<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Za Sasów |
Wydawca | Michał Glücksberg |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Józef Jeżyński |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I |
Indeks stron |
Gdy w Krakowie przygotowywał się i toczył burzliwy Sejm Koronacyjny, na którego posiedzenia August przychodził zmęczony codziennem ucztowaniem nocnem, słuchał nie rozumiejąc i lekceważąc próżne wyrzekania. Ostatni akt dramatu, w którym Conti miał smutną rolę zawiedzionego, odegrał się pod Gdańskiem. Kandydat Francji zaledwie wylądowawszy, aby się przekonać o swej bezsilności, powracał, wyrzekając się marzenia o koronie.
Pozostawił jednak za sobą garść swych wiernych adherentów, a na ich czele prymasa Radziejowskiego, uparcie stojącego przy rokoszu, który już był tylko środkiem do uzyskania od Augusta okupu.
Nowo ukoronowany król z dziwną przenikliwością, która okazała się domyślać, że go zawczasu dobrze ze stanem umysłów w kraju obeznano, pojmował swe położenie, wesołą twarzą i spokojnym umyłem. Nic mu się nie wydawało groźnem, szedł powolnym, ale pewnym krokiem do zamierzonych celów, jednając sobie Cara Piotra i najprzyjaźniejsze utrzymując stosunki z Kurfirstem Brandeburskim.
Nawet rekuperacja awulsów była mu bardzo na rękę, bo usprawiedliwiała wprowadzenie wojsk saskich do kraju, których liczby nie kontrolowano.
Przyboczna rada, Fleming, Przebędowski, Dębski, mniej więcej wtajemniczeni w plany, sterowali dalej królewską łodzią... August zresztą do intryg i zabiegów politycznych miał więcej usposobienia, niż do wojny, o której wiele mówił, ale w pole wyciągnąć nie miał ochoty.
Przebędowski z biskupem kujawskim tak mu dobrze mówili, iż polacy krzyczą głośno, ale w końcu ulegają, że na króla wrzawa sejmowa nie robiła już żadnego wrażenia.
Drugą zasadą i prawidłem było wszystko, czego się Sejm domagał, obiecywać, podpisywać nawet z tem przekonaniem, że go to bynajmniej nie wiąże.
Po każdem niemal posiedzeniu, na pokojach u króla w poufałem kółku, wyśmiewano najgorętszych i Dębski szczególniej szkalował ich, doradzając zawsze iść przebojem.
Ważyło się już tylko, kiedy się wybrać do Warszawy i stawić czoło rokoszowi.
Tymczasem, gdy z Contim w listopadzie skończono, szło tylko o tajemne pozyskanie Prymasa, a August pozostawał sam, mimo wszelkich nielegalności przy Elekcji i koronacji, prawomocnym monarchą, uznanym przez całą Rzeczpospolitę.
Witke znajdował się jeszcze w Warszawie, gdy posłaniec Mazotina przywiózł mu instrukcje, aby koniecznie się starał dostać do kasztelanowej Towiańskiej, siostry Radziejowskiego. Przez nią tylko Prymasa można było pozyskać.
Pani Kasztelanowa słynęła z wielkiego rozumu, ale więcej jeszcze miała przewrotności i cynizmu. Nasłuchała się tego od młodości, jak Marja Ludwika i Marja Kazimiera płacić sobie za wszystko kazały, wydawało się jej sprawiedliwem wyzyskać swe położenie... Miała wpływ wielki na brata, zuchwalstwo, bezwstyd, a chciwość jej spocząć nie dawały. Za jej poradą kardynał się trzymał, burzył, protestował, aby doprowadzić do tego, żeby go kupiono, pośredniczka nie myślała o sobie zapomnieć.
Witke dowiedzieć się mógł łatwo wszystkich potrzebnych mu szczegółów o pani kasztelanowej, ale drogi, jaką miał się do niej wcisnąć, nie łatwo mu było wyszukać. Pani Towiańska lada z kimby się układać nie chciała, ani zwierzyć pierwszemu lepszemu.
Miała dumę rodziny, która świeżo się dobiła senatorskiego krzesła i w Rzeczpospolitej wcale dotąd znaną nie była.
Pomimo całej zręczności kupca sasa, który dniem i nocą przemyśliwał nad tem, jak się dostanie do kasztelanowej, nie mógł dotąd nic począć.
Zapowiedziano mu tylko, że gdyby do tego przyszło, ażeby umowa stanęła jakaś i klejnoty lub pieniądze składać było potrzeba, winien się mieć na ostrożności, gdyż bardzo łatwo mógł być oszukanym.
Przebor, którego naostatek wynalazł plątającego się na małych posługach u Kontystów, przyznał się, że był używany do Prymasa dla informacji o Dreźnie i królu, że mówił z Panią Towiańską, ale się nie mógł wcale jej łaską pochwalić.
Witke musiał tak chodzić około niego, aby nie wpraszając się sam, przez niego dostał się do kasztelanowej.
Panu Łukaszowi było na rękę tą posługą się pani Towiańskiej zalecić.
— Uprzedź wpan ją tylko — rzekł Witke, zgodziwszy się na wycieczkę do Łowicza — że ja mojego pana zdradzać nie myślę i dla tego chętnie objaśnię, czego się po nim spodziewać mogą, ażeby się fałszami nie łudzili. Prawdy taić nie mam powodu, bo Kurfirst wszystko co czyni, czyni otwarcia i jawnie.
Nie mało to zachodu kosztowało, nim się gładko złożyło posłuchanie u kasztelanowej.
Nie opuszczała ona prawie brata i żyła przy nim z większą częścią rodziny swej, zajmując część zamku. Konie, kolebki, służba kardynała była pod rozporządzeniem Towiańskiej, tak jak i brat. Ona tu rozkazywała.
Krzykliwa, zuchwała, dumna nie miała przyjaciół, nie cierpiano jej, ale tłumy pochlebców ją otaczały i klijentów wszelkiego rodzaju. Zbliżając się już do lat sześćdziesięciu, silna pomimo to, w nieustannym ruchu wcale nie okazywała się znużoną życiem.
Mąż, dzieci, tak samo jak brat musieli jej być posłuszni. Wpadała bardzo łatwo w passją, a naówczas nie miała pomiarkowania i brak wychowania na jaw wychodził, bo klęła i łajała w sposób grubijański.
Purpura brata, jego Prymasowska godność, która go w bezkrólewiu dostojnością Interrexa okrywała, zawróciły głowę Towiańskiej, która w świecie ledwie go równym sobie sądziła.
Korzono się przed nią.
Niepowodzenia Contiego, słabość jego partji, która poprzeć go nie umiała, budziły jednak niepokój w kasztelanowej, a szczególniej, gdy pomijając Prymasa, August się porozumiewał z naczelnikami rokoszu.
Szeptano już o przyjacielu Sobieskiego, biskupie Załuskim, że się chciał zbliżyć do Sasa, podejrzewano i Sobieskich. Potrzeba więc było korzystać z chwil ostatnich może, aby wyjednać korzystne warunki.
Przebor oznajmił kupca, jako człowieka, który miał na dworze stosunki wielkie, i mógł, niepostrzeżenie, cicho służyć za narzędzie.
Kasztelanowa wcale się pewnie innego czegoś spodziewała i wyglądała... gdyż zdumiała się, gdy siedząc w krześle z poręczami, jak na tronie, ujrzała wchodzącego bardzo przystojnego młodzieńca, po polsku ubranego. Tak mało sasa w nim pozostało, że go pani Towiańska wcale nie dostrzegła. Sądziła nawet, że zaszła omyłka, ale Przebor, który go przedstawiał, wątpliwości nie pozostawiał.
P. Łukasz zrozumiał to, że świadkiem rozmowy być nie potrzebował, a byłby zawadą nie pomocą; wyśliznął się więc zaraz za drzwi.
Chwilkę jakoś Towiańskiej trudno było nawiązać rozmowę. Zaczepiła go o to, iż Sas, czy go kto królem uznawał czy nie, ciekawość obudzał, a mało osób go w Polsce znało i różne dochodziły pogłoski.
— A!! możemy powinszować jego wyboru — pośpieszył z odpowiedzią Witke — pan ze wszech względów godzien tronu... Umysłu wielkiego, wspaniały, szczodrobliwy aż do zbytku, ludzki i łagodny.
— Więc tylko same pochwały masz waćpan dla niego! — odparła kasztelanowa. — To się rozumie, kto mu służy...
— Ja nie mam szczęścia być w służbie króla — rzekł Witke — ale mówię to co wszyscy, którzy go znają powtórzą.
— Mówią, że bardzo płochym jest — dodała Towiańska — no i wiarę katolicką, chociaż przyjął na pozór, swoję dawną podobno trzyma...
— Nigdzie się to jednak nie pokazało — począł Witke. — W Krakowie go wszyscy widzieli przystępującego do Komunji.
Towiańska głową kiwnęła.
— Szczodrym jest — wtrąciła — powiadasz waćpan. Pewnie, pewnie, bo inaczejby nic nie dokazał. Rzeczpospolita wycieńczona wojnami potrzebuje pieniędzy. Wojsko niepłatne.
Zatrzymała się patrząc badawczo na kupca, który stał z pozoru bardzo chłodny.
— Na wszystko mu stanie — odezwał się po namyśle — nawet na zawdzięczenie tym, co mu sprzyjać i posiłkować zechcą...
Spojrzał w oczy kasztelanowej, której rumieniec dał poznać; że się już dorozumiewała posłańca.
— Na tym świecie — odezwała się wzdychając — nic darmo... My tego nie przerobimy...
— Król też August zaopatrzył się w zasób znaczny jadąc na koronację — rzekł z uśmiechem. — Radby pozyskać sobie przyjaciół i wojnie domowej zapobiedz. Nie będzie ofiar żałował na to...
Po chwili milczenia Towiańska, która już wytrzymać dłużej nie mogła, zawołała.
— Przyznaj się waszmość, czy masz jakie polecenia??
— Nie — ani rozkazów ni zleceń niemam — rzekł Witke spokojny. — Jestem mały człeczek, ale ze znaczącymi ludźmi stosunki mnie wiążą. Wiele bym uczynić mógł, choć do niczego nie jestem obowiązany... a milczeć umiem...
Kasztelanowa wstała z krzesła, obejrzała się dokoła i skinęła na Witkego, odprowadzając go ku przyległemu gabinetowi.
— Przyznaj że mi się waszmość — powtórzyła — masz co do powiedzenia. Ja ceregielów nie lubię, u mnie co w myśli to na języku... Przecież nie zdradzę...
— Powtarzam pani kasztelanowej — odezwał się Witke — zlecenia niemam, ale królowi dobrze życzę, radbym mu pozyskać tych, od których pokój i uśmierzenie rokoszu zależy. Gotówem podjąć się zanieść, gdyby mi co zwierzono...
Towiańska skinęła głową... Niewiedzieć jaką drogą wpadła na myśl poczęstowania gościa.
— Możebyś waćpan napił się czego? — wtrąciła.
— Nie, dziękuję — rzekł Witke.
Kasztelanowa zakręciła się po pokoju.
— Ale któż waćpan jesteś?
— Ja? kupiec z Drezna...
— A zkądże ta polszczyzna?
Witke się zarumienił.
— Dawnośmy w Niemczech osiedli...
— Jak się waćpan nazywasz?
— Niemcy mnie zowią Witke, a polacy Witkowskim — odezwał się kupiec.
— Bo to tak, widzisz waszmość, z pierwszym lepszym w traktaty wchodzić...
Pokręciła głową. Witke wcale nie nalegał, chciał poznać i coś z niej wyciągnąć, nie spodziewał się od razu dojść do celu... Towiańska przypatrywała mu się z chciwą, rozbudzoną ciekawością. Nie wątpiła, że to był poseł jakiś z królewskiego obozu, albo wysłany na zwiady; nie wierzyła, ażeby kupcem był, usiłowała przeniknąć go, aby się nie dać oszukać. Poczucie własnej nieudolności, bo wcale zręczną nie była, ani stworzoną do subtelnych intryg, w których podejścia wszystko stanowią, nieufność czyniła ją podejrzliwą... Nie miała cierpliwości i kończyła zawsze zdradzając się wybuchem niezgrabnym. Zagadkowy sas, kupiec, mówiący po polsku, wychwalający króla, a przybywający do Łowicza na żądanie, niepokoił ją mocno.
— Mówmy bo otwarcie... co tam! — rzekła żywo zakłopotana — ja lubię wprost, tak, karty na stół... Macie przystęp do dworu...
— Najłatwiejszy, choćby do samego króla — odparł Witke.
— No, to możecie powiedzieć, żeście słyszeli i widzieli — poczęła coraz prędzej i goręcej — że prymas do ostatka nie ustąpi... a póki prymas trzyma z Contim, póty jego partja żyć i bruździć będzie, a rokosz nieustanie... Prymasowi zaś nic uczynić nie może... nic, ani nawet w Rzymie... Tknąć go nie śmie nikt pod exkomuniką... tembardziej taki król, który tylko co katolikiem został. Prymas jest potęgą, ma on więcej niż wojsko, bo jego słowo waży za regimenty... Brat mój dosyć utracił przez to bezkrólewie, zdrowie nadwyrężył... pieniądze rozsypał, nieprzyjaciół sobie przysporzył, w czemże mu to nagrodzi?...
Witkowski pomilczał trochę.
— Oczywista rzecz — odezwał się — że pan mój niema tego czem wynagrodzić, ale straty pieniężne przynajmniej zwrócić, i mnie się tu słusznem wydaje.
— Spodziewam się — krzyknęła Towiańska. — Król ma z czego ciągnąć... a mój brat własną ojcowiznę zmarnował dla dobra Rzeczypospolitej, rodzinę zubożył...
— Król z pewnością te straty będzie się starał wynagrodzić — przerwał Witke — ale nie od rzeczy byłoby, choć mniej więcej wiedzieć, ile one wynieść mogą... Wydatki były i są ogromne, wojsku musiał król żołd zaległy wysypać.
— Tu się też małem czem nie obejdzie — dodała kasztelanowa. — Ja tam nie wiem... ale mnie się zdaje, że stu tysiącami talarów trudno będzie to załatwić.
Spojrzała na Witkego, który udawał przestraszonego.
— Dla króla — ciągnęła dalej pani Towiańska — to mała rzecz... a kardynał gdyby to dostał, ledwie będzie miał czem opłacić długi na ojcowiste dobra pozaciągane, czasu interregnum. No i spodziewam się — rzekła zniżając głos — że ja jako pośredniczka, gdyby do czego przyszło, zapomnianą nie będę... Choćby wioskę król kupował, musiałby porękawiczne dać, a toć tron...
Zaczęła głową rzucać; kupiec słuchał z uwagą natężoną, ale nie śpieszył z odpowiedzią.
— Jeżeli o pieniądze trudno — dodała nieustając kasztelanowa — wiem, że król w klejnotach się kocha i ma ich przepaść. Ja się niemi będę kontentowała, tylko znowu ladajakich nie przyjmę.
Dawszy się jej tak odkryć i wygadać, Witke podniósł głowę.
— Wszystko się to da zrobić, jak mnie się zdaje — rzekł — oczywiście nie przez tak małego człowieka jak ja, idzie tylko o to, aby wymagania nie były za wielkie.
— Cóż to waćpan znajdujesz, że kardynał może mniej wziąć nad sto tysięcy? a ja klejnotów za czwartą część tej sumy? — zawołała kasztelanowa. — Myślicie, że my, jak żydzi będziemy się targować?
— Ja tu przecie nic nie stanowię — odezwał się Witke spokojnie — jedna rzecz, w której usłużyć mogę to, że gdy mi pani zleciła, to doniosę królowi, iż się da wszystko ukończyć zgodą i powróceniem strat. Życzy sobie tego pani kasztelanowa?
Zagadnięta wprost, oczyma błysnęła stara pani i zagryzła wargi. Udawała źle, niby wahającą się, choć gorąco pragnęła uprzedzając innych, sama rozpocząć układy, sama je prowadzić — i dopilnować w nich przedewszystkiem własnego interesu.
Kupiec zwrócił raz jeszcze uwagę jej, nie doczekawszy się odpowiedzi, na wysokość wymagań dla Prymasa.
— Sto tysięcy talarów, pani kasztelanowo — rzekł, duży to pieniądz, nawet dla króla — rzekł powoli. — Za wiele wymagając, można wszystko zepsuć...
Towiańska porywczo mu przerwała.
— Wiesz waćpan co? O sumę dla mojego brata niech się sobie układają. Może on co zasakryfikuje i ustąpi, ja nie wiem, ale ja, ja klejnotów za ćwierć sta nie odstąpię... król ma ich na miliony, powiadają, chodzi cały od stóp do głów okryty dyamentami, choć mu ich kochanki sporo nadebrały.
Wspomnienie o kochankach, milczeniem pokrył Witke, choć jejmość ciekawa bardzo, gotową była o nich przedłużyć rozmowę. Spytała potem czy prawda, że król się do Warszawy wybierał.
— Niezawodnie przyjdzie i zajmie swą stolicę — rzekł Witke. — Nikt mu się tu opierać nie będzie, a gdyby nawet przyszło do tego...
Nie dokończył.
— O! wiemy, wiemy — zawołała kasztelanowa — wojska ma pono dosyć. Wpuścili je do Rzeczpospolitej, niechże teraz myślą zawczasu jak się ich pozbędą. Skarżyli się na swoich, że ich hibernami i stacyami objadali, teraz dopiero zakosztują tego, co żołdak może, sasi dopiero rozumu nauczą.
Wszystko to Witke przyjął w milczeniu, a Towiańska niespokojna, nie tracąc głównego przedmiotu z myśli, powróciła do Prymasa i do układów, radząc, aby się z niemi król nie ociągał, bo może mieć pomoc wielką i dzielną w kardynale.
— Król sobie wybrał tę purchawkę Dębskiego — zawołała z obrzydzeniem — ale co on znaczy?! Nikt go nie słucha i nie szanuje, a kara musi spotkać za uzurpacyę. Kardynał mu nie daruje. Mówią, że i Załuski myśli się przejednać, ale z tego też wielkiej pociechy nie będzie miał król.
Kupiec słuchał ciekawie, aż zmęczona umilkła. Zdawało mu się, że czas ją było pożegnać, ale widząc ten ruch, zatrzymała go.
— Czekaj-że wmość! mów! mam się czego spodziewać? dasz mi jaką wiadomość?
— Pozwalasz mi pani mówić? — spytał.
— Mówić — ale nie trąbić — odparła Towiańska zwykłym sobie grubijańskim tonem. — Mów waćpan tym tylko, co wiedzieć o tem powinni, a daj mi znać, czy się czego spodziewać mamy. Prymas chce zwołać rokosz, od was będzie zależało, czy się on wzmocni i utrwali, lub rozwiąże.
Gość, który już całej tej rozmowy miał dosyć, zdobywszy co mu było potrzeba, zaręczył, że uczyni co będzie mógł, aby spokój i zgodę przyśpieszyć.
— Nam kupcom więcej o to chodzi, niż komu, aby w kraju i w stolicy bezpieczeństwo i pokój panowały. Chętnie więc moje małe usługi ku temu ofiaruję, a skoro czegoś nowego się dowiem, nie omieszkam dać wiedzieć.
Odmówiwszy wszelkiego przyjęcia i ugoszczenia, jak wszedł tylnemi drzwiami potajemnie, tak wyśliznął się niemi nazad Witke, zastawszy Przebora na straży oczekującego.
Nie zwierzył mu wcale tego co mówił z kasztelanową i zbył go tem, że do porozumienia pono nie łatwo przyjść może.
— Wszakże — dokończył — rozpaczać nie trzeba. Waćpanu — dodał, zwracając się do dawnego nauczyciela — za ułatwienie mi znajomości z panią kasztelanową, bardzom wdzięczny i postaram się to okazać. Wiem przynajmniej co tu myślą i co sobie obiecują.
Ponieważ szło o zachęcenie do posług ex-kleryka, któremu zupełnie było obojętnem, czy służył Contiemu, czy Sasowi, byle coś na tem mu się upiekło, Witke nie zwlekając, gotowizną zapłacił za doprowadzenie do Łowicza.
Polecił mu tylko Witke, aby uszu nadstawił, a co mu w nie wpadnie, donosił, bo i drobnostki czasem przydać się mogą.
Powróciwszy do Warszawy, kupiec rozmyślał, czy mu samemu nie wypada jechać do Krakowa, bo przez listy i niebezpiecznie i trudno się było porozumieć, wstrzymywał się jednak, aż do otrzymania odpowiedzi na raport w ogólnych wyrazach, który umyślnym wysłał. Tymczasem korzystając ze znajomości z Renardem zrobionej, z uprzejmości, jaką mu francuz okazywał, czując w nim kapitalistę, Witke dogadzał swej słabostce, nosił małe podarki i łakocie Henrjetce i patrzył w jej śliczne, żywe, ogniste, do życia się rozbudzające oczy.
Rodzice oboje, a szczególniej w sprawach miłosnych wiele mająca doświadczenia matka, postrzegli to szczególne upodobanie młodego kupca w wyrostku, którego piękność wszystkich zachwycała. Oboje się tem cieszyli, gdyż zamożny zięć za kilka lat bardziej się im mógł przydać do utrzymania przy handlu, który szedł bardzo dobrze, ale wyjść z długów nie mogli. Przyczyniało się do tego to, że pani Renard lubiła się stroić, ubierała córeczkę, jak pańskie dziecię, płaciła do niej nauczycieli drogo i wielkie pokładała na tej piękności nadzieje.
Jej widokom nie odpowiadał skromny także, choć majętny kupiec, bo się losu świetniejszego dla Henrjetki spodziewała, ale na wszelki wypadek, wygodnie mieć go było w zapasie.
Witke przychodził codzień, a że dziecku Henrjetce pochlebiało jego nadskakiwanie, przyjmowała go uprzejmie i posługiwała się nim bez ceremonii.
Pan Zacharyasz tak się zajął gorączkowo wyrostkiem tym, iż myśl ożenienia powziąwszy, z nią się nosił. Ale jakże tu było chcieć wprowadzić do tego domu, tak cichego, skromnego, tak po mieszczańsku urządzonego; dziewczę rozpieszczone, rojące tylko o błyskotkach, o zbytkach, o zabawach, nawykłe do uwielbień i upojone niemi.
Wszyscy goście Renarda na rękach niemal nosili śliczną Henrjetę, rosła w tym dymie i woni kadzideł. Jakże by taka synowa się mogła pogodzić z tą pobożną, cichą, pracowitą Martą, z kluczykami po całych dniach drepczącą po domu, utrzymującą rachunki, posługującą w sklepie, wydającą ze spiżarni i mającą oko na kuchenkę??
Za to Henrjetka śpiewała jak słowik, wyglądała jak aniołek, spoglądała zalotnie, a odcinała się tak dowcipnie! Urok jej młodości działał na spokojnego dotąd niemca, w taki sposób, iż sam już sobą nie władnął.
Często uląkłszy się tej niedorzecznej pasyi, próbował z nią walczyć, wstrzymywał się dni parę od odwiedzania Renardów, ale potem biegł do nich jak oszalały, a gdy w progu zapytała go Henrjetka, dla czego o nich tak zapomniał, uniewinniał się jak z grzechu, z tej walki z samym sobą.
Renard też i żona jego starali się wszelkiemi sposobami trwale sobie przyjaźń jego zaskarbić. Projekt założenia wielkiego jakiegoś handlu dojrzewał zwolna, lecz Witke, gdzie szło o pieniądze, bardzo był rozważnym i rachował wszystko ściśle.
Odpowiedź z Krakowa nie długo na siebie czekać kazała. Mazotin w wielu słowach, żądał przybycia Witkego dla ustnej narady. Potrzeba więc było, pożegnawszy Renardów i piękną Henrjetkę, pospieszyć z powrotem, chociaż Constantini donosił, że król wkrótce się wybiera do Warszawy.
Opanowany dwoma swemi marzeniami, jakiegoś wybicia się w górę i pozyskania pięknej Henrjetki, niemiec sam siebie nie poznawał. Mało nawet tęsknił za Dreznem, za matką i troskał się o swój interes, o który spokojnym był, pod opieką staruszki. Pomimo przykrej już pory jesiennej, Witke z wieczora odebrawszy list, ledwie wpadł do Renardów z pożegnaniem, a nazajutrz rano biegł do Krakowa.
Tu wszystko znalazł, jak było... Król zapamiętale ucztował, zamykał się czasem godzinami z posłem Brandeburczyka von Overbeckiem, z Flemingiem, Przebędowskim i Dębskim, podpisywał co chciano, przyrzekał czego się domagano... śmiał się i widział się już panem jedynym rzeczypospolitej...
Codzień prawie dezerterowie z uszczuplonego obozu francuzkiego przybywali, poddając się mu dobrowolnie. August wszystkich przyjmował z niewymowną grzecznością, łagodnością i łatwem przebaczeniem. Serca sobie zjednywał. Wynoszono go pod niebiosa. Statyści poważniejsi szeptali między sobą.
— To nic, że dobry i łagodny pan jest, ale ma rozum i takt... ma energią... potrafi powstrzymać wichry nasze, wprowadzi ład, wywoła reformę praw przestarzałych, władzę monarchiczną ukrzepi.
Wszyscy to prorokowali, choć wcale się na to nie zanosiło, pijatyka tylko niesłychana, gorsząca, nieustająca, od której ani stan, ani wiek nie uwalniał, wchodziła w obyczaj codzienny, a przy niej o niczem nie mówiono tylko o kobietach i o królewskich amorach...
Nie jedno uczciwe, stare polskie lice, zarumieniło się i oblało wstydem, ale przykład szedł z góry...
Constantini pochwycił przybyłego Witkego, z niezmierną niecierpliwością go badając, dobył z niego wszystko... Kupiec się spodziewał, że z tym raportem dopuszczonym będzie do króla i tym sposobem się mu da poznać... Miał to być pierwszy krok... ale włoch klepnął go po ramieniu.
— Co ci się śni!! Nie pora tobie jeszcze wprost z królem traktować. Zostaw to mnie, ja sam ci powiem, kiedy się będziesz mógł stawić... To zawcześnie!!
Niepodobało się niemcowi to pozostawienie go na stronie, ale z Mazotinem ani zrywać, ani spierać się nie chciał, zamilkł więc. Zręczny posługacz królewski naturalnie całą zasługę zdobycia tych pożądanych wiadomości sobie przypisał przed królem.
Razem jednak z tem co przyniósł Witke, z drugiej strony król otrzymał wiadomości, potwierdzające w pełni, co kupiec słyszał od Towiańskiej, razem i przestrogę, ażeby z kasztelanową traktować, nie z prymasem, który nie inaczej jak przez nią mógł być pozyskany. Król był niezmiernie ostrożny. Nieprzyjaciele Towiańskiej i ci co ją dobrze znali, powiadali, że i klejnoty przepaść mogły i pieniądze, jeśliby się nie opisano i nie zapewniono, końca by rokoszowi nie było. Radzono więc, przynajmniej klejnoty Towiańskiej — pokazywać, ale ich nie dawać póty, pókiby czarno na białem nie stało przymierze, a prymas się publicznie nie pojednał.
Constantini z nadzwyczajnem uwielbieniem dla pana swego, pod niebiosa go wynosząc, zwierzył się Witkemu, że August miał pewne na podarki przeznaczone klejnoty podwójne, zupełnie podobne sobie na pierwszy rzut oka, ale jedne z nich fałszywe były i bez wartości, drugie istotnie cenne.
Król więc August wnosił, aby pani Towiańskiej, dla rozłakomienia pokazać fałszywe, bodaj jej powierzyć je, ale prawdziwych nie dawać, ażby skończono układy.
Witkemu się to nie bardzo podobało.
— A nuż się na tem poznają? — odparł. — Wstyd by było panu naszemu, że w jego imieniu śmiano fałszywemi się popisywać...
— Czy to tam ta baba, która pono nigdy nie widywała takich precyozów — odparł Constantini — ma się na nich znać? albo będzie jubilera pod ręką miała?
Gorzejby było, gdyby pochwyciła drogocenne klejnoty, a my się nawet o nie nieśmieli dopominać!!
Constantini więc przy tem stał, aby Witke fałszywe kamienie zabrał z sobą dla zaoskomienia niemi Towiańskiej. Potrzeba słuchać było. Naśladowanie to zresztą tak doskonale było wykonane, że tylko oko znawcy mogło dojść fałszu...
Kupiec odebrał zlecenie ukazać tylko klejnoty, ale ich nie dawać z rąk, a co najdłużej na dwadzieścia cztery godzin je powierzyć Towiańskiej.
Do zawarcia z prymasem przymierza i targowania się z nim o okup sumienia, miał być ktoś znaczniejszy wyznaczonym... Witke tylko pole przygotowywał, co w istocie najważniejszem było. Król stu tysięcy talarów dać nie chciał, ale na trzy czwarte tej sumy się zgadzał, a klejnoty dla kasztelanowej przeznaczone, miały mieć wartość przez nią oznaczoną.
Wszystko to, wielce pożądane Augustowi, zrobił w jego przekonaniu, nieporównany, nieprześcigniony Mazotin... Król go za uszy targał, śmiejąc się i pieszczotliwie, zwał wielkim ladrone... Pysznił się kamerdyner, radował August, rósł w łaskach włoch, o Witkem ani mowy nie było...
Zaledwie instrukcyą otrzymawszy, kupiec napowrót się puścił do Warszawy, chociaż z tej swej wycieczki nie koniecznie rad, bo się spodziewał króla widzieć, a wcale nie przewidział, że mu fałszowane dadzą precyoza... O tem myśląc twarz mu się krwią zalewała. Uczciwa jego, kupiecka natura wzdrygała się na myśl posługiwania fałszem, chociaż był on tu tylko użytym dla zabezpieczenia od oszukaństwa. Ale nie chciało mu się wierzyć, aby pani kasztelanowa, siostra Prymasa, pomimo swego grubijaństwa, wielka pani, należąca do arystokracyi, zdolną była popełnić, o co ją posądzano. Z pewnym wstrętem jechał niemal upokorzony, przemyślając nad tem, że drogą, którą go Constantini prowadził, nie daleko zajść może i że lepiejby ją rzucić było...
Lecz jak w bardzo wielu wypadkach, tak i z nim się działo, że dawszy się pochwycić i wciągnąć raz, z trudnością się mógł wycofać nie narażając.
Bał się Mazotina...
Pierwsze chwile w Warszawie poświęciwszy Renardom i Henryjetce, która także trzymała go w niewoli, musiał wybrać się do Łowicza, bo nie miał czasu do stracenia, a król był niecierpliwy.
Ci co go tu już widzieli na sekretnem posłuchaniu u Towiańskiej, śpiesznie mu wyrobili przyjęcie i kasztelanowa, która się ubierała na jakieś przyjęcie gości, wyszła do niego bez ceremonii, zaledwie się płaszczykiem okrywszy, z włosami rozrzuconemi, w przydeptanych trzewikach, podobniejsza do starej ochmistrzyni, niż do siostry księcia Kościoła.
Zmierzyła go badającemi oczyma, a że pudełka z klejnotami z trudnością się ukryć dawały, domyśliła się zaraz z czem przychodził i ledwie się wstrzymała od tego, ażeby mu ich z rąk nie wyrwała, tak pilno jej było.
— No, z czem że acan przychodzisz! mów — zawołała — czasu niemam...
— Ja też nie mogę nim szafować — odezwał się Witke. — Trafiłem różnemi drogami do przyjaciela króla, do Fleminga... Król August jak był tak jest za tem, aby szkody i straty indemnizować, ale i dla niego też czasy ciężkie, co przewidywać było łatwo... Wyśle król wkrótce bardzo poważnego posła dla układów i sądzę, że jego propozycye zostaną przyjęte... Coś książe kardynał musi spuścić...
Towiańska zatrzepała rękami.
— Nie może! nie może! — krzyknęła — ale zresztą niech się układa jak chce... ja tam nie wiem, a ze mną co będzie??
— Król dla pani kasztelanowej nie chce być skąpym — rzekł Witke — i owszem, gotów szczodrym się okazać... Klejnoty które dla niej przeznacza, wysokiej ceny... z pewnością warte będą tego, co pani mieć sobie życzyłaś...
Towiańskiej oczy zdawały się wyskakiwać z powiek.
— Znaczniejszą ich część — mówił dalej niemiec — powierzono mi dla pokazania... ale nie mam prawa z rąk ich puścić, tylko dano mi je, byś się pani przekonała, że król na seryo o tem myśli.
O mało z rąk mu pudełek nie wyrwała Towiańska, taka ją paliła ciekawość. Witke jakby na przekór flegmatycznie zaczął pudełka rozkładać na stole.
Wielce kunsztowna oprawa i doskonałe naśladowanie kamieni w niej zawartych, w pierwszej chwili tak zachwyciły kasztelanową, iż stanęła osłupiała.
Kosztowne kanaki, naszyjniki, pas, kolce, dyadem, błyszczały ogromnemi szmaragdami i topazami.
Nauczony o cenie tych wyrobów, Witke z kolei wymieniał wartość każdego z nich.
W Towiańskiej po ochłonięciu z pierwszego wrażenia obudziła się nieufność. Nie przypuszczała fałszu i na myśl tę nie wpadła, ale posądzała, że przeceniono te precyozy.
Sama ona nie bardzo z takiemi rzeczami była obeznaną.
— A no! piękne, piękne — zawołała powstrzymując się od pochwał — ale licho wie ile to może być warte. Ja się na tem tak dalece nie znam.
— Przecież król... — wtrącił Witke.
— A! co tam król — odparła — czy on tam o wszystkiem wie i rozporządza sam... Jego razem i mnie mogą jubilerowie oszukać. Ja nikomu nie wierzę.
— Na sprawdzenie wartości czas będzie później — rzekł kupiec — mnie tylko pani pokazać to zlecono.
— Daj-że mi się w nich choć kilka godzin rozpatrzyć — poczęła natarczywie kasztelanowa. — Właśnie mam w gościnie Lubomirską, podkomorzynę koronną, ona to się lepiej na tem zna, niż ja, a jest naszą blizką krewną. Pokażę jej, nikomu więcej, słowo daję, nikomu więcej. Waćpanu każę dać kwaterę w zamku, przenocujesz, klejnoty oddam jutro.
— Nie kazano mi ich z rąk puścić, nie mam prawa — odparł Witke.
Towiańska z błagalnego tonu, przeszła natychmiast w gniew.
— Cóż to ja nawet na tyle wiary nie mam, aby mnie na kilka godzin powierzyć klejnoty. Nie przywłaszczę ich sobie przecie.
— Ja jestem sługą i spełniam rozkazy — dodał niemiec.
— Musiałeś je źle zrozumieć — ciągnęła dalej Towiańska — nie może być, aby mnie, senatorowej, okazywano nieufność.
Witke nie wiedział co począć, gniewała się, fukała, rzucała. Koniec końcem tak go znużyła, że pomyślał, iż niebezpieczeństwa nie było w powierzeniu na kilka godzin rzeczy, nie mających nadzwyczaj wysokiej wartości. Nie zdawało mu się też, ażeby na fałszu Towiańska poznać się miała, bo oglądając, unosiła się najbardziej nad kamieniami bardzo niezgrabnie naśladowanemi. Nadchodził wieczór, a nazajutrz do dnia ofiarowała się zwrócić wszystko.
— Pani kasztelanowo — rzekł w końcu — pani mnie zgubić nie zechcesz.
Zaczęły się targi, prośby, nalegania, tak nieznośnie napastliwe, że znużony niemi Witke, w końcu, rozmyśliwszy się, do następnego poranku zgodził się dla rozpatrzenia pozostawić przywiezione klejnoty. Nie czyniłby był tego pewnie, gdyby nie wiedział, że podrabiane były.
Przywołano natychmiast marszałka dworu Prymasa, niejakiego Skwarskiego i kasztelanowa zdała mu gościa swego, upominając, ażeby jak najlepiej był przyjęty i umieszczony. Skwarski, mrukliwy jakiś i kwaśny człek, popatrzywszy na Witkego zpodełba, zabrał go z sobą.
Tymczasem kasztelanowa dostała gorączki, zamknęła powierzone precyoza i co najprędzej się ubierać zaczęła.