Z ulicy rosyjskiej/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Z ulicy rosyjskiej |
Pochodzenie | Wiera |
Wydawca | Bibljoteka Powieści i Romansów |
Data wyd. | 1929 |
Druk | „Oświata” |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | С улицы |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Całe opowiadanie Cały zbiór |
Indeks stron |
Szczególniej jeden. Był u nas taki kelner Michajło, drab... Przepraszam panie bufetowy, zaraz skończę. Niech szanowny pan będzie łaskaw, bo on mnie nie usłucha, każe mi dać jeszcze bombę piwa, można gorszego. Można mu powiedzieć, że ja duszkiem. Zaraz i historję moją skończę... Otóż tak. Merci. Czego się bałwanie gapisz na zegar? Słyszałeś! Gospodarz pozwolił. Ty...
Ihre Gesundheit! Był ten Michajło w służbie biegły, z charakteru melancholik, pochodził z Mazep. Ubóstwiał do idjotyzmu cerkiewne obrządki. Ciągle mruczał: „Izraelowi na puszczy...“ Dużo mówić nie lubiał, ale jak takie bywały pogawędki, to go siłą nie odciągnąć. Jak to było, co to było, gdzie pieniądze schowali, nieraz aż się naprzykrzył. Oczy mu się robiły takie czarne, szklące. Był numerowym na pierwszym piętrze.
Z czego ja mu się podobałem, nie umiem powiedzieć. Możebne, że wspólność losów do siebie nas zbliżała. Byliśmy niejako odłączeni od reszty towarzyszów, a rozmowy nasze obracały się ciągle około tego samego. I nakoniec oba w tych rozmowach ostatki wstydu utraciliśmy. Tak to wyglądało, jakbyśmy jeden przed drugim nago stawali. Stanowczego słowa jeszcze nie wymówiliśmy, aleśmy przecież czuli, że bezowocnie się nie rozejdziemy.
Ja w tym czasie począłem chorować. Przesilałem się ze wszelkiej mocy. Zdarzało się, że padam na stołek, bo mnie kaszel zamęcza. Z początku wytrzymywałem, a potem, gdy już było niepodobieństwo, rzucam naczynia na stół i uciekam na korytarz. Kaszlę i kaszlę, aż mi się w oczach ciemno robi. Takich rzeczy w lepszych restauracjach nie znoszą. Mówią: „Albo służ, albo idź do szpitala leżeć. Tu nie towarzystwo dobroczynności. Gości mamy lepszych“. Czułem, że mi dadzą laufpas. Myślałem: znowu ulica, zimno, pluskwy w noclegowych przytułkach, końska kiełbasa, świństwo!.. Właśnie i moja Zośka do mnie wróciła, bo przewąchała gadzina, że można znowu ze mnie ciągnąć. Jak pieniądz jest, to ona grzeczna, spokojna, nawet za grzeczna, a jak niema, to wrzeszczy na mnie wobec sąsiadów: „Kelner śmierdzący! Cham, Włóczęga! Sobacza dusza!“ Takie wtedy dla mnie miała słowa.
Były to najcięższe chwile mego życia, w które, zdaje mi się, przez wszystkie piekła przeszedłem. Bywało, że w mój dzień wychodu błądzę po ulicach i myślę: „A może też kto zgubi pulares, a ja go znajdę i w nim ze trzy tysiące rubli... Albo podejdzie do mnie staruszek, poczciwy miljoner i spyta ze współczuciem: „Dlaczego masz tak smutną minę, sympatyczny młodzieńcze? Powiedz otwarcie, co ci dolega? Może mi się uda pocieszyć cię?“
W tym czasie zajechał do nas do hotelu ten człowiek, świeć Panie nad jego duszą! Co? Szanowny pan się dziwi, że ja się żegnam? Nie, niech szanowny pan nie myśli, że ja w nocy w Boga wierzę, a zaś we dnie w szelmostwie i pijaństwie zapominam o Nim, o moim dobroczyńcy. Mogę dalej opowiadać? Może to szanownemu panu będzie nieprzyjemne, przykre? No, jeżeli tak, to idę po porządku.
Był to grubas niemały. Zarządził dobrami jakiemiś na Krymie i Kaukazie. Nad Wołgą pod jego zarządem było więcej, jak dwieście dziesięcin, oprócz tego kopał naftę i żelazo. Co dzień go widywałem. Rano, wyjdzie z mieszkania na śniadanie, to siedzi przy nim z godzinę ze dwie, aż przykro było nań patrzeć. Ogromny, nabrzmiały, twarz ziemista, pod oczami czarne worki, a oczy jak ołowiane, bezmyślne, ledwie nie wyłażą na wierzch. Ciężko bardzo dychał, coś źle było u niego z płucami czy sercem, zdaje mi się, że miał astmę piersiową. Oparty piersiami o stół, z łokciami rozstawionymi, dychał nie tyle gardłem, co plecami i brzuchem i głową. Jak wciągał powietrze, to głowę i piersi podnosił do góry, gębę otwierał, a jak wypuścił powietrze, to cały przewalał się na stół. I tak się męczył pół godziny. Ale to nic. Wypije przed śniadaniem trochę wódki, butelkę czerwonego wina gorącego i widocznie się poprawia i wesołość mu wraca.
Grube on, zdaje się interesa robił, a wszystko z żarcikami, z pogawędką przy obiedzie przy szampanie. Ale w karty wysoko grał i łajdaczył się okropnie. Szczodry był. Dużo nie jeden z nas od niego zarobił.
Mieszkał pod czwartym numerem u Michajły na pierwszem piętrze i, o dziwo, od tej pory przyjaźń nasza z Michajłem pękła, jak nożem uciął. Oziębliśmy dla siebie i basta. Raz idę na dół po schodach, a on mnie z góry woła: „Andrzej!“ Patrzę, a on przez poręcz pochylony kiwa na mnie palcem. Twarz ma wykrzywioną, jak djabeł jaki, ni to uśmiechem, ni chorobą. Wróciłem na górę do niego, pytam się: „Co?“ A on mówi: „Wczoraj Nikołaj Jakowlewicz (tak się nazywał czwarty numer), pijany wrócił i jak tylko się położył, zachrapał, nie zamknąwszy drzwi. Ja go potrząsał, potrząsał: „Możeby się pan rozebrał?“ Ale gdzie tam“. Zrozumiałem ja o co idzie, popatrzyłem na Michajłę, a on na mnie. „Więc cóż?“ — szeptem pytam. A on tak przeciągle: „Ano nic!“ — „Bądź zdrów, Michajło!“ A on też tak przeciągle: „Bądź zdrów, Andrzeju!“
Drugi raz potem było tak samo. Podałem wieczorem do czerwonego gabinetu ostrygi, miętusa faszerowanego i jakieś białe wino i stoję na korytarzu pod zegarem. Było kwadrans na pierwszą. Nagle ktoś mnie z tyłu jakby trącił w grzbiet. Oglądam się, patrzę, w kącie stoi Michajło. Blady, jak półkoszulek. Stoi i milczy. I uważa szanowny pan, co szczególne, że zaraz zrozumiałem, o co idzie. Niceśmy do siebie nie mówili. Zauważyłem, że ma na rękach białe rękawiczki.
On szedł naprzód, a ja za nim. Podeszliśmy pod numer czwarty. Na kurytarzu ani żywej duszy i lampy już pogaszone. Ja szepcę: „Ciszej!“. A on umyślnie z całym zamachem trzasnął drzwiami, popchnął mnie przed siebie i zamknął drzwi na klucz.
W numerze było ciemno. Tak ciemno, żem w pierwszej chwili i Michajły nie widział i nie mogłem się zorjentować, gdzie jestem, gdzie drzwi, w którą iść stronę. Naraz słyszę potarcie zapałki — i światło. Patrzę, Michajło zapala świecę przed lustrem; myślę sobie, co ten bałwan najlepszego robi. A on zaraz ze świecą zapaloną za przepierzenie do sypialni. Słyszę, jak mówi: „Panie! Panie Nikołaju Jakowlewiczu, pozwól się pan rozebrać, tak panu niewygodnie będzie, pozwól pan, że panu łóżko poprawię“. Chwilkę pomilczał i znowu: „Wstawaj, ty buhaju czerkieski! Jak ci dam obcasem w brzuch!... I znowu cicho, słychać tylko, jak pan ciężko i z wysiłkiem dyszy. Równocześnie Michajło woła: „Andrzej, chodź-no tu“. Wszedłem do sypialni. Nikołaj Jakowlewicz leży na wznak, brzuszysko ogromne, jak góra, gęba otwarta, po brodzie mu śliny ciekną, jedna noga na łóżku, druga zwieszona. Och! jakże on oddychał! Czy widział szan. pan kiedy rybę, którą na brzeg wynieśli. Zupełnie tak samo. Widocznie, jak mu się do płuc dostawała jedna łyżeczka kawowa powietrza, to on ją zaraz gardłem i nosem napowrót... Jęczy, charczy, męczy się, twarz mu się wykrzywia, a obudzić się nie może...
A Michajło znów: „Budzisz się, czy nie, ty sobacza duszo! We dwóch przyszliśmy cię rozebrać!“ Po tych słowach trzask mu jedną poduszkę z pod głowy. Ten nic, tylko głowa opadła mu, jak cielęciu, zacharczał i dalej łapać powietrze. Obrócił się ku mnie Michajło, straszny taki, jak zwierz. „Siądź mu na nogi i trzymaj“. A sam buch mu poduszkę na twarz i przygniótł go. Co dalej robił Michajło, nie widziałem i nie wiem, bo był do mnie tyłem obrócony. Pamiętam, że pan nogami drgnął raz, drugi, trzeci, ale całkiem słabo, potem jakby jęknął raz i koniec. Możebne, że sam nie wiedział, że umiera. Byłem jakby otumaniony. Czuję, że mnie Michajło ściąga z łóżka: „Złaź“ — Zlazłem i nie mam pojęcia o niczem. Widzę, jak Michajło buszuje po komodach, po stołach, w sukniach. Nikołaj Jakowlewicz leży już na dwóch poduszkach i nogi ma razem, jakby spał, a ja, jak idjota, nic nie rozumiem. Słyszę tylko, że w drugim pokoju jakieś szklanki brzęczą, widocznie na ulicy wóz jechał.
Potem zrobiło się znowu ciemno... Michajło mi szepce: „Musimy wyjść“. Anim nie miał strachu, ani mi nie było żal — zdębiałem cały. Podeszliśmy do drzwi, posłuchali — cicho, wyszliśmy na korytarz — nikogo! Michajło się popatrzył na mnie i mówi: „Do czegoś ty, durniu, podobny! Idź do mnie do bufetu i napij się wódki“. Poszedłem, a on jeszcze został na korytarzu.
Wie szanowny pan, ile to wszystko trwało? Ośm minut! Nawet mnie nie zdążyli w żadnym gabinecie wołać. Umyślnie do obu zajrzałem i pytałem, czy to nie państwo dzwonili. I tak się złożyło, że żaden kelner nie zauważył, że mnie nie było, a ja całą resztę wieczoru służyłem, jak automat, ani raz się nie omyliłem, ani raz nie zakaszlałem. Przyszedłem do domu. Zośka, jak zwykle, na mnie skoczyła z wymyślaniami, ale mi to było obojętne, jak jakiej maszynie. To też zaraz ucichła. Rozebrała się, milcząc, położyła się i przycisnęła się do mnie. Długi czas czułem, jak jej rzęsy łaskotały mi twarz. Spałem tej nocy doskonale, tak, żem się ani razu nie obudził. Za to już potem, w kryminale, to ciągle mi się majaczyło, jak to mu nogi drgały, a szklanki brzęczały. Na drugi dzień, jak się zbudziłem, tom omal nie oszalał z przerażenia. „Boże mój, myślałem, czy to było we śnie? Czyż to prawda, żeśmy z Michajłą człowieka — człowieka zabili?!“ Ubrałem się...
Już idziemy, idziemy, niech się pan nie niecierpliwi. Do widzenia, panie gospodarzu. Dziękuję pięknie... O, jak wieje! Brr!! Nie znudziłem szanownego pana mojem opowiadaniem: zaraz skończę.
Ubrałem się i wyszedłem na ulicę. Było wczas rano, może szósta siódma godzina. Na ulicach nie było nikogo. Pomknąłem do Michajła — mówią, że nie nocował w domu, że może został w hotelu. Do restauracji iść było mi za wczas, no i nie mogę tam iść, jakoś nie wypada. Zacząłem spacerować po mieście. Otwarli turecką kawiarnię, posiedziałem tam, wypiwszy filiżankę czarnej kawy. Patrzę po ludziach i myślę: „Wszyscyście wy, wszyscy szczęśliwi, każdy z was pracuje, wszyscy macie czyste ręce... a ja?!“ Potem poszedłem na bulwar. Słońce weszło. Na drogach wilgoć. Gimnazjastki idą do szkoły, małe, trzepałkowskie, o buziach świeżutkich, co tylko wymytych... Siadłem na ławeczce i zdrzemnąłem się. Wtem widzę, idzie policjant i tak z boku na mnie spogląda, jak wrona na ogniłą kość. W tej chwili pomyślałem: „Podejrzewa“. Podszedł on do mnie: „Siedzieć, powiada, panie kochany, na bulwarze każdemu wolno, tego my nie zakazujemy, ale co już spać, to nie wolno. Nad nami policmajster. Surowo“.
Co się wtedy ze mną stało, tego pojąć nie mogę. Wstałem z ławeczki i mówię mu: „Zaprowadź mnie pan do urzędu, bo ja tej nocy zabiłem człowieka”. Z początku mi nie uwierzył. „Idź się przespać; bredzisz po wczorajszem pijaństwie!“ Sekundę zastanowiłem się. „Może to sam los mi dopomaga? Możeby i uciekać?” Lecz nie mogłem się zmódz, aby uciekać. Zabrał mnie. Oto wszystko. Michajło z początku się zapierał, lecz w końcu nie wytrzymał i przyznał się. Ach, jaki to był twardy człowiek! Wyobraź sobie, szanowny pan, co on przez ten czas, kiedy ja poszedłem się wódki napić, zrobił. Nasz hotel, jakkolwiek był pierwszorzędny, był przecież budynkiem starym i u drzwi wewnątrz były haczyki. On przedtem, nim odszedł, ustawił haczyk stojąco, tak, że jak drzwiami trzasnął, to haczyk wpadł w kółko. Oglądali mu ręce i nie znaleźli żadnych zadzierek, bo też nie darmo sobie wdział rękawiczki. Słowem, że gdybym ja się nie przyznał, toby na nas nigdy nie było padło podejrzenie.
Miałem znakomitego obrońcę z Petersburga. On mówił tak: „Ze wszystkich czynów podsądnego wyłazi bezmyślność, osłabienie woli i głupota. Jego taksamo można skłonić do dobrego, jak i do złego”. — Dobrze on się we mnie rozpatrzył — do nitki. Wspomniał o ojcu i o Juszce, o różnych moich usterkach i o Zośce. Mnie uwolnili, a Michajła, jako głównego winowajcę, a także i za jego upór zasądzili na sześć lat. Pół roku mnie jeszcze trzymali w domu warjatów, no i zdecydowali, że ja choć tego... psychicznie... ale nieszkodliwy i wypuścili na wolność. Oto i wszystko.
Ja wiem, szanowny panie, że takich rzeczy wogóle się nie opowiada, bo teraz po tem, com powiedział, droga nam nie wspólna, ale jeżeli pan ma iść na lewo, to ja powinienem na prawo i odwrotnie. Niech się szanowny pan nie gniewa, ale ja jeszcze raz nadużyję pańskiej wspaniałomyślności. Uważa szanowny pan... nocleg... rano kieliszek wódki... cośby nie coś zjeść... — Oj! Gdzież to dla mnie... tak dużo!... Zresztą merci bien.
Dokąd ja pójdę? A gdzieżby... na ulicę. Ja, człowiek... z ulicznego bruku. Nie zataję przed szanownym panem, że po jego szczodrobliwości utknę dzisiaj w jakiej wesołej jamie. Mówi szanowny pan, żebym się podniósł?... E, co tam! Mój cykl skończony zupełnie i niema dla mnie nic lepszego, jak — ulica.
Wie szanowny pan, co?... Pozwól, szanowny pan, że mu jeszcze coś krótko powiem... Wszyscyśmy lokatorami Pana Boga. Tylko, że jedni zajmują pierwsze piętro i płacą z góry za dziesięć lat, a odźwierny na ich widok nie wie, jak się kłaniać. Drudzy mieszkają sobie na poddaszu i rzetelnie, akuratnie płacą, uważając przetrzymanie terminu za hańbę nie do zmycia. Są i tacy, którzy samowolnie zrywają kontrakt i ci są po prostu już skandaliczni... A są i tacy i ja do nich należę, którzy i nie płacą i wszystkim za skórę załażą, a wysadzić ich z mieszkania niema sposobu.
Tak to i jest... Ale cóż ja też szanownego pana na zimnie zatrzymuję. Wybacz, szanowny pan łaskawie.
O revoar musie, jak mówią Francuzi i głębokie mersi. Czuję ja po ciemku, czuję, jak się szanowny pan waha: czy mi podać rękę, czy nie. — Nie zawracaj sobie, szanowny pan, głowy głupstwami. Do czego to podobne?!... No, życzę szanownemu panu... Ależ to djabelski wiatr.