramat, komedya, historya, filozofia, krytyka, powieść, wszystko wytryska z pod jego pióra, a ostatnia zarówno obyczajowa, jak historyczna, zyskuje w nim dzielnego przedstawiciela. Książki drukują się jedna po drugiej w Warszawie i Wilnie i z nieporównaną prędkością rośnie materyał biblioteczny.
W krótkim czasie Kraszewski zyskuje powszechne uznanie, przyjazd jego i pobyt w Warszawie w roku 1846 wywołuje szereg owacyj i uniesień. Nie ustaje jednak w pracy, przeciwnie zdawałoby się, że w miarę lat przybywa mu sił, coraz więcej pisze, coraz więcej wydaje, a to bez względu na przeciwności losu, bez przerwy aż do ostatniej chwili, obdarzając nas ciągle nowemi dziełami. Ba, przed kilku laty zamierzył wyśpiewać dzieje ojczyste w romansie historycznym, i z dziwną energią myśl tę w życie wprowadza.
Tą pracą Kraszewski w trudnej epoce, pomiędzy 1840 a 1860 r., rozdmuchał ruch umysłowy i obudził zamiłowanie do swojskich rzeczy, przyczyniając się niepomału do wykształcenia zaniedbanego języka.
Słusznie powiedziano, że Kraszewski nauczył nas czytać po polsku, a równie dobrze możnaby dodać, że i dał nam na czem czytać po polsku. Do skutku tego przyczynił się zarówno jego talent, jak i niepomierna twórczość literacka. W płodności, której towarzyszyć mogła nieraz zbyt pospieszna robota, tkwi rzeczywista jego zasługa, bo ta płodność przy współudziale innych pozwoliła mu zadość uczynić pilnej potrzebie chwili. Ogół dzieł Kraszewskiego obejmuje cyfrę mniej więcej 500 tomów, nie licząc wszelkich korespondencyi, listów i prac ulotnych, rozrzuconych po czasopismach, które po zebraniu w całość pokaźne przedstawiałyby foliały. W szeregach literatury powszechnej, pod względem twórczości z Kraszewskim wytrzymać mogą porównanie dwaj tylko pisarze, a mianowicie hiszpański dramaturg Lopez de Vega i francuski powieściopisarz Aleksander Dumas (ojciec), z których pierwszy wydał 1400 utworów scenicznych i poetyckich, oprócz pozostawionych w rękopisach, drugi zaś puścił w świat około 500 tomów zajmujących powieści. Z uwagi jednak na drobne ramy wielu dzieł Lopez'a de Vega, oraz na to, że z liczby książek, wydanych pod imieniem Dumas'a, liczne noszą, jak wiadomo, tylko jego etykietę, zdaje się, że Kraszewski może być uważany za najpłodniejszego pisarza nowszych czasów.
Taki pisarz, stwarzający własną pracą całą, że tak powiem, bibliotekę, stanowi postać godną podziwu, szczególniej gdy ta praca przyczynia się do zapełnienia szczerb w literaturze, których pozostawienie grozić mogło zrysowaniem całego gmachu.
Nie umiem sobie wystawić, coby było, gdyby Opatrzność była nam poskąpiła tego wyjątkowego pracownika; nie mogę sobie zdać sprawy, coby zaszło, gdyby społeczeństwo nasze było pozbawione tych licznych dzieł jego, tych zacnych myśli, tak hojnie wszędzie rozsianych, gdyby było pozbawione tych pożywczych soków, jakie ręką tego męża zostały w nasz organizm wlane, jakie w nim się przyjęły, przetworzyły, budząc siły coraz to nowe!
Nie dziw, że w dowód uznania ze wszystkich stron, jak daleko serce polskie bije, z nad brzegów Dźwiny Zachodniej, z pod gór Karpackich i z doliny Warty, rozlegają się okrzyki czci, zlewające się w hymn uwielbienia. Są to upusty, spowodowane wylewem wezbranego uczucia. Cześć Kraszewskiemu!




Przed zamknięciem drugiego zjazdu prawników i ekonomistów polskich, odbytego we Lwowie we wrześniu 1889 r.

Zanim to ostatnie posiedzenie zjazdu zamknięte zostanie, niech mi wolno będzie od imienia przybyszów z za kordonu wynurzyć wdzięczność za serdeczne przyjęcie, jakiego tutaj doświadczyliśmy.
W ciężkiej walce życia, która zrządzeniem losów przypadła nam w udziale, stoimy wierni tradycyom, znosząc ciężkie ciosy i nie poddając się pesymizmowi. W tym stanie rzeczy pokrzepienie ducha może być bardzo potrzebne.
Takiego pokrzepienia i to bardzo silnego, doznaliśmy tutaj wśród was, panowie. Nietylko prawnicy, ale i ludzie poza tym stanem stojący, całe miasto wyciągnęło do nas dłoń braterską, otworzyło przed nami swoje serca, a nawzajem zdobyło nasze niepodzielnie.
W tej wymianie uczuć czerpiemy balsam pociechy na dalszą drogę życia, na dalszą walkę, może jeszcze bardzo długą.
Pozwólcie, panowie, abym wyraził za to od nas miastu najżywsze podziękowanie.
Niech żyje miasto Lwów!




Referat o systemie taryf kolejowych na ładunki zbożowe, wygłoszony na posiedzeniu towarzystwa przemysłu i handlu w Petersburgu w d. 4 maja 1892 roku.
(Tłomaczenie z rosyjskiego).

1.

Komunikacye kolejowe przedstawiają zjawisko niezwykłe w dziejach rozwoju społecznego, zarówno z uwagi na szybkie ich rozszerzanie się, jak i z powodu tego silnego wpływu, jaki wywierają na wymianę ekonomiczną.
To, co zdaniem wielu sprzyjać było winno zbliżeniu się ludzi, sprowadziło właśnie nieznane dotąd współzawodnictwa i starcia, naruszając interesy nietylko poszczególnych jednostek, ale nawet całych gałęzi przemysłu i całych okręgów wytwórczości.
Towarzystwa prywatne, w ręku których znajdowały się koleje żelazne, posiadały prawo samodzielnej ich eksploatacyi, a w szczególności wielką swobodę w kwestyi taryf. Ograniczano je wprawdzie w koncesyach przez zastrzeżenie pewnych stawek maksymalnych, lecz w obrębie tych granic działać mogły swobodnie, zmieniając i obniżając taryfy według upodobania. Rezultaty tego okazały się zgubnymi. W miarę zwiększania się liczby kolei, towarzystwa, chcąc zwiększyć dochody dróg swoich, starały się na wyścigi przyciągnąć do siebie jak najwięcej towarów. Zaprowadzono tak zwane taryfy dyferencyalne, to jest o różnej skali, w miarę przebytych przez towary przestrzeni, czyniono refakcye, to jest potrącenia na rzecz tych lub owych jednostek, na rzecz pewnych gałęzi przemysłowych i wreszcie pewnych okolic. Ulgi tego rodzaju przypadały w udziale najczęściej wielkim przemysłowcom i przedsiębiorstwom, ze szkodą drobnego przemysłu i drobnego ruchu miejscowego. Zdarzały się też ustępstwa z innych przyczyn. Jeżeli np. kolej, przewożąc pewne przedmioty, nie miała ładunku na drogę powrotną, wówczas gotowa była do wszelkich ofiar, byleby sobie zapewnić ładunek na drogę powrotną. Przytrafiało się to zazwyczaj na stacyach krańcowych, na granicach państwa. Wówczas robiono udogodnienia dla dowozu zagranicznego, wyrządzając nieraz szkodę wytwórczości miejscowej i paraliżując politykę celną państwa, skierowaną ku ochronie krajowej produkcyi.
Gdy współzawodnictwo wzajemne wyczerpywać zaczęło siły materyalne towarzystw kolejowych, łączyły się one w związki tajne i jawne, które w dalszym ciągu uprawiały system przywilejów i wyłączności. Przyłączyła się nadto do tego wielka rozmaitość taryf. Różne koleje miały różne sposoby taryfowania towarów. Jedne pobierały opłatę taryfową od wagi, inne od objętości lub jakości towarów; podział na klasy był również różnorodny, a stawki taryfowe ulegały zmianom bez końca. Jeżeli dodamy do tego, że wiele kolei nie ogłaszało wcale taryf swoich, nie będziemy się dziwili, że taryfy kolejowe przedstawiały z czasem chaos, w którym nie sposób było zoryentować się.
Taki stan rzeczy wywoływał narzekania powszechne i niezadowolenie we wszystkich państwach, nie wyłączając Stanów Zjednoczonych. Okazało się, że kwestya kolejowa wogóle, a kwestya taryf w szczególności, jest sprawą doniosłości publicznej i że gospodarstwo towarzystw prywatnych, oparte na wolnej konkurencyi, nie odpowiada zgoła przeznaczeniu komunikacyj kolejowych. Wobec tego powstał zamiar zaprowadzenia gospodarki publicznej i oddania sprawy w ręce państwa, celem zniesienia systemu przywilejów i wyłączności i słuszniejszego zagwarantowania interesów ludności i państwa.
Rządem, który pierwszy zwrócił baczniejszą uwagę na sprawę tę i przystąpił energicznie do załatwienia jej, był niemiecki. Uporządkowanie stosunków taryfowych stanowiło jedną z poważniejszych trosk ks. Bismarka. Po kilkuletnich usiłowaniach i licznych komisyach i naradach, udało się rządowi niemieckiemu zjednać zgodę wszystkich kolei żelaznych na przyjęcie jednolitego szematu taryfowego, przy zachowaniu jednak różnych stawek taryfowych i specyalnych taryf na przewóz niektórych przedmiotów na pewnych drogach. Osiągnąwszy formalne ujednostajnienie taryf, rząd niemiecki zapragnął również drogą porozumienia dojść do jedności materyalnej, gdy jednak napotkał na wielki opór, zmienił taktykę i postanowił przedewszystkiem skupić drogi żelazne na rzecz skarbu. Jakoż wykup większości dróg został wkrótce dokonany, poczem rząd na własnych już kolejach zaprowadził jednakie taryfy. Jakkolwiek różne przyczyny składały się na wykup kolei, kwestya ustalenia taryf odegrała tu w każdym razie poważną rolę.
Za przykładem Niemiec idzie Austrya, gdzie rząd wykupuje stopniowo koleje i zaprowadza na nich swoje taryfy skarbowe. Z innych państw europejskich, rządy włoski i francuski ograniczyły się do półśrodków w kierunku jawności i kontroli taryf, tak, że do uporządkowania sprawy bardzo tam jeszcze daleko.
W opłakanem położeniu znajdowała się sprawa taryfowa w Wielkiej Brytanii i w Stanach Zjednoczonych północnej Ameryki. Przy wielkiej ilości dróg ujemne strony taryf prywatnych oraz metoda ulg i dyferencyj ujawniły się tam silniej, niż gdziekolwiekindziej. Rozporządzenia rządowe, wydawane w celu uporządkowania sprawy, zachowując w swej mocy koncesye i jura acquisita kolei żelaznych i dotykając zewnętrznej tylko strony kwestyi, nie dawały należytych rezultatów. Pierwszym, bardziej stanowczym krokiem, były dwa nowe prawa, ogłoszone prawie równocześnie, a mianowicie w Stanach Zjednoczonych prawo z dnia 4 marca 1887 roku, a w Wielkiej Brytanii prawo z 10 sierpnia 1888 r. Z mocy postanowień tych otworzono nowe organy centralne dla kontroli taryf kolejowych, przyczem w Stanach Zjednoczonych zabroniono niesprawiedliwych refakcyj i szkodliwych związków (pools), w Wielkiej Brytanii natomiast postanowiono wprowadzać stopniowo nowe taryfy, ułożone pod kontrolą rządu. Jedno i drugie prawo dopuszczało w pewnej mierze ingerencyę rządu w sprawach taryf, przy zachowaniu koncesyj kolejowych. W praktyce jednak środki te, o ile dotąd wiadomo, miały niewielkie powodzenie.
W Rosyi sprawa potoczyła się drogą nieco odmienną. Podobnie jak zagranicą, tak i tutaj, taryfy zmieniały się ciągle, stosownie do woli towarzystw kolejowych. Liczba skarg na niestałość i różnomierność taryf z biegiem czasu wzmagała się.
Wówczas postanowiono system gospodarstwa prywatnego zastąpić systemem gospodarstwa publicznego i sprawę taryfową przełożyć w ręce rządu. Zatwierdzona w dn. 11 lipca 1886 r. uchwała komitetu ministrów poddała taryfy kolejowe bezpośredniej komunikacyi zagranicznej pod rządową kontrolę. W rok potem sankcyonowane w formie prawa zdanie rady państwa z d. 15 czerwca 1887 r. ustaliło zasadę, że dla zabezpieczenia interesów skarbu, potrzeb ludności, jakoteż przemysłu i handlu, kierownictwo czynnościami towarzystw prywatnych w sprawie taryf kolejowych wogóle należy do rządu. Równocześnie polecono ministrom komunikacyj, dóbr państwa i skarbu, oraz kontrolerowi państwa, aby rozpatrzyli bliżej sposoby i drogi, przy pomocy których podobna zasada dałaby się urzeczywistnić. W wykonaniu tego opracowany został projekt przepisów o taryfach kolejowych i o instytucyach do spraw taryfowych. Rada państwa rozpatrzyła go i zaaprobowała, z dniem 8 marca 1889 r. pozyskał on moc prawa i jednocześnie otworzono istniejące dziś instytucye taryfowe, a mianowicie departament spraw kolejowych, radę do spraw taryfowych i komitet taryfowy.
Pierwszym wynikiem działalności nowych instytucyj były taryfy zbożowe. I nic dziwnego. Pomijając już to, że zboże stanowi główny przedmiot wywozu i przewozu, kwestya taryf zbożowych, poruszana już była dawniej w rozmaitych komisyach, na zjazdach kolejowych, w prasie, oraz w instytucyach rządowych i społecznych. Co więcej, istniały już nawet normy taryfowe pod nazwą: »Zbioru taryf«, na przewóz zboża do portów, oraz do lądowej granicy zachodniej, ułożone, celem ułatwienia wywozu i z rozporządzenia ministeryum komunikacyj wprowadzone w życie na rok od 1 września 1888 do 1 września 1889. Tak więc, w chwili otwarcia instytucyj taryfowych, kwestya taryf zbożowych stała, że tak powiem, na porządku dziennym.
Rozpatrzenie jej dokonane zostało z niezwykłą energią. W końcu kwietnia i z początkiem maja 1889 r. odbyła się specyalna narada pod przewodnictwem dyrektora departamentu do spraw kolejowych, przy udziale przedstawicieli rolnictwa i kolei żelaznych, a w dn. 12 i 13 maja tegoż roku zapadła uchwała komitetu taryfowego, która ustaliła podstawowe zasady dla normowania taryf zbożowych. Normy te przekazane zostały, jako wskazówka ogólnemu zjazdowi przedstawicieli rosyjskich kolei żelaznych, zwołanemu na 22 maja tegoż 1889 r. Opracowany przez zjazd »Nowy zbiór« wszedł w życie z d. 15 września 1889 r.

2.

Zbiór ten rozróżnia trojakiego rodzaju komunikacye: jedną wywozową dla przewozu do portów i lądowej granicy zachodniej, dwie inne miejscową i bezpośrednią wewnętrzną dla ruchu wewnętrznego między stacyami jednej kolei, lub też między stacyami różnych kolei. Stosownie do tego istnieją taryfy trzech kategoryj: komunikacyi wywozowej, miejscowej, oraz bezpośredniej wewnętrznej.
Do ładunków zbożowych, oprócz zboża w ziarnie, zbiór zalicza jeszcze kartofle, słód, odpadki zbożowe, nasiona i wreszcie wszelkiego rodzaju mąki i krupy, które na równi z zbożem w ziarnie przewożone są za taką samą opłatą taryfową.
Wedle zasad tego zbioru, wolno nadawcy zatrzymywać ładunek zbożowy w drodze na czas sześciomiesięczny w punktach, gdzie znajdują się składy zbożowe, przyczem ekspedyując go dalej w ciągu tych sześciu miesięcy, nadawca za tę nową wysyłkę dopłaca do pierwotnie wniesionej opłaty tyle tylko, ażeby opłata pierwotna wraz z dopłatą nie wynosiła więcej, aniżeliby zapłacić musiał za przewóz bezpośredni ładunku od punktu pierwotnego nadania do punktu ostatecznej wysyłki. W ten sposób zatrzymanie ładunku niema żadnego wpływu na opłatę taryfową, ułatwiając równocześnie nadawcom swobodne dysponowanie produktem w drodze i umożliwiając im wyczekiwanie na pomyślną chwilę do dostarczania swego towaru na rynki zbożowe. Przepis ten stosuje się jednakowo do wszystkich komunikacyj, zarówno wywozowej, jak bezpośredniej wewnętrznej i miejscowej.
Co się tyczy opłat przewozowych, to trzymano się zasady, ażeby dla wszystkich okręgów wytwórczych w państwie udostępnić o ile można jak najwięcej punktów granicznych lub nadbrzeżnych. W tym celu ustanowiona została formuła stopniowego zmniejszania stawek taryfowych w miarę odległości, jakie przebywać ma ładunek zbożowy. Formuła polega na tem, że za odległości:
Od 1 do 360 wiorst winna być pobierana opłata po 1/24 kop. od puda i wiorsty, z potrąceniem 10% za przebiegi ponad 200 wiorst.
Od 361 do 1600 wiorst do opłaty za 360 w. dodawana być winna opłata po 1/80 kop. od puda i wiorsty.
Od 1600 do 3000 wiorst do opłaty za 1600 wiorst dodawana być winna opłata po 1/200 kop. od puda i wiorsty.
Od 3000 wiorst nie dodaje się nic.
Formuła, polegając na stopniowem w miarę odległości zmniejszaniu opłaty, przypomina z charakteru swego tak zwaną przez Niemców »Staffeltarif«. Przykłady podobnej taryfy spotkać można w niektórych taryfach kolei francuskich, oraz w taryfie węgierskiej z r. 1884. Jednakże zmniejszanie opłat nie jest tak ostre w zagranicznych taryfach, jak to ma miejsce tutaj.
Z naukowego punktu widzenia formule tej uczynić można wiele zarzutów. Opłata przewozowa stanowi wynagrodzenie za usługi, świadczone osobom interesowanym przez koleje żelazne. Jednakie usługi winny być jednako wynagradzane. Jeżeli można pud towaru na przestrzeni wiorsty przewieźć za 1/200 kopiejki, to niema podstawy pobierać innym razem za usługę taką 4 albo nawet 9 razy więcej. Z drugiej strony, jeżeli 1/200 kop. nie pokrywa rozchodów na utrzymanie kolei żelaznej, w takim razie tania komunikacya na dalsze odległości nie opłaca się i obciąża dotkliwie komunikacyę miejscową, za którą trzeba płacić powyżej wartości usług. Na usprawiedliwienie systemu tego przytaczają jednak, że rozchody kolejowe zmniejszają się, jeżeli towary idą bez przerwy na dalsze odległości. W uwadze tej tkwi bezwątpienia nieco słuszności, mimo to trudno przypuścić, ażeby koszta obniżały się do 1/9 części i więcej, a nawet do zera. Z tego tytułu usprawiedlićby można drobne procentowe obniżenie opłat przewozowych w razie przebytej przez towar większej przestrzeni, formuła przecież uzasadnić się tem nie da.
Jedynym względem, dla którego formuła może posiadać swoje raison d'être, jest chęć ułatwienia wszystkim dzielnicom państwa wywozu nadwyżki zboża za granicę, celem poparcia i podniesienia miejscowej kultury rolniczej. Jeżeli dodamy, że system taniego wywozu pojawił się w epoce przesilenia, jakie dotknęło przemysł rolniczy i w czasie notowanego od r. 1883 stopniowego spadania cen na zboże, to z tego punktu widzenia uznać można system formuły za prawidłowy.
Idzie jednak o to, że formuła ta ma zastosowanie nietylko do wywozu, ale i do ruchu wewnętrznego. Co gorsza, przy taryfach wywozowych nie zastrzeżono przejścia przez granicę, tak że przywiezione do punktów granicznych po nizkiej stawce zboże może pozostać w obrębie państwa i obciążyć nadmiernem zaofiarowaniem rynki wewnętrzne. Dalej, na podstawie przytoczonej powyżej formuły, ułożone zostały opłaty przewozowe w komunikacyi bezpośredniej wewnętrznej, oraz miejscowej, z dopuszczeniem podwyżki stawek w zastosowaniu do komunikacyi miejscowej, przy równoczesnem w pewnych wypadkach ich obniżeniu dla komunikacyi bezpośredniej, co nadało systemowi jeszcze bardziej charakter dyferencyjny. Przyłączyło się do tego dyferencyalne określenie opłat dodatkowych, a mianowicie: przy przewozie na odległości do 360 wiorst pobierana jest za naładowanie i wyładowanie opłata 6 rb. 10 kop., przy przewozie ponad 360 wiorst opłata ta wynosi mniej, bo tylko 4 ruble. Wobec tego koszty przewozu na małe odległości są w stosunku do kosztów przewozu na dalsze odległości bardziej jeszcze uciążliwe.
Wogóle ruch miejscowy w granicach okręgów wytwórczych kosztuje bardzo drogo, podczas gdy dalekie przebiegi, zwłaszcza w komunikacyi wywozowej, są bardzo tanie. I to właśnie z punktu widzenia słuszności nie wytrzymuje krytyki. Nierównomierność taryf stawia wielką produkcyę i wielkie ładunki kolejowe w położeniu uprzywilejowanem, ze szkodą, rozumie się, interesów drobnego przemysłu i ruchu miejscowego, który dla rozwoju miejscowego jest niezbędny. Jeżeli za czasów gospodarki prywatnej prywatnych towarzystw kolejowych różnice i przywileje uważano za niewłaściwe, to z chwilą rozpoczęcia się gospodarki państwowej tem bardziej unikać ich należy. Wzgląd na popieranie wywozu za granicę nie istnieje, gdy chodzi o ruch wewnętrzny, razić też muszą wyżej wytknięte braki, które kładą na systemie piętno niesprawiedliwości.
Nie można przy tem pominąć milczeniem innego jeszcze braku. System bez żadnej potrzeby odróżnia dwie komunikacye wewnętrzne, a mianowicie miejscową i bezpośrednią wewnętrzną, tworząc dla każdej z nich oddzielne zasady taryfikacyi. Komunikacya bezpośrednia istniała dawniej na skutek konwencyj zawieranych pomiędzy różnemi kolejami żelaznemi w kwestyach taryfowych, wobec jednak ujednostajnienia gospodarki kolejowej w przedmiocie taryf i wobec istnienia jednego kierownictwa rządowego, ustalić należało jedną komunikacyę wewnętrzną, z przyznaniem co najwyżej jakiegoś potrącenia od opłaty taryfowej, jeżeli towar przechodzi kilkoma kolejami. Tymczasem oddzielne taryfy dla tego rodzaju ruchu wytworzyły nowe nierównomierności w opłatach, wywołując ze wszech miar usprawiedliwione niezadowolenie.

3.

Wykazawszy dyferencyalny charakter systemu i niewłaściwości jego, zastanowić się muszę nad nim z jednej jeszcze strony, a mianowicie ze strony ekonomicznej. Jak już zaznaczyłem powyżej, system dotknął i wywozu i ruchu wewnętrznego, t. j. aczkolwiek blizkich, mimo to różnych stosunków wymiennych. Handel zewnętrzny — to jedna, wewnętrzny zaś — to druga, zgoła odmienna sprawa. Zarówno jeden jak drugi odgrywa właściwą rolę swoją w rozwoju ekonomicznym kraju i mieszać ich ze sobą nie należy.
Każdy kraj, obfitujący w zboże, ucieka się do wywozu nadmiarów zagranicę. Gdyby nie było możności wywozu, skutkiem zapasów przewyższających potrzeby spadłyby wnet ceny na produkty zbożowe, rolnictwo zostałoby wstrzymane w rozwoju swoim, mogłoby się nawet cofnąć. Wywóz, podnosząc ceny, daje możność rozszerzania przestrzeni uprawnych i dokonywania melioracyj za pomocą większego nakładu kapitału i pracy na gospodarstwo rolne. To też rządy czynią starania w kierunku poparcia wywozu przez budowę kolei i wszelkiego rodzaju ułatwienia transportowe, jak również przez obniżanie opłat przewozowych.
Wywiezione zboże, w razie nadmiernego nagromadzenia się na rynku zagranicznym, wywołać tam może obniżenie się cen i inne połączone z tem następstwa ekonomiczne. Okoliczność ta jednak mało obchodzi kraj, który dokonał wywozu, byleby tylko sprzedał zboże z pewnym zarobkiem. Tak było naprzykład z Ameryką. Gdy Stany Zjednoczone zalewać zaczęły zbożem swojem rynki zachodnio-europejskie, państwa zachodnie, a mianowicie Niemcy, Francya, Austro-Węgry, Portugalia i inne wobec upadku cen zmuszone były, dla ochrony produkcyi miejscowej, uciekać się do wysokich ceł dowozowych na zboże, lecz to niewiele obchodziło Amerykę.
Co innego przepełnienie zbożem rynków wewnętrznych. Następstwa tego nie są dla państwa obojętne, spadek cen nie pozwala na ciągnięcie dochodów, w konsekwencyi produkcya musi się zmniejszać, co w gospodarstwie rolnem sprowadzić może obniżenie się kultury rolniczej. Objaw taki zasługuje na szczególną uwagę w państwie tak rozległem, jak rosyjskie, w którego skład wchodzą ziemie z najróżnorodniejszemi właściwościami i kulturami, przy rozmaitym klimacie i różnorodnych warunkach ekonomicznych.
W ogólnej zasadzie nie należy dopuszczać do objawów, mogących przynosić szkodę dla istniejącej kultury rolniczej, czy to państwa wogóle, czy też poszczególnych jego części.
W praktyce przy rozstrzyganiu tej kwestyi w każdym poszczególnym wypadku wyłania się mnóstwo trudności. Odnosi się to mianowicie do taryfikacyi wewnętrznego ruchu zbożowego, która odpowiadać winna potrzebom rolnictwa każdego okręgu państwa.
Celem zrozumienia kwestyi, trzeba przedewszystkiem zwrócić uwagę na to, że zachodzą znaczne różnice w kulturze rolnej poszczególnych okręgów. Z danych, ogłoszonych przez departament rolnictwa, okazuje się, co następuje:

Cena dziesięciny ziemi Koszt produkcyi żyta na 1 dziesięcinę Koszt produkcyi 1 puda żyta Koszty rolne czyli opodatkowanie na dziesięcinę
1. Gub. południowe stepowe 56 r. 16 k. 26 r. 7 k. 37 k. — r. 48 k.
2. Gub. wschodnie i połud.-wschod. 47 » 91 » 21 » 33 » 36 » — » 51 »
3. Gub. Królestwa Polskiego 82 » — » 43 » 15 » 59 » 3 » 80 »

Z dat powyższych spostrzegamy, że warunki dla pracy na roli w różnych częściach państwa nie są jednakowe. Wybrałem z rozmysłu trzy daleko od siebie odległe okręgi, przy takiem zestawieniu różnice lepiej się uwypuklają i stają się widoczne na pierwszy rzut oka. Widać to również, że kultura rolna gubernij południowych jest wyższa, aniżeli wschodnich, a w Królestwie Polskiem wyższa, aniżeli w południowych. Wyższa cena ziemi, większe koszta produkcyi i większe podatki, wymagają rzecz prosta, wyższej ceny produktów rolnych. Przy cenach bardzo nizkich trudno robić wielkie nakłady na uprawę ziemi i opłacać wysokie podatki. Potwierdzenie tego znajdujemy w tychże wiadomościach departamentu rolnictwa. Za czas od r. 1885 do 1888 średnia cena za pud żyta w przytoczonych powyżej trzech okręgach wynosiła: w gub. wschodnich 41⅗ kop., w południowych 50 kop., a w Królestwie Polskiem 66 kop.
Nauka ekonomiczna stwierdziła już dawno, że w miarę kultury ziemi i powiększania nakładów kapitału i pracy, ceny produktów rolnych podnoszą się i to znajduje właśnie potwierdzenie w powyższych danych. Skoro tak jest, to należało to uwzględnić przy regulowaniu taryf zbożowych. Niestety! nie uczyniono tego i za pomocą tanich taryf dyferencyjnych otworzono na oścież drogę do wstrząśnień ekonomicznych.
Ładunki zbożowe idą z urodzajnych tanich okręgów do okręgów z cenami wyższemi, bez względu na to, czy te ostatnie potrzebują zboża, czy też mają go poddostatkiem. O ile dowóz, pod wpływem nęcącej wyższej ceny, dokonywany jest do okręgów, w których brak zboża, np. do nieurodzajnych okręgów północnych, zjawisko to może być pocieszające, bo czyni zadość istotnym potrzebom i ratuje od nadmiernej drożyzny. Jeżeli jednak przywóz, w celu otrzymania wyższej ceny, odbywa się tam, gdzie brak zboża nie daje się odczuwać, np. w gub. południowych lub Królestwa Polskiego, wywołuje to nadmierne nagromadzanie się zboża w tych miejscowościach i, co za tem idzie, spadek cen poniżej kosztów produkcyi. Takie objawy zauważyć można było w Królestwie Polskiem. Nie należy też łudzić się nadzieją, że fakty podobne pozostaną bez złych następstw. Przeciwnie, gdyby stan taki przedłużał się, nastąpiłby niewątpliwie upadek rolnictwa, jako nieunikniony skutek faktów.
Nadmiernie ostra formuła dyferencyonalna na przewóz ładunków zbożowych wewnątrz państwa wyrządzić może dotkliwą szkodę ekonomiczną okręgom z wyższą kulturą rolniczą. W interesie państwa rolniczego leży rozwijać kulturę rolniczą we wszystkich, o ile możności, okręgach jego, a w każdym razie w żadnym z nich jej nie obniżać.
W Rosyi wiele zdziałać można dla miejscowego rolnictwa, bez naruszenia istniejącej na kresach kultury, którą wytworzyła praca wieków. Dla nadmiaru zboża rosyjskiego droga jest otwarta. Rynki zachodnio-europejskie potrzebują tego zboża i kto wie, czy kiedy wogóle będą się mogły obejść bez niego. W miarę wzrostu ludności, zapotrzebowanie zboża obcego stale się tam zwiększa, zapewniając każdemu dowozowi zbyt odpowiedni.
Co do żądań, stawianych niejednokrotnie przez producentów okręgów wewnętrznych i wschodnich w kierunku obniżenia opłat przewozowych na zboże, o ile żądania te dotyczą ułatwienia wywozu zagranicę, uznać je można za słuszne, w komunikacyi jednak wewnętrznej niewłaściwą jest rzeczą stawiać w stanie uprzywilejowanym jedne części państwa ze szkodą innych. Nie trudno przytem udowodnić, że korzyści okręgów o taniej wytwórczości z uprzywilejowanego przewozu wewnątrz państwa nie są znowu tak bardzo wielkie, żeby aż zasługiwały na szczególną uwagę.
Jądro kwestyi tkwi naturalnie w różnicy cen na zboże w rozmaitych okręgach. Część różnicy tej jednak pochłaniają bez żadnej dla rolnictwa korzyści koszty przewozu; co się zaś tyczy pozostałej części, stanowić ona może na razie zysk producentów, w miarę jednak gromadzenia się zboża i spadku cen w okręgach dowozu, różnica cen zmniejsza się i maleje owa część pozostała po pokryciu kosztów przewozu, sprowadzając zysk do coraz większego minimum. Korzyści jednego okręgu nie zrównoważą w żadnym razie strat, wyrządzonych państwu przez obniżenie lepszej kultury drugiego okręgu.
Mówiąc o tych szkodach, zwrócić należy jeszcze uwagę na produkty przemiału.
Na początku widzieliśmy, że mąka korzysta z takiego samego, co i ziarno taniego przewozu. W handlu zewnętrznym to rzecz zupełnie słuszna. Na rzecz gospodarstwa miejscowego pozostają w kraju niezbędne odpadki, przemysł młynarski rozwija się, zastosowanie zaś nizkich taryf przewozowych zachęca do wywozu produktów już zmielonych.
Jednakże, w komunikacyi wewnętrznej, gdy nizkie taryfy ułatwiają zarzucanie nietylko zbożem, ale i mąką, wyrządza się przez to szkodę nietylko rolnictwu, ale i przemysłowi młynarskiemu w okręgu dowozu. Zjawisko to zauważyć się daje w Królestwie Polskiem. Posiada ono, prócz niezliczonej ilości wiatraków i młynów wodnych, przeszło 80 olbrzymich młynów parowych, które ucierpiały bardzo wiele skutkiem przywozu mąki z gubernij wschodnich. Przed 3 miesiącami zamknięty został w Warszawie wielki młyn parowy, a to skutkiem zupełnej niemożności istnienia.
Gdyby wszystkie względy powyższe wzięte zostały pod uwagę, formuła dyferencyalna, o której powyżej była mowa nie znalazłaby chyba zastosowania w tak szerokim zakresie, jak się to stało w rzeczywistości.
Z powyższego okazuje się, że kwestya taryfowa jest nadzwyczaj skomplikowana. Zdawałoby się napozór, że chodzi tu tylko o ilość opłat przewozowych, w rzeczywistości jest jednak inaczej. Taryfikacya ładunków zbożowych, dotknąwszy jednej strony życia ekonomicznego, przewozowej — jeżeli się tak wyrazić można — dotyka innych stron, z któremi się uporać należy, jeżeli się chce uniknąć błędnych i szkodliwych eksperymentów socyalnych.
Przystępując do tej kwestyi, wejść musimy w dziedzinę najtrudniejszych zagadnień ekonomicznych, wymagających dokładnego zbadania i rozpatrzenia.
Wobec tego zachodzi potrzeba zgłębienia sprawy i poddania ścisłej rewizyi ustanowionych taryf zbożowych, celem usunięcia wadliwości, jakie w nich istnieją, oraz celem zabezpieczenia kultury rolnej od możliwych dalszych szkód.

Zaraz w następnych latach rząd zniósł różnicę pomiędzy komunikacyą miejscową i wewnętrzną bezpośrednią, nadto usunięto niektóre błędy w szczegółach, system przecież dyferencyalny pozostał w mocy, przy pewnej zmianie skali stawek i usunięciu przewozu darmego za przestrzenie ponad 3.000 wiorst.
Dodać przecież należy, że starania wschodnich okręgów o dalsze obniżenie stawek taryfowych na dalekie przestrzenie nie znalazły aprobaty i pozostały bez skutku.




Na posiedzeniu towarzystwa przemysłu i handlu w Petersburgu z dnia 29 listopada 1892 roku w sprawie przemysłu Królestwa Polskiego.

Około roku 1890 powstała walka przeciwko przemysłowi Królestwa Polskiego ze strony przemysłowców okręgu moskiewskiego, których konkurencya Łodzi i Sosnowca drażniła do najwyższego stopnia. Po memoryałach złożonych do rządu i po licznych rozprawach w tym przedmiocie w towarzystwie przemysłu i handlu w Moskwie i w Petersburgu, wysłany został z ramienia tego ostatniego do Królestwa specyalny delegat p. Biełow, z poleceniem bliższego zbadania stanu przemysłu w naszym kraju. P. Biełow zrobił wycieczkę, wygotował obszerny referat i odczytał go na dwóch posiedzeniach towarzystwa petersburskiego. W referacie tym miał on odwagę stanąć po stronie przemysłu Królestwa, zarzucił przecież Polakom, że z ich winy pomimo odmiennych usiłowań rządu rosyjskiego przemysł nasz nosi charakter niemiecki, spoczywając w ręku obcych przybyszów.
Mowa poniższa stanowi doraźną odpowiedź daną na posiedzeniu, po odczytaniu przez p. Biełowa referatu.

(Tłomaczenie z rosyjskiego).

Referat p. Biełowa nosi cechy poważnej pracy i z talentem został opracowany. Oddaję mu tę pochwałę chętnie, zastrzedz się przecież muszę przeciwko niektórym jego konkluzyom i twierdzeniom. Z tego powodu proszę o pozwolenie mi dorzucenia kilku słów, które przyczynią się może do wyjaśnienia lepszego sprawy.
Referent z naciskiem podkreślił niemiecki charakter przemysłu Królestwa Polskiego, uważając zaś Sosnowiec za niebezpieczne ognisko niemczyzny, zaprojektował wykup przez rząd fabryk i przedsiębiorstw, które tam w rękach niemieckich pozostają, a gdyby to okazało się niemożliwem, wyraził gotowość pozbycia się okręgu Sosnowickiego, chociażby na rzecz Prus. Czy zaproponowany środek jest wykonalny, czy państwo może zdecydować się na coś podobnego, czy wreszcie państwo może przyjąć na siebie rolę przemysłowca i prowadzić przedsiębiorstwa fabryczne, nie chcę przesądzać. Pozwolę sobie tylko wyrazić wątpliwość, ażeby się znalazł mąż stanu, któryby podniósł podobne projekty, a w szczególności, ażeby znalazł się mąż stanu, któryby zdecydował się rzucić miliony na wykup prywatnych fabryk. Nie można też mówić o wykupie przedsiębiorstw niemieckich przez osoby prywatne, chociażby dla braku koniecznych w tym celu kapitałów, nie mówiąc o wielu innych trudnościach.
Jeżeli jednak proponowany środek nie odpowiada celowi, to zachodzi pytanie, czy istotnie niema drogi, któraby doprowadzić mogła do starcia cechy niemieckiej z przemysłu Królestwa Polskiego i do nadania mu piętna miejscowego? Otóż zdaje mi się, że droga po temu istnieje. Ale, chcąc zapisać trafne lekarstwo, trzeba bardzo ściśle policzyć się z przyczynami choroby. I pod tym względem zaraz będę musiał różnić się w zdaniu z szanownym referentem.
P. Biełow zaznaczył, że jeszcze za czasów autonomicznego Królestwa Polskiego przed 1830 rokiem ówczesny rząd polski sprowadzał majstrów i rzemieślników niemieckich do kraju, w celu rozwinięcia rękodzieł. Tak było rzeczywiście, ale niemniej przeto przewagę niemiecką w przemyśle Królestwa Polskiego, jak słusznie powiedział, zauważyć można dopiero w latach po 1860 r. następujących. A więc musiały być inne przyczyny, które wywołały to zjawisko.
I rzeczywiście, podówczas powstał system szczególnego protegowania cudzoziemców, ze szkodą miejscowej ludności polskiej. Dość jest uprzytomnić sobie niektóre fakty. Kiedy w roku 1867 otwierano w Warszawie pierwsze gimnazyum rosyjskie, jednocześnie założono w Warszawie gimnazyum niemieckie, a w Łodzi niemiecką szkołę siedmioklasową. Nie dość na tem; pragnąc zapewnić córkom cudzoziemców wykształcenie niemieckie, również w Warszawie otwarto i gimnazyum niemieckie żeńskie. Następnie sprowadzano nauczycieli z Niemiec, dla wykładów w tych szkołach. W ten sposób za rządowe pieniądze zakładano w Królestwie ogniska cywilizacyi niemieckiej.
Do tegoż czasu odnosi się konwencya z Niemcami z r. 1874, o opiece nad spadkami majątkowymi po cudzoziemcach. Jakkolwiek konwencya ta osnutą została na zasadzie wzajemności, mogła przynieść pożytek tylko Niemcom, gdyż przesiedlenie Rosyan lub Polaków do Niemiec i zarobienie tam przez nich pieniędzy, mogły należeć do rzadkich, wyjątkowych wypadków. Według tej konwencyi, zarobione czy zrobione przez Niemców majątki powinny być zabezpieczone na rzecz ich niemieckich spadkobierców i przechodzą pod opiekę konsula niemieckiego, z zastosowaniem zarówno co do podziału spadku, jak i co do form tego rozdziału praw tego niemieckiego państwa, którego poddanym był zmarły spadkodawca. Konwencya dla Rosyi wogóle mogła nie mieć szczególniejszego znaczenia, ale w stosunku do Królestwa Polskiego, ze względu na liczne wówczas przesiedlanie się doń Niemców, niewątpliwie wpłynęła na to zjawisko, na które zwrócił uwagę szanowny referent. W tym wypadku okazywano pomoc nietylko przesiedlającym się cudzoziemcom, ale i nieznającym wcale Królestwa niemieckim ich współbraciom. Przy panowaniu takiego systemu, jak gdyby mówiono cudzoziemcom: przychodźcie i bierzcie, co się wam podoba. W odpowiedzi na takie zaprosiny, przyszli i wzięli wszystko, co tylko wziąć było można. Obecnie zarzucają Polakom, że pozwolili Niemcom zawładnąć w pewnej części przemysłem miejscowym, faktycznie jednak, mając na względzie powyżej wyłożone okoliczności, zjawisko to było koniecznością.
Ale system takiej protekcyi cudzoziemców należy już już do przeszłości. Od czasu ukazu o cudzoziemcach z r. 1887, system ten runął doszczętnie, a ze zniknięciem pierwszej przyczyny złego, położenie powinno się zmienić. Skonstatowana przez szanownego referenta choroba, przedstawia się już jako zjawisko w pewnem znaczeniu zakończone, pozostają tylko skutki zjawiska, które z czasem mogą zniknąć drogą stopniowego upadku niemieckiej przewagi w przemyśle Królestwa polskiego.
Istnieje jeszcze inna przyczyna złego, z którą również należy się liczyć. Jest to brak w Królestwie Polskiem szkół profesyonalnych i środków wykształcenia, a w szczególności brak instytucyj i urządzeń, któreby te środki rozwijać mogły. Zachodzi pytanie, jaką drogą i za pomocą jakich środków przybysze niemieccy, zjawiający się w Polsce, mogli się tak rozwielmożnić? Oto ich przewaga nad tubylcami spoczywa w ich umiejętności, w ich przygotowaniu do pracy. Zagranicą, w każdem ognisku przemysłowem istnieją szkoły profesyonalne, każda gałęź przemysłu ma w swem rozporządzeniu szkoły, wszędzie są muzea i warsztaty wzorowe, przy których pomocy kształcą się specyaliści. Weźmy dla przykładu majstrów niemieckich, o których wspomniał referent. Z punktu widzenia ogólnego wykształcenia, są to ludzie mało wykształceni, ale pod względem profesyonalnym stanowią oni dobre siły robocze.
A więc w celu zniszczenia przewagi niemieckiej, na którą zwracał szanowny referent uwagę, należy wytworzyć szeregi dzielnych profesyonalistów, a przedewszystkiem stworzyć środki, któreby ułatwiały wykształcenie fachowe. Idzie tu właściwie nie o szkoły wyższe, brak których można po części załatwić przez posyłanie majętniejszej młodzieży zagranicę, ale zwracam uwagę na średnie i niższe szkoły, szczególniej zaś na te ostatnie, które są konieczne w celu przygotowania ludności miejscowej do korzystnej działalności na polu przemysłu. Takie szkoły należy zakładać całemi dziesiątkami w każdym okręgu, w każdem ognisku przemysłu. Gdyby miliony, o których mówił szanowny referent, przeznaczając je na wykupienie przedsiębiorstw niemieckich w Sosnowcu, gdyby chociaż ich połowę, chociażby nawet tylko część pewną obrócić na szkoły i na środki wykształcenia zawodowego, wydatek taki przyniósłby sowite zyski i uwieńczony byłby zupełnem powodzeniem.
Przed trzema laty ogłoszone były ustawy normalne szkół przemysłowych i rzemieślniczych. Niestety, dobre zamiary dotąd nie przybrały realnych kształtów. Przynajmniej w Królestwie Polskiem dotąd, według tych ustaw, szkół profesyonalnych nie otworzono wcale.
Przestańcie spoglądać na ludność miejscową z nieufnością, dajcie jej szkoły, dajcie ich o ile można najwięcej, — ludność ta będzie umiała być za nie wdzięczną. Wyjdzie to nietylko na pożytek kraju, ale i państwa.




Na jubileuszu urządzonym w Poznaniu we wrześniu 1893 r. dla uczczenia pięćdziesięcioletniej działalności literackiej znanego pisarza i filozofa Augusta hr. Cieszkowskiego.

Z szerokich błoń mazowieckich i dalszych ziem polskich, w imieniu współrodaków tam zamieszkałych, przychodzę tutaj złożyć u stóp Twoich, czcigodny Panie, wyrazy uznania i uwielbienia, jakiemi przejęci jesteśmy wobec dzisiejszej uroczystości dla Twojej nauki, dla Twojej pracy, dla Twoich czynów, dla Twego sztandaru!
Niechaj Cię, czcigodny Panie, nie razi powściągliwość nasza, a zwłaszcza powściągliwość ze strony naszego drukowanego słowa; wymowne to milczenie, które zapewne nie pozwoli Ci posądzić nas o brak należytej czci, skłania tembardziej do wynurzenia w żywem słowie tej dani hołdu, jaki wielkiemu w narodzie człowiekowi przypada.
Żałuję też, że nie wymowniejsze i nie więcej od moich zasłużone usta dają wyraz tym naszym uczuciom, ale śmiem wyrazić nadzieję, że uczucia nasze w tę, czy inną obleczone formę znajdą oddźwięk w Twojem sercu, które wszystkich i wszystko ogarnąć pragnęło i ogarnąć umiało!
Cześć, cześć Tobie, zacny jubilacie!




Na uczcie po trzecim zjeździe prawników i ekonomistów polskich odbytym w Poznaniu.
We wrześniu 1893 roku.

Po tylu świetnych toastach, po tylu mowach brzemiennych głębokością myśli i przedziwnej formy, zniewolony wezwaniem, jakie otrzymałem, chcę wznieść jeszcze jeden toast, który wedle staropolskiego obyczaju powinien zamykać biesiadę, toast kochajmy się.
Toast ten przypomina powrót do pracy i do obowiązków. W tym toaście odbijać się winny dźwięki tych haseł, które ze wspólnych uniesień i upojeń wyciągnąć się dają, tych haseł, które na drodze dalszego postępowania za drogowskaz służyć mogą.
A jakąż naukę z tych wspólnie przepędzonych przy pracy chwil czerpać możemy? Chyba jedną, a jest nią nauka o potrzebie w jedno ognisko zespolonej pracy.
W istocie, czyż ta harmonijna praca nie oświeciła nas, czy nie pobudziła do myślenia, czy, co najważniejsza, nie pokrzepiła na odwadze? I poczuliśmy się, jak gdyby zdrowsi, jak gdyby lepsi, jak gdyby silniejsi, raźniej nam będzie z wytrwaniem i cierpliwością dźwigać ten krzyż życia, który nieść wypadło!
Byłem raz daleko, na północy, nad Newą. Zbiegiem okoliczności zabłąkałem się w dalekiej okolicy podmiejskiej, gdzie wśród błot i trzęsawisk nieopodal miejsca wiecznego odpoczynku wznosi się kościół katolicki. Z pod kościoła doszły mnie dźwięki, niby śpiewy, a przecież nie śpiewy, niby szepty, a przecież tak silne, że poza mury świątyni się przedostawały. Zajrzałem do wnętrza i ujrzałem gromadkę ludzi, osób ze trzydzieści, o skromnej powierzchowności, którzy pod jeden rytm w ojczystej mowie głosili słowa prostej modlitwy, mówili Ojcze nasz. Było coś wzruszającego w tej modlitwie rodaków tam, w tak odległej stronie. I zapytałem siebie, co pozwala tym ludziom wśród ciężkich warunków utrzymywać się przy życiu, co pozwala im pozostać sobą? I miałem jedną dla siebie odpowiedź: zbliżone pożycie, które aż usta ich do wspólnej układa modlitwy.
Ale ta jedność nietylko tam jest potrzebną. Jest ona konieczną dla nas wszędzie, pod każdym względem!
Jak liście jednego drzewa, tak i my z jednego pnia i soki i siły czerpać powinniśmy. Biada liściom, które za podmuchem swawolnego wiatru od całości się odłączą, zginą one i uschną przedwcześnie. Noga obcego przechodnia zdepcze je i zgniecie.
Mieli też słuszność nasi przodkowie, gdy odchodząc od uczty kończyli toastem pokoju i zgody.
W tej myśli, z głęboką wiarą w zwycięstwo harmonii, wołam do Was, panowie, kochajmy się!




Na posiedzeniu z d. 4 października 1896 r. wielkiej narady, zwołanej do Petersburga przez ministeryum finansów w przedmiocie taryf kolejowych na ładunki zbożowe.

(Tłomaczenie z rosyjskiego).

Jeden z poprzednich mowców p. Dobiecki wyjaśnił bliżej szkodę, jaką istniejący system taryfowy rolnictwu Królestwa Polskiego już wyrządził, a zarazem wyjaśnił, że dalsze obniżki taryfowe mogłyby zadać rolnictwu naszego kraju cios ostateczny. Łącząc się z poglądami p. Dobieckiego, nie będę powtarzał tego, co już zostało wyliczone, pozwolę sobie natomiast dorzucić kilka uwag ogólniejszej natury.
Z dotychczasowych przemówień różnych osób zdaje się wyłaniać ogólne zdanie o potrzebie taryf na wywóz w odróżnieniu od taryf przewozu wewnętrznego. Potrzeba ta istotnie istnieje i dyktuje ją sama natura rzeczy. Jeżeli zboże, obok pokrycia potrzeb spożycia w państwie, wychodzi jeszcze na rynki zagraniczne, to znaczy, że ruch zbożowy dotyka dwóch odmiennych stron życia, to jest tak handlu wewnętrznego, jak i zewnętrznego, z których każdy posiada samoistne cele i zadania.
W istocie, wywóz zagranicę dąży do usunięcia nadmiarów, które gromadzą się w państwie rolniczem ponad potrzeby, przewóz zaś wewnętrzny do należytego zaopatrzenia rynków wewnętrznych odpowiednio do potrzeb. W następstwie wywozu nikną zapasy i zmniejsza się podaż, wskutek zaś wewnętrznego dowozu zwiększają się miejscowe zapasy i zwiększa się podaż w punktach zapotrzebowania. Gdy wywóz wpływa na podniesienie cen w państwie, wewnętrzne dostawy naodwrót chronią od zbyt wysokich cen i wpływają na ich złagodzenie.
Wreszcie, handel zewnętrzny współzawodniczy z eksporterami innych państw na rynku międzynarodowym, wewnętrzny zaś opiera się na współzawodnictwie wewnętrznych czynników produkcyi, przyczem w interesie państwa leży zachowanie tych sił ekonomicznych i usunięcie szkodliwych dla ich rozwoju warunków, podczas kiedy trudności, rodzące się gdzieindziej dla producentów z powodu obcego importu, są zgoła obojętne.
Tak wybitne różnice odbić się muszą na taryfikacyi. Słyszymy tutaj powszechne narzekania rolników, a zarazem powszechne z ich strony żądania nowych obniżek, pomimo nizkich obowiązujących stawek.
O ile dotyczą wywozu, żądania te mogą być uznane za usprawiedliwione. Na tej drodze można rzeczywiście przyjść z pomocą rolnictwu. Popierając wywóz, przyczynimy się do zmniejszenia zapasów zboża, a co za tem idzie, do zmniejszenia wewnętrznego zaofiarowania. Gdy zaś z natury praw i stosunków ekonomicznych wynika, że podobne zmniejszenie wpływa na podniesienie cen, może ono zatem przynieść rolnictwu w czasach obecnego trudnego położenia tak pożądaną korzyść.
Mówiąc to, muszę się zastrzedz, że przez taryfy wywozowe rozumiem taryfy, połączone istotnie z wywozem zagranicę, a więc z koniecznością przejścia przez granicę i ustępstwa w takich tylko warunkach uważać mogę za pożyteczne.
Czy można jednak tak samo patrzeć na ten przedmiot, gdy chodzi o wewnętrzne w państwie przewozy?
Rolnicy, jeżeli nie wszyscy, to przecież z wielu okręgów, ujawniają zbyt wyraźne dążenie do obniżek i w tym kierunku. Wydaje im się, że z chwilą zadośćuczynienia ich żądaniu, różnica, wynikająca z obniżonego frachtu, pozostanie przy nich, przyczem rozumują w ten sposób, że przecież cenę swoją zawsze wziąć muszą, a przewożąc taniej, zapewniają sobie zysk pod postacią oszczędności taryfowej. Śmiem twierdzić, że rozumowanie to stanowi złudzenie, któremu brak ścisłej podstawy.
Być może, że w pierwszej chwili, zanim obniżki taryfowe zaczną oddziaływać na ceny, okręgi, wysyłające zboże, odniosą pewną korzyść. Nie należy się wszakże łudzić, aby zysk na taryfie choć na jedną chwilę mógł być w całości zdobyczą rolnika. Pomiędzy rolnikiem-producentem a konsumentem stają różne inne ręce, wszyscy przyjmą udział w tej chwilowej korzyści, pozostawiając rolnikom część wcale nie największą. Tak będzie z początku, i to daleko krócej, aniżeli się wydawać może. Ułatwienia taryfowe wnet sprowadzą zmiany na rynku zbożowym, zwiększą dowóz i obniżą ceny, jak o tem praktyka niejednokrotnie przekonała. Korzyści z obniżenia frachtu przesuwać się zaczną w stronę konsumenta, którym może być zresztą nie ostatni spożywca chleba, ale raczej odbiorca zboża lub mąki, i pomału po tej stronie się zatrzymają, zmniejszając stopniowo, a może nawet zgoła pozbawiając rolnika jakiegokolwiek zysku. W ostatecznym rezultacie, pomimo wszelkich złudzeń wielu rolników, korzyści odniosą odbiorcy, o których powyżej mowa, ale nie rolnicy, o których idzie.
Z całą też słusznością przedstawiciele kraju nadbałtyckiego, gubernij zachodnio-centralnych, a zwłaszcza woronezkiej i gubernij Królestwa Polskiego, zaznaczyli się przeciwko rozbieranemu dążeniu. Rozpatrując powyższe złudzenie niektórych rolników, niepodobna spuścić z uwagi pewnej sprzeczności, jaka zachodzi pomiędzy ich żądaniem, a rzeczywistością. Niedawno, bo w r. 1891, w epoce wiadomego nieurodzaju, ustanowiono czasową taryfę wewnętrzną na zboże w wysokości 1/100 kop. od puda i wiorsty. Zarządzenie to miało na celu zapewnienie biednej ludności, zagrożonej głodem, tańszego zboża. Ceny były wysokie, ale byłyby niewątpliwie daleko wyższe jeszcze, gdyby rząd w porę nie był przedsięwziął podobnego kroku. Wszyscy wtedy zgodnie patrzyli na to obniżenie taryfy, jako na środek pomocy dla konsumenta, a dzisiaj ten sam środek, to jest obniżenie stawki do 1/100 kop. od puda i wiorsty zostało zaproponowane i w słowie ustnem i w druku, jako źródło korzyści dla producenta, czyli całkiem naodwrót. Jak to, czyżby w ciągu tych 5 lat zmienić się miały prawa, któremi życie ekonomiczne się rządzi i od których ono zależy? Bynajmniej, te prawa pozostały bez zmiany, i dlatego nadzieje rolników, opierane na 1/100 kop. od puda i wiorsty, gdyby zostały ziszczone, zawieśćby musiały najkompletniej.
W konkluzyi mniemam, że obniżki taryfowe na wywóz, z zastrzeżeniem istotnego wywozu, opartego na stosownych warunkach i kombinacyach mogą być dla rolnictwa pożądane, do nowych jednak ulg taryfowych dla wewnętrznego przewozu dążyć nie należy, a raczej dążyć należy naodwrót.

Żądanie obniżenia stawki do 1/100 kop. od puda i wiorsty upadło i do podobnego zmniejszenia taryfy wcale nie doszło.




Na uczcie, urządzonej w Warszawie w grudniu 1898 roku, dla artysty rzeźbiarza C. Godebskiego z okazyi odsłonięcia pomnika dla Adama Mickiewicza.

Po przemowie najprzedniejszego w narodzie człowieka[5] cóż więcej powiedzieć jeszcze można! Słowa ludzi skromniejszych nie zdołają już niczego nauczyć, ani blasku do wieńca brylantowych myśli dołączyć.
A zresztą, czyż po tem znakomitem zgromadzeniu, czyż po twarzach zebranych mężów spostrzegawcze oko mistrza plastyki, nie dostrzega płonącego w ich sercach uczucia wdzięczności za to wielkie dzieło, które z takiem natchnieniem własną dłonią odrobił?
Z nieba sprowadziłeś nam na ten padół nieustannego płaczu wyniosłą i natchnioną postać poety, z nieba sprowadziłeś tę istotną dla biednego narodu pociechę!
Snać zapisane to było w wyrokach Opatrzności. I stało się, co się stać miało!
O tak! I to zebranie, w którem się tutaj dzisiaj znalazłeś, i ta radość, w której uczestniczysz, i to dzieło, które wykonałeś, wszystko zapewne jeszcze przed niedawnym czasem, było dla ciebie samego niespodziewane. W istocie, stoimy wszyscy wobec niespodzianki, słodkiej i pouczającej, wspaniałej i korzącej.
Jak wszystko, co płynie z niezgłębionych zarządzeń bożych, zdumiewa i porusza, tak i to, co się przy twojej pomocy w ciało przyoblekło, przejmuje nas, a jak sądzę, przejmuje nietylko nas samych.
I wielka stąd płynie wskazówka i dla tych, pod których serca zakrada się robak niewiary, i dla tych, którym krewkość nie pozwala cierpliwiej patrzeć na wypadki, i dla tych innych wreszcie, których zbytnia pewność siebie unosi i oślepia.
I godzi się powiedzieć: Deus mirabilis! To też w uniesieniu radości zawołajcie razem ze mną:
Niech żyje Godebski!




Na kongresie międzynarodowym, odbytym w Paryżu w r. 1900 i poświęconym sprawom dobroczynności i opieki dla ubogich.

Przemówienie w przedmiocie opieki czasowej, jaką dla biednych dzieci warszawskie towarzystwo dobroczynności dostarcza.
(Tłomaczenie z francuskiego).

Skoro posiedzenie dzisiejsze sekcyi poświęcone zostało tak zwanej czasowej opiece nad biednemi dziećmi, niech mi wolno będzie zabrać głos i podać do wiadomości kongresu szczegóły, dotyczące tego rodzaju opieki, jaką w stolicy mego kraju Warszawie, rozwija wielka instytucya dobroczynna, a mianowicie warszawskie towarzystwo dobroczynności.
Prowadząc działalność dobroczynną w różnych kierunkach, utrzymując domy dla sierot, przytułki dla starców i kalek, kasy pożyczkowe, kasy oszczędnościowe, tanie kuchnie, nawet popularne biblioteki etc., towarzystwo nasze stara się usilnie o rozwinięcie u siebie pomocy czasowej dla dzieci. Z biegiem czasu udało mu się dojść do posiadania pięćdziesięciu jeden przytułków, rozrzuconych po całem mieście i przeznaczonych dla dzieci, które przebywają w nich w ciągu dnia, podczas gdy ich biedni ojcowie i matki oddają się pracy na kawałek chleba. Jedne z tych przytułków przeznaczone są dla małych dzieci od lat 4-ch do 7-miu, inne dla starszych dzieci. W pierwszych zajęcia prowadzone są wedle metody Froebla, przy zaszczepianiu w dzieciach zasad religii i moralności. W pozostałych starsze dzieci odbierają elementarne wykształcenie: uczą się czytać i pisać po polsku i po rosyjsku (ponieważ język ten jest u nas obowiązujący), arytmetyki, religii, historyi świętej, otrzymując ogólne pojęcie o wszystkiem, co się dokoła nich dzieje. Obok tego, chłopcy wyrabiają różne przedmioty ze sznurka, słomy, drzewa, nawet z metali, dziewczynki zaś uczą się szyć, cerować, haftować, prać i prasować, różnych zajęć domowych etc.
We wspomnianych przytułkach w roku ubiegłym (1899) mieliśmy 6.518 dzieci, nie licząc tych, które w ciągu roku opuściły schronienia, a przeszło 7.000 łącznie z niemi. Jest to liczba bardzo znaczna, nawet w mieście, liczącem 700.000 mieszkańców. I pomimo, że to opieka czasowa, że trwa w ciągu dnia tylko do 4-ej godziny po południu, uważamy ją za bardzo ważną z różnych powodów.
Przedewszystkiem dlatego, że dziecko nie opuszcza środowiska, w którem przyszło na świat, w którem się rozwija i w którem będzie musiało żyć i działać w przyszłości. Związek między rodzicami a dziećmi nie ulega zerwaniu, za nadejściem wieczoru, oraz w dnie niedzielne lub świąteczne, rodzice i dzieci są razem i rodzice są zmuszeni do zajmowania się dziećmi, otrzymując swobodę pracy w ciągu dnia, dzięki naszej opiece.
Dalej, mamy na widoku i to, że tego rodzaju dobroczynność nie wymaga znacznych kosztów. Przy małym nakładzie można robić wiele dobrego. W istocie na utrzymanie 6.518 dzieci, któreśmy mieli w roku ubiegłym w powyższych przytułkach, wydaliśmy niewiele więcej nad 95.000 rubli, nie licząc wprawdzie darów w naturze i bezpłatnego w wielu razach mieszkania w gmachach towarzystwa; jednakże nawet po doliczeniu tych darów i ceny mieszkania, nie o wiele przekraczamy 300.000 franków rocznie. Co prawda, wyrzucają nam niekiedy, że za mało dajemy dzieciom. Rzeczywiście, co do pożywienia, dzieci otrzymują tylko herbatę z mlekiem i chlebem, lokale przytułków są często niedostateczne, ale na to niema rady, musimy uprawiać dobroczynność w miarę środków i możności. Kierujemy się zasadą, że lepiej wspierać odpowiednio do sił, aniżeli z niczem odsyłać kołaczące do drzwi naszych dzieci. Zresztą dla poparcia naszego poglądu wystarczy małe porównanie. W naszych domach dla sierot mieliśmy w ciągu roku zeszłego 580 dzieci i wydaliśmy na ich utrzymanie 72.000 rubli, nie licząc w to darów w naturze i mieszkania w gmachach towarzystwa.
Różnica nakładu jest aż nadto widoczną i ona to wskazała nam drogę, jakiej powinniśmy się trzymać przy roztaczaniu opieki nad biedną dziatwą.
Nakoniec, istnieje jeszcze jeden powód, wynikający z warunków miejscowych. Mamy do czynienia z ludnością dobrą, ale jednocześnie bardzo płodną. Ludzie u nas mają dzieci, a niekiedy mają dużo dzieci. Dość przytoczyć, że w roku 1863, w czasie ostatniej rewolucyi, kraj mój (Królestwo Polskie) liczył 4.700.000 mieszkańców, zaś w r. 1897 podczas ostatniego spisu ludności, pomimo zgubnych ekonomicznych i politycznych następstw rewolucyi ludność urosła do 9.400.000 mieszkańców, czyli podwoiła się w przeciągu 34 lat. Otóż, gdy chodzi o ludność ubogą i tak płodną, trzeba, wnikając w jej położenie, dopomagać do dźwigania tego ciężaru, którym jest utrzymanie dużej ilości dzieci.
W myśl tej zasady, za nasz obowiązek poczytujemy czynić dobrze, obejmując jak najszersze kręgi. Taką kierując się regułą, zdołaliśmy rozszerzyć naszą działalność i zapewnić opiekę wielkiej liczbie biednych dzieci.
Drobne są to fakta, które kongresowi ośmieliłem się zakomunikować, mniemam przecież, że w tych faktach tkwi dowód, że istniejemy i w miarę środków rozwijamy się.




Na posiedzeniu Towarzystwa Prawniczego w Petersburgu z dnia 9 marca 1892 roku.
Referat w sprawie urządzenia miast w Królestwie Polskiem.
(Tłomaczenie z rosyjskiego).

1.

System zarządu miastami w Królestwie Polskiem jest rzeczywiście, w całem znaczeniu tego słowa, biurokratyczny, lub ściślej mówiąc, koronny.
Istnieją w miastach zarządy miejskie, zwane »magistratami«, na czele których w ważniejszych środowiskach — stoją prezydenci, w innych — burmistrze. Wszystkich urzędników magistratu mianuje rząd. Społeczeństwo miejskie nie bierze w tem udziału i z powodu braku organów z wyboru nie wywiera na bieg miejscowych spraw miejskich żadnego wpływu. Wprawdzie w § 4 postanowienia księcia namiestnika z dnia 30 maja 1816 r. o urządzeniu miast zastrzeżono zapraszanie do narad z pomiędzy mieszkańców, władających nieruchomościami w mieście, tak zwanych radnych i ławników (w liczbie nie więcej jak czterech), lecz wezwani w ten sposób przez władzę obywatele obok urzędników płatnych, istotnej roli nie grają, nie mówiąc o tem, że powoływania ich władza często zaniedbuje i że do Warszawy zgoła się to nie odnosi, gdyż urządzenie tego miasta opiera się na innem postanowieniu.
Wszystkie magistraty miejskie są całkowicie zależne od organów rządowych i stanowią ostatnie ogniwo łańcucha administracyjnego. W miastach powiatowych i mniejszych podlegają one władzy zarządów powiatowych, w gubernialnych, oraz w mieście Łodzi — władzy rządów gubernialnych, Warszawa zaś i jej zarząd miejski, o ile dotyczy ogólnego porządku, podlega bezpośrednio — ministerium spraw wewnętrznych, co się zaś tyczy spraw miejscowych — głównemu naczelnikowi kraju.
Odłożywszy na bok zmiany czasowe i szczegółowe, jakie się zdarzały, system taki zarządu istnieje w zasadzie od 1818 r. Wszelako nie powstał on historycznie, rozwinął się w swej teraźniejszej postaci, dzięki wydarzeniom przypadkowym i pod ich wpływem. Za czasów dawnej Polski miasta Królestwa Polskiego posiadały samorząd, który zniknął w chwili przejścia kraju pod panowanie częścią Prus, częścią Austryi.
Z chwilą utworzenia w r. 1806 Księstwa Warszawskiego był zamiar wskrzeszenia zarządów miejskich przy udziale ludności miejscowej i obok municypalności, składających się z urzędników, mianowanych przez rząd, otworzono w miastach znaczniejszych rady municypalne, złożone z przedstawicieli społeczeństwa miejskiego, dla śledzenia za biegiem spraw miejskich i dla narad nad potrzebami miast.
Od roku 1818 rady przestały istnieć, pozostawiono jednak w kraju rady wojewódzkie po jednej na każde województwo (czyli gubernię), które to rady, zgodnie z wydanem wtedy rozporządzeniem, powinny były zastępować zarówno poprzednie rady departamentowe, jako też i municypalne. Zarządy miejskie zatraciły już wtedy charakter samorządu społecznego, a po zamknięciu po r. 1830 rad wojewódzkich, stały się w całem znaczeniu tego słowa — koronnymi.
Na zasadzie ukazu z d. 14 (26) marca 1861 r. w Warszawie i innych ważniejszych miastach ustanowiono rady miejskie z wyborów; gdy jednak, panujące w tym właśnie czasie wzburzenie polityczne, nie pozwoliło ludności miejskiej poświęcić się pracy około potrzeb i interesów lokalnych — na zasadzie rozkazu cesarskiego z d. 10 (22) lipca 1863 r., postanowiono w wypadkach, kiedy członkowie rad miejskich i ich zastępcy uchylili się od swych obowiązków, przełożyć zawiadywanie sprawami miejskiemi na magistraty. W ten sposób upadł na nowo zainicyowany samorząd, gdy zaś w drugiej połowie siódmego dziesięciolecia nastąpiła reforma ustroju administracyjnego Królestwa Polskiego na mocy ukazu z d. 10 grudnia 1866 r., magistraty stały się napowrót niższemi jednostkami administracyjnemi, jak to miało miejsce przed r. 1861, z pewną tylko zmianą w porządku prowadzenia spraw, która wynikła ze zwinięcia władz centralnych i poddania miejscowej administracyi kraju pod ministerium spraw wewnętrznych.
To powtórne przejście do zasady biurokratycznej odbyło się wtedy, kiedy Rosya u siebie na zasadzie ordynacyi miejskiej z d. 16 czerwca 1870 r. przeszła od systemu koronnego do samorządnego, przy zaciągnięciu olbrzymich sił społecznych do zajmowania się miejscowemi sprawami miejskiemi.

Z powyższego okazuje się, że ustalenie w owym czasie biurokratycznego zarządu w sprawach miejskich nosiło charakter środka wyjątkowego, wywołanego warunkami chwili. Uczyniono to w drodze wyjątku od ogólnej reguły i to czasowo, czego dowodem jest ta okoliczność, że w prawie o urządzeniu gospodarczem m. Warszawy z d. 22 czerwca 1870 r. polecono ministrowi spraw wewnętrznych rozpatrzeć kwestyę organicznego przekształcenia warszawskiego zarządu miejskiego i przedstawić swoje wnioski we właściwym porządku. Tymczasem ten czasowy środek zamienił się w stały system i przetrwał aż dotąd, przyczyniając się do podtrzymania w państwie dwóch odmiennych gospodarstw: samorządnego, panującego obecnie już na całej przestrzeni państwa, z wyjątkiem kraju turkiestańskiego, i biurokratycznego, które istnieje ciągle w guberniach Królestwa Polskiego.

2.

Pod względem kompetencyi magistratów, w myśl powyżej przytoczonych przepisów obok zadań charakteru ogólnopaństwowego, jak powinność wojskowa, pobór podatków i należności skarbowych, zbieranie materyałów statystycznych etc. włożono na nie sprawy gospodarcze miejskie i niektóre specyalne miejscowe, mianowicie przewodnictwo na zgromadzeniach cechowych, rzemieślniczych i kupieckich, urządzenie dozorów kościelnych i bóźnicznych, a nadto wyłącznie w Warszawie zawiadywanie lombardem miejskim i ubezpieczeniem nieruchomości od ognia. W dziedzinie spraw gospodarczych do magistratów należy: zbieranie wszelkiego rodzaju podatków i ciężarów miejskich; kasy miejskie i ich rachunkowość; asygnowanie należnych wypłat; dozór nad targami, miarami i wagami, nad wszelkim handlem i przemysłem; urządzenie rynków; utrzymywanie w należytym porządku bruków, dróg miejskich, mostów i t. p.; dokładne wypełnienie rozporządzonych robót; następnie — układanie projektów budżetu rocznego i projektów wszelkiego rodzaju ulepszeń w zarządzie, lub odnoszących się do własności miejskiej. Że zaś w myśl zasady ogólnej, wszystko to, co nie jest wskazane wprost przez prawo, nie może podlegać kompetencyi organów rządowych, zatem ani opieka nad biednymi, ani zapobieganie żebractwu, ani urządzanie zakładów dobroczynnych, lub lekarskich, ani udział w zabiegach około hygieny publicznej, ani oświata i wychowanie mas ludowych — nie wchodzą w program działalności magistratów, które w charakterze organów administracyjnych, pozostają obce tego rodzaju sprawom i przedsięwzięciom.
Aby zrozumieć skutki wynikającej stąd bezczynności, dość będzie zauważyć, że przy 9½ milionach mieszkańców w żadnem mieście, nie wyłączając Warszawy, nie istniało dotąd ani jedno muzeum miejskie, poświęcone jakiejkolwiek gałęzi sztuk pięknych, lub innych umiejętności; że w kraju niema ani jednej biblioteki miejskiej i ani jednego (za wyjątkiem m. Kalisza) teatru miejskiego; ani jedno miasto nie wzniosło z własnych funduszów gmachu dla szkół początkowych, zakładu dla starców, lub biednych dzieci; nigdzie nie masz łaźni i kąpieli miejskich. Zarządy miejskie poprzestają na asygnowaniu w niektórych wypadkach niewielkich zasiłków pieniężnych dla tych lub innych instytucyi, nie troszcząc się bynajmniej o ich los i rozwój. Właściwie nawet wspomniane zasiłki wykraczają poza granice kompetencyi magistratów i bywają udzielane na skutek uporczywych wymagań życiowych, rzec można — bezprawnie.
Wogóle, pozostając na gruncie faktów, należy stwierdzić, że w kierunku podtrzymania i rozwoju moralnego i materyalnego dobrobytu ludności miejskiej z funduszów kas miejskich, nie widać śladów jakiejkolwiek działalności. Porównywając dalej rozchody miast Królestwa Polskiego z rozchodami innych miast Cesarstwa, które od dość już dawnego czasu posiadają samorząd, a tembardziej porównywając ich rozchody z gospodarką finansową innych miast Europy — widzimy, że wspomniane braki występują tem silniej i przedstawiają się jeszcze jaśniej i wyraziściej. Stosownie do ogłaszanych przez rząd obrotów miejskich kasowych, a mianowicie stosownie do sprawozdania za r. 1897 w miastach polskich na nauczanie początkowe i dobroczynność wydaje się stosunkowo daleko mniej, niż w stołecznych i innych miastach rosyjskich.
I tak np. w Petersburgu przy dochodzie 12.803.644 rb. wydano na te cele sumę 3.380.009 rubli; w Moskwie z 14.663.363 rb. — sumę 2.780.240 rubli, a w Warszawie z 6.591.852 rb. — wszystkiego tylko 310.829 rb.; tak samo: w Rydze z 3.118.829 rb. — sumę 758.901 rb.; w Odessie z 4.387.139 rb. — sumę 1.151.822 rubli; w Saratowie z 1.500.658 rb. — sumę 189.017 rb., a w Łodzi z 846.991 rb. — wszystkiego zaledwie sumę 26.528 rubli; w Częstochowie z 82.581 rb. — sumę 8.837 rb. i w Zgierzu z 25.222 rb. — sumę 409 rb. Nawet w miastach syberyjskich, gdzie do r. 1897 samorząd nie był dość zakorzeniony, — poziom wydatków na nauczanie i wspieranie ubogich jest jednak wyższy w zestawieniu z wydatkami miast polskich. I rzeczywiście, w Irkucku stał on na wysokości 15.4%, w Tobolsku — 5.5% i w Omsku — 12.1%; a w Warszawie na wysokości 4.6%, w Łodzi — 3.1%. Dobitniej jeszcze okazuje się to przy porównaniu sum wydatkowych z liczbą ludności miejskiej. Posługując się cyframi spisu ludności z 1897 r. oraz sprawozdania o obrotach miejskich z tegoż 1897 r. otrzymujemy co następuje: w Petersburgu na cele oświaty i dobroczynności w ciągu r. 1897 wydano średnio na jednego mieszkańca 2 rb. 68 kop.; w Moskwie — 2 rb. 70 kop., a w Warszawie — 48 kop.; we wszystkich miastach Rosyi, za wyjątkiem Królestwa Polskiego i Finlandyi — 96 kop., a w miastach Królestwa Polskiego — 21 kop.; wreszcie, w miastach rosyjskich bez Petersburga i Moskwy — 63 kop., a w miastach Królestwa Polskiego bez Warszawy — 9 kop.
Okazuje się, że w całej Rosyi wydaje się z funduszów miejskich, średnio 5 razy więcej, a bez stolic w porównaniu z miastami polskiemi bez Warszawy 7 razy więcej, niż w tych ostatnich. W mieście gubernialnem Lublinie wypadało w ciągu roku około 13 kop. na głowę; w gubernialnem również mieście Piotrkowie — 16 kop.; w Częstochowie — 19 kop., w centrach fabrycznych, mianowicie w Łodzi — 8 kop.; w Zgierzu zaś tylko 2 kop. na jednego mieszkańca rocznie!
Z przytoczonych cyfr najbardziej może uderzają cyfry Łodzi i Zgierza. Bo też doprawdy 26.528 rb. rocznie na oświatę, szpitale i dobroczynność w tak bogatem mieście przemysłowem, jak Łódź, gdzie gromadzi się moc ludu roboczego, przy 315.209 mieszkańcach, jest to zaiste bardzo mało. A co już mówić o Zgierzu, gdzie na też potrzeby przy 19.124 mieszkańcach wydano w ciągu roku 409 rubli.
Tegoż 1897 r. w rdzennie rosyjskich punktach fabrycznych, mianowicie w m. Iwanowo Wozniesiensku wydatkowano na te same potrzeby 20.894 rb., czyli przy 53.949 mieszkańcach — 39 kop., a w Brjańsku — 19.383 rb., czyli przy liczbie ludności 23.520 — 84 kop. w ciągu roku na mieszkańca. Jeszcze smutniej przedstawia się zestawienie miast Królestwa Polskiego z działalnością miast cudzoziemskich, w których na oświatę ludową i ogólne potrzeby ludności robią się wielkie wydatki z funduszów społecznych. W 1898 r. w fabrycznym Manchesterze rozchód miasta na wspomniane potrzeby dosięgnął 2.415.993 rb., co w stosunku do liczby ludności stanowiło 4 rb. 66 kop. na człowieka.
Wedle podobnego obliczenia i mniej więcej w tym samym czasie wypadało:

w Paryżu 8 rb. 50 kop.
w Brukseli 6  » 30»
w Kopenhadze 7  » 92»
w Lipsku 6  » 60»

na jednego mieszkańca rocznie.

3.

Z drugiej strony, sposób prowadzenia tych spraw miejskich, które w przepisach obowiązujących zostały przewidziane i magistratom miejskim powierzone — nie przedstawia się wcale zadawalniająco i pozostawia wiele do życzenia. W miastach powiatowych i miasteczkach magistraty w zakresie spraw miejskich nie posiadają żadnej samodzielności. Zgodnie z art. 87 prawa z d. 19 (31) grudnia 1866 r. naczelnik powiatu rządzi bezpośrednio powierzonym sobie powiatem wraz ze wszystkiemi wchodzącemi w skład jego miastami, przyczem zgodnie ze 106 art. tegoż prawa, sprawy miejskie podlegają rozpatrzeniu w zarządzie powiatowym. Sprawy o rozłożeniu podatków w miastach, układanie i zatwierdzanie różnego rodzaju anszlagów, rachunki kas miejskich, nawet wynajem domów i zakup mebli dla magistratów, wszystko to podlega rozpatrzeniu zarządu powiatowego. Na mocy znowu 106 art. budżety dochodów i rozchodów mają być układane w zarządzie powiatowym; gdy jednak zarządy powiatowe mają prawo zatwierdzania budżetów, dochodzących tylko do wysokości 150 rb. rocznie, zatem w większości wypadków zachodzi potrzeba zatwierdzenia wyższego, mianowicie przez rząd gubernialny, jeśli zaś budżet przewyższa 20.000 rubli dochodu rocznego, to jak głosi ust. 5 art. 3 przepisów dopełniających z d. 29 lutego 1868 r., należy go za pośrednictwem rządu gubernialnego i głównego naczelnika kraju, podać do zatwierdzenia ministra spraw wewnętrznych.
W razie potrzeby wystawienia jakiejś budowli lub remontu, konieczne jest również pozwolenie wyższej władzy, gdyż zarząd powiatowy decydować może sam podobne roboty do wysokości rubli 30, zaś rząd gubernialny do rb. 1.000. Licytacyę na roboty i dostawy zatwierdza pierwszy do rb. 300, a drugi do rb. 10.000, przy wyższych sumach sprawa idzie pod decyzyę ministra, a niekiedy nawet senatu. Nabywanie lub zamiana parceli ziemi pod urządzanie ulic i placów miejskich, wychodzi już poza granice władzy zarządu powiatowego. W razie zachodzącej w tej mierze potrzeby, magistrat winien zwrócić się przez władzę powiatową do rządu gubernialnego, który może pozwolić na nabycie lub zamianę, jeśli rzecz nie wymaga sumy wyższej nad 1.000 rb.; gdy rozchód jest większy — należy skierować sprawę do ministerium.
Taki sam porządek jest ustanowiony dla spraw dotyczących sprzedaży placów miejskich i zakończenia sporów między miastami i osobami prywatnemi za pomocą układu pojednawczego. Do magistratu miejskiego należy opieka nad miarami, wagami i rynkami, ale ustanawianie terminu dla jarmarków i targów, lub zmiana tegoż wymaga pozwolenia rządu gubernialnego.
Jeśli chodzi o zastosowanie jakiegoś nowego urządzenia lub ulepszenia, nieprzewidzianego w przepisach obowiązujących, np. oświetlenia gazowego, wodociągów, lub kanalizacyi, trzeba przebyć całą długą drogę od magistratu aż do cesarskiego zatwierdzenia, koleją instancyj. W wypadku, kiedy potrzeba ustanowić monopol w mieście, np. na urządzenie tramwajów, lub na wyłączne prawo prowadzenia przez pewien oznaczony czas jakichkolwiek robót, za uiszczeniem odpowiedniej opłaty na rzecz miasta, należy również przejść tę drogę.
Warszawa, zdawałoby się, znajduje się w najdogodniejszych warunkach, raz dla tego, że podlega bezpośrednio ministeryum spraw wewnętrznych i głównemu naczelnikowi kraju, a po drugie dlatego, że magistrat miejski warszawski posiada prawa rządów gubernialnych, o ile się tyczy spraw miejskich. W rzeczywistości jednak położenie to wcale nie do pozazdroszczenia. Magistrat miasta Warszawy ma prawo wydawać bez pozwolenia władzy wyższej i bez licytacyi 150 rubli i w granicach tej sumy zamyka się swobodna dyspozycya ze strony warszawskiego zarządu miejskiego. Poza tem magistratowi, na równi z rządami gubernialnymi wolno prowadzić roboty i dostawy miejskie — w razie nieudania się licytacyi sposobem gospodarczym — na sumę do 1.000 rubli; zatwierdzać licytacye do 5.000 rb., z warunkiem jednak, że licytacya do 10.000 rubli będzie podana do zatwierdzenia głównego naczelnika kraju.
W tak wielkim jednak mieście, jak Warszawa, przedsięwzięcia na rb. 150, a nawet 1.000 nie mają znaczenia i dotyczą rzeczy mało ważnych. Wszelkie budowle, ulepszenia i roboty przy brukach, bulwarach, trotuarach, ogrodach, skwerach i t. p., nawet zwykłe remonty i poprawki w jakimkolwiek przedmiocie — przewyższają zwykle sumę 1.000 rubli i wymagają o wiele znaczniejszych wydatków. Wobec tego przyznane magistratowi m. Warszawy prawa nie ratują go od długiej pisaniny i skomplikowanych przedstawień we wszelkiego rodzaju błachych nawet kwestyach.
Właściwie ratuje sytuacyę budżet roczny, ponieważ roboty i ulepszenia, wniesione do zatwierdzonego przez ministeryum budżetu, ulegają wykonaniu na mocy rozporządzeń samego magistratu. Ale już poza budżetem, nawet w wypadkach bardzo pilnej potrzeby, trudno zrobić coś pożytecznego i koniecznego. Następstwa takiego stanu rzeczy ujawniają się w ten sposób, że ważniejsze sprawy miejskie ciągną się nietylko latami, ale i dziesiątkami lat bez żadnego skutku. Dość przypomnieć np. tak żywotną sprawę dla Warszawy, jak prawidłowo urządzone rzeźnie, których, pomimo ich niezbędności, doczekać się nie było sposobu. Upłynęło już przeszło 30 lat od czasu, gdy ta kwestya została poruszona, rozpoczęła się pisanina, zrobiono propozycyę, posypały się projekty, domagano się wielokrotnych wyjaśnień i zmian i ... sprawa utknęła w tych długoletnich zabiegach. Temu lat 80, jeśli nie więcej, podniesiono kwestyę otworzenia ulic wzdłuż brzegów Wisły i urządzenia bulwarów. Niemało zapisano papieru w tej sprawie, ale rezultatów niema żadnych. Podobnyż los przypadł w udziale przedawnionemu już projektowi plantacyj naokoło miasta, na miejscu otaczających je wałów. Obecnie i wały znikają, plantacyj zaś jak nie było, tak niema — mówić się nawet o nich przestało.
Wyżej wspomniana Łódź znajduje się w warunkach sanitarnych, budzących ogólne protesty. Grunt, na którym wznosi się miasto, jest przesycony odpadkami ciał organicznych w stanie gnicia i rozkładu; woda do picia wszędzie zakażona i choroby septyczne szerzą się bezustannie jedna za drugą, ustając tylko w zimie dzięki rzadkim zresztą mrozom. Z powodu ogromnej ilości brudnych wód fabrycznych w mieście i konieczności ich usuwania, fabrykanci m. Łodzi w r. 1895 przygotowali własnym kosztem projekt kanalizacyi i urządzenia basenów osadowych, zaprosiwszy do tego odpowiednich specyalistów i wydawszy na to kilkadziesiąt tysięcy rubli. Projekt złożono w magistracie m. Łodzi w maju 1896 r., przyczem przemysłowcy oznajmili gotowość ułożenia planu poborów ze wszystkich fabryk i domów na utrzymanie tych urządzeń. Przeszło 7 lat, projekt gdzieś się zatrzymał i niema już mowy o kanalizacyi. Nieczystości składają wedle ustalonego zwyczaju w otaczających miasto dołach i kotlinach, wiosną zaś rozlewają je na polach, napełniając przez to powietrze wokoło miasta ciężkimi wyziewami. Przy sposobności należy dodać, że w tak wielkiem mieście, jak Łódź, niema wcale szpitala miejskiego, są tylko prywatne fabryczne, oraz szpital powiatowy na 60 łóżek, utrzymywany kosztem powiatu, na rzecz którego to szpitala miasto dawało tytułem zasiłku dawniej 150 rb., a teraz daje 200 rb. rocznie!
Nie należy sądzić, że miastu brakuje środków na pożyteczne przedsięwzięcia — środki znalazłyby się, cała rzecz w tem, że doprowadzenie jakichkolwiek zamierzeń do skutku przechodzi siły biurokratycznego zarządu miejskiego.

4.

Z tego, co dotąd było powiedziane, widać jasno, że zasada biurokratycznych rządów nad sprawami miejskiemi za pomocą podległych urzędników odbija się w sposób ujemny na potrzebach i pożytkach ludności. Ludność miejska, nie biorąc udziału w rozstrzyganiu kwestyi pożytecznych dla dobrobytu miast, nie może współdziałać w urzeczywistnieniu pożądanych na tem polu środków i ulepszeń. Z drugiej znów strony, formalistyka i powolność kancelaryjna zabijają żywą działalność, unicestwiając energię w samym jej zarodku i odbierając ochotę do wytężania usiłowań w sprawie, z którą się jest tylko przypadkowo związanym. Można się spotkać z dobrymi zamiarami, ale one stopniowo słabną i koniec końców wszędzie prawie panuje zupełny indyferentyzm. Niedający się uniknąć, szczegółowy nadzór ze stron władzy powstrzymuje bieg spraw i wbrew woli nawet wyrządza ze swojej strony szkodę.
Braki te systematu odczuwa miejscowe społeczeństwo, odczuwa też i rządowa administracya. W odezwie z dnia 25 kwietnia 1901 r. minister spraw wewnętrznych »do czasu ogólnej rewizyi przepisów, dotyczących zarządu miastami« w Królestwie Polskiem, przysłał do opinii warszawskiego generał-gubernatora projekt tymczasowych środków »dla zażegnania istniejących niedogodności«, uważając za »nieodbicie potrzebne« natychmiastowe usunięcie »bardziej rażących braków gospodarki miejskiej w tym kraju«. W projekcie tym zaproponowano przełożenie zatwierdzania budżetów miejskich na rządy gubernialne, a o ile dotyczy Warszawy i Łodzi, na generał-gubernatora, przy nadaniu tymże rządom gubernialnym i generał-gubernatorowi prawa do pokrywania przekroczeń budżetowych z kapitałów zasobowych miejskich, nadto zamierzono rozszerzyć kompetencyę rządów gubernialnych i magistratu m. Warszawy w sprawie wykonywania robót sposobem gospodarczym, bez licytacyi, również zamierzono w niektórych kwestyach gospodarstwa miejskiego nadać generał-gubernatorowi takie prawa, jakie przysługują dzisiaj ministrowi.
Z tytułu tego projektu możnaby zrobić dwa spostrzeżenia. Przedewszystkiem należy wątpić, czy zatwierdzenie budżetów przez miejscowe organy administracyi przyniesie pożytek, a zwłaszcza, czy przyniesie korzyść pozostawienie im prawa swobodnego rozporządzania kapitałami zapasowymi miast. Doświadczenie w tej mierze zrobiono już kiedyś w Cesarstwie na zasadzie prawa o sposobie wykonywania ziemskich pieniężnych powinności. Brak kontroli ze strony władz wyższych spowodował ciągłe nadużycia, co zniewoliło z czasem rząd do uchylenia ustanowionego porządku i oddania napowrót budżetów pod zatwierdzenie organów centralnych. Powtóre, nie należy łudzić się nadzieją, że proponowane przez ministra środki co do budżetów, kapitałów i innych przedmiotów, zdołają wywrzeć poważny wpływ na bieg spraw miejskich i zapewnić należyte zaspokojenie potrzeb miejscowych. Być może, że skróci to nieco pisaninę kancelaryjną, ale tą drogą nie będzie można usunąć zasadniczych i oczywistych wad systematu.
W miarę wzrostu miast, ich potrzeby i pożytki rodzą stopniowo zwiększającą się ilość spraw, dla załatwienia których potrzeba wielkiego nakładu pracy, przy odpowiednich do celu środkach. Chociaż, pod względem ważności, sprawy te nie mogą stać na jednym poziomie ze sprawami ogólnopaństwowemi, w których rozstrzygnięciu zainteresowane są różne warstwy społeczne, różne miejscowości, lub wreszcie całe państwo — nie mniej jednak mają one wielkie znaczenie dla ludności miejskiej, ta ostatnia interesuje się niemi bez porównania więcej, aniżeli najważniejszemi kwestyami państwowemi, zrozumiałemi dla poszczególnych jednostek, ale mało dostępnemi dla mas.
Z powodu takiego charakteru, sprawy miejscowe, jak to stwierdza nauka i praktyka, wymagają specyalnego porządku zarządu przy współudziale sił miejscowych, blizkich tym sprawom i związanych z niemi własnymi interesami. Nadana tym siłom w rozmiarach właściwych samodzielność zapewnia swobodę inicyatywy w rzeczach potrzeb miejscowych, a osobiste zainteresowanie w sprawie dobrobytu i pomyślności miasta daje niemało znaczącą gwarancyę pożytecznych rezultatów.
Najuczciwsi i najporządniejsi urzędnicy nie mogą rozwinąć takiej działalności, która okazuje się niekiedy niezbędną dla przezwyciężenia napotykanych na każdym kroku przeszkód i dla urzeczywistnienia najpożyteczniejszych zamiarów. Biurokracya nie posiada odpowiedniej ruchliwości, obrotności i rzutkości, bez których najlepsze zamierzenia nie odnoszą należytych skutków. I to właśnie stanowi zasadniczy brak zarządu miastami w guberniach Królestwa Polskiego.
W związku z tem stoi brak niezbędnej w działaniu samodzielności. Dyscyplina administracyjna, jeżeli nie pozbawia niższego podległego organu, jakim są zawsze magistraty, możności skierowywania do władz wyższych swych własnych projektów i wniosków, to w każdym razie, nadzwyczajnie krępuje i utrudnia taką działalność. W najważniejszych kwestyach trzeba zachowywać się bezczynnie i oczekiwać na wskazówki zwierzchności.
Dalszą wadliwość zarządu w miastach polskich stanowi brak koniecznych sił, dla należytej troski o potrzebach i pożytkach miasta. W obecnym czasie, w kraju na czele zarządu każdego miejskiego stoi prezydent, lub burmistrz w charakterze naczelnika miejskiej kancelaryi. Tych prezydentów i burmistrzów stosownie do ilości miast jest 114, gdy tymczasem na podstawie ordynacyi miejskiej rosyjskiej z r. 1892 mielibyśmy 114 zarządów miejskich, złożonych każdy z głowy i dwóch do czterech wybranych członków; licząc średnio po trzy osoby, liczylibyśmy około 350 przewodników, dźwigających obowiązek poświęcenia swej pracy na korzyść miasta. Niezależnie od tego, w składzie rad miejskich (dum) znajdowałoby się 20 — 80 radnych, wybranych przez ludność miejską. Licząc po 40 przecięciowo, liczba ich dochodziłaby do 4.500 osób, któreby były zajęte rozpatrywaniem ważniejszych spraw miejskich. Łatwo pojąć, że takiemi siłami rozporządzać można tylko przy systemie wybieralności i na zasadzie pracy honorowej bez wynagrodzenia.
Niepodobna również pominąć i tego, że wskutek niedopuszczenia społeczeństwa do udziału w sprawach miejskich, niema żadnej społecznej kontroli w tych kwestyach. Nie są publikowane żadne budżety, ani sprawozdania. Jedynie Warszawa drukuje swój budżet, z powodu jego obszerności i to tylko dla użytku władzy. Pomyłki w tym stanie rzeczy nie łatwo dają się ujawnić, o nadużyciach chodzą głuche wieści, a przecież słabe strony i anomalie powszechnie są odczuwane, z oczywistą ujmą dla autorytetu rządowej administracyi.
W takich warunkach, jeśli robi się coś gwoli ogólnego pożytku — a zdarza się to czasami — to robi się w drodze obejścia przepisów istniejących, lub zasady niedopuszczania sił społecznych do uczestnictwa w sprawie. Najpożyteczniejsze dla dobrobytu mieszkańców wydatki, czynione są w ten sposób, jakby na przekór prawu. Zapomogi na szpitale i zakłady dobroczynne zaczęto wciągać do budżetów nie na mocy praw obowiązujących, lecz z rozporządzenia miejscowych władz gubernialnych, lub warszawskiego generał-gubernatora; ministerium zatwierdza i tym sposobem sprawa postępuje naprzód, chociaż o opiece nad biednymi niema wzmianki w przepisach obowiązujących. Tąż drogą Warszawa utrzymuje ze środków miejskich tak zwany szpital zapasowy i zakład, gdzie leczą osoby, ukąszone przez wściekłe zwierzęta. W tej drodze również w roku zeszłym, na mocy rozporządzenia naczelnika kraju, miasto Warszawa otworzyło w najętym wprawdzie lokalu maleńkie muzeum starych obrazów, pozostałych po dawno zamkniętej szkole sztuk pięknych, za pomocą wniesionego do budżetu miejskiego rozchodu za komorne i utrzymanie muzeum.
Kiedy przyszło do urządzenia w Warszawie wodociągów i kanalizacyi, b. prezydent miasta Starynkiewicz, zwrócił się przedewszystkiem do ludności i po uzyskaniu stosownego cesarskiego pozwolenia, zebrał komitet kanalizacyjny, zapraszając do niego przeważnie siły od społeczeństwa. Następstwem kanalizacyi była nieunikniona w tym wypadku przeróbka trotuarów i bruków w całem mieście, co dodało mu wiele czystości i porządku.
Tym też sposobem, na zasadzie cesarskiego rozporządzenia, powstał w Warszawie komitet plantacyjny, złożony z sił społecznych, dla nadzorowania ogrodników miejskich i plantacyj, jak również dla ozdabiania drzewami szerszych ulic, który to komitet niemało przyczynił się do upiększenia miasta i wytworzenia w niem lepszych warunków hygienicznych. Dzięki tego rodzaju usiłowaniom, przedsięwziętym poza przepisami obowiązującymi, Warszawa zawdzięcza pozór współczesnego miasta, jaki otrzymała w ciągu dwu ostatnich dziesiątków lat, w innych jednak miastach kraju strona zewnętrzna przedstawia obraz wcale nieponętny. Jeśli już mowa o postępach Warszawy, niepodobna nie wspomnieć jednocześnie o zasługach wyjątkowej osobistości, mianowicie — byłego prezydenta Warszawy, Starynkiewicza, którego działalność okazała się jak najbardziej owocną w dobre dla miasta skutki.
Porządki miejskie, poczynając od wodociągów i kanalizacyi, a kończąc na założeniu plantacyj w całem mieście, były dziełem jego zabiegliwości i energii.
Wszystkie te wyjątkowe zabiegi, które wymagały przytem dla realizacyi wyjątkowej osobistości, wykazują najwymowniej niedostatki systemu i konieczność przejścia do innego porządku rzeczy. Gospodarka prawidłowa nie może polegać na wyjątkowych środkach, które nie dla wszystkich miast są dostępne i nie zawsze są możliwe do wykonania.




Na posiedzeniu kongresu w kwestyi decentralizacyi i instytucyj lokalnych, urządzonego w r. 1904 w Paryżu przez towarzystwo ekonomii społecznej. Dnia 2 Czerwca 1904 r.
(Idea decentralizacyi w Rosyi).
(Tłomaczenie z francuskiego).

Jest to faktem uznanym i niezaprzeczonym, że Rosya przedstawia wielkie państwo, bardzo silnie scentralizowane. Jednakże idea decentralizacyi nie jest mu obcą, przed czterdziestu laty uczyniono w tym kierunku wyłom, który zasługuje na zaznaczenie.
Po nieszczęśliwej wojnie krymskiej, podniecone przez klęskę uczucia narodowe domagały się reform, aby wzmocnić organizm państwa i odzyskać wpływ i stanowisko, które chwilowo były stracone. Nastąpiły wtedy trzy reformy:
1-o. Zniesienie poddaństwa i wyzwolenie chłopów w r. 1861.
2-o. Reforma sądowa z sądami niezależnymi i niezmienialnością sędziów w r. 1866.
3-o. Wreszcie pomyślano o trzeciej reformie, o reformie administracyjnej, o dopuszczeniu ludności do udziału w rządzie krajowym.
Tę ostatnią reformę wykonano za pomocą dwóch ustaw, jednej z r. 1864, która dotyczyła prowincyj, drugiej z r. 1870, która dotyczyła miast. W chwili wprowadzenia tej reformy, społeczeństwo nie brało żadnego udziału w administracyi krajowej. Władza koncentrowała się w Petersburgu po ministeryach, a co do prowincyi, w każdej gubernii była regencya z gubernatorem na czele, mianowanym przez cesarza, w każdym zaś powiecie reprezentant władzy cesarskiej, zwany isprawnikiem. Ażeby to zmienić, odróżniono interesa ogólne od interesów miejscowych.
Zatrzymując pierwsze przy administracyi cesarskiej, sprawy miejscowe powierzono w guberniach i powiatach instytucyom miejscowym, wybranym przez mieszkańców, czyli powierzono je mieszkańcom samym. Instytucye te nazywane są wogóle ziemstwami.
W każdej gubernii i w każdym powiecie stworzono radę i jej komitet wykonawczy, czyli zarząd, który jest organem stałym i ciągle funkcyonującym.
To, co nadano prowincyom, nadano także i miastom. Na zasadzie ustawy z r. 1870 każde miasto posiada własną organizacyę, która składa się z rady i komitetu wykonawczego, czyli zarządu. Jest to autonomia lokalna, mały self-governement, brak mu tylko gminy wiejskiej, która w prawdziwem tego słowa znaczeniu dotąd w Rosyi nie istnieje. Rosya posiada tylko gminę chłopską, z organizacyą całkiem odmienną, niemającą nic wspólnego z instytucyami lokalnemi, o jakich powyżej była mowa. To wyjaśniwszy godzi się zapytać, jakże działają omawiane instytucye miejscowe? Ażeby zrozumieć ich działalność, trudności i kłopoty jakie muszą pokonywać, należy sobie uprzytomnić, że instytucye te powstały w monarchii, która nie przestała być absolutną i silnie scentralizowaną. Instytucye lokalne były jakby wsunięte w mechanizm administracyjny odmiennej natury i charakteru. Otóż w ten sposób urządzone i pod kontrolą władz administracyjnych, a specyalnie gubernatora i ministra spraw wewnętrznych postawione, zmuszane one były zawsze do uległości, co ich nie uchroniło nieraz od zatargów, nieraz bardzo poważnych, z temiż władzami. Jedno z ważniejszych nieporozumień zaszło już w epoce początkowej istnienia tych instytucyj w 1867 roku.
Instytucye lokalne posiadały prawo opodatkowywania przemysłu na prowincyi na zdobycie środków na pokrycie swoich wydatków. Ziemstwa korzystały od początku szeroko z tego prawa, co wywołało skargi i reklamacye ze strony przemysłowców, rząd stanął po ich stronie i wydał postanowienie, które ograniczyło omawiane prawo. Rada gubernii petersburskiej uważając to za ujmę dla siebie, wydała uchwałę w tym sensie, a nadto wyraziła życzenie, że byłoby pożądanem otworzenie organu centralnego, złożonego z delegatów od ziemstwa ze wszystkich prowincyj, przy nadaniu mu przywileju brania udziału w pracach prawodawczych, o ile te dotykają autonomii lokalnej.
To postanowienie rady zostało uznane za zuchwałe i w drodze rozporządzenia administracyjnego zniesione, jednocześnie zaś członków rady poddano różnym karom. Przewodniczący Kruze uległ zesłaniu do Orenburga, senatorowi Luboszczyńskiemu polecono za karę podać się do dymisyi na urzędzie senatora, zaś hr. Szuwałowowi kazano wyjechać na czas dłuższy z kraju.
Gdy raz się ujawnił antagonizm między władzami administracyjnemi a instytucyami lokalnemi, nie znikł on już nigdy. To słabnie, to wzmaga się i odnawia i tak ciągle powtarza się to bez końca.
Sposobem przykładu przytoczyłem przykry zatarg, jaki miał miejsce, lecz rozumie się samo przez się, że było dużo innych w różnych okolicznościach, przy różnych przyczynach.
Niekiedy na zebraniach instytucyj autonomicznych rozwijano myśli trochę liberalne, ale nigdy rewolucyjne, idea rewolucyi nie jest właściwa narodowi rosyjskiemu, który jest spokojny, łagodny, bardzo karny i posłuszny i swoją drogą silnie przywiązany do dynastyi. Z powodu tych myśli w chwili reakcyi, jaka nastała za czasów panowania cesarza Aleksandra III, uważano za potrzebne poddać rewizyi ustawę ziemską z r. 1864 i skutkiem tej rewizyi w nowej ustawie z r. 1890 wzmocniono kontrolę, uformowano komitety nadzorcze w łonie regencyi administracyjnej w każdej gubernii pod prezydencyą gubernatora, prócz tego nadano gubernatorom prawo veto przeciwko wszelkim uchwałom instytucyj lokalnych.
Toż samo uczyniono względem municypalności miejskich za pomocą ustawy z r. 1892. Pomimo tych wszystkich przeciwności i ograniczeń instytucye lokalne osiągnęły rezultaty bardzo duże i bardzo poważne, a w szczególności w sprawach hygieny publicznej, pomocy lekarskiej, dróg i nauczania początkowego. W następstwie tych rezultatów zwróciły one na siebie w Rosyi powszechną uwagę. Wszyscy interesują się niemi: mężowie stanu, pisarze, dziennikarze, całe społeczeństwo. Powstała literatura o tym przedmiocie, do której rozwinięcia przyczyniły się ze swej strony instytucye lokalne, drukując różne roczniki, sprawozdania, monografie, wydając statystykę i studya nad każdą prowincyą.
Sprawa instytucyj lokalnych i ich rozwoju stanowi od dłuższego czasu najważniejszą kwestyę wewnętrzną, jaka istnieje w Rosyi.
Trudno przewidzieć przyszłość, ale jest bardzo prawdopodobne, że po ukończeniu wojny decentralizacya i autonomia lokalna, zgodnie z życzeniami patryotów rosyjskich pójdą w kierunku dalszego rozwoju i przyczyniać się będą tem skuteczniej do postępu wewnętrznego.
Jeżeli objaśnienia moje nie znudziły Was, Panowie i Panie, pozwólcie mi zatrzymać się nad jednym jeszcze szczegółem, który zasługuje na podkreślenie. Autonomia prowincyonalna, o której miałem zaszczyt mówić, była zaprowadzona powoli prawie we wszystkich prowincyach Rosyi Europejskiej, ale nie została wprowadzoną do prowincyi najbardziej zachodniej, do Królestwa Polskiego. Co do samorządu miejskiego, takowy urządzono wszędzie, nawet na Syberyi aż do Władywostoku, z wyjątkiem Królestwa Polskiego.
Poza obrębem gminy samorządnej wiejskiej, istnieją w tym kraju tylko władze administracyjne.
Kraj podzielony jest na gubernie, posiadające regencyę gubernialną i gubernatora, gubernie podzielone są na powiaty, które mają zarząd powiatowy i naczelnika powiatu i dopiero w gminach wiejskich spotykamy naczelnika, wybranego przez mieszkańców gminy, zwanego wójtem i zgromadzenie gminne. Gminy te jednak są bardzo słabe, nie mają środków, nie mogą rozwinąć poważniejszej działalności i przyczyniać się prawdziwie do dobrobytu krajowego, słowem centralizacya administracyjna kompletna, o ile tylko można, panuje w tym kraju, tak samo, jak to było niegdyś w Rosyi przed 1864 r.
Władze administracyjne są powołane do zajmowania się sprawami zarządu, bez dopuszczenia ludności do jakiegokolwiek w tem udziału, że zaś to przekracza siły tych władz, najbardziej naglące potrzeby ludności nie znajdują zaspokojenia. Brakuje w tym kraju dróg lądowych, rzeki nie zostały uspławnione i nic się nie przedsiębierze dla ich uspławnienia, brakuje szkół początkowych, brakuje dobroczynności publicznej etc. etc.
Takie są fatalne i nieuniknione następstwa centralizacyi, która przekracza wszelką miarę.




V.

MOWY SĄDOWE.


Obrona przed sądem okręgowym w Warszawie za Stefanem Meciszewskim, który się dobrowolnie stawił u prokuratora i oskarżył o fałszowanie podpisów na wekslach.

(Tłomaczenie z rosyjskiego).

Panowie Sędziowie!

Na zasadzie aktu oskarżenia, jak również w przemowie p. prokuratora, Meciszewski postawiony jest pod zarzutem fałszowania podpisów swojej żony na wekslach, oraz fałszowania na nich żyra Stanisława Winiarskiego i Jana Pełczyńskiego, a zarazem fałszowania upoważnień tych ostatnich do podnoszenia waluty na podstawie weksli. Przyznając przywiedzione w oskarżeniu fakty, o ile dotyczą indosów i upoważnień Winiarskiego i Pełczyńskiego, muszę zaprzeczyć fałszowaniu przez podsądnego podpisów swej żony, Wandy Meciszewskiej.
Przedewszystkiem, na zakwestyonowanych wekslach obok podpisu: Stefan Meciszewski, powtarza się stale podpis: Wanda Zagrabińska, podobna zaś osobistość w chwili wydania weksli wcale nie istniała. Wanda Zagrabińska po wyjściu zamąż, co nastąpiło w lipcu 1879 r., na zasadzie artykułu 212 prawa o małżeństwie z r. 1836, otrzymała nazwisko swego męża i od tego czasu stała się Wandą Meciszewską, przestawszy być Wandą Zagrabińską. Wanda Zagrabińska — to nazwisko firmy, a nie osoby, firmy, która ma takie znaczenie jak wszelkie inne pod przybraną nazwą działające, naprzykład Wulkan, Union etc., gdzie ani jeden z przedstawicieli nie nosi podobnego nazwiska. Słowem, Meciszewski, kreśląc wyrazy: Wanda Zagrabińska, podpisywał firmę, nie zaś swoją żonę.
Mogłaby oczywiście powstać kwestya, czy Meciszewski miał prawo podpisywania tej firmy, zdaje się przecież, że wobec wyjaśnionych szczegółów sprawy żadnej wątpliwości w tej mierze być nie może. Magazyn został otwarty na kilka tygodni przed ślubem Meciszewskich, pod nazwiskiem ówczesnem Meciszewskiej, z powodu przeszkód administracyjnych. Meciszewskiemu, jako byłemu emigrantowi, nie chciano pozwolić na utrzymywanie maszyn do litografii, takie maszyny w składzie materyałów piśmiennych były konieczne i dlatego magazyn został otworzony pod firmą narzeczonej, która jednocześnie dała Meciszewskiemu stosowną plenipotencyę (pod datą 18 maja 1879 r.) do prowadzenia handlu. Jakkolwiek w tej plenipotencyi niema wzmianki o podpisywaniu firmy, gdy jednak nadawała ona Meciszewskiemu prawo do prowadzenia handlu wedle własnego uznania, bez jakiegokolwiek ograniczenia, to w takiem upoważnieniu tkwiło już niewątpliwie podpisywanie firmy, bez czego interesem kierować nie byłoby można. Co więcej, wedle własnego zeznania, jakie Wanda Meciszewska podczas śledstwa sądowego złożyła, magazyn był założony przez Meciszewskiego i dla niego, Meciszewska nie wtrącała się do niczego, właścicielem magazynu był sam Meciszewski, który też miał prawo swobodnego rozporządzania firmą.
Tak patrzył na sprawę sam Meciszewski, tak patrzyło otoczenie i tak patrzyli ludzie, którzy wchodzili z nim w stosunki. Zeznania świadków Winiarskiego, Burowa i innych stwierdzają to najzupełniej, podpisy zaś firmy, położone na wekslach, stanowią nowy w tej mierze dowód. W tych podpisach nie masz zmiany, ani ręki, ani charakteru; oba podpisy: Stefan Meciszewski i Wanda Zagrabińska kładzione są wszędzie, jak to widać z pierwszego rzutu oka, tą samą ręką i tym samym charakterem. O tożsamości ręki nie można wątpić, nikt też w tej mierze nie miał wątpliwości, tak samo jak żadna z osób otrzymujących weksle nie miała wątpliwości co do tego, że Meciszewskiemu służyło prawo podpisywania firmy.
Jeżeli zatem może być mowa o fałszu, to jedynie co do podpisów Winiarskiego i Pełczyńskiego i jedynie w tym punkcie zachodzi przestępstwo. Zanim przystąpię do rozpatrzenia istoty przestępstwa, wypada mi obalić oskarżenie, jakie może bez złego zamiaru, ale niesłusznie, cisnął w oczy Meciszewskiemu świadek Winiarski. Zarzuca on oskarżonemu, że przy wymianie weksli z prawdziwem żyrem Winiarskiego na nowe, tenże nie niszczył blankietów z prawdziwym podpisem, lecz przeciwnie, niszczył blankiety ze sfałszowanym podpisem, prawdziwe zaś pozostawały w obiegu i Winiarski zmuszony je był pokrywać już po zaaresztowaniu Meciszewskiego. Oskarżenia tego Winiarski niczem nie poparł, twierdził tylko, że weksli z rzeczywistem żyrem znalazło się czternaście, gdy on dał tylko podpisy na czterech, przyczem jednak przyznał, że ani rachunku, ani kontroli, co do udzielanych poręczeń nie prowadził. Gołosłowne to oskarżenie daje się skutecznie odeprzeć, dzięki tej okoliczności, że świadek Groer dołączył do aktu sprawy owe weksle z podpisami Winiarskiego. Okazało się, że weksle były pisane na blankietach ze stemplem rządowym czerwonym 1882 r., to jest na blankietach, które na skutek ukazu o podniesieniu opłaty stemplowej, dopiero w dniu 1 (13) lipca 1882 roku znajdowały się w sprzedaży w kasach i izbach skarbowych. Rzeczone weksle zatem mogły być wydane po pierwszym (trzynastym) lipca 1882 r. i noszą w istocie późniejsze daty, nie mogły zaś pochodzić z wymiany wekslowej, dokonanej przed r. 1882, lub w ciągu pierwszej połowy tego roku. Wobec tego oskarżenie upada, jako zgoła nieprawdopodobne.
Przechodząc teraz do kwestyi fałszowanych podpisów Winiarskiego i Pełczyńskiego, należy zwrócić uwagę na szczególne okoliczności, przy których podpisy te powstały. Niejednokrotnie dobre, lecz słabe natury przy zetknięciu z ujemnymi społecznymi czynnikami zanurzają się w przepaść nieszczęścia, nie zdawszy sobie należytej sprawy ze swoich czynów i ich skutków.
Przed oczyma sądu roztacza się właśnie jeden z takich wypadków. W tej sprawie ujawnia się choroba społeczna w bardzo znamiennym jej kształcie. Ażeby to zrozumieć, wystarczy rzucić okiem bliżej na położenie podsądnego Meciszewskiego. Za lat młodych, po ukończeniu oddziału farmaceutycznego w b. medyko-chirurgicznej akademii w Warszawie, Meciszewski z podnieconą wyobraźnią przyjął udział w wypadkach 1863 r. i w pogoni za niedościgłym politycznem marzeniem doznał ciężkiego rozczarowania, złamał swoją karyerę i swoją przyszłość, poszedł na emigracyę, pozostawiwszy w kraju narzeczoną, z którą wszelkie związki zostały przerwane. Na obczyźnie włóczył się z miejsca na miejsce, bez środków do życia, zarabiając zaledwie na konieczne utrzymanie. Po szesnastu latach takiej włóczęgi, rozbity marzyciel wraca do kraju i w Warszawie spotyka dawną narzeczoną, Wandę Zagrabińska, która zamąż nie wyszła. W sercu budzi się dawne uczucie, w głowie zaś rodzi się nowa myśl, nowe zadanie: połączyć się z tą zapomnianą kobietą i zabezpieczyć jej przyszłość. Ale i tym razem Meciszewski nie policzył się z warunkami rzeczywistego życia i w konsekwencyi uległ nowej klęsce.
Meciszewski nie posiadał żadnych środków materyalnych, należało na stare lata rozpoczynać życie. Poradzono mu wziąść się do handlu, któryby zabezpieczył przyszłość obojga małżonkom. Za pieniądze, zapożyczone przy pomocy dobrych ludzi, kupił on magazyn z materyałami piśmiennymi, który istniał na Nowym Świecie. Otworzono mu także niewielki kredyt w banku polskim. Od tych pożyczek należało płacić od początku procenta, chociaż w pierwszej chwili niezbyt wysokie. W takich warunkach tylko krańcowa oszczędność i nadzwyczajna rachunkowość mogły zapewnić istnienie Meciszewskim, wszelkie zbyteczne wydatki, wszelkie nieszczęśliwe wydarzenia prowadziły bezwarunkowo do ruiny.
Interesa szły z początku dosyć dobrze. W pierwszym roku udało się koniec z końcem związać, ale już w drugim było gorzej, wypadło zaciągnąć nowe długi, płacąc większe procenta. Dopóki Meciszewski płacił nie więcej nad 12% w stosunku rocznym, szło jako tako, procenta wyższe były nie do zniesienia. Sytuacya pogarszała się, stawała się coraz cięższą i doprowadziła do położenia bez wyjścia. Wyczerpawszy stosunkowo tani kredyt, Meciszewski popadł w ręce lichwiarzy, procenta zrujnowały go materyalnie i zabiły moralnie.
Z okoliczności, które się przed sądem wyjaśniły, ujawniło się w całej pełni nieprawdopodobne zdzierstwo ze strony wierzycieli. Człowiek, który wedle własnych słów żywił zaufanie do Meciszewskiego, świadek Nowakowski, pobierał od niego 2 do 2½% miesięcznie, jak się sam do tego przyznał. Inny przyjaciel Pełczyński również niebardzo oszczędzał Meciszewskiego. Podczas śledztwa sądowego znalazła bliższe wyjaśnienie umowa Meciszewskiego z Pełczyńskim o trzy tysiące rubli. W roku 1881 Pełczyńskiemu przypadało od Meciszewskiego z drobnych pożyczek rubli tysiąc, dał on mu wtedy znowu rubli tysiąc, ale jednocześnie tytułem procentów doliczył jeszcze rubli tysiąc, na który otrzymał oddzielny weksel, a to pod pretekstem zabezpieczenia danego Meciszewskiemu żyra. Co prawda, Pełczyński żyrował kilka razy weksle Meciszewskiemu i mógł być za nie odpowiedzialnym, a nawet później istotnie pokrywał je, w danej przecież chwili, dopóki do odpowiedzialności nie przyszło, dopisane w tak znacznej kwocie procenta nie mogą być nazwane zbyt przyjacielskimi.
Bardziej jeszcze zasługuje na uwagę układ Meciszewskiego ze współoskarżonym Nordwindem w przedmiocie sumy rubli 1.800. W lipcu 1882 roku Meciszewski wydał Nordwindowi 9 weksli na rb. 100 każdy i 3 na rb. 300 każdy, razem na rb. 1.800, z poręczeniem bardzo solidnego człowieka Stanisława Winiarskiego za 3 ostatnie weksle, czyli za połowę długu, a w zamian za to otrzymał od Nordwinda gotowizną rb. 976. Nordwind nie zaprzecza, że dał Meciszewskiemu tylko rb. 976, dla nadania zaś prawnego charakteru stosunkowi objaśnia, jakoby na rachunek pozostałych 824 rb. zwrócił inne weksle Meciszewskiego z żyrem Gallego, czemu Meciszewski kategorycznie zaprzeczył. Że objaśnienie Nordwinda nie było zgodne z prawdą, okazało się to z innych okoliczności, które ustaliły, że weksle z żyrem Gallego nie zostały oddane i że Meciszewski w dalszym ciągu pozostawał dłużnikiem z tytułu tych weksli. Z chwilą zawarcia umowy co do rubli 1.800, Meciszewski stosownie do układu, płacił Nordwindowi po rb. 5 dziennie na rachunek sumy rb. 1.800, a nadto po rb. 4 dziennie na poczet dawniejszych weksli, które według objaśnienia Nordwinda miały być umorzone. Kwity Nordwinda i jego szwagra Machonbauma dowodzą, że takie codzienne wypłaty miały miejsce, co zresztą wprost przyznane zostało przez świadka Machonbauma.
Tym sposobem Meciszewski, wydawszy weksli na 1.800 rubli, a otrzymawszy jedynie rb. 976, zobowiązał się zapłacić tytułem procentu 824 rb. Dług miał być zapłacony w ciągu roku, jak powiedziałem wyżej, po 5 rb. dziennie. Gdyby należność przypadała do pokrycia po upływie roku, doliczone procenta wyobrażałyby 85 od sta, ale spłacanie po rubli 5, poczynając od dnia następnego po zawarciu umowy zmienia rachunek do niepoznania. Od pierwszych rb. 5, które ulegały zapłacie po upływie doby, owe 85% pobrane zostały za jeden dzień, od drugich za 2 dni, od trzecich za 3 dni i t. d., a dopiero od ostatnich 5 rb. pobrane zostały za 360 dni, czyli prawie za cały rok. Zatem policzono nie 85%, ale nieskończenie razy wiele więcej. Wzmianka o roku, w ciągu którego dług miał być pokryty, maskowała ohydny wyzysk, jaki tutaj niewątpliwie miał miejsce.
Jak wspomniałem na rachunek tego stosunku Meciszewski otrzymał rb. 976. Niechaj nikogo nie zadziwia ta szczególna cyfra, co do której zresztą między Meciszewskim i Nordwindem nie zachodzi sporu. Wistocie, nie była to cyfra okrągła, ale w rachunkach lichwiarskich zawsze tak się wydarza. Strącają się zazwyczaj różne sumy, oprócz procentów kurtaże, wynagrodzenia dla pośredników, podarki dla żony, podarki dla dzieci wierzyciela etc., w tych stosunkach nie spotyka się cyfr okrągłych, ani jasnych dokumentów, zobowiązania są zawsze poplątane, jedno powstaje obok drugiego, współcześnie istnieją różne dokumenty i nawet szczegółowe badanie nie jest w stanie wyjaśnić powstających wątpliwości i kwestyj.
Jakoż i w tym wypadku mamy do zanotowania jeszcze jeden szczególny fakt. Niezależnie od weksli na rubli 1.800 Nordwind otrzymał od Meciszewskiego rewers na takąż sumę z dnia 24 lipca 1882 r., na który to rewers sąd okręgowy nie zwrócił zapewne wcale uwagi. Tymczasem rewers zasługuje właśnie na szczególną uwagę. W dokumencie tym jest mowa o tem, że wydane zostały Nordwindowi weksle z podpisami Stefana Meciszewskiego i Wandy Zagrabińskiej, że za te weksle Meciszewscy solidarnie odpowiadają ze wszelkiego swego majątku, oraz że zabezpieczają rzeczone weksle na magazynie pod firmą Wandy Zagrabińskiej istniejącym. Ale, tego rodzaju zabezpieczenie wynikało z przepisów samego prawa. Za należności wekslowe dłużnicy w myśl art. 140 kodeksu handlowego, oraz art. 1 prawa z roku 1825 odpowiadają zawsze solidarnie i ze wszelkiego majątku. Dalej, w tymże dokumencie jest mowa, że zabrania się Meciszewskim sprzedać magazyn i przepisać go na osoby trzecie. Tu już chodziło o związanie Meciszewskich, lecz podobne zastrzeżenie w myśl art. 1165 kod. Nap. nie obowiązuje osób trzecich i nabyciu przez nich w niczem na przeszkodzie nie stoi.
Tajemnicę dokumentu, a zarazem przyczynę powstania onego znajdujemy dopiero w końcowej jego części. Jakoż spostrzegamy tam zastrzeżenie, mocą którego dłużnik zobowiązał się spłacać dług po rb. 5 dziennie zaraz od dnia następnego, pomimo odmiennego terminu, wskazanego na wekslu, co zapewniało wierzycielowi, jak wskazałem wyżej, znakomitą korzyść. Wreszcie następują podpisy: Stefan Meciszewski, oraz Wanda z Zagrabińskich Meciszewska. Ten ostatni najwidoczniej sfałszowany i napisany tą samą ręką, co i pierwszy, bez żadnej zmiany charakteru.
W całej sprawie jest to jedyny sfałszowany podpis żony Meciszewskiego, który zresztą nie dał powodu do oskarżenia przeciwko Meciszewskiemu, ponieważ dokument samodzielnego znaczenia nie posiadał.
Otrzymując ten dokument, Nordwind nie mógł mieć żadnej wątpliwości co do tego, kto ten ostatni podpis położył. Widocznie dogadzało mu posiadanie w ręku sfałszowanego podpisu, skoro dokument przyjął. Dla pewnej kategoryi wierzycieli, sfałszowany podpis nie przynosi szczególnej troski, bo daje on im w rękę środek nacisku, pod groźbą którego dłużnik obawia się wytoczenia mu powództwa przed sądy. Jest to najlepsze zabezpieczenie należności. Okazało się to i w tym wypadku, Nordwind się nie omylił. Pomimo złego stanu interesów Meciszewskiego, Nordwind, jak to sam przed sądem przyznał, swoje raty po rb. 5 i po rb. 4 dziennie jaknajakuratniej aż do dnia zaaresztowania Meciszewskiego odbierał.
Rozpatrzone dopiero co w swoich szczegółach stosunki rzucają, jak mniemam, niemało światła na tę zawiłą sprawę. Jeżeli pożyczki oparte na wekslach z prawdziwymi podpisami, wymagały tak znacznych ofiar, to jakież procenta pobierać musiano przy dyskoncie weksli, na których podpisy żyrantów były sfałszowane? Wśród tłumu powiadają, że podpis sfałszowany tańszy jest od prawdziwego. W istocie, ten, kto dyskontuje dokument z takim podpisem, posiada mniej odporności wobec wierzyciela. Przy takim dyskoncie niema granic dla procentów. Na miesiąc 10%, nie licząc rozmaitych kurtażów i dodatków, to rzecz zwykła. Takie to operacye doprowadziły Meciszewskiego na ławę oskarżonych. Mając przecież do czynienia z człowiekiem w gruncie rzeczy dobrym, rodzi się pytanie, jakim sposobem mógł on dojść do fałszowania podpisów?
Była to droga równi pochyłej. Z początku dawano pieniądze na podpis firmy i samego Meciszewskiego, wkrótce zażądano czegoś więcej, a mianowicie podpisów osoby trzeciej. Meciszewski znalazł Gallego, Pełczyńskiego, Winiarskiego i wtedy pojawiły się weksle z żyrem tych osób. Do jakiegoś czasu życzliwi ludzie żyrowali, powoli jednak zaczęli odmawiać, odmówił Galle, odmówił Pełczyński, w końcu odmówił nawet Winiarski. Nadeszła chwila, kiedy żyra nie można było otrzymać. Tymczasem interesa coraz bardziej przyciskały Meciszewskiego, ze wszystkich stron żądano wypłaty i nie dawano spokoju. Gdy Meciszewski zwrócił się do jednego z dawniejszych dostarczycieli pieniędzy, odpowiedziano mu krótko: dam, ale daj podpis Winiarskiego, a kiedy Meciszewski oświadczył, że Winiarski odmawia, dodano zaraz: to trudno, bez podpisu Winiarskiego nic nie będzie.
Następnych dni było coraz ciężej, brakowało już pieniędzy na chleb dla siebie i żony, nie mówiąc o wierzycielach, którzy codziennie nacierali bardzo energicznie.
Potrzeba pieniędzy — co robić?
Meciszewski znowuż zwraca się do wierzyciela i znowuż otrzymuje odpowiedź: daj podpis Winiarskiego. I powtórnie się rozeszli. Upłynęło jeszcze kilka dni, żona Meciszewskiego zachorowała, a w domu nie było wcale pieniędzy, jak tu sobie poradzić. Meciszewski zdecydował się pójść do Winiarskiego i prosić ponownie o podpis.
Jakoż poszedł, zbliżył się do magazynu, w którym Winiarski siedział, ale na kilka kroków przed progiem zatrzymał się. Zabrakło odwagi niepokoić człowieka, który już tyle razy usługę mu wyświadczył. Po co ja tam pójdę, odmówi, gniewa się i sierdzi. W owym czasie Meciszewski starał się o pożyczkę w banku Kronenberga. Ludzie życzliwi okazywali mu poparcie. Pieniądze prawdopodobnie będą, byleby Kronenberg powrócił z Petersburga, a wróci za kilka dni, jak powiedziano w banku. Ale, jak znaleźć pieniądze na te kilka dni — w tem cała kwestya.
Z takiemi myślami Meciszewski powraca do domu, na progu oznajmiają mu, że żona ma się gorzej, że trzeba na gwałt posłać po lekarza. Pieniędzy natychmiast potrzeba. Meciszewski wychodzi powtórnie z domu, ale już nie do Winiarskiego, kroki swoje skierował on w inną stronę miasta. Pierwszy weksel z fałszywem żyrem został wydany. Umowa zawarta, weksel złożony był w ręce wierzyciela w kopercie zapieczętowanej, która znajduje się przy aktach sprawy i oznaczona jest stronicą 119.
W marcu 1882 roku nadchodzi termin zapłaty tego nieszczęsnego wekslu. Wierzyciel domaga się pokrycia, godzi się jednak na prolongatę za odpowiednim procentem, pod warunkiem wystawienia nowego wekslu z żyrem Winiarskiego.
I znowu stanęło pytanie: co robić? czy wydać nowy weksel z fałszywem żyrem? Do sprawy dopuścić niepodobna, przyznać się do sfałszowania przed Winiarskim również niepodobna, trzeba wydać nowy weksel. Zresztą, czy tak, czy owak, weksel sfałszowany istnieje. A może przyjdzie pożyczka od Kronenberga, to się sprawa załatwi i zatrze. Bywały wypadki, że ludzie wygrywali na loteryi w trudnej chwili życia, niedawno kuryery pisały o takiem wydarzeniu. W tym stanie duszy, w jakiem się Meciszewski znajdował, przychodzą do głowy najdziwaczniejsze przypuszczenia. Meciszewski wydał nowy weksel, pierwszy został zniszczony, wierzyciel pobrał swój procent.
W jaki sposób powstał trzeci weksel, ale może już bez zniszczenia poprzedzającego, w jaki sposób powstał czwarty i następne, w jaki sposób powstały upoważnienia do podnoszenia waluty na zasadzie tych weksli i pieczątki Winiarskiego przy podpisie, zbytecznem byłoby opowiadać.
Wszystko to jest już jasne i zrozumiałe. Na pytania żony o stanie interesów, Meciszewski robi minę niezadowolonego, gniewa się, żąda, aby się nie mięszała do tego, co do niej nie należy. Kiedy żona przyszła do sklepu, gdzie byli interesanci, Meciszewski irytował się na nią i jak ona sama tutaj przed sądem przyznała, dostał jakby uderzenia do głowy, czego nie mogła zrozumieć i ustąpiła.
Wizyty lichwiarzy, ich pretensye i groźby dręczyły go, sfałszowane weksle budziły ciągłe wyrzuty sumienia. Meciszewski pragnął ukryć wszystko przed żoną i przed blizkimi, starał się zachowywać tak, aby nikt nie mógł domyśleć się, co mu ciąży na głowie, nie przypuszczając wcale, że o fałszywych wekslach zaczynają ludzie mówić pod bankiem — jak to stwierdzili przed sądem liczni świadkowie.
Meciszewski doszedł do wielkiego rozdrażnienia. Kiedy żona powtórzyła raz zapytanie, jak idą interesa, odpowiedział jej z gwałtownością: straciłem głowę. Była to istotna prawda. Stracił on głowę jeszcze wtedy, kiedy puścił w kurs pierwszy sfałszowany weksel. Wedle jego własnych słów, uczynił to, nie wiedząc sam, co robi.
W istocie, czy można wydanie podobnych weksli uważać za objaw wolnej woli i rozumnej myśli? Jeżeli były uciążliwe długi, podobne weksle wcale ich nie usuwały, przeciwnie, długi wzrastały, procenta coraz bardziej wyczerpywały środki, a do tego przychodziły fałsze, w których kryła się groźba odpowiedzialności karnej. Położenie z ciężkiego stawało się strasznem i hańbiącem.
Że Meciszewski stracił głowę, widać to z ciągłych starań o pożyczkę u Kronenberga. Rachunek na taką pożyczkę dowodzi, że Meciszewski już nie posiadał należytej przytomności, boć przecież dobry człowiek, bankier, może dać zapomogę, jałmużnę, ale nie może wchodzić w stosunki pieniężne ze skończonym bankrutem.
Dla wykonania zobowiązań cywilnych, Meciszewski spełnia przestępstwo, które korzyści żadnej zapewnić mu nie może. Czyż nie lepiej było zawiesić wypłaty, albo zamknąć magazyn, albo podać się do upadłości? Miał on różne środki wyjścia w swoich rękach, pominął wszystkie, wszedł na drogę przestępstwa, nie przez namiętność, ale przez słabość i brak rozeznania. Czyn jego przy ścisłej analizie nie wytrzymuje krytyki. Ze stanowiska rozumu, niema sensu dla dotrzymania słowa względem jakiegoś lichwiarza, naruszać zaufanie człowieka blizkiego sobie i dobrego, jakim był Winiarski, niema sensu dla drobnego celu spełniać przestępstwo, kazić honor i dobrą sławę, te najwyższe dobra ludzkiego bytu. Przy całym tym upadku dobra natura Meciszewskiego ujawnia się w oddzielnych czynach, jak można najwyraźniej. Pomimo popełnianych fałszów, obce mu jest wszelkie oszustwo. W całej sprawie nie zostały ujawnione żadne z jego strony wybiegi, żadne wykręty, tak często napotykane wśród niewypłacalnych dłużników. Radzono mu sprzedać magazyn i ukryć pieniądze, albo też przelać na kogo symulacyjnie i zabezpieczyć się od poszukiwań wierzycieli. Wszystkie te rady odrzucił; podobne manewry, choć nie grożące żadną karą, były mu wstrętne, nie uciekał się do nich. Natomiast Meciszewski chodzi codziennie do kościoła. Już o 6-tej zrana na klęczkach błaga o łaskę Opatrzności. Chociaż sam bez środków, przychodzi z pomocą siostrze żony, biednej wdowie, obarczonej dziećmi. Wedle słów tej ostatniej, otrzymywała ona do 200 r. rocznie od niego. Pewnego dnia wchodzi do magazynu jakiś człowiek i kradnie z kasetki portmonetkę. Subjekt spostrzegł kradzież i schwytał sprawcę na gorącym uczynku. Meciszewski uniósł się w pierwszej chwili, gdy jednak przestępca przyznał się do winy i wspomniał o głodzie, który go popchnął do kradzieży, kazał go puścić i dał jeszcze jałmużnę. Wyraz: głód, który może nie obcy był Meciszewskiemu, poruszył to serce, w którem tkwiły zawsze dobre instynkta.
W tym udowodnionym przed sądem fakcie maluje się ten człowiek, w tym fakcie jak w zwierciadle odbija się jego charakter i cała jego istota. Ze skłonności wewnętrznych nie był on zdolny do przestępstwa, okoliczności i czynniki zewnętrzne wprowadziły go na tę drogę i wprowadziły w chwili wielkiego rozdrażnienia. Zdarza się przecież, że człowiek staje się narzędziem występku pod cudzym wpływem, jak bezmyślne dziecko.
Ale powiedzą nam, tych fałszów było tak dużo, na stole sądowym leży 20 weksli sfałszowanych. Otóż właśnie w tej ilości ujawnia się tem większa bezwładność, tem większe zgnębienie przestępcy pod naciskiem siły zewnętrznej, która zapanowała nad nim i prowadziła na dno przepaści.
Bywają przestępcy i przestępcy. Niełatwo to rozwiązać, gdzie tkwi więcej złego, czy w fałszu spełnionym, czy w podniecaniu do niego; niełatwo to rozróżnić, kto niebezpieczniejszy, czy ten grzeszący, ale cierpiący nieszczęśliwiec, czy wolny od wyrzutów sumienia podżegacz.
Ale, dalej powiedzą nam, Meciszewski przyznał się, fałsz skonstatowany, prawo jest stanowcze. Niebezpiecznego członka społeczeństwa należy ukarać, aby go odstraszyć od złego i znaglić do poprawy. Jeżeli tak jest w istocie, jeżeli interes społeczny tego wymaga, to go zdepczcie, to go zniweczcie, to go ukarzcie wedle całej surowości prawa.
Jednakże, czy można wątpić o chęci poprawy w tym wypadku, czy zachodzi tutaj potrzeba odstraszania za pomocą srogiej kary? Śledztwo wykazało i zostało to w sprawie aż nadto dobrze wyjaśnione, jak wiele cierpiał ten człowiek. Kto zdoła policzyć wylane łzy i przebyte bezsenne noce. Był blizkim samobójstwa, nie uczynił tego, bo mu wiara i religia na to nie pozwoliły. Cokolwiek go spotka, nie może być straszniejsze od tego, przez co już przeszedł i co przebolał. Jeżeli więc idzie o poprawę, gdzież wyraźniej znaleźć ją można, jak u tego, który uderzył się w piersi, sam przyznał winę, sam przyszedł do sądu i sam się oskarżył; gdzież wyraźniej znaleźć ją można, jak tam, gdzie złe jest odczute, zrozumiane, gdzie toczy się wewnętrzna boleść i cierpienie. Kto cierpi z wewnętrznych pobudek i przez wyrzuty sumienia, ten nie jest groźny dla spokoju społecznego.
Rozumiem trudność położenia dla sądu koronnego, którego wiąże litera prawa, a jednak wobec tak szczególnych okoliczności śmiem przypomnieć art. 945 ust. post. kar., dotyczący łaski i prosić o zupełne uwolnienie podsądnego, ewentualnie o przedstawienie do łaski, lub najwyższe możliwe złagodzenie kary.

Sąd okręgowy wyrokiem z d. 7 kwietnia 1883 roku, po uwzględnieniu okoliczności łagodzących, skazał Meciszewskiego na dwa lata rot aresztanckich, gdy zaś przyszło do wykonania kary, pozwolono mu odbyć ją w areszcie detencyjnym, bez żadnych szczególnych rygorów.




Obrona przed sądem wojennym w cytadeli warszawskiej za Kazimierzem Tomaszewskim, tkaczem, oskarżonym o udział w socyalno-rewolucyjnej partyi »Proletaryat«, oraz o podżeganie do zabójstwa politycznego.
(Tłomaczenie z rosyjskiego).

Panowie Sędziowie!

Przystępując do obrony podsądnego Kazimierza Tomaszewskiego, wypada mi zacząć od zwrócenia uwagi na rażący kontrast, zachodzący pomiędzy oskarżeniem a materyałem dowodowym.
W samej rzeczy, oskarżenie uważa Tomaszewskiego za członka partyi rewolucyjnej, który przyjął na siebie spełnienie wyroku o zabójstwie niejakiego Siremskiego i skłonił do wykonania tego niejakiego Bugajskiego, czyli obwinia go o uczestnictwo w partyi, oraz o udział w terroryzmie, tymczasem w toku przewlekłego śledztwa sądowego, przy przesłuchaniu olbrzymiej liczby świadków, przy czytaniu długiego szeregu protokółów, przy rozpatrywaniu mnóstwa dokumentów — nie przedstawiono nam ani jednego faktu, w którymby się ujawniła jakakolwiek aktywna działalność Tomaszewskiego na korzyść partyi; w punkcie zaś podżegania do zabójstwa, podsądny Bugajski zeznał tu przed sądem z całą stanowczością, że dokonał zamachu na życie Siremskiego bez żadnego wpływu i udziału ze strony Tomaszewskiego oraz, że rzucił przy pierwotnem śledztwie przeciwko Tomaszewskiemu oskarżenie, wiedząc, że Tomaszewski wyjechał z kraju i przypuszczając, że w ten sposób odwróci uwagę i zmyli dochodzenie. Pomimo to, przedstawiciele oskarżenia uznali za możliwe obstawać przy pierwotnie postawionych zarzutach i przy karze śmierci na zasadzie art. 249 kod. kar.
Znakomite obrony paru poprzedzających mówców[6] powinny były, jak mniemam, zupełnie przekonać Was, panowie sędziowie, o niemożności zastosowania art. 249 do tej sprawy wogóle. W czynnościach »Proletaryatu« nie było buntu przeciwko władzy Najwyższej, ani dążenia do zerwania zasadniczych podstaw ustroju państwowego, w ochronie których art. 249 grozi przestępcy pozbawieniem życia, lecz gdyby nawet zastosować do wypadku nieco łagodniejsze przepisy art. 250, albo art. 318 kodeksu, niemniej trzeba się zastanowić dobrze, kogo można pociągać do podobnej odpowiedzialności, kogo zaś nie można, niemniej trzeba dowieść każdemu z podsądnych czynu przestępnego, trzeba go dowieść stanowczo poza wszelką w tej mierze wątpliwością.
Mam nadzieję, że zdołam wykazać brak dowodów dla ustalenia jakiejkolwiek winy Tomaszewskiego i zupełną jego niewinność.
W dniu 26 marca 1884 r. o godzinie 8-ej wieczorem w Zgierzu dokonany został zamach na życie znienawidzonego w sferze robotniczej człowieka, niejakiego Siremskiego. Zabójca, Stanisław Bugajski, został zatrzymany i zaaresztowany. Zaczęto go zaraz badać o powody, dla których zamierzał zabić człowieka, a jeszcze bardziej o to, z czyjego polecenia działał. Bugajski z początku utrzymywał, że działał z własnego postanowienia, gdy jednak strażnicy zaczęli go przez całą noc niepokoić i budzić, oznajmił, że dopuścił się przestępstwa z dopuszczenia znajomego sobie tkacza Kazimierza Tomaszewskiego. Udano się zaraz do mieszkania tego ostatniego, ale okazało się, że go niema, że od 4 dni wyjechał wraz z żoną i dziećmi do Cesarstwa i niewiadomo, gdzie się w tej chwili znajduje.
Tego tylko było potrzeba — podmówił, uciekł i ukrył się. Oto i gotowe oskarżenie. Że zaś zamach był przypisywany prześladowaniu ze strony socyalno-rewolucyjnej partyi, bo już w październiku 1883 r. usiłowano raz zabić tegoż Siremskiego, ale bez skutku, przeto uczyniono zaraz drugi wniosek, że Tomaszewski jest czynnym członkiem partyi, ba! nawet wykonawcą jej wyroków. W tym kierunku szło śledztwo i do tego dociągano wszelkie okoliczności.
Tymczasem, całe to oskarżenie opierało się na błędzie. Tomaszewski nigdy nie uciekał, ani się ukrywał, jak to zresztą zostało przed sądem jak najściślej udowodnione. W roku 1882 pracował on w Zgierzu, w fabryce Borsta, gdzie według słów zarządzającego fabryką, świadka Bommego, zarabiał 5 do 6 rb. na tydzień, pod obowiązkiem utrzymania przy warsztacie swoim chłopca, co kosztowało 1 rb. 50 kop. lub coś około tego, czyli zarabiał tygodniowo 3½ do 4½ rb.
Ale Tomaszewski miał żonę i dwoje, a potem troje dzieci, życie było trudne i trzeba było dążyć do wyszukania lepszego miejsca. W początkach roku 1883 udało mu się umieścić się w innej fabryce zgierskiej, u Sztyra. Tutaj warunki okazały się korzystniejszymi, zarobki Tomaszewskiego dochodziły, jak widać to z objaśnień jego żony, do 6 i 7 rb. tygodniowo. Pracował tam przez rok cały i niema co dowodzić, że pracował uczciwie.
Już konkurencya z cudzoziemskim elementem (w całej fabryce Sztyra było dwóch tylko robotników miejscowego pochodzenia), wymagała szczególnej gorliwości, ażeby nie stracić miejsca, które zabezpieczało lepsze niż gdzieindziej zarobkowanie, a wydane przez Sztyra świadectwo (z dnia 10/22 marca r. 1884) usuwa wszelkie w tej mierze wątpliwości. Na nieszczęście w tym czasie nadszedł powszechnie znany kryzys ekonomiczny, który dotychczas trwa w kraju; na fabrykach zgierskich, jak i wszędzie, robota się zmniejszyła. Z początkiem r. 1884 Sztyr zaczął uwalniać robotników, tak, że pozostał zaledwie jeden robotnik i dwóch uczni. Tomaszewski musiał znowu myśleć o wyszukaniu pracy.
Wielu u nas, jak wiadomo, wyobraża sobie Cesarstwo za rodzaj ziemi obiecanej, na Cesarstwie też zatrzymały się oczy Tomaszewskiego. Miał on tam krewnego, który służył na jednej z południowo-zachodnich dróg żelaznych, miał też i dobrego znajomego, tkacza z zawodu, niejakiego Franciszka Cobela, który otworzył nawet własną pracownię w osadzie Korczyku, w powiecie zasławskim, gub. Wołyńskiej.
Nie było się nad czem wahać, Tomaszewski postanowił szukać tam zajęcia, którego brakowało na miejscu. Ukończywszy w dn. 22 marca 1884 roku tygodniową pracę, po obrachunku ze Sztyrem i otrzymaniu odpowiedniego świadectwa, następnego dnia w niedzielę 23 marca o 8-ej rano wyjechał z żoną i dziećmi do Żyrardowa, z zamiarem pozostawienia tam czasowo żony i dzieci u jej rodziców, dopóki nie znajdzie nowego miejsca i pracy. Był jeszcze i inny powód skierowania drogi do Żyrardowa. Tomaszewski stamtąd pochodził, trzeba było więc otrzymać od tamtejszego zarządu gminnego świadectwo na wyjazd.
Przybywszy do Żyrardowa i umieściwszy jakkolwiek rodzinę, Tomaszewski 26 marca (tegoż dnia o 8 ej wieczór zdarzył się w Zgierzu zamach na Siremskiego) udał się do zarządu gminnego w Guzowie, w okręgu którego leży Żyrardów, i tegoż 26 marca pozyskał świadectwo kwalifikacyjne na paszport do Cesarstwa, z wymienieniem wsi Korczyka w pow. zasławskim, gub. wołyńskiej, w dniu zaś następnym, 27 marca, zawizował to świadectwo w biurze naczelnika powiatu w Grodzisku i pojechał do Warszawy, gdzie na trzeci dzień dnia 30 marca wydano mu żądany paszport z kancelaryi warszawskiego gubernatora, przy zatrzymaniu w tejże kancelaryi świadectwa kwalifikacyjnego. Po otrzymaniu paszportu Tomaszewski wyjechał, jak było wskazane, do wsi Korczyka, w pow. zasławskim, gub. wołyńskiej.
W Korczyku, zgodnie z dokonanem przez żandarmeryę dochodzeniem, Tomaszewski przebywał u Cobela od końca marca do 27 maja, gdy jednak okazało się, że interesy Cobela idą źle, że on nie jest w stanie pomódz Tomaszewskiemu, ani zabezpieczyć stałego zarobku, zawiedziony w swoich nadziejach Tomaszewski wrócił z końcem maja do kraju. Gdy zaś dowiedział się od żony, że się o niego ze strony władzy dopytywano, udał się do naczelnika powiatu i został przyaresztowany. Jak widzimy z powyższego, wyjazd do Cesarstwa ściągnął na niego niemałe kłopoty, pozbawiając jego żonę i dzieci już od 18 miesięcy pomocy ze strony głowy rodziny, a wszystko to wynikło w następstwie oskarżenia Bugajskiego, które zostało przyjęte za podstawę dochodzenia. Później to oskarżenie odpadło, Bugajski cofnął swój zarzut, wyjaśniły się bliżej szczegóły wyjazdu do Cesarstwa, niebyło już mowy o ucieczce i ukrywaniu się, ale to nic nie pomogło, władze prowadzące dochodzenia polityczne stały uparcie przy swojem. Oskarżonemu w dalszym ciągu i nawet jeszcze obecnie mówią: tyś winien i broń się.
Po wyjaśnieniu historyi oskarżenia, dla odparcia wywodów władzy oskarżającej, wypada mi podzielić obronę na dwie części i rozpatrzyć najprzód kwestyę podżegania do zabójstwa, a następnie kwestyę uczestnictwa w partyi »Proletaryat«.
W mowie oskarżającej, o ile ona dotyczyła Tomaszewskiego, p. prokurator pomieszał te dwa oskarżenia, nie oddzielając jednego od drugiego, czego nie można uznać za prawidłowe. Podżeganie do zabójstwa stanowi czyn samodzielny. Można być członkiem partyi i nie przyjmować udziału w podobnem przestępstwie, i naodwrót, można spełnić podobne przestępstwo, nie będąc członkiem partyi, np. z namowy, za pieniądze.
Obok tego, przy pomieszaniu może być trudno określić, które okoliczności dowodzą jednej winy, a które — drugiej. Jakoż w tym wypadku pomieszanie oskarżeń doprowadziło do groźnej pomyłki. Przypisywane Tomaszewskiemu podmówienie do zabójstwa nietylko było przyczyną pociągnięcia go w tym zarzucie do odpowiedzialności, ale było ciągle i nawet obecnie jest przytaczane na dowód przynależności Tomaszewskiego do partyi.
Można na podstawie dowiedzionych zjawisk wyprowadzać wniosek o innych faktach, lecz nie można za pomocą niedowiedzionych faktów dowodzić istnienia innych przestępnych czynów. Jeśli ustalony jest fakt, że Bułgarzy przeszli granicę serbską i wzięli Pirot, to z tego można wywnioskować, że pobili Serbów i przeszli do kroków zaczepnych, ale dopóki fakt przejścia granicy i upadku Pirotu nie został sprawdzony, dopóty wniosek o pogromie Serbów i krokach zaczepnych ze strony Bułgarów byłby przedwczesny i mógłby okazać się mylnym[7]. Podobnież, gdyby było dowiedzione podżeganie ze strony Tomaszewskiego do zabójstwa i gdyby było dowiedzione, że podżeganie to miało na widoku cel polityczny, możnaby wnioskować o przynależności Tomaszewskiego do partyi, ale podejrzenie w przedmiocie podżegania nie może być stawiane w liczbie dowodów innej winy, a mianowicie udziału w partyi.
Z obowiązku obrońcy muszę zatem usunąć pomyłkę, której się tutaj dopuszczono i rozpatrywać będę każdy z powyżej wspomnianych dwóch zarzutów oddzielnie.
Zwracam się do pierwszego. Siremski, to mizerna osobistość, pełniąca rolę nie do zazdrości wśród robotniczej sfery m. Zgierza. Doniesieniami swemi, prawdziwemi lub nieprawdziwemi, wyrządził on krzywdę niejednemu człowiekowi, pozbawił niejedną rodzinę spokoju i ściągnął na siebie ogólne oburzenie — nienawidzili go wszyscy, zrobił on się nienawistnem béte noire całego zaścianka. Według słów jego żony, Siremskiej, wszyscy się od niego odwracali, nikt z nim nie rozmawiał, a nienawiść owa przeszła i na żonę, chociaż nie biorącą udziału w sztuczkach męża. W takich warunkach zamach na Siremskiego mógł nastąpić zarówno z powodu osobistej urazy, jak i na żądanie partyi. Gdyby Bugajski wykonał zamach z powodów osobistych, to o podmówieniu nawet mowy by nie było, jeżeli zaś to się stało z woli partyi, to objaśnienie jego, że podmówił go do tego Franciszek Gelszer, że on dał mu sztylet, znajduje usprawiedliwienie we wszystkich okolicznościach sprawy.
Wedle szczerego zeznania Pacanowskiego, Gelszer był najbardziej wybitnym, dodajmy, być może jedynym rzeczywistym członkiem partyi w Zgierzu. Na zasadzie objaśnienia tegoż Pacanowskiego i innych świadków, groził Siremskiemu Gelszer kilka razy śmiercią i śledził tego ostatniego z zamiarem zabicia go. Jeśli tak jest, jeśli Gelszer gotów był sam zabić Siremskiego, to zdaje się, tem łatwiej było mu zdecydować się na wprowadzenie tego w czyn przez osobę trzecią. Potwierdzają to zeznania żony Siremskiego, której odwiedziny Franciszka Gelszera na krótki czas przed zamachem Bugajskiego wydały się nadzwyczaj podejrzanemi; uważała ona Franciszka Gelszera za tak dalece niebezpiecznego dla męża, że nie pozwoliła mężowi odprowadzić go na dół w chwili, gdy wychodził z ich mieszkania. Że zaś przeczucie żony spełniło się, tem samem wyjaśniło się, kto kierował zamachem na Siremskiego.
Nowy dowód w tej mierze przynoszą jeszcze zeznania żony zmarłego Gelszera, która objaśniła, że mąż jej nietylko obowiązany był zabić Siremskiego, lecz nawet grożono mu śmiercią, gdyby Siremskiego nie zabił.
Dla przedstawiciela oskarżenia wszystkie wyżej przytoczone okoliczności, jak gdyby nie istniały. Nawet objaśnienia Pacanowskiego, na którego tak chętnie powołuje się oskarżenie w innych wypadkach, w tej kwestyi nie były przyjęte w rachubę. Odrzuciwszy wszystko, p. prokurator jeszcze i teraz w mowie oskarżającej powołuje się na oskarżenie ze strony Bugajskiego.
Stosownie do art. 880 ustawy wojenno-sądowej, oskarżenie takie uczynione przy pierwiastkowem dochodzeniu i cofnięte upadło i powoływanie się na takowe nie jest dopuszczalne; jak dla stron, tak i dla sądu obecnie istnieje tylko to, co zostało ustalone na śledztwie sadowem. Ale gdyby nawet to oskarżenie podlegało rozpatrzeniu, nietrudno byłoby mi wykazać jego bezzasadność. Powstało ono na gruncie wyjazdu Tomaszewskiego. Otóż sam wyjazd wyłącza udział w przestępstwie. Cóż to za terrorysta, który odjeżdża wtedy, kiedy potrzeba zadanie wykonać. Rozumiałbym podejrzenie, gdyby Tomaszewski wyjechał i to skrycie, po spełnionem przez Bugajskiego przestępstwie, lecz tutaj było co innego, Tomaszewski wyjechał na 3½ doby przed zamachem.
Gdy Pacanowskiemu przy zabójstwie Gelszera był powierzony nadzór nad wykonaniem wyroku, to ten kilka dni pozostawał w Łodzi i nie wyjechał do Warszawy do tej pory, dopóki wszystko nie było wykonane. Podobnież, gdy urządzony był zamach na Skrzypczyńskiego, osoba, podmawiająca do przestępstwa nie opuściła Ossowskiego, według słów samego oskarżenia, towarzyszyła sprawcy zamachu i dała mu wynagrodzenie.
To samo przez się nieprawdopodobne oskarżenie znajdowało poparcie w zarzucie o rzekomem ukrywaniu się Tomaszewskiego, p. prokurator jeszcze teraz podnosi ten zarzut i z rozpaczliwym uporem nazywa jawny wyjazd z żoną, dziećmi i rzeczami — ucieczką. Ale, to jest wprost niezgodne z faktami, które śledztwo ustaliło. Tomaszewski wcale się nie ukrywał, miejsce jego pobytu było wiadome i w świadectwie kwalifikacyjnem z d. 26 marca 1884 r. ściśle oznaczone. Niedość na tem, gdy powrócił do Żyrardowa i dowiedział się, że o niego się rozpytywali, zaraz 4 czerwca 1884 r. udał się do zarządu naczelnika powiatu, jak to odezwa tegoż naczelnika z dn. 4 czerwca r. 1884 wykazuje. Gdzież więc tutaj ukrywanie się? W ten sposób upadły dwie główne podstawy oskarżenia: obmowa ze strony współoskarżonego i osobiste ukrywanie się i cały sztuczny gmach zbudowany na drodze pierwotnego podejrzenia runął do fundamentów. Naturalnie, można budować gmach na innych podstawach. Jakoż usiłował to uczynić przedstawiciel oskarżenia.
Przedewszystkiem p. prokurator doszukiwał się związku pomiędzy Tomaszewskim, a dowodem rzeczowym, t. j. sztyletem, który znaleziono przy Bugajskim. Miało to miejsce, przy badaniu świadka Witticha.
Wittich kiedyś widział u Tomaszewskiego jakiś nóż, usiłowano przeto ustalić tożsamość noża i sztyletu, lecz świadek Wittich przed sądem kategorycznie oświadczył, że rękojeść jest inna, jasna, a u noża była ciemna, że koniec sztyletu też jaśniejszy, a u noża był ciemniejszy.
Później będę miał zaszczyt rozpatrzyć drobiazgowo zeznanie Witticha, tymczasem konstatuję tylko to, że nawet u osobistego wroga Tomaszewskiego oskarżenie nie zdobyło pożądanego potwierdzenia. Dalej, dążyło oskarżenie do ustanowienia blizkiego związku między Tomaszewskim i osobistością sprawcy zamachu na Bugajskiego. W tym celu byli wzywani dwaj świadkowie, Bomme i Szulc, którzy stwierdzili niesporny zresztą fakt, że Tomaszewski razem z Bugajskim kiedyś pracował w fabryce Borsta. Tomaszewski i Bugajski rozmawiali ze sobą, nawet według słów Bommego, przesadził on Bugajskiego do drugiego oddziału fabryki. Ale oskarżenie nie wzięło pod uwagę tego, że Tomaszewski i Bugajski pracowali u Borsta w r. 1882 i w początku r. 1883, na rok przed zamachem, o którym mowa, i w tym czasie, kiedy jeszcze żadnego ruchu w Zgierzu nie było.
Pierwszy wypadek zjawienia się tam proklamacyi przypada, jak to zaznaczono w akcie oskarżenia, na lipiec 1883 r. Zresztą, cóż dziwnego, że Tomaszewski i Bugajski ze sobą rozmawiali, na fabryce było ich tylko dwóch Polaków, jakże więc nie mieli rozmawiać ze sobą. Jeszcze bardziej mylnym momentem oskarżenia było powołanie się na zeznanie Trzeszczkowskiego. Ten wiecznie pijany człowiek, jak widać z odczytanych jego zeznań, (na sąd się nie zjawił), opowiadał o jakiemś zebraniu jesienią r. 1883 w lesie blisko Łodzi, na którem mówiono o zamiarze zabicia jakiegoś robotnika za szpiegostwo. Prawdopodobnie chodziło o Siremskiego, gdyż w tym czasie, pod datą 14 października roku 1883, nastąpił zamach na życie Siremskiego, wykonany przez Szmausa, co zresztą potwierdza ta okoliczność, że Szmaus był na tem zebraniu i powracał z niego do Łodzi razem z Trzeszczkowskim. Wszystko to jednak nie może dotyczyć Tomaszewskiego, który jest oskarżony w podżeganie do innego zamachu, spełnionego o 5½ miesięcy później, mianowicie 26 marca 1884 roku. P. prokurator zrobił uwagę, jakoby Trzeszczkowski, leżąc na trawie pijany i bez czucia, słyszał, jak wymieniali nazwisko Tomaszewskiego, ale czego mógł on nie słyszeć w tym stanie, w jakim się znajdował?
Najważniejszą przecież rzeczą jest to, że Trzeszczkowskiego za pijaństwo wyrzucili z partyi i dali mu paszport, że za tym paszportem pojechał do Kielc, gdzie znalazł zajęcie w pracowni jakiegoś szewca, że tam po pijanemu wygadał się i że skutkiem tego aresztowano go jeszcze w listopadzie w r. 1883 i trzymano odtąd pod strażą, najprzód w więzieniu w Kielcach, a później w X pawilonie. Będąc od dłuższego czasu pod kluczem, Trzeszczkowski nie mógł dawać i nie dawał żadnych wyjaśnień co do zamachu na życie Siremskiego 26 marca 1884 r. i powoływanie się na zeznanie jego do niczego zgoła nie prowadzi.
Przechodzę do drugiego oskarżenia. Jeżeli oskarżenie Tomaszewskiego w podżeganiu okazuje się błędnem, jeżeli Tomaszewski nie uczestniczył w zamachu na Bugajskiego, to główny powód do oskarżenia go o uczestniczenie w partyi »Proletaryat« oczywiście upada. Poza tem inne zarzuty władzy oskarżającej sprowadzają się do dwóch okoliczności: a) do przytoczonych przez świadka Witticha rozmów z Tomaszewskim i b) do faktu przyjazdu Pacanowskiego wraz z niejakim Wickim do mieszkania Tomaszewskiego, gdzie przybyło dwóch innych robotników i co zostało przez oskarżenie nazwane robotniczym wiecem.
O czemże rozmawiał z Tomaszewskim Wittich? Oskarżenie odnotowało przedewszystkiem rozmowę w październiku 1883 r. na drugi dzień po pierwszym zamachu na życie Siremskiego, przy czem Tomaszewski miał powiedzieć, że Siremski otrzymał to, na co zasłużył, dodawszy przy tem, że stał niedaleko od miejsca, gdzie było zadane uderzenie Siremskiemu. Oczywiście, rozmowa ta, gdyby nawet miała miejsce, dotyczyła zupełnie innego zamachu, słowa zaś Tomaszewskiego odbijały zdanie, zgodne z ogólną famą w mieście, w którem wszyscy gardzili Siremskim. Oskarżenie dalej przytacza drugą rozmowę, przy której Tomaszewski miał powiedzieć, że należy do partyi i że niema już możności opuszczenia jej. Lecz tenże świadek Wittich zeznał, że on bliższych stosunków z Tomaszewskim nie miał, że znajomość ich ograniczała się na jednej fabryce, i że raz jeden tylko był przypadkowo w mieszkaniu Tomaszewskiego, co czyni mało prawdopodobnem odkrywanie swojej tajemnicy przed dalekim sobie człowiekiem. Lecz co ważniejsza, Wittich nie posiada polskiego języka, a Tomaszewski znów nie mówi po niemiecku. Wittich należał do liczby tych dwóch osób, które nie były w stanie złożyć przysięgi ani po rosyjsku, ani po polsku, dla których trzeba było tłomaczyć na niemiecki język nawet słowa przysięgi, powstaje zatem poważna wątpliwość, czy mógł on dokładnie zrozumieć słowa Tomaszewskiego, czy nie pojął ich fałszywie, czy nie znajduje się w błędzie, jeżeli dopuścić nawet dobrą wiarę w jego zeznaniach.
Zeznania Witticha, komunikującego cudze słowa, należą do liczby dowodów z drugiej ręki, które wymagają ścisłego sprawdzenia. Jeśli zaś komunikujący cudze słowa nie włada językiem mówiącej do niego osoby, to czyż można poważnie mówić o takim dowodzie.
Na domysłach cudzoziemca trudno budować gmach oskarżenia, takie oskarżenie jest bez fundamentów, jest bezpodstawne. Lekkomyślność świadka Witticha w komunikowaniu osobistych domniemań i domysłów tłomaczyć się daje narodową zawiścią, jaka panowała rzeczywiście w fabryce Sztyra. Do jakiego stopnia niedokładne są zeznania Witticha, widać to z jego objaśnienia, jakoby dowiedział się o »Proletaryacie« z gazety niemieckiej, którą prenumerował na poczcie. Być może, że Wittich prenumerował gazetę, lecz pocóż mu było dowiadywać się o tem z gazety niemieckiej, przecież w Zgierzu rozrzucali »Proletaryat« i proklamacye, przecież przyjeżdżali tam ludzie, którzy chcieli wywołać ruch wśród robotników, przecież dwa razy wykonywali zamach na Siremskiego, wreszcie zabili Gelszera. Widać, w głowie Witticha wszystko tak się pomieszało, że to, co się działo w rzeczywistości obok niego, uważa za wiadomości gazety niemieckiej, a za rzeczywistość przyjmuje, być może, jakieś błędne gazeciarskie wieści.
Porzućmy te jego bajeczki i przejdźmy do rzeczywistości. Pod tym względem jedynym przytoczonym ze strony oskarżenia faktem było przybycie Pacanowskiego w grudniu 1883 roku razem z Wickim do mieszkania Tomaszewskiego. Fakt odwiedzin tych znajduje potwierdzenie w objaśnieniu Pacanowskiego, któremu nie będę przeczył. W tych odwiedzinach niema nic szczególnego. Przyjechawszy do Zgierza na dwie lub trzy godziny Wieki i Pacanowski nie mieli się gdzie podziać. Pacanowski w tym czasie był po raz pierwszy w Zgierzu, powiódł go więc Wieki na odpoczynek do mieszkania swego znajomego, Tomaszewskiego. Ci goście przyprowadzili ze sobą jeszcze dwóch ludzi, dwóch robotników, których nazwisk Pacanowski dokładnie nie zapamiętał. Według słów Pacanowskiego, którym nie wierzyć niema najmniejszego powodu, rozmowa na tym rzekomym wiecu, była ogólną o położeniu klasy robotniczej, Tomaszewski kilkakrotnie wychodził, przy nim właściwie o niczem się nie mówiło, wypadkowe te odwiedziny pozostają wypadkowemi i nie stwierdzają żadnego udziału Tomaszewskiego w partyi. Zasługuje na uwagę jeszcze i to, że w czasie późniejszych swoich wyjazdów do Łodzi i Zgierza, a było ich tak wiele, Pacanowski nigdy już nie zatrzymywał się po raz drugi u Tomaszewskiego, co nie mogłoby się zdarzyć, gdyby Tomaszewski był rzeczywistym członkiem partyi. Do niego Pacanowski nigdy nie miał żadnych przesyłek, ani rozporządzeń, do niego na poczcie przez cały ten czas od listopada r. 1883 do marca 1884 r. nie było ani jednego pakietu, ani jednego listu rekomendowanego. Sam Pacanowski zeznał, że Tomaszewskiego nie uważał za członka partyi, mógłby raczej uważać go za współczującego i nic zgoła więcej. Niemniej p. prokurator obstaje przy swem oskarżeniu, właśnie na podstawie wyżej przytoczonego faktu.
Miałem zaszczyt zauważyć już raz sprzeczność po stronie organu oskarżenia co do sposobu korzystania z zeznań Pacanowskiego. Tutaj przeciwieństwo to razi bardziej, niż gdzieindziej. O odwiedzinach u Tomaszewskiego doszły wiadomości od Pacanowskiego i jedynie od niego. Albo więc się nic nie wierzy Pacanowskiemu, albo się wierzy, a jeśli się wierzy, to nie można odrzucać szczegółów, rysujących jasno to wydarzenie i nie można przypisywać faktowi innego znaczenia, szczególniej nie mając do tego żadnych poważnych danych.
Oto rozpatrzyliśmy całą tę nieszczęsną sprawę we wszystkich szczegółach, o ile te dotyczyć mogą Tomaszewskiego. Przed Wami, sędziowie, wzniesiono gmach wysoki, niby piramidę, przedstawiając ją za coś jednolitego. Ale to było tylko złudzenie. Wystarcza ruszyć jedną ścianę, cały gmach się zapada, wszystkie ściany, wszystkie części rozchodzą się. I niema nic dziwnego, wszystko było sztuczne, bez związku, bez cementu. Na takich urywkach nie buduje się nic trwałego. Gdy chodzi o skazanie, potrzeba faktów, potrzeba udowodnionych czynów, a tych niema.
Nikt nie może być zasądzonym za słowo członek proletaryatu, lecz za działalność w charakterze członka. Tak postawiło tę kwestyę samo oskarżenie. Oskarżając każdego z podsądnych o uczestnictwo w partyi, oskarżenie zaraz w tem samem miejscu wyliczyło czyny, stwierdzające udział, dowodziło tych czynów. Toż samo uczyniło i co do Tomaszewskiego. Według aktu oskarżenia on 1) przyjął na siebie zabójstwo Siremskiego; 2) urządzał zebrania; 3) bywał na zebraniach; 4) rozdawał »Proletaryat«. Lecz cóż z tego pozostało? Nie stwierdzono żadnego z tych zarzutów, nie udowodniono żadnego czynu, pozostało tylko jedno, a mianowicie to, co powiedział o nim Pacanowski, że można go uważać za współczującego.
Nad tą kwestyą wypada mi jeszcze zatrzymać nieco uwagę waszą, panowie sędziowie. To współczucie było przedmiotem długich badań i podczas dochodzenia pierwiastkowego i w czasie śledztwa sądowego.
Dobiliśmy się nawet dwóch definicyj, jednej od Waryńskiego, drugiej od Kona. W każdej mieściła się pewna doza prawdy, lecz obie były subjektywne, w miarę osobistych wrażeń i poglądów. Jeden widział współczucie u tych, którzy się teoryi socyalizmu nie obawiali, drugi u tych, którzy się nią przejmowali i gotowi byli do działania. Nic to dziwnego, uczucia ludzkie są tak niepochwytne, tak różnorodne w swoich przejawach. Ale daleko łatwiejsze do zrozumienia jest współczucie codzienne, współczucie naturalne wśród robotników, na korzyść których chcą działać socyaliści. Jestto współczucie nie tyle dla partyi, dla jej programu, ile dla ludzi, którzy coś obiecują. Dla wielu, a w tej liczbie i dla Tomaszewskiego, teorya i organizacya mogły być po prostu niezrozumiałe, lecz to mu z pewnością nie przeszkadzało odczuwać życzliwość względem tych, o których mu mówiono, że pragną dobra dla biednego tłumu.
Wyobraźmy sobie ubogiego robotnika, który liczy zarobek od soboty do soboty, który nie jest zabezpieczony na wypadek choroby, kalectwa, starości, dla którego dotąd w tym kraju nic nie zrobiono; wyobraźmy sobie tego człowieka wiecznie łaknącego, wiecznie niepewnego w swem położeniu i wiecznie pragnącego polepszenia i zabezpieczenia bytu. Zjawiają się naraz ludzie, którzy głoszą o gotowości walczenia dla jego dobra, czyż może on nimi pogardzać, czyż może on im nie współczuć.
Z liczby robotników zaledwie niektórzy przystąpili do partyi »Proletaryatu«, większość ogromna pozostała na boku, ale wątpić niepodobna, że wszyscy, którzy usłyszeli o takich ludziach, zachowywali się ze współczuciem, nie przyłączając się do działalności. Dla tego współczucia tak wiele jest miejsca.
Przed nami tutaj w charakterze świadka stanęła ciekawa osobistość, zarządzający fabryką Borsta, świadek Bomme, przedsiębiorca robotników, przyjmował on ich do fabryki i oddalał wedle potrzeby. Poprzestałem na postawieniu mu kilku tylko pytań, świadek z naiwnością i pewnością siebie podniósł zasłonę i odsłonił nader smutny i bolesny obraz. Przyznawszy, że Tomaszewski był zdolnym tkaczem, oraz że miał żonę i dwoje, a później troje dzieci, opowiedział on bez jakiegokolwiek skrupułu:
1) że praca dla wszystkich, a więc i dla Tomaszewskiego, ciągnęła się od 6-ej zrana do 8-ej wieczorem, zimą i latem, z przerwą godzinną na obiad, czyli że trwała trzynaście godzin.
2) że warsztat, na którym pracował Tomaszewski, stał w kącie bez oświetlenia, co mogło grozić zepsuciem wzroku.
3) że dla lepszego biegu roboty zabraniano robotnikom prowadzenia jakichkolwiek pomiędzy sobą rozmów.
4) że Tomaszewski odrabiał robotę na tak zwanem czarnem tle, co tembardziej było niebezpieczne dla oczu.
Wedle zeznania tegoż świadka za taką pracę Tomaszewski zarabiał zaledwie 3½ do 4½ rubli tygodniowo, czy to mogło wystarczać na jakie takie utrzymanie dla niego i jego rodziny?
A system kar praktykowany prawie na wszystkich fabrykach, system rozprawy bez sądu wedle widzimisię fabrykanta i jego administratora. Zepsuła się robota — kara, spóźnił się — kara, dziecko zachorowało, nie mógł przyjść na czas — kara i t. d. i t. d. Ciągłe wytrącania i żadne okoliczności wedle regulaminu nie przyjmują się w rachubę, żadne ulgi nie są dopuszczalne. Czy w tych warunkach dziwić się można współczuciu dla ludzi, mówiących o potrzebie poprawy bytu robotnika. Dajcie robotnikom swobodnie działać w kierunku zabezpieczenia swego zarobku, w kierunku zabezpieczenia swego bytu, zróbcie coś dla nich, nie będzie powodu ani dla agitacyi, ani dla współczucia.
W tem miejscu przewodniczący przerywa mówiącemu, zarzucając, że odchodzi od przedmiotu.
Oskarżenie przez usta jednego ze swoich przedstawicieli wskazało na przygotowany z rozkazu Najwyższej władzy projekt prawa w kwestyi fabrycznej. Bardzo słusznie, z tego źródła nadejść powinna pomoc. Dodam więcej, pracuje już komisya specyalna dla bliższego zbadania sprawy. Ale co to znaczy? To znaczy właśnie, że skonstatowano zło, że skonstatowano społeczną chorobę.
Dyagnoza zatem postawiona, czy zaś i kiedy nastąpi uleczenie, tego trudno wiedzieć.
Ile lat ciągnęły się w Rosyi prace w sprawie włościańskiej? Czyż mało wypadło przecierpieć, czy mało wypadło ciężkich dni przeżyć, zanim na horyzoncie życia społecznego zajaśniało dobroczynne słońce? Nim słońce zejdzie, rosa oczy wyje, a tymczasem bieda dokucza, niepewność jutra dręczy.
To, co powiedziałem, wystarcza dla zrozumienia współczucia, o jakim mowa. Takie współczucie mogło być u Tomaszewskiego, ono było u wszystkich robotników bez wyjątku. Takie współczucie przynosi pod względem społecznym ostrzeżenie, którego lekceważyć nie należy, ale nie stanowi przestępstwa. Kodeks przy całej swojej surowości czegoś podobnego nie przewiduje. W art. 318 kodeksu wskazano różne rodzaje współudziału, lecz tego niewinnego uczucia ze współudziałem nie połączono. W takiem współczuciu niema zamiaru przestępnego, niema żadnych przestępnych dążności — to przejaw naturalny i w danych warunkach nieunikniony.
Przy takich okolicznościach upraszam o uwolnienie Tomaszewskiego od wszelkiej odpowiedzialności.

Sąd pod przewodnictwem prezesa okręgowego sądu wojennego generał-lejtnanta Fryderychsa, przy udziale sędziego wojennego pułkownika Strelnikowa i czterech ławników pułkowników Nikitina, Ignatiewa i Bistroma, oraz podpułkownika Jakimowa, wyrokiem z d. 8 (20) grudnia 1885 r., uznawszy Kazimierza Tomaszewskiego za winnego udziału w socyalno-rewolucyjnem stowarzyszeniu »Proletaryat«, skazał go po pozbawieniu wszelkich praw do robót ciężkich na lat 16.
Wyrok ten, o ile dotyczył Tomaszewskiego, przekraczał wszelką miarę represyi. Tworzenie męczenników przez nadmierną surowość, nie do usunięcia, a raczej do podniecenia ruchu przyczyniać się mogło.




Obrona przed senatem za Adamem Beredą, urzędnikiem kolejowym, oskarżonym o korzystanie z wekslu, na którym jeden podpis był sfałszowany.
(Tłomaczenie z rosyjskiego).

Panowie Senatorowie!

Prawdopodobnie senatowi po raz pierwszy wypadnie oceniać sprawę, w której podsądny, zostawszy na zasadzie wyroków trzech instancyi skazanym na oddanie do rot aresztanckich, nie był ani razu dopuszczony do objaśnień słownych, nie był nigdy wezwany na posiedzenie sądu i nie był przez nikogo broniony. Taką sprawą jest sprawa Adama Beredy.
Powstała ona w roku 1873 w dawnych sądach Królestwa Polskiego przed wprowadzeniem reformy sądowej, pod panowaniem jeszcze systemu śledczego.
Przedmiot sprawy jest bardzo prosty, chociaż bieg procesu przedstawia coś niezwyczajnego.
Przed rokiem 1874 Bereda urzędował na poczcie warszawskiej, a dołączona do aktów byłego sądu poprawczego w Warszawie lista stanu służby świadczy o nieposzlakowanem zachowaniu się. W roku 1874 przeszedł na służbę do kolei warszawsko-terespolskiej, gdzie sprawował obecnie urząd sekretarza wydziału, przedstawione zaś przezemnie do izby sądowej pochlebne świadectwo służbowe z kolei dowodzi, że podsądny był uczciwym i pożytecznym pracownikiem. Tego sumiennego i ze wszech miar zasługującego na szacunek człowieka spotkało dziwne nieszczęście.
Jeszcze za czasów urzędowania na poczcie wespół z dwoma swymi kolegami, Dygatem i Maryewskim, został on dłużny do wystawionego wekslu niejakiemu Wicherowi drobną kwotę rubli 30. Na zasadzie wekslu Wicher położył areszt na pensyach podsądnego Beredy i rzeczonych jego kolegów. Warszawski kantor pocztowy postępował w takich razach bardzo surowo względem swoich urzędników, uważając, że urzędnik, któremu położono areszt, nie może być tolerowany. Wywoływało to ten skutek, że urzędnicy z obawy utraty miejsca dokładali wszelkich starań, aby pensye swoje od aresztów uwolnić. Kiedy przyszły areszty ze strony Wichera, urząd pocztowy wezwał wszystkich trzech urzędników, proponując im, aby ustąpili z urzędów. Bereda podał się do dymisyi, ojciec Dygata dług zapłacił, aby synowi swemu uratować posadę, Maryewski zaś, nie chcąc urzędu postradać, zarzucił fałsz przeciwko swemu podpisowi na wekslu na rb. 30, z którego areszt był położony. W następstwie tego zarzutu sprawa przeszła do sądu poprawczego, że zaś pieniądze od Wichera otrzymywał Bereda, przeto sąd poprawczy wyrokiem z 5 (17) czerwca 1875 roku uznał go za winnego w tem, iż świadomie korzystał z dokumentu, na którym jeden z trzech podpisów, mianowicie podpis Maryewskiego, był sfałszowany i skazał go na oddanie do rot aresztanckich na jeden rok ze wszystkiemi tej kary następstwami na zasadzie art. 46 kodeksu z r. 1847.
Sąd kryminalny wyrokiem z d. 10 (22) października t. r. wyrok powyższy zatwierdził, rozstrzygając sprawę na zasadzie czasowych prawideł z dnia 31 maja (12 czerwca) 1875 roku w drugiej instancyi.
Sprawa rozpatrywaną była w rzeczonych sądach według zasad procedury śledczej, bez wzywania podsądnego, bez jakichkolwiek z jego strony objaśnień, bez żadnej za nim obrony. Nawet przejście sprawy z jednej instancyi do drugiej nastąpiło na zasadzie oświadczenia skazanego do protokółu ogłoszenia wyroku, że na nim nie poprzestaje, bez jakichkolwiek motywów i bez wyłuszczenia zasad apelacyi. W tym czasie miały być zastosowane do Królestwa ustawy sądowe z r. 1864 i otwarte nowe sądy na zasadzie tychże ustaw.
Z powodu zbliżającej się reformy, celem niedopuszczenia do gromadzenia się zaległości w sądach, na zasadzie zatwierdzonych w d. 30 maja (12 czerwca) 1875 r. przepisów tymczasowych, postanowiono ograniczyć ilość instancyj do dwóch, zmienić kompetencyę sądów i przenieść sprawy z instancyj niższych do wyższych, w przypuszczeniu, że wyższe instancye będą dawały więcej gwarancyj dla praw osób interesowanych.
W istocie, ówczesne wyższe instancye, jako to sąd apelacyjny i X departament senatu, zachowywały, zwłaszcza w sprawach kryminalnych więcej, aniżeli niższe sądy, ostrożności, sądziły sprawy tego rodzaju w komplecie pięciu członków i uwzględniały obronę, która stanowiła konieczną część przewodu sądowego.
(Art. 15 ukazu z d. 4 czerwca 1834 r., art. 4, 9 i 10 instrukcyi dla sądu apelacyjnego z r. 1835, Zbiór przepisów administracyjnych Królestwa Polskiego, Wydział Sprawiedliwości, tom X, str. 213 i 219 do 223, art. 53 ustawy z dnia 11 listopada 1847 r. o wprowadzeniu w Królestwie Polskiem kodeksu karn.)
Wedle art. 10 przepisów czasowych odwołania się od wyroków sądów poprawczych powinny były ulegać rozpoznaniu przez sądy kryminalne w drugiej i ostatniej instancyi, nie przechodząc już do trzeciej, to jest do sądu apelacyjnego; jednakże z drugiej strony, na zasadzie art. 9 i 10 tychże przepisów z pod kompetencyi sądów policyi poprawczej wyłączono wszystkie przestępstwa, za które groziła kara, połączona z pozbawieniem, lub ograniczeniem praw, tak, że tego rodzaju przestępstwa z chwilą wydania przepisów rzeczonych, podlegały sądom kryminalnym w pierwszej instancyi i zgodnie z art. 12 miały przechodzić do sądu apelacyjnego dla osądzenia w drugiej i ostatniej instancyi. Przepisy tymczasowe, o których mowa, zaczęły obowiązywać od dnia 1 września 1875 r., kiedy sprawa Beredy znajdowała się już w sądzie kryminalnym. Że zaś kara grożąca za przestępstwo łączyła się z pozbawieniem szczególnych praw, przeto powstała kwestya, w jakiej instancyi należy tą sprawę osądzić. Nie było to jednak zbyt trudne do rozwiązania. Jeżeli wedle art. 11 sąd kryminalny powinien był rozpatrywać sprawę w danej chwili w pierwszej instancyi, jeżeli na zasadzie art. 12 sprawa powinna była przejść do sądu apelacyjnego, to sąd kryminalny nie mógł decydować tej sprawy w ostatniej instancyi i nie mógł pozbawić podsądnego prawa dalszej obrony przed sądem apelacyjnym, a to bez względu na artykuł 10, mocą którego sądy kryminalne miały stanowić ostatnią instancyę dla spraw rozpoznanych przez sądy poprawcze.
Jednem słowem zestawienie przepisów naprowadzało na wniosek, że sąd kryminalny, pomimo zmniejszenia ilości instancyj, daną sprawę sądzić powinien w instancyi drugiej, zachowując podsądnemu prawo odwołania się do sądu apelacyjnego. Tak też uczynił sąd kryminalny, nadmieniając wyraźnie w motywach, że »wyrok niniejszy w myśl przepisów tymczasowych z r. 1875 w II instancyi wydać należy«.
Od tego ostatniego wyroku Bereda zaapelował, również za pomocą wzmianki o niepoprzestaniu na nim w protokóle ogłoszenia. Sprawa przeszła do b. sądu apelacyjnego, a po wprowadzeniu reformy sądowej została przekazaną do izby sądowej. W izbie, skutkiem nagromadzenia się w wielkiej ilości spraw dawnych, przez kilka lat leżała w spokoju i pozostawała bez ruchu. Dopiero w roku 1882, izba na posiedzeniu ekonomicznem z dnia 2 października 1882 r. wydała decyzyę, mocą której uznała zaskarżony wzrok sądu kryminalnego za ostateczny, a sprawę za skończoną. Decyzya ta postanowioną była znowu bez wezwania podsądnego, bez wszelkich z jego strony objaśnień, bez żadnej na jego korzyść obrony. Następnie, ale dopiero w siedm lat później, na skutek manifestu z r. 1883 taż izba na zasadzie tak nazwanego wyroku dodatkowego z dnia 5 kwietnia 1889 r. zmniejszyła karę o jedną trzecią część i ograniczyła takową do ośmiu miesięcy rot aresztanckich.
Do wydania tego wyroku także nie wzywano podsądnego, co pozbawiło Beredę jedynej możliwej dlań obrony, do której miał prawo niewątpliwe. Izba sądowa odrzuciła apelacyę Beredy z tej zasady, że w myśl artykułu 10 przepisów tymczasowych z r. 1875 sądy kryminalne rozpoznawać miały w ostatniej instancyi apelacye od wyroków sądów policyi poprawczej; nie przyjąwszy wcale pod uwagę art. 9, 11 i 12 tychże przepisów, wedle których sprawa ulegała sądowi apelacyjnemu w ostatniej instancyi.
Pomimo oczywistnej nieważności tak decyzyi izby z d. 2 grudnia 1882 r., jak też i jej wyroku dodatkowego z dnia 5 kwietnia 1889 r., ten ostatni wyrok, bez ogłoszenia w ustanowionym obecnie porządku, przesłano odnośnej władzy do wykonania. Bereda został w dniu 27 maja 1889 r. zaaresztowany. Gdy się to stało, wniosłem natychmiast podanie o podniesienie decyzyi z dnia 2 grudnia 1882 r. i przyjęcie sprawy do rozpoznania, izba sądowa decyzyą z dnia 10 czerwca 1889 r. na posiedzeniu ekonomicznem prośbę odrzuciła, nie dołączywszy nawet do sprawy aktów dawnych sądów, złożonych już do archiwum, i nie sprawdziwszy nawet motywów wyroku sądu kryminalnego z d. 10/22 października 1875 r.
W tym stanie rzeczy, zwróciwszy uwagę na nieważność wyroku dodatkowego izby z d. 5 kwietnia 1889 roku i na pogwałcenie art. 3 przepisów o sposobie stosowania manifestu z r. 1883 podałem w imieniu podsądnego skargę kasacyjną na ten ostatni wyrok, lecz izba sądowa nową decyzyą z d. 15 czerwca 1889 r. postanowiła skargę moją zwrócić, odmawiając nadania jej jakiegokolwiek biegu i uważając ją za niedopuszczalną.
Gdy jednak na decyzyę o nieprzyjęciu kasacyi przysługuje zawsze skarga, wniosłem przeto zażalenie na tę ostatnią decyzyę i w ten sposób sprawa nareszcie przychodzi pod rozpoznanie senatu. Wyłuszczone w mojej obecnej do senatu skardze powody wykazują, jak mniemam, aż nadto jasno nieważność postępowania odbytego w izbie sądowej i nieprawność ostatniej decyzyi tejże izby.
Bereda jest skazanym na ciężką karę rot aresztanckich z pogwałceniem form prawnych z powodu podpisu zakwestyonowanego na wekslu na rb. 30 przed 17-tu laty!
Ile w ciągu tego czasu przeszedł udręczeń, nie potrzeba dowodzić. Żywię też niepłonną nadzieję, że senat położy kres jego cierpieniom i nada sprawie bieg, stosowny do wymagań prawa i sprawiedliwości.
Z tych powodów, powołując się na pogwałcone przez izbę przepisy, na zasadzie ustępów 1 i 2 art. 912 ustawy postępowania karnego, mam zaszczyt upraszać o uchylenie zaskarżonej decyzyi i polecenie izbie ponownego rozpoznania w innym składzie kwestyi nadania biegu skardze kasacyjnej.

Senat nietylko uchylił zaskarżoną decyzyę, ale odrazu unieważnił całe przed izbą postępowanie. W następstwie tego Beredę natychmiast wypuszczono z więzienia, a w dalszym ciągu po różnych zmiennych decyzyach, izba sądowa wyrokiem z d. 4 (16) listopada 1891 r. od wszelkiej odpowiedzialności go uwolniła.




Obrona przed senatem w Petersburgu w sprawie sukcesorów Józefa Więczkowskiego o testament.
(Tłomaczenie z rosyjskiego).

Zmarły bezpotomnie właściciel dóbr ziemskich Rożniszewa i Anielina w guberni radomskiej, Józef Więczkowski, pozostawił testament, mocą którego poczynił różne zapisy na cele dobroczynne, przyczem przeznaczył sumę 300.000 złotych, czyli rb. 45.000 pod dożywocie pozostałej po nim wdowy. Co do tej ostatniej sumy, zmarły orzekł, że po ustaniu dożywocia egzekutorowie jego testamentu rzeczoną sumą zarządzą. Nadto na wypadek, gdyby ponad uczynione zapisy i powyżej wspomnianą sumę rb. 45.000 okazała się jaka reszta, takową również oddał do dyspozycyi egzekutorów testamentu z tą wzmianką, że egzekutorowie rozdzielą ją na szpitale, instytuta, towarzystwa nauk, jak będą za najpożyteczniejsze uważali.
W trzy miesiące po śmierci Więczkowskiego egzekutorowie testamentu, nie czekając na likwidacyę spadku, aktem z d. 7 (19) maja 1865 roku, z sum oddanych do ich rozporządzenia, przeznaczyli rb. 6.000 dla szpitala św. Kazimierza w Radomiu, resztę zaś na fundusz publiczny edukacyjny powiatu radomskiego dla wydawania stypendiów uczniom biednym w szkołach powiatu radomskiego, przelewając opiekę nad funduszem na trybunał cywilny w Radomiu, zaś rozdawanie stypendiów na kolegium, złożone z nauczycieli przy udziale prokuratora trybunału cywilnego. Rada dobroczynności publicznej w Radomiu z dnia 12 (24) kwietnia 1872 r. zatwierdziła zapis 6.000 rb. na szpital, zaś ministerium oświaty decyzyą z d. 5 lutego 1883 r. zatwierdziło zapis na fundusz stypendyalny, lecz obie te władze odrzuciły wszystkie zastrzeżenia i warunki co do zabezpieczenia, kontrolowania i dysponowania funduszami.
Zanim to nastąpiło, powstały dwa procesy sądowe: jeden ze strony prokuratoryi w Królestwie Polskiem przeciwko sukcesorom Józefa Więczkowskiego o wydanie legatów dobroczynnych, drugi ze strony sukcesorów Józefa Więczkowskiego przeciwko prokuratoryi o unieważnienie ustępów 6 i 16 testamentu, oraz aktu egzekutorów testamentu z dnia 7 (19) maja 1865 r. W toku pierwszego prokuratorya pozyskała wyrok zaoczny trybunału cywilnego w Warszawie dnia 20 stycznia (1 lutego) 1875 r., zobowiązujący sukcesorów do wydania i pokrycia wszystkich zapisów, na zasadzie testamentu i aktu egzekutorów, przy czem izba sądowa w Warszawie apelacyę sukcesorów Więczkowskiego, wyrokiem również zaocznym z d. 20 stycznia (1 lutego) 1879 r., jako niepopieraną odrzuciła, druga zaś sprawa po długich wstępnych przejściach, przyszła pod osądzenie sądu okręgowego w Radomiu, który wyrokiem z dnia 28 lutego (11 marca) 1884 roku powództwo sukcesorów Więczkowskiego oddalił. Wyrok ten jednak nie utrzymał się, izba sądowa w następnym roku uchyliła go, a zarazem unieważniła ustęp 6 i 16 testamentu, oraz akt egzekutorów z d. 7 (19) marca 1865 r.

Na skutek skargi kasacyjnej ze strony prokuratoryi sprawa przyszła pod ostateczne osądzenie senatu w tych zasadniczych punktach. Poniżej zamieszczona mowa stanowi obronę, wypowiedzianą na korzyść sukcesorów Józefa Więczkowskiego, w usprawiedliwieniu ich powództwa i wyroku izby sądowej.

Panowie Senatorowie!

Jak to już senatowi wiadomo ze złożonej przez referenta sprawy relacyi, spór dotyczy dwóch ustępów testamentu Józefa Więczkowskiego, oznaczonych Nr. Nr. 6 i 16 oraz aktu, jaki egzekutorowie testamentu w następstwie rozporządzeń w tych punktach zawartych zeznali i częścią spadku po zmarłym się rozporządzili.
Zwalczając motywa izby sądowej co do nieważności obu tych ustępów, oraz przytoczonego aktu egzekutorów, prokuratorya w długich wywodach skargi kasacyjnej pomieszała na każdym kroku rozporządzenie Więczkowskiego, zawarte w ustępie szóstym testamentu z rozporządzeniem ustępu szesnastego. Przyczynę tego pomieszania łatwo zrozumieć.
Po oddaniu do rozporządzenia wykonawców testamentu pewnych części swego majątku, Więczkowski uczynił to w ustępie szóstym bez jakichkolwiek zastrzeżeń, w ustępie szesnastym zaś zamieścił jakąś ogólnikową wskazówkę, wspominając o szpitalach, instytutach i towarzystwach nauk. W tym ogólniku prokuratorya usiłuje odnaleźć wolę testatora i podłożyć ją pod ustęp szósty, w którym dysponowanie spadkiem przełożono na osoby postronne bez ograniczenia. Jednakże to pomieszanie nie jest właściwe.
Dwa te ustępy nietylko wyrażają oddzielne myśli testatora, wypowiedziane w różnych formach, nietylko zajmują oddzielne miejsca w układzie testamentu, ale nadto dotyczyły różnych zgoła przedmiotów. W istocie, ustęp szósty odnosił się do sumy rb. 45.000, ustęp zaś szesnasty dotyczył przewyżki ponad osobiste zapisy Więczkowskiego i ponad sumę rubli 45.000, o ileby ta przewyżka przy likwidacyi spadku rzeczywiście się okazała.
Pierwszy dotyczył sumy ściśle oznaczonej, drugi sumy nieznanej, która mogła się odnaleźć, ale mogła się i nie odnaleźć. Jakoż likwidacya spadku zawiodła oczekiwania spadkodawcy. Po jej dokonaniu zaledwie wystarczyło na pokrycie zapisów osobistych, oraz sumy rb. 45.000, cokolwiek nawet zabrakło, a o przewyżce nie było nawet mowy. W następstwie tego akt wykonawców testamentowych z d. 7 (19) maja 1865 roku, faktycznie uważać należy za wykonanie polecenia, zawartego w ustępie szóstym, skoro dla wykonania ustępu szesnastego nie znalazło się wcale materyału. Spór co do ważności ustępu szóstego posiada realną podstawę, spór co do ustępu szesnastego, nosi charakter teoretyczny. Jeżeli ten ostatni ustęp został w powództwie zaskarżony, to jedynie dlatego, aby nie zostawić w mocy ustępu, który również jest nieważny i poddać pod ocenienie sądu sprawę w całej pełni, unikając zarzutu rozmyślnego jej ograniczenia.
Niedość na tem, wedle osnowy testamentu, suma rubli 45.000 ulegała rozporządzeniu i wydaniu dopiero po ustaniu dożywocia żony, gdy tymczasem przewyżkę mieli prawo egzekutorowie testamentu zaraz przeznaczyć i po likwidacyi oddać, komuby z ich dyspozycyi wypadło.
Wobec tak różnych warunków, izba sądowa słusznie uznała, że każdy z powyższych ustępów stanowi oddzielną część testamentu, wymagającą oddzielnego ocenienia, i tak ustalone przez izbę podstawy, zdaje się, że nawet nie ulegają rewizyi sądu kasacyjnego.
Po wyjaśnieniu tych szczegółów, pod ocenienie senatu przychodzą trzy pytania prawne:
1⁰ czy spadkodawca miał prawo przelać na swoich wykonawców testamentu rozporządzenie sumą rb. 45.000, która pozostawała pod dożywociem żony?
2⁰ czy spadkodawca miał prawo przelać na tychże wykonawców testamentu rozporządzenie domniemalną resztą majątku po pokryciu sumy rb. 45.000 i osobistych jego zapisów i czy wzmianka o szpitalach, instytutach i towarzystwach nauk wystarcza dla nadania siły temu przelewowi?
3⁰ czy akt egzekutorów testamentu z d. 7 (19) maja 1865 r. może być uważanym za ważny i obowiązujący dla najbliższych krewnych zmarłego, dla jego siostry i siostrzeńców, którzy powództwo wynieśli?
Przechodzę do pierwszego pytania. Jak już wiadomo, w ustępie szóstym testator przelał moc dysponowania swoim majątkiem na egzekutorów testamentu, bez jakiegokolwiek ograniczenia, powiedziano tam: egzekutorowie zarządzą i nic zgoła więcej. Z tego skorzystali i rozporządzili tak, jak im się wydawało. Co prawda, rozporządzili na cele publiczne, ale wedle swego rozumienia i wedle swojej myśli.
Czy w podobnem poleceniu można upatrywać ważne rozporządzenie ostatniej woli? Czy można za pomocą podobnego polecenia przelać własność do pewnego majątku od spadkodawcy na rzecz obdarowanego, a jak w tym wypadku na rzecz szpitala w Radomiu i na rzecz funduszu stypendyalnego?
Na pierwszy rzut oka widnieje tu brak wyraźnej woli ze strony testatora, okoliczność, że powstał akt egzekutorów testamentu, stwierdza to tem mocniej, bo gdyby była wyraźna wola zmarłego, nie byłoby potrzeby formułować dyspozycye po jego śmierci. Już rzymscy prawnicy mówili: in voluntatem alienam conferri legatum non protest, jeżeli zaś zwrócimy się do obowiązującego w kraju prawa francuskiego, to dojdziemy tembardziej do przeczącej odpowiedzi.
W istocie, prawo francuskie w rozdziale pierwszym księgi trzeciej (art. 718—872) ustaliło przedewszystkiem ścisły i szczegółowy porządek spadkobrania i rozdziału pozostałych po zmarłych obywatelach majątków, a potem dopiero w następnym rozdziale traktuje ono o darowiznach i testamentach, dopuszczając obok spadkobrania z mocy prawa przechodzenie spadków na zasadzie woli jednostki. Kiedy kodeks Napoleona w ostatniej redakcyi podlegał rozpoznaniu w trybunacie, mówca trybunatu Simeon, tłomacząc dlaczego w projekcie kodeksu jest mowa najprzód o spadkobraniu prawnem, objaśnił, parce que les successions sont reglées et deferées pàr la loi, a następnie dodał: il faut statuer sur ce, qu'elle veut, avant d'en venir à ce, qu'elle permet. Inaczej mówiąc, regułą jest prawo, wyjątkiem wola jednostki. Potwierdza to z całą stanowczością najwybitniejszy komentator, jakiego nauka francuska wydała, Laurent, który formułuje to jasno: la succession deferée par la loi est la règle, la succession deferée par la volonté du defunt est l'exeption. Le legs se fait par permission, par indulgence du legislateur, tandis que la volonté de la loi est que l'héritier du sang recueille les biens. (Tom VIII, Nr. 569).
W tem miejscu przewodniczący przerywa mówcy i oznajmia, że senat zna komentatorów i że wystarczy powołać nazwisko.
Chcąc ocenić należycie znaczenie tego wyjątku, chcąc zrozumieć, dlaczego i na czyją korzyść prawo francuskie wyjątek ten ustanowiło, a tem samem chcąc zrozumieć, kiedy i w jakich warunkach wola pojedyńczego człowieka stworzyć może spadkobranie różne od spadkobrania z mocy prawa, należy zwrócić się do historyi przepisów o darowiznach i rozporządzeniach testamentowych, bo w tej historyi tkwi tajemnica kwestyi.
W tem miejscu mówca przerywa mowę i zatrzymuje się. Przewodniczący zapytuje o przyczynę, mówca tłomaczy, że obawia się, czy będzie mu dozwolone wejść w szczegóły na pozór dalekie, a przecież konieczne dla należytego ocenienia zaskarżonych ustępów testamentu. Przewodniczący daje przyzwolenie, mówca ciągnie dalej.
W epoce układania kodeksu Napoleona we Francyi obowiązywały dwa różne prawodawstwa cywilne, w jednych prowincyach — prawo rzymskie, w drugich — zwyczajowe, tak zwane kutiumy. W kwestyi spadkobrania, a w szczególności w kwestyi rozporządzania za pomocą darowizn i testamentów prawodawstwa te stały na przeciwnych biegunach. Obok zasady rzymskiej, która wychodząc z pojęcia prawa własności, zapewniała obywatelom nieograniczoną prawie swobodę rozporządzania swymi majątkami na wypadek śmierci, życie francuskie w kutiumach zaczęło ustalać odwrotną zasadę dzielenia spadków podług przepisów prawa, odsuwając coraz bardziej wolę jednostek od wpływu w tej mierze. Różne te zasady budziły powszechne zajęcie, odbijały się w nauce i wywoływały sprzeczne zdania i opinie. Największe umysły prawnicze brały w tych sporach udział, że przytoczę takie nazwiska, jak Domat, Montesqieu, Mirabeau.
W konsekwencyi stara maksyma rzymska stopniowo upadała i wysuwało się naprzód spadkobranie prawne, oparte na przepisach, w których tkwić miała domniemalna wola ogółu. Kiedy przyszło do ułożenia kodeksu Napoleona powstały w tej kwestyi żywe starcia, gdyż w gronie głównych redaktorów znaleźli się wybitni przedstawiciele przeciwnych kierunków. W styczniu 1803 r. odrzucono pierwotny projekt rozdziału o rozporządzeniach sposobem darmym, ułożony przez Tronchet i powierzono opracowanie tego rozdziału Portalisowi, w marcu tegoż roku odrzucono znowu projekt Portalisa, polecając przerobienie Bigot de Preameneu i dopiero trzeci projekt przyjęty został za podstawę obowiązujących w kodeksie przepisów.
Po ustaleniu spadkobrania prawnego, opartego na związkach krwi i naturalnych obowiązkach człowieka, dopuszczono w tych przepisach wolę indywidualną spadkodawcy, ale pod znacznemi ograniczeniami i zastrzeżeniami. Gdy spadkodawca zostawia zstępnych, lub wstępnych, dozwolono mu swobodnie dysponować tylko cząstką swego majątku, nadając prawo szerszego rozporządzania przy braku tych najbliższych krewnych. Ale co ważniejsza, ustalono dwie formy dyspozycyi: darowiznę między żyjącemi i testament i poddano obie ścisłym przepisom pod rygorem nieważności. Darowizna między żyjącemi musi być zeznana w formie aktu notaryalnego przy udziale obdarowanego i uroczystej z jego strony akceptacyi, testamenta zaś w razie formy urzędowej wymagają obecności dwóch notaryuszów i dwóch świadków, lub jednego notaryusza i czterech świadków, przy formie prywatnej oprócz podpisu muszą być pisane własną ręką testatora i zadatowane również własnoręcznie, a w wypadku tak zwanego testamentu mistycznego, złożonego do depozytu do przechowania u notaryusza, treść testamentu może być pisana inną ręką, lecz akt składu winien być zeznany przed dwoma notaryuszami i trzema świadkami lub jednym notaryuszem i sześcioma świadkami, obejmując uroczyste potwierdzenie spadkodawcy, że złożony akt wyraża jego ostatnią wolę.
Poza temi dwoma formami w ten sposób przez prawo ustalonemi, niema żadnego innego sposobu czynienia rozporządzeń w drodze darmej. Na tych tylko drogach spadkodawca może ustalić porządek spadkobrania odmienny od prawnego i przekazać majątek lub część takowego na rzecz osób fizycznych, lub moralnych, z pominięciem najbliższych krewnych, byleby zastosował się ściśle do formalności prawnych i nie przekroczył granic, jakie prawo dla jego wolnej dyspozycyi oznaczyło.
O ile dotyczy testamentów kodeks w art. 895 uważa je za akta, przez które spadkodawca rozporządza swoim majątkiem, z możnością uchylenia lub zmiany swojej woli aż do śmierci. Są to akta par excellence osobiste, wymagające osobistego działania, w których przez nikogo wyręczonym być nie można, jak to z natury rzeczy i z definicyi art. 895 wynika. Spadkodawcy i tylko spadkodawcy wolno uzupełniać wolę prawodawcy i stawać się poniekąd samemu prawodawcą w rzeczach dotyczących podziału majątku, jaki po sobie pozostawia.
Dla pełności obrazu dodać należy, że testatorowi piszącemu ostatnie rozporządzenie nie wolno naruszać istniejącego porządku społecznego; wedle art. 900 kod. Nap. wszelkie zastrzeżenia przeciwne prawu i dobrym obyczajom są z samego prawa nieważne i poczytują się za nienapisane, zaś wedle art. 910 tegoż kodeksu zapisy poczynione na instytucye publiczne wymagają dla swej mocy potwierdzenia ze strony rządu.
Z powyższego widzimy, że dyspozycye za pomocą testamentu poddane są poważnym ograniczeniom i dopuszczone zostały, jako ustępstwo od ogólnej zasady regulowania spadków za pomocą przepisów prawa. Rozumiano, że prawo nie jest w stanie przewidzieć wszystkich warunków życia i spadkodawcom, świadomym potrzeb rodziny i stosunków miejscowych, nadano moc uzupełnienia, a niekiedy i zmiany prawnego porządku spadkobrania. Jednakże zarówno w kutiumach francuskich, jakoteż w kodeksie Napoleona ujawnia się tendencya do ograniczania wolnej dyspozycyi obywateli w przedmiocie spadków, nigdy zaś do jej rozszerzania, co potwierdzają zresztą Demolombe (O darowiznach i testamentach, tom I, stronica 7) i wielu innych poważnych przedstawicieli nauki francuskiej.
Wobec tak ustalonych przepisów nie może ulegać wątpliwości, że rozporządzenie testamentowe wymaga wyraźnej dyspozycyi ze strony samego spadkodawcy. Gdzie niema takiej dyspozycyi, tam niema rozporządzenia testamentowego.
Jeżeli w prawie rzymskiem, które zakreślało bardzo szeroką swobodę dla woli jednostkowej, nie można było przelewać tego prawa na voluntatem alienam, to tembardziej nie jest to dopuszczalne wobec prawa francuskiego, które w spadkobraniu widzi interes społeczny i poddaje go przedewszystkiem domniemalnej woli ogółu, ogłoszonej w prawie.
Nie będę mówił o dalszej ewolucyi, jaka się w tej kwestyi w pojęciach w ciągu XIX wieku dokonywa, aby nie zejść z gruntu prawnego, na którym sprawa się toczy, ale stojąc na gruncie obowiązującego prawa francuskiego mogę z całą stanowczością twierdzić, że w obliczu kodeksu wola spadkodawcy przez żadną inną wolę oprócz prawa zastąpioną być nie może.
Wielki znawca prawa cywilnego, który żył w epoce nieodległej od ogłoszenia kodeksu Napoleona, Toulier, słusznie powiada: le testament ne doit emaner, que de la volonté du testateur; il faut qu'il soit l'acte propre, l'acte personnel du testateur. Le testament, devant être l'acte de la volonté du testateur, celui-ci ne peut faire dependre ses dispositions uniquement de la rolonté d'un tiers, pas même de celle de son heritier. Powracając do postawionego na czele pytania nie może być chyba żadnej wątpliwości, że ustęp szósty testamentu jest poprostu nieważny i żadnego skutku odnieść nie może. Więczkowski, nie mając koniecznych sukcesorów, mógł ominąć swoją siostrę i swoich siostrzeńców, którzy wytoczyli obecne powództwo, mógł zapisać majątek na rzecz innych osób, czy to fizycznych, czy to moralnych, ale tego osobliwego prawa nie mógł przelać na osoby trzecie, bo tylko w jego mocy leżało naruszyć porządek prawny spadkobrania. Podobnego przelewu prawo nie zna, nie przewiduje, jest on zgoła przeciwny prawu i jako taki niedopuszczalny.
Toż samo powiedzieć można o ustępie szesnastym testamentu, mocą którego testator nadał wykonawcom testamentu prawo dysponowania superatą, jakaby się znalazła po zaspokojeniu jego osobistych legatów i po pokryciu sumy rb. 45.000. Wprawdzie ustęp ten obejmuje wzmiankę o szpitalach, instytutach i towarzystwach nauk, głucha jednak ta wzmianka nie stanowi żadnej stanowczej woli. Ani o szpitalu św. Kazimierza w Radomiu, ani o funduszu stypendyalnym niema tam mowy, niema również wyraźnej woli, czy i w jakiej mierze życzyłby sobie spadkodawca przeznaczyć majątek na te cele. Bez aktu egzekutorów testamentu podobnego przeznaczenia wykonaćby nie było można. Co więcej, szpital św. Kazimierza stoi przynajmniej w zgodzie ze wzmianką o szpitalach, ale fundusz stypendyalny stanowi coś zgoła odmiennego od tego, o czem testator wspomniał. Egzekutorowie jego testamentu nietylko zastąpili jego wolę, czego prawo nie dozwala, ale poprostu postanowili zupełnie coś różnego i niezgodnego nawet z temi niewyraźnemi i nieustalonemi myślami, jakie przez głowę spadkodawcy w chwili sporządzania testamentu się przesuwały.
Pomijam kwestyę, że przewidywanej przez spadkodawcę superaty likwidacya spadku nie dostarczyła, i że ten punkt sprawy niema realnego znaczenia, rozbierając przecież ustęp szesnasty z punktu widzenia zasadniczego, trzeba przyznać, że on jest również nieważny, bo przelewał na wykonawców testamentu prawo, które przelaniu nie ulegało. Wystarczy mi tu powołać się na zdanie przytoczonego już raz autora. Otóż Toulier specyalnie w kwestyi udziału osoby trzeciej o dysponowaniu spadkiem powiada: Si un testateur ordonne de remettre une somme à une tierce personne, pour être employée suivant les intentions, qu'il lui a fait connaître, ce legs est nul comme étant dans la réalité abandonné à la volonté de ce tiers, qui n'est point legataire et qu'aucun lien civil n'oblige de remplir les intentions du testateur. Car il (testament) ne doit pas seulement être l'ouvrage de la volonté du testateur, il doit être l'ouvrage d'une volonté entierement libre.
Przechodzę do trzeciego pytania, a mianowicie do aktu egzekutorów testamentu z d. 7 (19) maja 1865 r.
Jeżeli ustępy szósty i szesnasty testamentu są nieważne, to akt zdziałany na ich podstawie również za nieważny poczytany być musi. W istocie, czemże jest taki akt? Nie jest on darowizną między żyjącymi, bo sporządzony został po śmierci spadkodawcy i bez udziału obdarowującego i obdarowanych. Nie jest testamentem, bo pochodzi od osób trzecich, a gdyby nawet stanąć na gruncie wywodów prokuratoryi i uznać za dopuszczalne jakieś uzupełnienia testamentów, musiałyby one odpowiadać formom testamentowym, których tutaj nie zachowano. Nie było podpisu testatora, nie było jego własnej ręki, zrobiono akt notaryalny, ale nie było czterech świadków. Krótko mówiąc, przyjmując nawet rozumowanie prokuratoryi, akt wyobraża dyspozycyę testamentową przy zupełnem pogwałceniu przepisanych przez prawo formalności. W rzeczywistości, jest to testament zrobiony nie za życia spadkodawcy, lecz po jego śmierci, nie przez spadkodawcę, któremu wolno rozporządzać, lecz przez osoby trzecie. Jako egzekutorowie testamentu przekroczyli oni zakres zadania, jaki prawo w art. 1026 i nast. kod. Nap. dla nich wskazało. Mandat egzekutora testamentu może być bardzo szeroki, nigdy przecież nie może on wejść w sferę dowolnego rozporządzania majątkiem zmarłego, wykonawca strzeże i spełnia wolę zmarłego, ale jej nie zastępuje i nie stwarza. W przeciwnym razie, wykonawca stawałby się sam testatorem, co się nie zgadza ani z naturą rzeczy, ani z prawem.
Dla obrony tego dziwnego, a z gruntu nieważnego aktu, prokuratorya wyciągnęła jeszcze dziwniejsze narzędzia, powołując się na to, że zapisy ustanowione przez wykonawców testamentu zostały przez władze administracyjne zatwierdzone i że zapadł wyrok sądowy, nakazujący wydanie tych zapisów. Pomijając istniejący dotąd spór o prawomocność tego wyroku, wystarczy zauważyć, że wyrok natury formalnej, nakazujący wydanie zapisów, a między innemi nieistniejącej reszty majątku, o jakiej w testamencie jest mowa, nie rozstrzyga kwestyi i nie przecina zasadniczego sporu o nieważność testamentu, art. 1351 kod. Nap. wcale nie odnosi się do wypadku, co się zaś tyczy zatwierdzenia zapisów w drodze administracyjnej, to podobne zatwierdzenie usuwa przeszkodę przewidzianą w art. 910 kod. Nap. do wprowadzenia zapisu w wykonaniu, lecz w żadnym razie nie przesądza kwestyi ważności lub nieważności zapisu, której ocenienie należy do sądów i w drodze odpowiedniego sądowego sporu rozstrzygnięte być może. Zresztą, dziwnie brzmią te zatwierdzenia, do których prokuratorya tyle uwagi przykłada, bo zarówno rada dobroczynności publicznej w Radomiu przy zatwierdzeniu zapisu na szpital św. Kazimierza, jak i minister oświaty przy zatwierdzeniu zapisu stypendyalnego, w odnośnych decyzyach z r. 1872 i 1883 odrzucili wszystkie postanowienia egzekutorów testamentu, zamknięte w ich akcie, co do zabezpieczenia, kontrolowania i dysponowania funduszami i uznali takowe za niepotrzebnie krępujące władzę i nieobowiązujące, powołując się na art. 910 kod. Nap.
Nic też nie pomogą ani wyrok zaoczny trybunału cywilnego w Warszawie z d. 20 stycznia (1 lutego) 1875 roku, ani owe zatwierdzenia władz administracyjnych, akt egzekutorów testamentu jest z gruntu nieważny i jako taki żadnego skutku odnieść nie może. Braku wyraźnej woli testatora, braku odpowiadającego formom prawnym testamentu za pomocą podobnego aktu wypełnić nie można. Z jakiegokolwiek punktu widzenia rozpatrywać będziemy rozporządzenia ostatniej woli, przelewające spadek lub część spadku na osoby lub instytucye postronne, czy wyjdziemy ze stanowiska zasad rzymskich, czy oprzemy się na systemie germańskim, lub francuskim, czy uciekniemy się do prawa natury, instytucya testamentowa polega zawsze na woli samego spadkodawcy, która żadnego zastępstwa przez obcą wolę nie dopuszcza.
Na zamknięcie tego wywodu niech mi wolno będzie powołać się na ustaloną jurysprudencyę francuską. Tout legs fait à une personne incertaine et laissé à la volonté d'un tiers est nul. Czynić legaty może spadkodawca, trzeciemu tego nie wolno, będzie to z gruntu nieważne (Sirey — art. 902). Z tą ogólną zasadą godzą się wszyscy autorowie, jak to Sirey w swoim zbiorze notuje. Obok tej ogólnej zasady, jurysprudencya francuska ustaliła szereg tez szczegółowych, w których wszelkie pokuszenia testatorów przelewania swego prawa dyspozycyi na osoby trzecie i podstawiania woli wykonawców testamentowych lub innych osób uznane zostały za nieważne i niedopuszczalne (Sirey — art. 895 i 902).
Takiż pogląd ujawnił się już i w wyrokach cywilnego kasacyjnego departamentu rządzącego senatu. Wystarczy mi przypomnieć senatowi wyrok jego z roku 1882 w sprawie o testament Dzierzbickiego, jakoteż świeższy jeszcze wyrok z roku 1886 w sprawie o testament Sierakowskiej, które to sprawy z Królestwa Polskiego pod osądzenie senatu przychodziły.
Nieważność aktu egzekutorów testamentu z d. 7 (19) maja 1865 r. zanadto bije w oczy, ażeby wymagała dalszego dowodzenia, wywody prokuratoryi skierowane ku obronie tego aktu, pomimo wszelkich wysiłków ze strony tejże prokuratoryi, wyglądają jak budynek bez fundamentu, jak statek bez dna i nie zdołają nadać mocy temu, co wszelkiej podstawy prawnej jest pozbawione.
Mam zaszczyt upraszać o potwierdzenie zaskarżonego wyroku i oddalenie skargi kasacyjnej prokuratoryi jako bezzasadnej.

Senat wyrokiem z d. 12 (24) maja 1887 roku skargę kasacyjną prokuratoryi na zasadzie art. 793 ust. post. cyw. pozostawił bez skutku.




Obrona przed izbą sądową w Warszawie w sprawie sukcesorów Juliusza Antoniego Zagórskiego o testament.
(Tłomaczenie z rosyjskiego).

Przed przystąpieniem do odpowiedzi na wywody prawne przeciwników i do wykazania ich bezpodstawności, uważam za konieczne wyjaśnić bliżej szczegóły faktyczne, stanowiące tło niniejszej sprawy. Przedewszystkiem muszę zwrócić uwagę, że zmarły Zagórski niezależnie od dóbr Krężnica Okrągła, w guberni lubelskiej i kapitałów, o które toczy się niniejszy proces, posiadał jeszcze majątek ziemski w guberni wołyńskiej, który na zasadzie oddzielnego, stojącego poza obecnym sporem, testamentu z dnia 6 września 1893 roku zapisał biorącemu udział w tej sprawie Janowi Zagórskiemu, jakoteż niewielki dom w Warszawie, który kodycylem z dnia 17 sierpnia 1892 r. przeznaczył synowi rzeczonego Jana Juliuszowi Zagórskiemu, co wszystko, jako zapisy szczególne przez nikogo zakwestyonowane nie zostało, jakkolwiek kodycyl sam ulega dyskusyi w procesie. Wydzielenie dóbr na Wołyniu z całości majątku i przelew tych dóbr w drodze oddzielnego rozporządzenia na kilkanaście miesięcy przed śmiercią na rzecz Jana Zagórskiego, przy oddaniu domu w Warszawie dla jego syna, stanowi fakt ważny, który, jak się w dalszym ciągu przekonamy, nie pozostaje bez wpływu na ocenianie rozporządzeń testamentowych zmarłego, będących przedmiotem sporu. Fakt ten należy zatrzymać dobrze w pamięci.
Dalej, wobec mętnych określeń co do pokrewieństwa ze zmarłym, powódki Maryi z Zagórskich hr. Grabowskiej i współpozwanego Jana Zagórskiego, używanych zarówno przez przeciwników, jak i przez samego spadkodawcę w jego dyspozycyach testamentowych, muszę z góry zaznaczyć, że Jan Zagórski i Grabowska wyobrażają krewnych w stopniu tak dalekim, że tego rodzaju krewnych w stosunkach życiowych uważa się zazwyczaj za obcych zupełnie. W istocie, stosownie do rodowodu, zamieszczonego przez zmarłego w jego testamencie z d. 8 grudnia 1884 r. są oni wnukami po Michale Zagórskim, który był zaledwie bratem stryjecznym i to nie dla zmarłego, ale dla jego ojca, czyli że Grabowska i Jan Zagórski są krewnymi ósmego stopnia, syn zaś Jana, Juliusz, dziewiątego stopnia, gdy tymczasem pozwany Buszczyński jest rodzonym siostrzeńcem samego spadkodawcy, jako syn po rodzonej siostrze, i wogóle istnieje szereg dzieci i wnuków po siostrach zmarłego, którzy wyobrażają krewnych trzeciego i czwartego stopnia, przychodzących do spadku po nim w braku zstępnych w zastępstwie sióstr, a więc w zastępstwie najbliższych krewnych bocznych drugiego stopnia, jak to prawo obowiązujące w odnośnych przepisach wskazuje. Niewłaściwie nazywa siebie Grabowska i niewłaściwie zmarły testator w jednym ze swoich rozporządzeń testamentowych nazwał ją siostrzenicą, którą ona wcale nie była i nie jest; siostrzenicami i siostrzeńcami jego są zgoła inne osoby, są to właśnie ci, o których zupełne usunięcie od spadku i wykwitowanie przeciwnikom ich, Grabowskiej i Zagórskiemu Janowi, bardzo chodzi.
Zamęt również niemały istnieje w żądaniach, jakie przed sądy wytoczone zostały. Z jednej strony, hr. Grabowska domaga się zniesienia ostatniego rozporządzenia z d. 25 maja 1894 r., mocą którego zmarły zapis ogólny na jej korzyść uczyniony odwołał, a w następstwie tego domaga się uznania siebie za legataryuszkę ogólną spadku po zmarłym, z drugiej Jan Zagórski, uważając, że zapis Grabowskiej upadł, żąda, aby on był uznany za ogólnego dziedzica tego spadku i wprowadzony w posiadanie na zasadzie rozporządzeń wcześniejszych jeszcze, wreszcie pozwany Buszczyński broni się przeciwko tym atakom i przedstawia, że skutkiem upadku zapisu Grabowskiej, spadek poza obrębem zapisów szczególnych, a więc poza obrębem dóbr na Wołyniu i domu w Warszawie, przechodzi do sukcesorów krwi i ulega podziałowi jako spadek ab intestato.
Wobec takich sprzeczności i wyłączających się wzajemnie żądań, zachodzi potrzeba dokładnego zdania sobie sprawy i dokładnego zbadania, na czem polegała ostatnia wola zmarłego i co ona istotnie ustaliła.
Mamy tu do czynienia nie z porządkiem spadkobrania przez prawo ustalonym, ale z porządkiem, który wypływał z woli jednostki, a dodajmy z góry z woli zmiennej i chwiejnej. Jeżeli bywają trudności przy sprawach spadkowych, to tem silniej objawiać się mogą tam, gdzie dyspozycye, stojąc poza literą prawa stanowionego, zależały od dowolności indywidualnej. Na szczęście posiadamy do tego obfity materyał, rozpatrzmy go i starajmy się obnażyć duszę zmarłego, uchwycić jego myśli, jego zamiary, jego pragnienia, bo od tego zależy rozstrzygnięcie kwestyi.
Z powierzchownego nawet, zewnętrznego, że tak powiem, przejrzenia rozporządzeń testamentowych zmarłego widać, że w umyśle jego gnieździła się bardzo głęboko idea rodowa, idea podtrzymania rodu i nazwiska. Żył samotnie, nie miał dzieci, ani zstępnych, posiadał brata starego i bezdzietnego, który ostatecznie umarł przed nim, nie było więc komu przekazać fortuny. Wprawdzie istniały siostry, istniało liczne po nich potomstwo, ale siostry wychodząc zamąż zmieniały nazwisko i przeszły do innych rodów. Wśród tego potomstwa byli ludzie dobrzy i wykształceni, ale to nie byli Zagórscy, to byli inni ludzie, inne herby, inne związki. Ani przymioty, ani potrzeby tych ludzi nie mogły przeważyć idei, która w nim nurtowała.
I wynalazł sobie ludzi swojego nazwiska, którzy wywodzili się od generała Michała Zagórskiego, co był stryjecznym bratem dla ojca spadkodawcy. Dla uspokojenia sumienia, że omija krewnych, z góry nazywa tych wybrańców swoimi krewnymi i do tego Zagórskimi, nie dość na tem, zamieszcza ich rodowód, aby nikt nie mógł wątpić, że rozporządza na rzecz ludzi tegoż samego rodu. W ten sposób powstaje zapis na rzecz Jana i Zdzisława Zagórskich, ludzi prawie mu obcych i mieszkających poza krajem, z których ostatni był oficerem w wojsku austryackiem, ale Zagórskich. Ten zamiar przekazania spadku Zagórskim ujawnił się po raz pierwszy w testamencie z d. 8 listopada 1880 roku, a po zmianie i podarciu takowego na trzy części, ujawnił się powtórnie w nowym testamencie z dnia 8 grudnia 1884 r., na który powołuje się współpozwany Jan Zagórski. Zrobiwszy zapis, zmarły doznał pewnego niepokoju, a dowodem tego jest zachowanie się jego względem siostry, Waleryi Buszczyńskiej. W domu tej siostry bywał, znał jej dzieci, trzeba więc było pogodzić obowiązek moralny z ideą rodową i złożyć dowód pamięci o tej, której się coś z serca należało. Jakoż w końcu tego testamentu z d. 8 grudnia 1884 r. na powołanych zapisobierców swoich, nazywając ich znowu swoimi krewnymi, wkłada obowiązek płacenia siostrze Buszczyńskiej renty dożywotniej w kwocie rb. 300 rocznie, a nadto jej córkom Maryi Wołowskiej i Julii Mikułowskiej jednorazowo po rb. 3.000 każdej. Notabene, siostra i jej córki znajdowały się w położeniu dostatniem, bez takiego prezentu obejść się mogły, nie było to więc zrobione dla zabezpieczenia nieszczęśliwych, ale dla okazania życzliwości.
Sumienie zostało uspokojone — dowód pamięci był czarno na białem złożony. A jednak nie, jeszcze raz ręka zadrgała, jeszcze raz wątpliwość zakradła się do duszy. I oto na końcu tegoż samego testamentu z d. 8 grudnia 1884 r. zmarły zastrzega sobie, że testament ten, jako objaw własnej woli, przy dalszem życiu ma prawo zmienić. Poco to zastrzeżenie? Przecież każdemu spadkodawcy przysługuje takie prawo, testator sam już z niego korzystał, znosząc swoje dyspozycye z r. 1880 i zastępując je przez nowe, wiedział więc o tem doskonale. Zastrzeżenie to weszło do testamentu nie przez nieświadomość, to nie ulega wątpliwości, ale też im mniej było ono potrzebne, tem bardziej dowodzi wątpliwości, która pomimo wszystko, co uczynił, trapiła zmarłego.
Tymczasem los przyniósł niespodziankę. Przyszedł ukaz z r. 1887, mocą którego cudzoziemcom zabroniono nabywać i posiadać dobra ziemskie w całej zachodniej części państwa, przyczem w razie otworzenia się spadku zastrzeżono sprzedaż dóbr, rozumie się, że za bezcen, bo pod przymusem, gdyż wszelkie władanie ziemią pod jakimkolwiek bądź tytułem przez obcokrajowców zostało bezwarunkowo wyłączone. Na głowę starca spadła ciężka troska. Jan i Zdzisław Zagórscy są obcymi poddanymi, władać jego dobrami nie będą mieli prawa, dobra nie pozostaną w rodzie, trzeba będzie je zmarnować, Bóg wie w czyje dostaną się ręce. Co robić? Ale ta troska dotknęła jednocześnie kogoś więcej, dotknęła obdarowanych, którym władanie piękną fortuną mogło się uśmiechać. Zaczęto szukać na tę biedę lekarstwa i znaleziono je.
Obdarowany Zdzisław Zagórski miał siostrę, hr. Grabowską, która wyszedłszy zamąż za tutejszego poddanego, posiadała prawo władania dobrami ziemskiemi wszędzie i nie ulegała rygorom ukazu. Podsunięto więc starcowi myśl, że Zdzisław może objąć spadek i władać nim pod imieniem siostry, że blizkie pokrewieństwo ułatwia to najzupełniej, gdy zaś zmarły żywił większy afekt właśnie do tego Zdzisława, więc poddaje się tej myśli i sporządza nowy testament, chociaż na tym samym papierze, jak gdyby w dalszym ciągu testamentu z roku 1884. Nowe to rozporządzenie nosi datę 2 października 1888 r. Objaśnia w nim na początku, że Jan i Zdzisław Zagórscy, którym poprzednio zapisał swój majątek, są cudzoziemcami i nie mogą dziedziczyć i władać dobrami ziemskiemi w obrębie państwa rosyjskiego i dlatego zapisuje wszystko, co posiada Maryi z Zagórskich hr. Grabowskiej, rodzonej siostrze Zdzisława, którego, jak się wyraził przy tymże zapisie, ona nie pokrzywdzi. Dopisek ten o niepokrzywdzeniu Zdzisława przez siostrę, wbrew odmiennemu w tej mierze poglądowi sądu okręgowego, dowodzi jasno, że siostra była tylko podstawioną, ale że w istocie wszystko zapisane zostało Zdzisławowi Zagórskiemu. Zmiana woli polegała na tem, iż w miejsce dwóch zapisobiorców Jana i Zdzisława Zagórskich przekazano wszystko jednemu pod imieniem jego rodzonej siostry. Dodać trzeba, że Jan i Zdzisław, chociaż pochodzący od Michała Zagórskiego, byli pomiędzy sobą bardzo dalekimi krewnymi, jak to z rodowodu z testamentu z r. 1884 wynika. Że temu testamentowi towarzyszyć musiał jakiś układ, jakieś porozumienie się z hr. Grabowską i z jej bratem, to wypływa z natury rzeczy i nie może chyba ulegać najmniejszej wątpliwości. Potwierdzają to listy własnoręczne Zdzisława Zagórskiego, pisane do zmarłego zaraz po tym zapisie i później pod datą 12 grudnia 1888 r. i 30 października 1892 r., z podziękowaniem za okazaną łaskę, które to listy w papierach spadkodawcy znalezione zostały.
Wiadomo nawet, że hr. Grabowska złożyła w ręce osoby trzeciej contre-lettre odpowiedniej treści. Gdyby zachodziła jeszcze potrzeba sprawdzenia tych okoliczności, to powołuję się na badanie świadków: Eustachego Zagórskiego, obywatela ziemskiego w Galicyi, u którego contre-lettre był złożony, oraz Stanisława Kuźnickiego, dzierżawcy dóbr Krężnica Okrągła, któremu zmarły zwierzał się, iż majątek swój pod imieniem hr. Grabowskiej przeznaczył dla Zdzisława Zagórskiego.
Oczywiście, testament ten wynikał nie tyle z wolnej i samoistnej woli zmarłego, ile raczej z suggestyi, której się poddał, znajdując choć niesłusznie ujście dla swojej idei rodowej. Należy przytoczyć, że cały ten dokument wraz z rozporządzeniem z r. 1884 i innymi dodatkami zmarły złożył w ręce samej hr. Grabowskiej i jej męża, którego zamianował egzekutorem do tej ostatniej woli, dla zapewnienia jej wykonania. Z tego testamentu również widać, że zmarły odczuwał i tym razem niesprawiedliwość, jaką rodzinie wyrządzał, bo przypomniawszy sobie siostrę Buszczyńską, wykazuje troskliwość o nią i przeznacza rubli 500 dla osoby (Józefy Lewandowskiej), która przy chorej już wtedy siostrze pozostaje i pieczą swoją ją otacza, nie odwołując poprzednich dla tejże siostry i jej dzieci zapisów, a w końcu dyspozycyi swojej znowu zastrzega możność napisania nowego testamentu i zmiany już sporządzonego. Dodajmy, że dla usprawiedliwienia tego nowego obejścia najbliższych krewnych nazywa hr. Grabowską pompatycznie siostrzenicą, co już po prostu na śmieszność wygląda.
Czy z tytułu tego testamentu nie rodziły się wyrzuty sumienia w duszy zmarłego, trudno twierdzić, ale to pewna, że rodziły się obawy odwołania u tych, którym ten nowy testament dogadzał. Za dowód tego posłużyć może pismo zmarłego, które się pojawiło w parę lat później, a mianowicie pod datą 17 sierpnia 1892 r.
Zagórski przyjechał do dóbr hr. Grabowskiej i jej męża, do Gutanowa, i tam, jak to wyraźnie dokument opiewa, sporządza oświadczenie piśmienne, w którem oznajmia, że gdy doszło do jego wiadomości, iż siostrzeńcy prawdziwi Buszczyńscy w razie jego śmierci chcieliby unieważnić nowy testament, przeto on powtarza raz jeszcze, że mianuje spadkobierczynią swoją ogólną hr. Grabowską. Na dokumencie tym, wydanym w Gutanowie i pozostawionym w rękach Grabowskiej i jej męża, po podpisie zmarłego figurują jeszcze podpisy osób trzecich, powołanych na świadków, jako to: Stanisława Wołka Łaniewskiego, Stanisława Kuźnickiego i męża zapisobierczyni Tomasza Grabowskiego. Jak widzimy, dokument przynosił potwierdzenie uczynionego jeszcze w r. 1888 zapisu, podobnego przecież potwierdzenia prawo nigdzie nie zastrzega i dla ważności zapisu ono zgoła potrzebne nie było. Urządzono całkiem zbyteczną komedyę z przywołaniem świadków, zniechęcając zmarłego do blizkiej rodziny, a urządzono dlatego, bo się lękano zmiany zapisu, który nosił dziwaczny charakter. Na początku dokumentu spadkodawca notuje, jak zaznaczyłem, że doszły do jego wiadomości zamiary siostrzeńców obalenia testamentu, otóż pytanie skąd doszły do niego takie wiadomości? Jakto, od szeregu lat czynił on jedno po drugiem rozporządzenia na rzecz osób prawie obcych, rodzina znosiła to, nic zgoła przeciwko temu nie przedsiębrała i swobodnemu rozporządzeniu nie przeszkadzała, skądże dopiero po 12 latach od pierwszego testamentu miały powstać groźby, skierowane przeciwko hr. Grabowskiej? Kto ułożył podobną bajeczkę? Przysłowie łacińskie mówi: is fecit, cui prodest, a jeżeli się doda, że dokument spisano w Gutanowie i tamże go zdeponowano, to wątpliwości wszelkie ustają.
Dokument ten przyniósł hr. Grabowskiej odrazu pewien zawód, bo pomimo potwierdzonego zamianowania jej spadkobierczynią całego majątku, już w tymże dokumencie zmarły wyłączył dom swój w Warszawie i przeznaczył go dla Juliusza Zagórskiego, syna tego samego Jana Zagórskiego, który został od spadku w r. 1888 milcząco usunięty. Zdaje się, że wbrew woli wywołano już wtedy wilka z lasu.
Ale los przyniósł nową jeszcze niespodziankę. W niedługim czasie po piśmie, o którem mowa, umiera za życia jego spadkodawcy brat hr. Grabowskiej, ów ukryty za jej plecami przyszły dziedzic, Zdzisław Zagórski.
Wypadek wywołał wrażenie. Starzec zrozumiał, że dla jego idei rodowej znikła podstawa — zabrakło już tego, który — gwoli idei — pod cudzem imieniem miał dziedziczyć. Refleksya sprowadziła zmianę w dyspozycyach i do tego zmianę dosyć szczególną, spadkodawca powraca w swoich myślach do Jana Zagórskiego i pomimo znanego mu ukazu z roku 1887 oddzielnym testamentem z d. 6 września 1893 r. zapisuje mu dobra swoje, ale te tylko, które miał na Wołyniu, zaś pismem własnoręcznem z d. 25 maja 1894 r. złożonem w ręce jednego z Buszczyńskich wszelkie rozporządzenia na rzecz hr. Grabowskiej unieważnia, odwołuje, a zarazem otwiera swobodne dziedziczenie dla najbliższych na zasadzie przepisów prawa do wszelkiego innego majątku, poza dobrami wołyńskiemi i kamienicą w Warszawie.
Pogodził, jak się ostatecznie okazało, zmarły ideę rodową z obowiązkami, ze związków krwi wynikającymi, oddając Zagórskim, choć dalekim i prawie obcym, część majątku i pozostawiając resztę dla istotnych krewnych podług prawa.
Że mu jednak niełatwo było dopuścić dziedziców po kądzieli, to widać jak najlepiej z przebiegu jego rozporządzeń. Ale stało się to jasno i stanowczo. Wola jego, im liczniejszym ulegała przeobrażeniom w miarę zmiany okoliczności, tem więcej nabrała wyrazistości. Widzi się ją jak na dłoni, co więcej widzi się pobudki i przyczyny, które ją kształtowały i na tę drogę ostatecznie wprowadziły. Słowem, bliższa analiza dokumentów ujawniła nam ostateczną wolę zmarłego w całej pełni, wątpliwości znikły i mamy już przed sobą faktyczną podstawę do rozsądzenia sporów na tle rozporządzeń testamentowych.
Przechodzę teraz do strony prawnej. Odwołanie zapisu, na imię hr. Grabowskiej uczynionego, opiera się na własnoręcznem piśmie zmarłego z d. 25 maja 1894 r. Spadkodawca nie chciał, aby zapis wszedł w życie i uchylił go w sposób stanowczy. Gdy jednak hr. Grabowska domaga się zapisu wbrew ostatniej woli testatora, rodzi się pytanie, czy jest to dopuszczalne, aby w sprzeczności z ujawnioną niechęcią zmarłego można było wprowadzić kogoś w posiadanie spadku nie na zasadzie przepisów prawa, ale na podstawie rzekomej, bo odwołanej woli spadkodawcy. Zdawałoby się wedle zasad prostego rozumu, że odwołanie niweczy wolę, a więc niknie podstawa do dziedziczenia z woli testatora.
Jednakże powódka Grabowska jest przeciwnego zdania, ona twierdzi, że odwołanie jest nieważne, zatem nie istnieje i to jej daje prawo do dziedziczenia na podstawie dawniejszej woli. Na czemże się to twierdzenie opiera? Czy był przymus, czy podstęp, czy może dokument jest sfałszowany?
W braku wszelkich danych powódka próbuje z różnej strony atakować. Nie pomija takich zarzutów, jak to, że przy odwołaniu zapisu wyraz Lublin skreślony został małą literą, a w wyrazie rozporządzenie, opuszczono r przed z, zaś w miejsce d, napisano r; tak jak gdyby opuszczenie litery lub zamiana dużej przez małą nigdy się nie wydarzały i stanowiły coś nadzwyczajnego. Napróżno usiłuje powódka tą drogą wywołać jakąś wątpliwość co do zdolności umysłowych zmarłego, który nietylko w chwili wydania pisma z d. 25 maja 1894 r., ale i później aż do śmierci, co nastąpiło w końcu stycznia 1895 roku, zachował zupełną przytomność umysłu. Mógł być dziwakiem, mógł wyznawać dziwaczną ideę rodową, mógł czynić zmienne zapisy, ale był zdrów na umyśle. Zresztą, na to dziwactwo nie może się chyba uskarżać hr. Grabowska, skoro z niego wypłynął zapis na jej imię.
Zrozumiała to powódka i oparła swoją obronę na art. 1035 kod. Nap. Wedle tego przepisu odwołanie testamentu następuje przez testament, albo za pomocą aktu notaryalnego. Otóż powódka tłomaczy, że formy notaryalnej nie było, pismo zaś Zagórskiego Juliusza z d. 25 maja 1894 r. obejmujące odwołanie, nie stanowi testamentu, bo nie mieści w sobie nowych dyspozycyj w miejsce odwołanych, zatem odwołanie nie odpowiada wymaganiom prawa i uważać należy, że go niema wcale. Ryzykowne to rozumowanie nie wytrzymuje krytyki.
W istocie, byłoby to poprostu nielogicznie, gdyby odwołanie wyraźne mogło być uważane za nieistniejące i nie przecinało spadkobrania z mocy testamentu odwołanego. Nie trzeba zapominać, że spadkobranie testamentowe, przynosząc porządek spadkowy różny od prawnego, wymaga niewątpliwej i jasnej woli ze strony spadkodawcy, który swoim rozporządzeniem zastępuje prawo. Przepisy kodeksu, gdy się w nie bliżej wejrzy, żadnej wątpliwości w tej mierze nie dopuszczają.
Kodeks, nadawszy testatorom prawo w pewnych warunkach dysponowania spadkiem, jednocześnie zapewnił im możność zmiany i odwołania, w miarę potrzeby i okoliczności, w szeregu odnośnych przepisów, poczynając od art. 1035. Już w tym pierwszym artykule tkwi zamiar prawodawcy nieczynienia trudności przy odwołaniu. W pierwotnej redakcyi tego przepisu było proponowane, że odwołanie może być dokonane w formach ustanowionych dla testamentów, przy dyskusyi w radzie stanu objawiono żądanie formy notaryalnej, co mogłoby stanowić znaczne ograniczenie, przy ostatecznem przecież rozpatrzeniu w trybunacie dopuszczono formę notaryalnego aktu obok form testamentowych i w ten sposób ustalono obowiązującą redakcyę w duchu rozszerzenia sposobów odwołania, przy czem jednak wyrażenie «dans l'une de formes requises pour les testaments» zastąpiono dosadnym zwrotem «par le testament»[8], który obejmuje w sobie formy testamentowe wszelkiego rodzaju. Mylnie z tej zmiany słów powódka wyprowadza wniosek, że poza aktem notaryalnym odwołanie może nastąpić tylko za pomocą testamentu, obejmującego nowe dyspozycye w miejsce dawniejszych, tego przepis nie zastrzega, wymaga tylko testamentu, a więc aktu, odpowiadającego formom testamentowym i dotyczącego majątku po zmarłym. Otóż Zagórski, odwołując zapis dla hr. Grabowskiej, czynił dyspozycyę, która odnosiła się do jego majątku i milcząco powoływał do spadku swoich sukcesorów z prawa, którzy przez ten zapis byli od dziedziczenia usunięci. Jeżeli się doda, że odwołanie to napisał w mieszkaniu siostry swojej Buszczyńskiej i złożył go w ręce jednego z siostrzeńców, a synów tejże siostry, to zamiary swoje ujawnił i zadokumentował zbyt jasno, aby to wymagało dalszego dowodzenia. Na wszelki przypadek, gdyby izba sądowa uważała za potrzebne dalsze wyjaśnienie tego wypadku, powołuję się na badanie świadka, Józefy Lewandowskiej, tej samej, która opiekowała się chorą siostrą zmarłego i dla której zmarły za tę opiekę przeznaczył pewną kwotę pieniężną w jednym z poprzednich swoich testamentów. Odwołanie przy niej zostało oddane Wincentemu Buszczyńskiemu, przy niej też również zmarły wypowiedział się, że uchyliwszy zapis Grabowskiej, życzy sobie, aby krewni najbliżsi dziedziczyli w jej miejsce.
Dla ważności tego odwołania potrzeba tylko, aby ono czyniło zadość formom testamentowym. Pismo z d. 25 maja 1894 r. odpowiada zastrzeżeniom art. 970 dla testamentów w formie prywatnej, bo jest własnoręcznie pisane, datowane i podpisane, a więc posiada moc obowiązującą; gdyby tego nie było, gdyby naprzykład brakowało mu daty, lub nie zostało w całości własną ręką sporządzone, mogłoby być poczytane na nieważne.
Tak samo, naodwrót w wypadku odwołania w formie notaryalnej wystarczy akt przed notaryuszem i przy dwóch świadkach, chociaż dla testamentu publicznego prawo wymaga dwóch notaryuszy i dwóch świadków, albo przy jednym notaryuszu czterech świadków (art. 971 i 972 kod. Nap.).
Słowem, pismo z d. 25 maja 1894 r. jest ważnie sporządzonym aktem ostatniej woli i jako takie znosi poprzedni zapis. Zarzuty Grabowskiej, że w tem piśmie niema pozytywnych rozporządzeń na rzecz tej blizkiej rodziny i że milczące powołanie ich do spadku nie wystarcza, są po prostu bezzasadne. Prawo zawsze tam działa, gdzie spadkodawca milczy. Dla powołania kogoś obcego do dziedziczenia, potrzeba pozytywnej dyspozycyi, to prawda, ale sukcesorowie z prawa nie podlegają temu wymaganiu, oni przychodzą z reguły.
Do jakiego stopnia kodeks liczy się z wszelkimi objawami woli testatora, tego dowodem są dalsze przepisy. Art. 1036 przewiduje zniesienie zapisu bez wyraźnego odwołania. Gdy testator robi nowy testament i zamieszcza w nim rozporządzenie, które nie da się pogodzić z dawniejszemi i wyłączają je, to dawniejsze dyspozycye prawo uznaje za upadłe i odwołane. Takie rozporządzenie niweczy poprzednie do tego stopnia, że chociażby nowy testament później z jakichkolwiek powodów uległ unieważnieniu, odwołanie w myśl art. 1037 kod. Nap. odniesie skutek i dawniejsze rozporządzenie odżyć już nie może. Przepis art. 1038 idzie jeszcze dalej, przewidując odwołanie rozporządzenia testamentowego przez czyn uboczny, a mianowicie przez sprzedaż legowanego majątku. Jeżeli zapisodawca sprzedał przedmiot, który już komuś zapisał, to zapis uważany będzie za odwołany ostatecznie, chociażby później przedmiot sprzedany wrócił napowrót do własności testatora. Wreszcie, wedle art. 1039 kod. Nap. w razie śmierci zapisobiercy przy życiu testatora zapis upada i traci wszelkie znaczenie, dla zapewnienia czegokolwiek sukcesorom tego zapisobiercy potrzeba nowej wyraźnej dyspozycyi testamentowej.
Jak widzimy, nietylko odwołanie formalne ale i poboczne, z okoliczności wynikające, prowadzi za sobą upadek zapisu. Wobec tego w wypadku takim, jak obecny, gdzie ono wyraźnie zostało napisane, o zapisie nie może być mowy.
Że odwołanie w piśmie prywatnem, sporządzonem zgodnie z przepisami o testamentach, stanowi ważne rozporządzenie ostatniej woli, zostało to już w nauce i praktyce sądowej ustalone.
Uczony Zachariae w znanym powszechnie wykładzie prawa cywilnego francuskiego po dłuższych wyczerpujących wywodach przychodzi do tej konkluzyi, że «akt sporządzony w formie testamentu własnoręcznego, zawierający odwołanie poprzedniego testamentu, obejmuje w sobie z konieczności i z istoty rzeczy nowe rozporządzenie na korzyść spadkobierców z krwi, których wyłączał poprzedni testament, a tem samem nosi na sobie cechy zupełnego testamentu». (Tom III str. 205). W taki sam sposób wyjaśnia art. 1035 kod. Nap. najgłębszy może komentator Demolombe, nie dopuszczając zgoła przeciwnego dowodzenia. (T. V str. 113 i nast.). Wreszcie Syrey w swojej juryspondencyi przy art. 1035, po przytoczeniu licznych wyroków kasacyjnych i zgodnych z nimi autorów, podaje taką tezę: «Odwołanie testamentu przez akt prywatny, napisany, datowany i podpisany własnoręcznie, a tem samem posiadający formę testamentu olograficznego jest ważne i niema potrzeby, aby ono zawierało inną wyraźną dyspozycyę woli testatora». Wykładnia ta, jako wynikająca z natury rzeczy i z ducha prawa, nie może ulegać zaprzeczeniu. Napróżno powódka powołuje się na Marcadé'go, Acollas i Laurent. Pomijając to, że Marcadé i Acollas nie zajmują w nauce wybitniejszego stanowiska, wywody ich dalekie są od tej stanowczości, jaką pragnie im przypisać obrońca powódki. A Laurent, również nie podtrzymuje tezy przeciwniczki. Widzimy tam wątpliwość podnoszoną na podstawie literalnej, gramatycznej interpretacyi przepisu art. 1035, ale z interpretacyi logicznej, opartej na uwzględnieniu istoty instytucyi testamentowej i na zestawieniu przepisów wynika to, co powyżej przytoczone zostało.
Słusznie też sąd okręgowy, powołując się na naukę i praktykę francuską, uznał pismo z d. 25 maja 1894 r. za odwołanie poprzedniego testamentu, o ile on dotyczył zapisu dla hr. Grabowskiej.
Nie ufała wiele swoim wywodom powódka, bo przegrawszy sprawę w pierwszej instancyi, uciekła się do obrony zgoła odmiennej. Oto, po wejściu sprawy do izby sądowej, zarzuciła ona za pośrednictwem swego obrońcy fałsz z powodu pisma z d. 25 maja 1894 r. w drodze nieprzyznania pisma i podpisu zmarłego.
Była to przykra niespodzianka dla sukcesorów krwi, których szlachetne zachowanie się w ciągu lat kilkunastu wobec kapryśnej woli ich wuja widnieje na każdym kroku. Rzucono wątpliwość co do prawdziwości dokumentu, który tenże wuj w ich ręce złożył.
Powódka postawiła sprawę na ostrzu, albo dokument jest sfałszowany, a więc niema odwołania i zapis jej stoi w swojej mocy, albo jest prawdziwy, w takim razie o zapisie niema co mówić.
Tak postawiwszy kwestyę rozwinięto energię godną lepszej sprawy dla wykazania fałszu, powoływano się na świadków na różnorodne okoliczności, wytykano wszelkie pomyłki ortograficzne, podnoszono wątpliwości, nie krępując się niczem i nie oszczędzając nikogo.
Odbyła się długa procedura sprawdzania i okazało się, że pismo jest własnoręczne, przy czem izba sądowa wyrokiem z d. 5/17 grudnia 1897 r. odrzuciła zarzut fałszu, uznawszy dokument za prawdziwy. Co do czynionych uszczypliwości, pozostało tylko bolesne wspomnienie walki à outrance, bez przebierania w środkach.
Po wystrzelaniu wszystkich ostrych nabojów, wedle mniemania zwykłych śmiertelników zdawałoby się, że powódka broń złoży i cofnie podaną apelacyę, zaprzestając dalszej walki. Stało się przecież inaczej, odnowiono walkę na gruncie art. 1035 kod. Nap. przy stwierdzonem istnieniu woli testatora, uchylającej zapis. Zaciekłość, z jaką teraz jeszcze tu przed izbą walczono, przypomina rozpaczliwe ciskanie się ginącego, któremu grunt się z pod nóg usunął. Na nic się nie przydadzą te wysiłki. Ani woli zmarłego zmienić, ani przepisów prawa uchylić namiętne wywody nie zdołają.
Zapis został cofnięty i żądanie Grabowskiej jako bezzasadne, oddaleniu ulega.
Ale mamy tu do wyjaśnienia jeszcze jedną kwestyę, a mianowicie pretensyę Jana Zagórskiego. Nie poprzestaje on na tem, że na mocy oddzielnego testamentu z r. 1893 otrzymał od zmarłego dobra na Wołyniu, a syn jego dom w Warszawie na zasadzie kodycylu z r. 1892, jest on pretendentem do zagarnięcia całego spadku. Zgadza się on, że zapis Grabowskiej w następstwie odwołania z r. 1894 upadł, ale na skutek braku nowych dyspozycyj w tem odwołaniu twierdzi, że z chwilą upadku zapisu Grabowskiej odżył zapis pierwotny z r. 1884 na rzecz Jana i Zdzisława Zagórskich, gdy zaś Zdzisław umarł, przeto w myśl przepisów o przyroście przy łącznym dla różnych osób zapisie, wszystko przechodzi do niego wyłącznie. Kiedy po śmierci testatora zgłosili się do hypoteki sukcesorowie krwi z żądaniem przepisania na nich dóbr w guberni lubelskiej i kapitałów, Grabowska zaś z żądaniem przepisania na jej korzyść, to we wniosku przeciwnym Jan Zagórski na zasadzie testamentu z r. 1884 domagał się wtedy przepisania rzeczonych dóbr i kapitałów dla niego w połowie, nie roszcząc wcale pretensyi do przyrostu; nie przeszkadza mu to jednak do wystąpienia obecnie podług przysłowia: l'appetit vient en mangeant, o wydanie zapisu w całości.
Obok tego szczególnego apetytu, mamy tutaj do czynienia z formalną teoryą zmartwychpowstania. Wedle poglądu Jana Zagórskiego, uchylony przez nowy testament zapis odzyskuje napowrót moc, jeżeli nowy testament uległ odwołaniu. Nie potrzeba na to żadnego nowego objawu woli, żadnych nowych rozporządzeń ze strony zmarłego, ot po prostu upadł zapis nowy, zatem dawniejszy nabiera życia i z grobu powstaje.
Ale gdzież jest przepis prawa, któryby tę siłę zmartwychpowstania staremu zapisowi nadawał?
Z rozporządzeń art. 1037 i 1038 kod. Nap. widzieliśmy już, że to, co raz uległo odwołaniu milczącemu, uważane jest przez prawo za upadłe stanowczo i nie powraca do życia, chociażby rozporządzenie nowe lub sprzedaż, które sprowadziły zmianę, uległy zniesieniu. Zdawałoby się, że tem bardziej nie może być mowy o zmartwychpowstaniu zapisu, który upadł przez wyraźne oświadczenie ze strony testatora, jak to miało miejsce właśnie z zapisem dla Zagórskich z r. 1884.
Podstawę do przeciwnego poglądu znalazł Jan Zagórski w art. 1036 kod. Nap. Przepis ten, ustalając faktyczne odwołanie zapisu w wypadku, gdy nowe rozporządzenie czyni niemożliwem wykonanie dawniejszego, tem samem dopuszcza stosowanie współczesne różnych testamentów, o ile dyspozycye jedna drugiej nie wyłączają. Z tego Jan Zagórski wyprowadza wniosek, że gdy odwołanie zapisu Grabowskiej nie zniosło wyraźnie zapisu Zagórskich, winien on być wykonany obok innych dyspozycyj zmarłego i współcześnie z nimi. W rozumowaniu tem kryje się oczywisty błąd.
Niema kwestyi, że różne dyspozycye testamentowe mogą ulegać współcześnie wykonaniu, ma to miejsce i w tym wypadku, gdzie obok odwołania z roku 1894 zachowują siłę szczegółowe zapisy z testamentów z r. 1884, 1888 i 1892 oraz zapis dóbr wołyńskich z r. 1893, ale z tego nie płynie, aby zapis Zagórskich pozostawał w swej mocy. Zapis ten czynił Zagórskich ogólnymi spadkobiercami i już nie milcząco, ale, jak widzieliśmy z faktycznego przebiegu sprawy, wprost i wyraźnie został uchylony i w testamencie z roku 1888 i w piśmie z r. 1892, kiedy w miejsce Zagórskich zmarły Grabowską uczynił ogólną legataryuszką. Zatem zapis Zagórskich upadł jeszcze w r. 1888 i w myśl art. 1036 kod. Nap. odżyć nie mógł, bez względu na to, że nowy testament uległ zniesieniu.
Okoliczność, że przy odwołaniu z r. 1894 spadkodawca zamilczał o Zagórskich nie stanowi wskrzeszenia zapisu dla nich. Prawo wskrzeszenia z domysłu nie zna i nie dopuszcza. Wskrzeszenie wymagałoby formalnej nowej dyspozycyi testamentowej, której niema, co więcej, jest wyraźna wola przeciwna, wola dopuszczenia do spadku pominiętych pierwotnie sukcesorów krwi, wola, wynikająca zarówno z odwołania zapisu Grabowskiej, złożonego w ich ręce, jak i z zapisu szczególnego, zrobionego z dóbr wołyńskich prawie współcześnie dla samego Jana Zagórskiego.
Wywody tego ostatniego znajdują odparcie i w ogólnych przepisach testamentowych i w art. 1036 kod. Nap., na który on się powoływał.
Mam zaszczyt upraszać o oddalenie obu apelacyj, jak hr. Grabowskiej tak i Zagórskiego i o potwierdzenie wyroku sądu okręgowego.

Izba sądowa wyrokiem z d. 10 (22) stycznia 1898 r. obie apelacye, jako bezzasadne, oddaliła. Zagórski wniósł jeszcze skargę kasacyjną, ale po porozumieniu się z sukcesorami zmarłego takową cofnął i wyrok w mocy swej pozostał.






  1. Ks. Ściegienny, jak wiadomo, zbliżał się w swoich zapatrywaniach do kierunku socyalistycznego.
  2. Dzisiaj po 25 latach okazało się, że ten przedmiot może zasługiwał na uwagę.
  3. Jak wiadomo w rok potem istotnie powstał bank ziemski w Poznaniu.
  4. Zarówno to przemówienie jak parę poprzedzających i parę następnych wypowiedziane były w epoce najsilniejszej reakcyi, jaka się przeciwko społeczeństwu srożyła.
  5. Mowa ta była wypowiedziana po przemówieniu Henryka Sienkiewicza.
  6. Pierwsze obrony wypowiedzieli: Spasowicz i Krajewski.
  7. W chwili sądzenia sprawy wybuchła wojna serbsko-bułgarska, podczas której po pierwszej porażce Serbów Bułgarowie wkroczyli na terytorium serbskie i zajęli miejscowość, zwaną Pirotem.
  8. Fenet — T. XII str. 399, 435 i 463.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Adolf Suligowski.