Z siedmioletniej wojny/Tom I/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Z siedmioletniej wojny
Wydawca Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Miejsce wyd. Kościan
Źródło Skany na commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.

Mrok był w ulicy, gdy nasz Maks wydobył się od radcy, handlarza serami, i odetchnął lżej, odbiegłszy spory kawał od jego dworku. Był już pewnym, że dnia tego przygody szczęśliwie przebrnął. Mentzel jednak ze swymi żalami i zdradzoną tajemnicą, kapitan Feulner wywieziony, Pepita która go odgadła i zawstydziła, Brühlowa z oczyma czarnemi, jutrzejsze posłuchanie u ministra, uwijały mu się po głowie. Szedł tak ze spuszczonemi oczyma, kierując się machinalnie ku domowi, gdy nagle uczuł się potrąconym.
Naprzeciw niego niosło dwóch w kanarkowych frakach tragarzy lektykę, która go właśnie mijała. Z okna wychyliła się głowa w kilkopiętrowej peruce i okrzyk dał się słyszeć: „Halt! halt!“
Tragarze stanęli. Simonis mimowolnie się zatrzymał przez ciekawość, chociaż ani przypuszczał, ażeby miał być przyczyną zatrzymania lektyki. Wpatrując się dopiero uważniej w twarzyczkę zbyt jaskrawą, białą i różową, aby naturalnymi kolory tak jaśnić mogła, poznał w niej swą towarzyszkę podróży, czułą Doris, która, przybywszy z nim ową budą, w Dreznie dobiła się lektyki... Była nawet bardzo wystrojoną, a na twarzy, o ile róż i bielidło dozwalały, malowała się radość jakaś i rozpromienienie.
Lektyka stała już na miejscu, jak wryta, a panna Doris, wychylona z niej, domagała się gwałtownie od towarzysza podróży aby się do niej przybliżył.
— A! jakżem szczęśliwa, że pana spotykam! Chodź pan... słówko tylko! muszę panu opowiedzieć moją historję. Powiodło mi się nader szczęśliwie. Znalazłam tu przyjaciółkę dawną, od serca, która mi miejsce wyrobiła w teatrze. To kobieta, która co chce, może... Przez nią ja wam nawet dać mogę protekcję.
Tu się uśmiechnęła.
— Tak! tak! Poczciwa Mina mnie przytuliła. Wiecie, kto jest Mina?
— Nie, pani — rzekł Simonis, trochę szczebiotaniem tem onieśmielony i przestraszony — nic nie wiem, kto jest Mina.
— Tak, boście wy tu obcy! Przecież to cały świat wie, że minister oprócz żony, której kochać nie potrzebuje, bo ją tam inni za niego kochają, ma hrabinę Moszyńską w sercu, hrabinę Sternberg w uwielbieniu, dla rozrywki w czarnych godzinach Terenię Albuzzi, a najulubieńszą mu ze wszystkich jest moja Mina, Mina Tennert. Żebyć wiedział pan, jaką kamienicę postawił dla Miny!
Tu nachyliła mu się do ucha:
— Nie bardzo ona mu jest wierną, ale jemu o to nie idzie; chce, gdy się zmęczy, znaleźć twarz wesołą i szczebiotanie miłe. Mina umie doskonale rozerwać, a Mina jest moją przyjaciółką od serca. Kochamy się, jak dwie Lesbianki.
Kawaler wyrażenia tego nie zrozumiał i radby był zwierzeń dalszych uniknąć; zbywał więc milczeniem pannę Doris, gdy ta obawiając się, aby jej nie uszedł, zatrzymała go, chwytając ręką.
— Jadę właśnie do Miny, a waćpan musisz mi towarzyszyć: nic nie pomoże.
— Kiedykolwiekbądź, ale nie dziś! — zawołał Simonis.
— Nieodmiennie dziś! koniecznie dziś! Wieczorem u niej nikogo nie będzie. Minister ma jakieś kłopoty, które go zatrzymują w domu. Powiem panu pod sekretem: Mina się kocha w sekretarzu Brühla, w Szwajcarze Blumli. On wiele może, ja pana z nim poznam.
Simonis aż drgnął, chciał się właśnie z Blumlim zobaczyć.
— A! jeśli Blumli będzie, służę! — zawołał.
— Widzisz! widzisz waćpan, jak jesteś niegrzeczny, dla mnie-byś nie poszedł, a dla tego...
— To mój przyjaciel, rodak.
Doris skinęła na tragarzy.
— Idź waćpan przy mnie! — rzekła. — Jak mnie pan dziś znajdujesz? Nieprawda, że mi w tych włosach do twarzy? Fryzjer królewski zaklinał mi się, że nie dałby mi lat dwudziestu!
Tu westchnęła!
— Winnam Minie, że mi i wesołość i młodość wróciła.
Tak szczebiocząc i nie puszczając Simonisa od siebie, Francuzka zaprowadziła go do domu zajmowanego przez sławną śpiewaczkę Wilhelminę Tennert.
Jak Albuzzi, dla której Brühl wzniósł sławną rotundę, panna Tennert miała jeśli nie pałac, to wcale pokaźną kamienicę z ogrodem na Wildrufskiem przedmieściu. Tam, gdzie minister spędzał czasem wieczory, nie mogło być zbyt ubogo i skromnie. Na mniejszą skalę był to pałacyk wielkiej pani lub słynnej artystki. Na schodach, u dołu, stały dwie marmurowe postacie, trzymające lampy w podniesionych do góry rękach. Były to napół obnażone kobiety, obwite wieńcami kwiatów i liści. Dwóch lokaików w liberji seledynowej przyjęło gości na dole. Doris, wyszedłszy z lektyki, wiodła jeńca swojego na pierwsze piętro. W przedpokoju stał lokaj w takich-że seledynach i peruce przepysznej, ten otworzył im drzwi do niewielkiego saloniku, który był prawdziwem cackiem. W białych ze złotymi promykami ramach, okrywało go obicie atłasowe w kwiaty bukietami rzucane. Do tej bieli, złota i kwiatów stosowało się wszystko; ramy zwierciadeł porcelanowe, komin podobny, pająk z kwiatów, ptaków i motylów, sprzęt okryty takimże atłasem.
Pod oknami w ogromnych wazonach z porcelany rozpierały się bujno wyrastające kwiaty żywe, a w pośród nich stała właśnie piękna Mina, rozmawiając z Blumlim.
Mina, choć już dawno minęło jej lat dwadzieścia, trzymała się jeszcze, jakby więcej nad nie nie miała. Był to typ prawdziwie niemieckiej piękności: włosy złoto-blond, oczy niebieskie, cera biała i przezroczysta, wzrost ogromny, coś niby przypominającego Tusneldę dziką, której dłoń mogła napiąć łuk i dźwignąć pałkę w potrzebie. Majestatycznie wyglądała, lecz niewieściego wdzięku jej brakło i chłodna otaczała ją atmosfera. Nie można było nie uznać jej piękną, a Simonisowi zdało się, iż w tej piękności chyba znużony minister dla odmiany mógł się zakochać. Mówiono, że głos miała bardzo ładny i potężny.
Zobaczywszy ją, Doris rzuciła się ku niej z ognistymi objawy przyjaźni, jak gdyby się lat kilka nie widziały. Blumli zobaczywszy idącego za nią Simonisa, niezmiernie się zdumiał.
— Złapałam tego pana, którego poznałam w podróży, bardzo miłego, aby go tu przyprowadzić, kochana Mino. Spodziewam się tembardziej, iż mi tego nie weźmiesz za złe, bo jest przyjacielem twojego przyjaciela.
Piękna Mina, obejrzawszy Szwajcara zdala, dosyć go zimno powitała. Nie była wogóle rada gościom, mając u siebie swego Blumli. I Blumli jakoś chłodno przyjął Simonisa, ale Doris, nie zważając na nic, w najlepszym humorze gospodarowała już po salonie.
Kawaler wytłómaczył się w kilku słowach przed panią domu i Blumlego wziął na stronę.
— Nie mogłem się oprzeć tej babie — szepnął mu w ucho — widzę, że nie jestem tu gościem pożądanym, ani ja, ani ona; lecz potrzebowałem kilka słów pomówić z tobą i natychmiast się wymknę.
— Gdybyś i starą tę doryndę zabrał z sobą! — zawołał Blumli — ale takiego heroizmu wymagać po tobie nie mogę.
— Jakimże sposobem stało się, iż jutro już mam być ministrowi przedstawiony? — zapytał Simonis.
— Najprostszym w świecie: wpadłeś w oko hrabinie, kazała, aby cię poznał i dał ci miejsce u dworu.
— Ale ja, ja miejsca przyjąć... ja nie umiem — zmieszany odparł Simonis.
— Dlaczegoż? — rzekł zadziwiony Blumli — odpychasz szczęście, które cię spotyka. Hrabina ci się podobała, jesteś wolny, obowiązki sekretarza będziesz, zdaje mi się, pełnił więcej w jej kancelarji, niż w naszej. Cóż może być pomyślniejszego!
— Będę otwartym — odezwał się Simonis — namyśliłem się. Nie życzę sobie losu Seyferta, pręgierza i Koenigsteinu. Jestem młody za serce ręczyć nie mogę.
Blumli nań patrzał z uwagą.
— Nie rozumiem cię — rzekł — coś innego stać musi na przeszkodzie; znam cię z dawniejszych czasów i z pierwszej rozmowy, byłeś innym. Cóż to? nastraszono cię?
— Tłómacz to jak chcesz!
— Jużciż cię stary szkielet Dorydy nie zbałamucił! — rozśmiał się Blumli. — Ha! postąpisz jak zechcesz, zmusić cię przecież nie mogę, ani ja namawiać będę. Przedstawienie się ministrowi do niczego nie obowiązuje.
Simonis zmilczał i rozmowa na chwilę przerwana została. Dosyć zręcznie potem kawaler nasz potrafił ją przeprowadzić na przedmiot inny.
— Cóż to jest com słyszał w mieście? — szepnął cicho — aresztowano jakiegoś Feulnera.
Blumli ruszył ramionami.
— Chleb powszedni — rzekł obojętnie — kapitanów co dzień ślą do fortecy, bo dokazują wielce, o tym coś bąkają, że się z Prusakami zwąchał, a my dziś na to jesteśmy draźliwi. Wyobraź sobie — dodał — iż nam Prusacy depesze kradną z przed nosa. Brühl jest bardzo grzeczny, ale kto się w jego białe rączki dostanie, tego można pożegnać na zawsze.
Piękna Mina dopomiała się o swojego faworyta i odebrała go Simonisowi, dając mu w zamian niebezpiecznie dnia tego ożywioną Doris, której przy kawalerze przychodziły śmieszne reminiscencje młodości. Simonis nie mając ochoty grać w nich żadnej roli, zabawił krótko i umknął jak mógł najprędzej.
Księżyc przyświecał mu w drodze do kamienicy pani baronowej. O tej porze wszystkie już domy w mieście, oprócz publicznych lokalów, były pozamykane, ale kawaler, obyczajem drezdeńskim, opatrzony był kluczem, który mu wrota otworzył.
Noc przeszła więcej na niespokojnych marzeniach, niż na śnie, który ledwie nad rankiem skleił powieki.
Posłuchanie wyznaczone było na niezbyt wczesną godzinę; Simonis, skromnie ale ze smakiem przybrany czarno, poszedł do kancelarji do Blumlego. Było to właściwie ognisko, z którego rozkazy na całą rozchodziły się Saksonję.
Brühl kierował tylko głównemi rozporządzeniami, środki wykonania zostawiając podwładnym. Tych ośmiu panów sekretarzy panowało w istocie z mocą nieograniczoną. Znać było to uczucie ich potęgi po twarzach młodych panów, wyrażających najzupełniejszą wzgardę dla rodzaju ludzkiego.
Gdy Simonis wszedł na próg, oczy wszystkich zwróciły się na niego raczej ciekawie, niż życzliwie. Widzieli w nim współzawodnika a może niebezpiecznego faworyta. Wprawdzie panowie ci kręcili się tu z rękoma pod poły fraków i za żaboty u kamizeli pozakładanemi, niekiedy spoglądali na robotę młodych kancelistów, ale interesa bieżące wcale się ich nie zdawały obchodzić. Mówiono o Faustynie, o Teresie, o Minie i o mnóstwie innych kobiet, o teatrze, o polowaniu, tylko nie o nudnych sprawach administracji.
Simonis wszedł w chwili, gdy z rozkazu ministra wykomenderowywano jednego z radców, dając mu w pomoc szwadron konnicy, dla ściągnięcia zaległego podatku w górnych powiatach, gdzie ludność odmawiała należnej panu daniny, pod pozorem nieurodzaju i głodu. Rozkazy były wyraźne; podatek ściągniętym być musiał dla samego przykładu i wpojenia tej zdrowej zasady, którą Brühl się zawsze kierował: Nicht raisonniren. Rezonowaniem zwała się każda wymówka od spełnienia świętych obowiązków.
Z okien później mógł się Simonis przypatrzyć, jak radca jechał otoczony konnicą, wioząc za sobą pisarzy dla protokułów, pachołków dla przytrzymania rezunujących i gawiedź sądową, aby forma legalna w domierzeniu słusznej kary była zachowaną. Blumli, chodzący jak inni z rękoma w kieszeniach, o naznaczonej godzinie udał się z kawalerem de Simonis do gabinetu ministra.
Brühl niezmierną i bardzo słuszną przywiązywał wagę do pierwszego wrażenia, jakie miał wywrzeć na obcym człowieku. Wszystko u niego było obrachowanem: tło, na jakiem się miał malować, akcesorja obrazu, wyraz twarzy, strój, poza. Tym razem siedział w fotelu rozparty z nogą założoną na nogę, cały w jedwabiach, szytych srebrem, w koronkach, w peruce, którą amorki chyba fryzować musiały, a której wdzięk nie uwłaczał powadze. Ciężar spraw kraju i polityki europejskiej spoczywał na czole osłoniętym lekką chmurą.
W białej, pulchnej rączce trzymał na kolanie spartą tabakierkę emaliowaną. Przed nim leżał stos listów. Nieinaczej byłby usiadł do portretu dla potomności. Gdy Blumli drzwi otworzył i Simonisa wprowadził, minister zrazu nie posłyszał nic i nie spostrzegł, zatopiony w głębokich kombinacjach polityki europejskiej, którą był pewnym, że ukryty w Saksonji kieruje; dopiero za zbliżeniem się ich, przybrał nader uprzejmą postać i z gibkimi ruchy, pełnymi elegancji, dając poznać w sobie człowieka wielkiego świata, godnego dworu Ludwików, przyjął Simonisa protekcjonalnym uśmiechem. Machinalnie otworzył tabakierkę, patrząc w niebo, palcami rozstrzępionymi, aby na nich solitery tego dnia będące na dyżurze widać było, wziął szczyptę i poniósł ją roztargniony, rozmawiając do pięknego nosa. Usta tymczasem wyginały się z całą gamą stłumionych różnych wyrazów, odgrywając z wdziękiem nieporównanym.
— Bardzo się cieszę z poznania pana — rzekł, cedząc powoli — bardzo się cieszę.
Oczyma tymczasem egzaminował młodzieńczą postać filuta, który z mniejszą wprawą grał, już jak wirtuoz wielkich nadziei, swą pierwszą rolę na dworze. Brühlowi wydał się skromny i naiwnym.
— Bardzo się cieszę — powtórzył minister. — Kraj Helwetów dostarcza nam najzdolniejszych we wszystkich zawodach urzędników, artystów, uczonych. A pan jakiemu się powołaniu chcesz poświęcić? — dodał z uśmiechem.
Simonis namyślał się nieco.
— Właśnie chciałbym samego siebie doświadczyć i wypróbować — rzekł skromnie — jestem młodym i niewprawnym.
— Wyznanie pełne skromności — ciągle się w niego wpatrując, mówił minister — daje to o waćpanu najlepsze wyobrażenie. Cieszyłbym się, gdybym mógł go tu zużytkować.
— Byłoby to dla mnie największem szczęściem, w usługach tak znakomitego męża stanu, jak Wasza Ekscelencja, pierwsze stawić kroki, ale nie czuję się do tego zdolnym.
To mówiąc skłonił się dziękczynnie. Brühl uśmiechnął się; skromność przypadła mu do smaku.
— Ja też bardzobym rad zdolnego i tak pełnego nadziei młodzieńca mieć przy sobie — odparł, zbliżając się — ale powiedz-że mi, kawalerze, otwarcie, do czego się przykładałeś?
— Ja? Wasza Ekscelencjo ciężkie mi do odpowiedzenia dajesz pytanie — rzekł żywo Simonis — uczyłem się potrosze wszystkiego, a umiem niewiele. Kilka języków posiadam nieźle, lubię muzykę, rysowałem trochę, nie jest mi obcą matematyka; lecz wszystko to potrzebuje bez wątpienia wprawy i dopełnienia.
— A! — zawołał Brühl — jakże z kaligrafją? charakter wyraźny?
— Starałem się o to — odparł Simonis.
Minister, który snadź był nawykł, że mu się inni kandydaci zbyt przechwalali, zdumiony był nieco.
— Będę miał miejsce w mojej kancelarji — rzekł — możebyś je waćpan chciał zająć przy korespondencji zagranicznej.
Simonis skłonił się nisko.
— Wielkie to i niespodziane dla mnie będzie szczęście, pracować pod zwierzchnictwem tak wielkiego ministra, którego Europa cała wielbi i podziwia; ale Wasza Ekscelencja raczysz mi dozwolić choć miesiąc czasu, abym się obeznał ze stosunkami miejscowymi.
— Prawdziwie, zachwycasz mnie waćpan taktem i rozumem nad wiek! — zawołał Brühl. — Proszę bardzo, masz waćpan od dziś dnia wstęp wolny do mnie, dla obeznania się z porządkiem, a rozpoczniesz pracę, gdy zechcesz.
Zażył tabaki, strzepnął starannie koronkowe mankietki i spojrzał w zwierciadło boczne, które mu poświadczyło, że postawę i minę miał Richelieu’go lub Mazarina.
— Masz waćpan familię? — spytał.
— Nikogo, oprócz siostry, którą w Berlinie zostawiłem[1].
— Stosunki? znajomych?
— Bardzo mało, a głównie pan Blumli jest i był łaskawym moim opiekunem. Nie będę też taił przed Waszą Ekscelencją, jegomość pan radca Ammon jest mi krewnym, ale on mnie a ja jego nienawidzę.
— A! a! — zawołał zdumiony Brühl — a toż dla czego? Radca Ammon jest człowiek wielce szanowany.
Tak, ale mnie, przybyłego po radę, przyjął jak włóczęgę, a uczucie osobistej godności nie dozwala mi mieć z nim stosunków.
Brühl się zamyślił i machinalnie sięgnął do tabaki.
— Wielka szkoda — rzekł — wielka; na ten raz byłoby mi się to wielce przydało. Ale, zdaje mi się, że ja panów do siebie przybliżę.
To mówiąc, spojrzał na zegarek.
— A zatem, szanowny kawalerze — dodał — zrozumiejmy się: vous êtes des notres, daję panu tylko urlop na miesiąc.
Simonis zaczął dziękować, ale Brühl już się odwrócił, ręką okazując, że tego nie wymaga. Pobiegł z pośpiechem do biurka jakby przestraszony nawałem pracy, która go czekała. Simonis wyszedł.
Zaledwie się zamknęły drzwi, minister papier wzięty do ręki rzucił i głęboko się zamyślił. Gdzie myśli jego błądziły, któż odgadnie? Wzdychał niekiedy. Zbliżała się godzina, w której dziś wyjątkowo u króla być musiał, bo najjaśniejszy pan po niego przysłał, dając mu znać, że czeka w interesie niecierpiącym zwłoki.
Już miał zadzwonić o lektykę, gdy bez zapukania wpadł wysokiego wzrostu, piękny i Augusta Mocnego twarzą i postawą przypominający, w wojskowym mundurze mężczyzna. Był to generał Rutowski, syn ostatniego króla, wojskowy z powołania i upodobania, żołnierz, galant, rycerz, którego nawet Brühl szanował, bo nie obawiał się z jego strony żadnej intrygi, a rachował nań w przypadku wojny.
Na tej nieumiejącej nic ukryć twarzy człowieka, charakteru z natury otwartego i żywego, każde wrażenie malowało się, jak w zwierciadle. Spojrzawszy nań, Brühl poznał odrazu, iż coś musiało go wzburzyć i zaniepokoić. Nie mówiąc słowa, Rutowski wziął za rękę ministra i poprowadził go do okna.
— Kochany ministrze — rzekł — wiesz ty dokładnie, co knują w Berlinie?
— Jakto? cóż oni knuć mogą? to my (entre nous) knujemy ale ten nieszczęśliwy Fryc obsaczony jak niedźwiedź, co ten może?
— Pewien jesteś tego?
— Kochany hrabio! racz pomyśleć: my tego człowieka mamy w matni.... Ale cóż mogło was tak zaniepokoić?
— Powiem ci: mam wiadomość z Berlina — rzekł Rutowski — mam ją pewną. Fritz skupia czterdzieści tysięcy wojska, które, nim my się zbierzemy ku obronie, do Saksoni wkroczą.
Brühl szczerze się rozśmiał.
— Ale kochany hrabio, jesteście znakomitym wodzem, nie przeczę, godnym uczniem Wiktora Amadeusza, jednak w polityce chyba uczniem. Możnaż wkroczyć, nie wypowiedziawszy wojny? Byłoby to przeciwko wszelkim prawom pacis et belli. Nie mamy z kochanym sąsiadem naszym najmniejszego zatargu, siedzą u nas jego rezydenci i agenci; uśmiechamy się do siebie przez granicę. Jakżeby mógł, jakżeby śmiał?
Rutowski pomyślał.
— Tak, to prawda — rzekł — ale znasz-że ty Fryderyka II-go? — zapytał.
— Pochlebiam sobie, że jego grubiańsko-królewską mość znam choć trochę — odparł minister. — W chwili, gdy pół Europy się na przyjaciela Imć pana de Voltaire szykuje, nie zdaje mi się aby dobrowolnie chciał się postawić sam hors la loi? Pogorszyłby sobie sprawę — rzekł Brühl z uśmieszkiem — i moglibyśmy mu nawet Brandenburgję odebrać, ogłosiwszy go au ban de l’Empire. Ale, mój hrabio — dodał, to są czcze, dziecinne strachy. Austrja go tego roku nie zaczepi, a sam, ręczę wam zato, wojny nam nie wyda; król Fritz nadto jest przebiegły, by mógł się tak unieść. Allons donc!
Rutowski pomyślał trochę.
— Masz słuszność — odparł, podając mu rękę — ja dyplomatą nie byłem, nie jestem i być nie chcę. Jestem żołnierzem! Nie rozumiem tych spraw, uląkłem się niepotrzebnie. Ale, ale, jakże chcesz, doniesiono mi to z takimi szczegółami...
— Naprzykład? — zapytał Brühl szydersko trochę.
— Doniesiono mi, że część wojska jedna ma pozostać pod wodzą feldmarszałka Lewalda na obronę kraju i stolicy, jeżeliby weszli Rosjanie. Główne siły rozdzielone są na trzy korpusy, z których jednym dowodzi książę brunświcki, drugim sam król, trzecim książę Bevern.
Brühl się uśmiechał.
— I te trzy korpusy mają być na nas przeznaczone?
Zaczął się śmiać coraz głośniej.
— Ha, chyba na rok przyszły.
Rutowski stał zmieszany.
— Wyście to naturalnie daleko lepiej odemnie wiedzieć powinni — rzekł — jestem więc spokojny i przepraszam, żem was napróżno nudził.
Brühl, chwytając go za rękę, poskoczył ku niemu.
— Generale — zawołał — na miłość Bożą, ani słowa o tem przed królem jegomością, aby go napróżno nie męczyć. Jest to wprost niemożliwe.
— A! wiesz przecie, że plotek nie noszę! — odezwał się Rutowski.
Podał mu rękę i wyszedł żywo. Brühl ramionami ruszył, spojrzał na zegarek; godzina królewska się zbliżała: zaledwie miał czas kazać się zanieść na zamek.
— Kłusem! — zawołał na tragarzy i dwaj silni chłopcy podnieśli lektykę, jak piórko.
W przedpokoju minister prawie się przeląkł, niespodzianie postrzegłszy oczekującą ciżbę; ale obawa trwała chwilę tylko, wprędce bowiem rozpoznał, że ta gromada osób składała się z dzieci Muz i Apolina, z artystów i znawców sztuki. Stał wśród nich, z włosami na ramiona rozpuszczonymi i żywemi oczyma, Rafael Mengs, obok niego skromny, szydersko jakoś uśmiechnięty Dietrich; dalej profesor i miłośnik starożytności Lippert i wielki znawca kunsztu, erudyt i intrygant, spekulator i krytyk zarazem, niegdyś jeden z sekretarzów Brühla, dziś dyrektor akademji Heinecken. Oprócz nich kilku Włochów, Anglik Hamilton, malarz scen myśliwskich i inni.
Brühl spojrzał na to zgromadzenie, zwołane bez jego wiedzy, i zapytał Heineckena:
— Co to jest?
— Król nas zawołać kazał: nie wiemy — odparł dyrektor.
Nie czekając dłużej i zostawiając tych panów w antykamerze minister wbiegł do królewskiego pokoju. August zamyślony siedział w fotelu, naprzeciw którego na ogromnym trójnogu stał obraz; było to owo sławne Guido Reniego dzieło, nabyte przez kanonika Luigi Crespi z Bolonji od rodziny margrabiego de Tanara.
Na widok Brühla król jakby rozbudzony powstał.
— Brühl! opóźniłeś się — zawołał — tu idzie o rzecz największej wagi. Czy są wezwani znawcy?
— Czekają na rozkazy Waszej Królewskiej Mości.
— Wprowadź ich, chcę raz mieć stanowczy wyrok w tej mierze.
Szambelan, stojący u drzwi, otworzył je i skinął na oczekujących, którzy z kolei wsunęli się do pokoju, oddając nizki pokłon królowi i stając rzędem jedni za drugimi.
August przybrał twarz uroczystą.
— Panowie — rzekł — chciejcie się bacznie przypatrzyć arcydziełu temu, ręki cnego Guido Reniego. O autentyczności wątpliwości niema. Boskiego mistrza znać na nim dotknięcie. Ale rodzi się wątpliwość straszna, okropna, niepokojąca. Dyrektorze von Heinecken, profesorze Lippert, patrzcie! Tradycja rodziny Tanarów mówi, że obraz wystawia Salomona i królowę Sabę; tymczasem słyszałem drugich gorąco obstających przy tem, że to jest Ninus i Semiramis.
Wszyscy oczy na obraz zwrócili, milczenie wielkie, uroczyste jakieś, ledwie oddechami uczonych mężów przerywane, trwało minut kilka. Król patrzał po twarzach, twarze nie mówiły nic. Każdy oczekiwał zdania pańskiego, aby się do niego zastosować, a z własnem ani się myślał odezwać. Nie szło nikomu o to, czy to był Salomon i Saba, czy Ninus i Semiramida, ale wszystkim chodziło o to wielce, ażeby się najjaśniejszemu panu nie sprzeciwić.
Brühl, usta wydąwszy, zatopiony był na pozór w kontemplacji obrazu, chociaż w istocie o czem innem myślał. August III. powoli obracając głowę, patrzał po tych osowiałych mężach zdających się conajmniej ważyć losy świata. Wszystkich fizjognomie wyjąwszy nieco szyderską Dietricha, były nadęte, zadumane, pomarszczone od wysileń mózgowych. Król uśmiechając się, oczekiwał. Nareszcie odezwał się:
— Brühl, ty się znasz; hm? Co mówisz?
— Przychylam się do zdania Waszej Królewskiej Mości — zawołał żywo minister.
— Ale ja właśnie zdania nie mam — rzekł król, uśmiechając się.
— Ja także, wyznaję — odparł Brühl — zdania mieć nie mogę. Jakżebym śmiał je mieć, gdy Wasza Królewska Mość, daleko większym będąc znawcą, nie raczysz go wyrzec.
— Hm! otóż to; ale jak sądzicie?
Brühl obawiając się skompromitować, ruszył ramionami.
— Pan dyrektor Heinecken mógłby być w tej mierze sędzią najlepszym — odezwał się Brühl, spoglądając na niego.
Heinecken był jednym z najzręczniejszych dworaków; powołany, skulił się, zgarbił, głowę skłonił, ręce roztworzył i koniec końców rzekł:
— To kwestja!
— Tak, to kwestja! to kwestja! — zawołał król, uśmiechając się — wielka i ważna kwestja, ale kto ją nam rozwiąże?
Spojrzano na profesora Lipperta, bo każdy rad był pierwsze słowo zrzucić na kogo innego. Lippert, to zrozumiawszy jako podstęp i zdradę, ramionami ruszył, na bok odstąpił i krótko rzekł:
— Nie wiem!
August ręce zacierał i śmiał się.
Na widok tego uśmiechu, zaczynali się i inni uśmiechać po cichu, a nareszcie Dietrich prychnął. Ze grozą obróciły się nań oczy: trzymał dłoń przy ustach.
— Dietrich ty szyderco jakiś! niedowiarku! chodź mi tu zaraz — zawołał król. — Co ty mówisz? he? z kogo się ty śmiejesz?
— Najjaśniejszy Panie! — nizko się kłaniając, rzekł malarz — proszę mi przebaczyć. Śmiałem się ze wszystkich, oprócz majestatu Waszej Królewskiej Mości i Jego Ekscelencji.
— Ale cóż ty mówisz? — nalegał król.
— Ja? — spytał Dietrich.
— Tak, ty.
— Ja? — zamyślił się ponuro i westchnął malarz. — Najjaśniejszy Panie! — rzekł — ja mówię, że czy to jest Ninus i Semiramis, czy Salomon i królowa Saba, obraz — arcydzieło i to mi wszystko jedno.
Król w ręce klasnął.
— Brawo! Dietrich brawo! é vero! Ślicznieś powiedział bardzo, ale tu idzie o katalog, tu idzie o wyrozumienie przedmiotu, tu idzie o dojście prawdy.
— Najjaśniejszy Panie! — odezwał się Dietrich — starożytni malowali prawdę nagą i wychodzącą ze studni; ale mnie się zdaje, że ona zawsze tak w szlafroki pozawijana, tak osłonięta i spowinięta, że jej jeszcze nikt na oczy nie widział.
August III aż się za boki wziął od śmiechu.
— O! jakiż on przedziwny ten Dietrich, jaki on przedziwny!
Malarz skromnie już się wyrejterował w tył i schował za drugich.
Na przodzie stał jakoś Anglik Hamilton, znakomity malarz, władający jednak daleko wyborniej pędzlem, niż językiem, a do tego dystrakt.
— Panie Hamilton, co wy na to? — spytał król — hę?
Anglik głową zaczął kiwać, rękę jedną podłożył pod łokieć i sparł brodę na drugiej: myślał.
— Nie wiem, Najjaśniejszy Panie — rzekł — może to być Salomon i Semiramis, a może być Ninus i królowa Saba! Wszystko może być!
Król homerycznym parsknął śmiechem z omyłki, inni prychali tak, jakby na panewkach proch spalał. Anglik pomiarkował, że się szkaradnie omylił, i poprawił się z wielką powagą:
— Przepraszam, może być Ninus i Salomon, albo Semiramis z Sabą.
Śmiech jeszcze większy. Hamilton się nasrożył i cofnął. Nastąpiło głuche milczenie.
August spojrzał po zgromadzeniu prawie zafrasowany.
— Tylu tu widzę mężów uczonych, panowie, nie może być ażeby żaden z was nie miał o obrazie zdania. Proszę o nie, bardzo o nie proszę, moi panowie; będę za nie wdzięczny.
Profesor Lippert pokiwał głową.
— Najjaśniejszy Panie — rzekł — obraz nabyty jest od rodziny Tanara.
— Tak — rzekł król — i mieliśmy z nim kłopotu nie mało, gdyby nie ten poczciwy ksiądz kanonik Crespi, któremu trzeba posłać za to wazon porcelanowy, gdyby nie on, nie miałbym tego obrazu. Tak jest przywiązywano do niego cenę nadzwyczajną, że chciano dziesięć tysięcy skudów, co się dało zredukować do trzech tysięcy dukatów w złocie, ale młody markiz de Tanara zaprotestował przeciw sprzedaży tej familijnej pamiątki, tego drogiego klejnotu i nie chciał go wypuścić. Kanonik Crespi musiał u jego świętobliwości ojca świętego wyrabiać breve, a Academici Clementini di Bologna wydali zgodne świadectwo, że to dzieło Guida. Ale cóż mówisz, profesorze!...
— Familja de Tanara musiała mieć tradycję: wszak dla niej obraz był malowany! Academici Clementini musieli w świadectwie wyrazić przedmiot.
— E vero! — zawołał król żywo. — Tradycja mówi o Salomonie, świadectwo o Salomonie, ale jest kwestja, jest kwestja.
Wszyscy znowu oczy zwrócili na obraz i stali niemi. Brühl się skłonił.
— Najjaśniejszy Panie! — odezwał się — niema tu między nami znawcy nad Waszą Królewską Mość, a co nasz Pan wyrzecze to będzie sądem ostatecznym.
Król głową potrząsł i chytrze się jakoś uśmiechnął, szepnąwszy cicho:
— Ja nie powiem!
Położenie dworaków stawało się niesłychanie przykre. Z tym dowcipem, jaki go charakteryzował, minister odgadł swojego króla. Milczenie, według niego, nie mogło co innego znaczyć nad Ninusa i Semiramidę.
— Najjaśniejszy Panie — odezwał się po namyśle — gdybym miał odwagę przyznać się do mojego zdania...
— Miej ją! proszę! — wtrącił król.
— Sądzę, że i familja zapomniała i akademicy się omylili. To Ninus i Semiramis.
Wszyscy spojrzeli na ministra, podziwiając jego odwagę. Król rozpromieniony w ręce uderzył.
— I ja tak trzymam! — zawołał, wybuchając nareszcie.
Szmer się rozległ pomiędzy przytomnymi.
— Tak jest, Ninus, niezawodnie Ninus i Semiramis — powtarzano.
Wejrzeniem objął król zgromadzenie; nie było najmniejszej opozycji; wszyscy teraz utrzymywali, że to nie mógł być Salomon ale Ninus, że niepodobieństwem było, aby w kobiecie malarz Sabę stworzył nie Semiramis. Tylko Dietrich, ten szyderca co umiał wszystkich mistrzów malować, a sam sobą nie był nigdy, uśmiechał się dziwnie i ukrył w kątku.
Profesor Lippert wystąpił na poparcie z erudycją, Heinecken z prawdopodobieństwem, Mengs z charakterystyką.
Król usiadł w krześle uspokojony zupełnie i rad z siebie.
— Panie dyrektorze Heinecken, proszę obraz w katalogu poprawić, aby mi tam nie stał Salomon z Sabą, rozumiesz? Dzięki Bogu, ważne to pytanie stanowczo rozstrzygnięte zostało. Dziękuję panom.
I August uprzejmie ręką ich pożegnał. Z kolei tedy, od najstarszych począwszy, szeregiem poczęli się kłaniać majestatowi i schyleni tyłem cofać się do drzwi, za któremi każdy dopiero swobodniej odetchnął.
Dietrich popatrzał po towarzyszach szydersko nieco skłonił się i pierwszy zbiegł ze schodów.




  1. Przypis własny Wikiźródeł Prawdopodobnie pomyłka w druku. W 1. rozdziale jest mowa o siostrze pozostawionej w Bernie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.