<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Za Sasów
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1891
Druk Józef Jeżyński
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

VI.

W kamienicy Jabłonowskich siedział sam, sparty na ręku, w myślach zatopiony pan wojewoda wołyński, syn hetmana... Uciekł on od wrzawy zamkowej i zabawy królewskiej, która go nie bawiła... Młody, w sile wieku wojewoda na twarzy pięknej typu polskiego, rysów szlachetnych, wypiętnowane miał swe pochodzenie, krew pańską i wczesną dojrzałość, która lat nie czekała.
Z pańska przybrany pokój, w którym się znajdował, świadczył o ulubionych zatrudnieniach myślącego i pracowitego hetmańskiego syna. Dosyć duży stół cały był zarzucony księgami rozmaitych formatów i powierzchowności. Leżały na nim i w drewnianych skórą świnią, odzianych okładkach stare foljanty i piękne z pozłocistemi brzegi francuzkie wydania i niepozorne w niebieskiej bibule nowości domowe, papier, inkaust, pióra stały w gotowości do pisania.
Wojewoda jednak ani czytał, ani pisał, odpoczywał i dumał, wydychać potrzebował czczą wesołość z zamku przywiezioną.
Pod pięknem wyniosłem czołem, chwilami ściągały mu się brwi i usta zaciskały od jakiejś wewnętrznej boleści. Ręka bezmyślnie chwytała jednę z księg leżących przed nim, oczy roztargnione zatrzymywały się krótko na rozwartych jej kartach i wojewoda precz odsuwał uchwyconą księgę. Niepokój i walka wewnętrzna tem widoczniej się w nim piętnowały, że sam będąc nie potrzebował lękać się, aby go podpatrzono.
Każdego bowiem zdziwić by było musiało to usposobienie Jabłonowskiego właśnie w tym momencie, gdy zdawało się, że spełnione fakta zaspokoić go były powinny.
Hetman i on po surowej rozwadze, widząc, że Sobiescy się z własnej winy utrzymać nie będą mogli, że Conti nie wczas i słabo przez Francyę zostanie poparty, przeszli na stronę Kurfirsta i potężnie go swym wpływem poparli. Stało się czego pragnęli, August został ukoronowanym, okazywał się dla ojca i syna wdzięcznym, obiecywać sobie mogli wpływ i znaczenie za jego panowania.
Czegóż więcej mogli na teraz żądać? W rozdawnictwie losu nie byli pominięci, jeśli nie sami to ci, których losem się zajmowali. Pomimo tego szczęśliwego składu okoliczności twarz wojewody wyrażała niepokój i smutek... Kto znał domowe sprawy Jabłonowskich, ten strapienia nie mógł im też przypisywać.
Wina więc troski spadała na rzeczy publiczne, chociaż te po myśli ich się zdawały. Samo tak wczesne usunięcie się od towarzystwa nowo ukoronowanego króla, gdy ten właśnie odpoczywał i weselił się poufale z przyjacioły, miało niemałe znaczenie. Nikt jednak z najbliższych nawet wojewodzie, wytłomaczyć sobie tego nie umiał. Parę razy zajrzawszy do bajek Ezopa, Jabłonowski otworzył Boecjusza, którego najmniej zdawał się potrzebować, przeczytał jednę kartę i odsunął go. Sparł się na łokciu i zadumał.
Wtem drzwi zlekka się uchyliły i znana a miła wojewodzie twarz wypogodzona Dzieduszyckiego, pokazała się w nich, a wchodzący gość nie śmiejąc zakłócić spoczynku wojewodzie, zatrzymał się milczący, jakby czekał na pozwolenie do wnijścia. Wojewoda wstał i zbliżył się do progu, podając mu rękę, a twarz usiłując rozjaśnić.
— Pozwolicie? — zapytał starosta.
— Proszę was — rzekł Jabłonowski — widzicie, nie przerwaliście mi nic, oprócz smętnych myśli!
— Smętnych! wśród prawdziwego wesela? — odparł wchodząc zwolna Dzieduszycki i zabierając miejsce przy stole, u którego Jabłonowski też siadł na swem krześle.
— Tak jest — rzekł wojewoda — smętnych wśród wesela, a może tem weselem właśnie wywołanych. Taką jest ludzka natura, że się w sprzeczności łatwo przerzuca.
— Nie sądzę — mówił dalej starosta — abyście mogli czemkolwiek smutek usprawiedliwić, ja się już tem nawet cieszę, żeśmy szczęśliwie przebrnęli te dni ciężkiej radości urzędowej, występów galowych, vivatów, prezentacji, mów i procesji. Wszystko to czcze, a nużące bez miary...
— A! tak jest, tak jest! — potwierdził wojewoda — lubować się w tem mogą tylko ludzie płosi, ale czego zwyczaj wymaga, co tradycja narzucają, spełnić się musi. Koronacja ze wszystkiemi jej przynależytościami dokonana, ale teraz dopiero sejm następuje... orzech do zgryzienia twardy.
Oba zamilkli, Dzieduszycki potrząsnął głową.
— Najgorsza to — rzekł — że go trudno uczynić prawnym, bo nim nie jest, nie cała rzeczpospolita będzie na nim reprezentowaną.
— A kwestje przyjdą — dodał wojewoda — które i najpełniejszemu zgromadzeniu rozstrzygać by nie łatwo było...
Po krótkiem milczeniu Jabłonowski dodał.
— Wiecie, że oryginał paktów konwentów zaginął.
Ruszył ramionami Dzieduszycki, a wojewoda z pewnym przekąsem ciszej dokończył.
— Osobliwa to rzecz, że co zawadzać by mogło, w sam czas znika, a co pomagać ma, znajduje się najniespodziewaniej. Wielkie to szczęście króla, szczerze powiedziawszy... niepodoba mi się.
Trochę zdziwiony spojrzał na mówiącego pan starosta. Parę razy w milczeniu zmierzył krokami niewielki pokój gospodarz i, zawróciwszy, stanął przed swym gościem.
— Tak, tak, wiele mi się rzeczy niepodoba, i dla tego widzicie mnie smutnym. Przed wami zeznać to mogę — mówił dalej — sam nasz nowy regent, im go bliżej poznaję, tem mniej mi przypada do serca..
Dzieduszycki szeroko zdziwione otworzył oczy. Wojewoda westchnął.
— Gładki, miły, uprzejmy — ciągnął dalej wojewoda — ale zbyt łatwy, gdy o rozwiązanie takich węzłów idzie, które, dla sumiennego człowieka bywają szkopułem i zaporą. Wszystko omija lub nadrabia, śmieje się ze wszystkiego. Rozumiem teraz, że mógł łatwo zmienić wiarę, bo do niej żadnej nie przywiązuje wagi. Mamże ufać temu, który Boga w sercu niema?
— Panie wojewodo — przerwał z boleścią Dzieduszycki — zapóźno to przychodzi! niestety! klamka zapadła.
Nic nie odpowiedział Jabłonowski, jak gdyby nie uważał klamki za nieodwołanie zamkniętą. Potrzebował, uczyniwszy wyznanie szczere, a przykre uniewinnić się z niego i począł, o stół się oparłszy, a głowę spuściwszy.
Mea culpa! Zawiódł mnie ten człowiek, bom go takim sądził, jakim się okazywał pierwotnie. Zdawał się otwartym, szczerym do zbytku, dobroci pełnym, tymczasem...
Starosta przerwał.
— Wątpicie?
— Wszystko fałsz! komedje są wszystko! — kończył rozgrzewając się Jabłonowski — teraz, gdy mniej potrzebuje się kryć przed nami, codzień straszniejszym mi się wydaje. To, co o nim z Saksonji dochodzi, przeraża. Gdyby nam pan był potrzebnym do bankietowania i zabawy, z pewnością byśmy lepszego nad niego wybrać nie mogli, my zaś właśnie o silnego, surowego, ale sprawiedliwego, Bogaśmy byli prosić powinni. Rzeczypospolitej gmach nie podpierać, ale zgoła przebudowaćby należało nie obalając. Śmieciem i brudami stare nasze grzechy zarzucone oczyścić. Sądziliśmy, iż weźmiemy człowieka, który to zadanie pojmie, a będzie miał siłę je rozwiązać. Tymczasem cała jego moc w dłoni, w głowie płochości i próżności, w sercu chłód i egoizm.
— Na Boga! — wykrzyknął Dzieduszycki — nie patrzajcież na przyszłość z takiem o niej zwątpieniem, a pozwólcie sobie powiedzieć, że jakeście się raz omylili na nim, tak i w sądzie, bez miary surowym, możecie być niesprawiedliwymi.
Jabłonowski ręce złożone podniósł do góry.
— Obyście byli prorokiem, a ja kłamcą — zawołał — ale niestety, niestety, lękam się, abym tym razem nie widział za jasno. Rozpatrzcie się w całem jego postępowaniu, wszystko jest fałszem, podrobieniem i obłudą.
— Nie wiem tylko — przerwał Dzieduszycki — czy wszystko to jego jest winą. Widzicie go otoczonym doradcami, a w sprawach Rzeczypospolitej on nie tyle rozstrzygał, co Dębski i Przebędowski. Złóżcie winy część na tych doradców.
— Macie słuszność — rzekł wojewoda — lecz w takim razie przyzwolenie i przyswojenie sobie tych środków fałszu jest wspólnictwem w nim. Wiecie to, że kto pomaga do spełnienia przekupstwa, a nie opiera mu się, ten niewinny nazwać się nie może.
Od Elekcji począwszy, stąpamy na bezprawiach, Dębski uzurpuje miejsce Prymasa, garść wyborców mianuje się większością... my wszyscy rokoszanie jesteśmy... lecz pomińmy to. Na koronację kradniemy insignja, na zamek dostajemy się przekupstwem, grzebiemy Sobieskiego, gdy zwłoki jego są w Warszawie, i tak dalej.
Z tego wszystkiego gdybyście wiedzieli, jak się on wesoło śmieje! Cóż my po nim spodziewać się możemy... co go wiąże? Nasze ustawy i prawa łacno mu będzie obchodzić lub wywracać, a życie prywatne, zgroza!!
— Młodość — odparł starosta.
— Namiętność, krewkość — mówił dalej Jabłonowski — wszystko to przyjmuję, ale nie, gdy się chluby szuka z grzechu i urąga temu, co jest prawem Bożem i ludzkiem.
Nauczyli nas Cezarowie rzymscy, iż dla nich praw i granic nie było, że sobie mogli pozwolić konie konsulami mianować, siebie Bogami, a wyzwoleńców swych, niewiastami, ale po nich przyszedł Chrystus, światło się rozlało po ziemi, kondycja człowieka zmieniła się, obowiązki przyszły nowe, od których się wyzwolić nie może.
Westchnął wojewoda i długa chwila milczenia nastąpiła potem. Zachmurzył się i Dzieduszycki, jaśniej przejrzawszy, ale pierwszy potem usta otworzył:
— Panie wojewodo, bądź co bądź, nam już nie utyskiwać trzeba, lecz myśleć o tem, jak złemu zapobiedz.
Jabłonowski spuścił ręce, jakby bezsilne.
— Macie słuszność. Zbolałe serce tylko otworzyłem przed wami — dodał — a wierzcie mi, żem nikomu więcej do niego nie dał zajrzeć. Macie słuszność, że popełniamy błąd, przyznając się do niego, gdy się go nie usiłuje naprawić, na nic się lamenty nie zdały. My, cośmy sądzili, że temu panu pomagać tylko będziemy obowiązani, niestety, podobno z nim wkrótce do walki stanąć będziemy musieli.
— Nie wzdrygniemy się przed nią — odparł mężnie starosta, — do tegośmy niestety wdrożeni i nawykli.
— Ale tu o szkopuł rozbić się łatwo — dodał wojewoda — na który w ciągu długich lat natrafialiśmy ciągle... Walka o prawa przechodziła w namiętne rokoszowanie i spiski. Nastawano na życie Batorego, zatruto żywot jego następcy, warcholono za dwu synów jego, zamęczono Wiśniowieckiego, znękano Sobieskiego i toż samoby miało się powtórzyć znowu?
Dzieduszycki się podniósł z siedzenia.
— Sądzę — odezwał się weselej — że da-li Bóg, nie przyjdzie do tego! Zawczasu tylko należy mu dać uczuć, że poprawy Rzeczpospolitej żądamy, ale wywrotu jej nie dopuścimy.
I po chwili dodał starosta.
— Mielibyśmy się ulęknąć ośmiu tysięcy sasów, których wpuścimy do kraju?
— Wojska? — rozśmiał się smutnie Jabłonowski. — Ja wojska się wcale nie lękam, boję się czegoś innego... tych ludzi dla prywaty gotowych na wszystko, którzy królowi służyć będą tak w przyszłości, jak mu teraz posługiwali.
— Większość przecież uczciwa — dodał Dzieduszycki.
— Tak, ale uczciwi są to ludzie spokojni, którzy nie radzi krzyczeć i podnosić wrzawę, a szyby w oknach wybijać. Mniejszości burzliwe wszędzie górą.
To mówiąc i jakby już syt był własnych smutnych wieszczb i przeczuć, wojewoda zbliżył się do stolika, wziął w ręce jakąś książkę, rzucił oczyma na nią i, zwracając się do starosty, zapytał:
— Nie wiecie o czem nowem od Łowicza?
— Od Prymasa — podchwycił starosta — wiem o tem, co i dla was nowością nie będzie, że Radziejowski, choć się dotąd trzyma uparcie Contiego, bodaj dla tego to czyni, aby drożej się sprzedał.
Wojewoda dał znak potwierdzający.
— A o Contim co słychać?
— Płynie do nas to pewna — mówił starosta — ale siły znacznej sobą nie prowadzi, a tu jej zebranej na przyjęcie nie znajdzie. Nifallor rachuje na to, że dosyć mu się pokazać, aby za nim poszły zbrojne rzesze, a my, my wielce wątpimy o tem.
— Gorzej, bośmy pewni, że garść się może znajdzie tych, co swe wrota na polu pod Wolą orężem popierać gotowi. Wojna domowa... najstraszniejsza klęska, jaka może kraj dotknąć... rokosze.
Dla tego my nietylko przy Auguście stać musimy, ale mu jednać nowych przyjaciół... to w istocie zadanie obecnej godziny, a jutro Deus scit et Deus providebit!
Na tem skończyła się rozmowa de publicis, a Jabłonowskiemu zrzuciwszy ciężar z serca lżej się jakoś zrobiło. Nie długo jednak rozchmurzonym pozostał, brwi mu się najeżyły i twarz posmutniała.
— Wiecie o tem — rzekł — że ten Elekt jadący na koronację, nie mógł się bez tego obejść, aby z sobą nie wlec jakiejś niemkini, pani Dufeki, która jawnie rezyduje w Łobzowie i wygląda jak wielka pani, a zowią ją hrabiną? Służba zaś jego niepoczciwa już tu po Krakowie lata polując na twarzyczki i miłośnice dla pana, któremu coraz coś świeżego potrzeba.
Proh pudor — odparł marszcząc się starosta — ale nie są-ż to wymysły i potwarze?
— Nie — rzekł wojewoda — są to sromotne początki tego co nas czeka. Nie damy mu potem złamać ustaw naszych, ale cóż to pomoże, gdy rodzinę nam zarazi rozpustą, a ze świętych niewiast naszych porobi tobie nałożnice. Ognisko domowe zburzy... co nam pozostanie?
Milczał starosta, spuścił głowę i wzdychał, dopiero po długiej chwili rozmysłu, wyrwało mu się:
— Nie może to być, nie może! zaraza ta nas nie imie. Nie wierzę! nie przypuszczam, nie boję się. Niewiasta nasza zbyt czystą jest i świętą. Matki nasze zbyt pobożne.
I silną pięścią uderzył w stół, a oburzenie to, widząc wojewoda, porwał go w ramiona i serdecznie uścisnął. Obu im łzy na powiekach stanęły.
Jabłonowski się rozweselił znowu, a że godzina wieczerzy nadchodziła, klasnął na sługi aby ją podawano, zaprosiwszy Dzieduszyckiego.
— Na zamek dziś nie pójdę, jutro się będę musiał wytłumaczyć chorobą — rzekł — ale pijatyki, jaka tam wczoraj była i dziś się powtórzy, nie znoszę, a nawet patrzeć na nią mam obrzydzenie.
Przy wieczerzy, choć wojewoda rad był rozmowę odwrócić od tego, co umysł jego zajmowało, jemu i staroście zarówno przychodziło to z trudnością i mimowoli najmniejsze słówko napowrót ją do króla i bieżących spraw ciągnęło.
Dla Jabłonowskiego był on niepokojącą zagadką, której coraz nowe strony się ukazywały. Obok płochego, rozpasanego i lekkomyślnego człowieka, zdradzał się zuchwałych planów polityk, który obudzał obawę. Wojewoda dostrzegł, iż August po kilkakroć zawsze sam na sam i w nieobecności panów polskich, narady miewał z posłem Brandeburskim v. Overbeckiem, usiłując widocznie go sobie pozyskać.
Ze słów pochwytanych w różnych źródłach, dawało się wnosić, że król już zbliżył się do Cara Piotra i na jego przyjaźń i aljans rachował.
Wszystko to wprawdzie tłumaczyło się potrzebą zabezpieczenia od Szweda, któremu Inflanty należało odebrać.
W paktach, które zaginęły, stało odzyskanie awulsów, a do tych należały równie Inflanty, jak Kamieniec, Podole i części oderwane Ukrainy.
W kraju szczególniej boleśnie się czuć dawała utrata Kamieńca i na tę twierdzę zwracały się wszystkich oczy, tymczasem na dworze saskim, mówiono więcej o Inflantach i nie ulegało wątpliwości, iż król naprzód myślał o ich odzyskaniu. Wojska saskie, które miano wprowadzić do Polski, do Inflant przeznaczone były.
Wiedziano już, że młody Karol XII, był wielce rycerskiego ducha, surowego obyczaju i męzkiego, żelaznego charakteru ale i w Auguście spodziewano się znaleźć siłę, mogącą się mierzyć z nim. Generałowie niemieccy, pomimo wspomnień kampanii dwukrotnej przeciwko Turkom, którą się chlubić nie było można, wychwalali rycerskie męztwo Augusta i wielkie militarne wykształcenie.
Spodziewano się w nim przyszłego bohatera, który mógł stanąć godnie obok wielkiej postaci zwycięzcy z pod Wiednia.
Niepowodzenia pierwsze przypisywano powszechnie zazdrości i podstępom dowódzców austryjackich.
— Konszachty potajemne z Brandeburczykiem i jego posłem nie podobają mi się — mówił po cichu Jabłonowski — tak jak i zbytnie serdeczne bratanie się z Carem Piotrem.
— Czegożbyśmy się obawiać mogli? — uspakajał Dzieduszycki — trzeba przypuścić, aż zdradę tego kraju któremu się wierność zaprzysięgało, ażeby waszą trwogę podzielać.
Utinam sim falsus vates! — westchnął wojewoda — ale ja obawiam się najgorszych rzeczy. Bóg może niedopuścić ich spełnienia, a jednak...
Hałas w przedpokoju, nagle zmusił przerwać rozmowę.
Gospodarz wstał, nie mogąc zrozumieć, kto się dobija, gdy dworzanin wbiegł, oznajmując posłańca od króla J. Mości.
Był nim znajomy nam Zacharjasz Witke, chociaż nie król go przysłał, ale Constantini, który sam nie chcąc się fatygować na miasto, pozwolił sobie wysłać tego podręcznego swego, pod pozorem, że się z wojewodą po polsku porozumieć potrafi.
Witke też dla własnych celów już się tu był przebrał po polsku, nazywał się śmiejąc — Witkowskim i wcale nieźle udawał polaka.
Wojewoda oznajmionego królewskiego posła przyjął nie powstając. Zdziwił się widząc niby polską postać, choć król jeszcze polskiego nie miał dworu.
Witkowski miał powierzchowność nader ujmującą.
— Przychodzę — rzekł, pokłoniwszy się — z polecenia króla do pana wojewody; gdyż radby był go N. Pan oglądał na zamku, gdzie w wesołem towarzystwie odpoczywa i do niego zaprasza.
Zafrasował się nieco Jabłonowski i posłańcowi kazawszy nalać kubek wina, rzekł uprzejmie.
— Czułem się niezdrów, prosiłem pana marszałka koronnego, aby mnie uniewinnił, iż muszę się dziś wyrzec szczęścia oglądania oblicza J. K. Mości. Nie pojmuję jakim sposobem Lubomirski mógł moję zapomnieć ekskuzę.
— Mógł on oświadczyć królowi — odparł Witkowski — ale król, snadź tęskni za panem wojewodą.
— Chciej-że pan oświadczyć, iż choć niezbyt usposobiony, podziękować przynajmniej królowi natychmiast przybędę.
Nowokreowany przez Mazotina dworzanin, ukłonił się i odszedł. Pozbywszy się go wojewoda kazał natychmiast podać ubranie i zaprzęgać kolebkę.
— Jestem zmuszonym jechać — rzekł żegnając Dzieduszyckiego — może też posłuży mi na coś przypatrzenie się mu lepsze w tym stanie podchmielenia, w jakim się już musi znajdować... In vino veritas ale mi się trafiało przy końcu takiej pijatyki, gdy go we dwu pod ręce prowadzili do łożnicy sasi, jeszcze tak przytomnego, że się żadnem słówkiem nie zdradził.
Jabłonowski zastał na cichym oddawna zamku krakowskim, w oddalonych komnatach, Augusta otoczonego niemcami i polakami w humorze nadzwyczaj podnieconym, śmiejącego się, dowcipkującego, wyszydzającego swych przybocznych, lecz nieupojonego wcale.
Polacy i sasi w najlepszej komitywie, obejmowali się i ściskali. Ze złośliwością dziecinną król jednych przeciwko drugim podbudzał i robił sobie z tego igraszkę.
Zobaczywszy wojewodę, podszedł ku niemu z nadzwyczajną grzecznością i nazwał go dezerterem, za którym tęsknił...
Ale zarazem przenikliwemi oczyma badał go, jakby się czegoś domyślał i obawiał. Wojewoda trochę chmurny i przemódz się niemogący, podziękował pokornie dosyć, lecz nie potrafił udawać wesołego.
Zmuszono go do wychylenia zdrowia króla tokajem, jednym z licznych przygotowanych kielichów rozmaitego kalibru, które stały uporządkowane.
August ujmował polaków za serca swą niepraktykowaną w panującym poufałością. Nie zrzucając z siebie nigdy majestatu, umiał jednak tak się uczynić łagodnym i przystępnym, że prostoduszni byli zachwyceni. Jabłonowski raz już wpadłszy na trop charakteru, widział w tem tylko niezmiernie zręcznie odegraną komedją, w której szczerość nie wierzył.
Rozmowa, z której poważniejsza treść była wykluczoną, toczyła się o fraszkach. Fleming i Przebędowski badali króla, jakie na nim krakowska ludność uczyniła wrażenie, a szczególniej kobiety, pomiędzy któremi i pań polskich wiele się wmięszało przez ciekawość.
Fleming utrzymywał na wpół serjo, że teraz, gdy August został zarazem królem polskim i Kurfirstem saskim, sprawiedliwość wymagała, ażeby przez pół roku bawiąc w Saksonii miał tam kochankę niemkę, a w Polsce polkę sobie wybrać był powinien.
Król się uśmiechał, Przebędowski coś mruczał.
Było to już nie pierwsze naówczas panowanie metressy, która Augustowi poczynała się przykrzeć. Po pannie Kessel, nielicząc przemijających miłostek, których obrachować nawet Mazotin nie umiał, po pięknej Kessel, nastąpiła Aurora hr. Königsmark, ze Szwecji rodem; a chociaż król nie zerwał z nią zupełnie, już ją zastępowała hrabianka Lamberg, austryjaczka, wydana za hr. Esterle.
Dębski przestrzegł Elekta, ażeby przynajmniej na koronacją z sobą nie wiózł skandalu, któryby polaków mógł zrazić... Esterle więc miała pozostać w Dreźnie, ale się uparła towarzyszyć królowi, utrzymując, że nikt o niej wiedzieć nie będzie i siedziała w Łobzowie pierwszych dni, a potem wśliznęła się do Krakowa. Udawano, że niewiedziano o tem.
Oprócz niej za wiadomością i zezwoleniem Augusta, jako niby ochmistrzyni i żona jednego z urzędników dworu, przybyła tu panna Klengel i ta otwarcie na Wawel zajechała.
Służba ta cała, Spiegle, Hoffmanowie, Constantyny, Lehman bankier, Flemingi i Pflugi, naostatek sam pan — jak się wydawał w tym starym poważnym, smutnym, opuszczonym zamku, który nigdy podobnych ludzi i obyczaju nie oglądał — wypowiedzieć trudno. August czuł się tu obcym, gościem i było mu tak nieswojsko na zamku, jak w kościele katolickim, jak w katolickiej Polsce. Rozumiał to sam, że wchodził we wnętrze Rzeczpospolitej, jako okryty skórą baranka nieprzyjaciel. Wszystko go tu raziło, z gruntu pragnął toż to wszystko wywrócić i obalić.
Tymczasem zadanie to właśnie wymagało uśmiechania się i radowania z tego co dla niego było wstrętnem i śmiesznem. Tę walkę wewnętrzną Jabłonowski pochwycił i odgadnął intuicją jakąś w królu Auguście. Nie była ona tu w panującym nowością, bo z podobnemi uczuciami wchodzili na tron Henryk Walezy, który uciekł od niego, Batory i Zygmunt III, w początkach chcący się pozbyć korony ustępstwem rakuskiemu Ernestowi. Ani Władysław, ani Jan Kazimierz polakami się nazwać nie mogli.
Ale w tych wszystkich była dobra wola porozumienia się z krajem i przejednania, gdy w Auguście koronacyą poprzedziły plany nieprzyjazne, wywrotu i zamachu na ustawy Rzeczypospolitej.
Zaledwie zstąpiwszy z majestatu w rynku krakowskim, król suknie polskie natychmiast zrzucił i poczuł się zaraz swobodniejszym.
Z panami polskimi, nie wyjmując zaprzedanego mu Przebędowskiego, nigdy się nie zdradził z tem co myślał... Z sasami nie mówił też otwarcie, z żadnym oprócz Fleminga.
Tego dnia po przybyciu wojewody wołyńskiego na zamek, który stanowczo się od kielichów wymówił, zapijano, śmiano się i żartowano, tak że dopiero bardzo późno w noc, wszyscy się porozchodzili. Przez cały czas pobytu wojewody wołyńskiego na zamku, król go nie spuszczał z oka, chociaż nie dawał tego poznać po sobie. Jabłonowski też źle w sobie ukrywał jakieś podrażnienie.
Z Flemingiem potem wszedłszy do sypialni, August mu szepnął...
— Jabłonowski ojciec i syn są mi podejrzanymi.
Ponieważ oni byli jednymi z pierwszych, którzy nawrócić dali i wpływ ich wielce dopomógł elekcyi, Fleming znalazł to podejrzenie dziwacznem... Ruszył ramionami.
— Tego wcale nie rozumiem i nie widzę najmniejszego powodu do zniechęcenia przeciwko nim, odparł. Nie godzi się im czynić takiej krzywdy.
Król stał patrząc ostro na przyjaciela.
— Przyczyny do posądzenia ich nie mam — rzekł — to prawda, nic im dotąd wyrzucać nie mogę, zgadzam się, a pomimo to wszystko, czuję w nich prędzej czy później wrogów moich. Szczególniej wojewoda wołyński, filozof i świętoszek nie podoba mi się...
— Śmieszna rzecz — dodał po chwili — zawsze się obawiałem ludzi, co nie piją, wesołymi być nie umieją, cnotę swą jak płaszcz na ramionach noszą. W Jabłonowskim ja nie widzę nic jasno, zamknięty dla mnie, nigdy ani na chwilę nie otworzył się przedemną.
— Ależ — odparł niecierpliwie Fleming — są natury i temperamenty różne. Ja się przynajmniej w Jabłonowskim nie obawiam zdrajcy.
— To są republikanie — zamknął król.
Z tem samem uczuciem wstrętu, wojewoda z zamku powrócił. Im dłużej był z królem, tem czuł większą do niego odrazę.
Nazajutrz rano już się przygotowania do sejmu koronacyjnego rozpoczynały, które wszystkich pochłonęły. Znaczna część przybyłych, przerażona była tem, że podpisane Pakta Konwenta zginęły. Gdzie się one podziały i jak zaginąć mogły, dojść było niepodobna, najściślejsza inkwizycya nie wykazała nawet jaśniej, w czyje one ręce przeszły po podpisaniu i kto je zatracił.
Nie był to jednak prosty przypadek, tak ja Dębski go podawał... Domyślano się zamiaru jakiejś zmiany w tych punktach, które królowi niewygodne być mogły.
Ze stronnictwa Augusta nawet, ludzie podnosili głosy groźne, czując, że milczeniem tem, na siebie część winy za to przyjąć musieli. Król sobie lekceważył w początku i dopiero postrzegłszy, że się na burzę zanosiło, oświadczył, iż w razie konieczności po raz wtóry takie same słowo podpisze.
Z całego obejścia się jego w Polsce widać było, że formy gotów był zachować, do których wagę tu wielką przywiązywano, ale do celu swego innemi zamierzał iść drogami.
Myśli jego po za kulisami szukać było potrzeba, nigdy ona nie występowała na scenę.
Witkowski-Witke, który nie odstępował przyjaciela Constantiniego, nazajutrz na rozkaz jego, stawił się na zamek. Tu pomiędzy niemiecką dwornią, przebranego po polsku kupca z Zamkowej ulicy, witano zawsze śmiechami, drwinami i cieszono się niezmiernie z tej maskarady, która dzielnie dopomagała Witkemu do wciskania się i podsłuchiwania.
On sam jakby upojony i rozmarzony, gdy mu się udało stać potrzebnym Constantiniemu, głowę tem sobie zawrócił i zapomniawszy własnych planów, dał mu się ciągnąć dalej.
Zdawało mu się, że stał już na pierwszym szczeblu drabiny, która go gdzieś do wymarzonych, górnych sfer prowadzić miała.
Co do handlu, przekonał się, iż tu nie wiele miał do zrobienia. Na czas pobytu króla w Warszawie, gdy ze dworem niemieckim musiał gościć, mógł wprawdzie Witke przywieźć to, czego niemcom było potrzeba i do czego byli nawykli. Toż samo w Dreźnie dla przybywających panów polskich mógł przygotować, lecz wszystko to razem nie wiele znaczyło. O jakimś handlu olbrzymich rozmiarów nie było mowy, bo nowego nic stworzyć nie umiał pan Zacharjasz.
Zabiegi jego wszakże nie spełzły na niczem. Pochlebiał sobie, że król już o nim nawet wiedział, chociaż się w tem mylił. Zręczny włoch posługiwał się nim jak drugiemi, strzegąc się wyjawić przed panem, jakich używał narzędzi, a wszystko biorąc na siebie.
I teraz widząc, że królowi szło o to wielce, aby jakiś stosunek z rodziną Prymasa, z Towiańskiemi zawiązać, oświadczył, mając na myśli Witkego, iż znajdzie człowieka, który się tam wcisnąć potrafi.
I gdy tu sejm się miał rozpoczynać, Witke od Mazotina odbierał instrukcje na podróż do Warszawy i Łowicza. Dla niezbyt jeszcze z krajem obznajmionego kupca było to zadanie dosyć trudne, ale Witke wiele sobie ufał i miał odwagę niepospolitą. Może też nowość tej roli, jaką miał odegrywać, pociągała go i nęciła. Miał na myśli zużytkować wreszcie Łukasza Przebora, który mu się już od pierwszej z nim rozmowy niepotrzebnie wyspowiadał. Aby pokryć te roboty pokątne, musiał nareszcie Witke czemś usprawiedliwić swój pobyt w Polsce, a że tu handel napitków i słodyczy mógł iść korzystnie, nie powątpiewał o tem. Godził się na to i Constantini, aby niedaleko zamku gdzieś handel otworzyć, wina sprowadzić i z winiarni zrobić źródło informacji.
Z planami więc gotowemi pożegnawszy Hallerów, wyruszył tym razem sam Witke do Warszawy. Constantini wyprawiając go, dając mu zlecenia, zużytkowawszy już do otwarcia bram zamku krakowskiego, dotąd o żadnem wynagrodzeniu, a nawet o zwróceniu kosztów nie mruknął.
W ogólnych wyrazach mówił o wdzięczności króla, w przyszłości ukazywał świetne widoki, na teraz jednak klepał go po ramieniu tylko, chwalił zręczność i na tem się skończyło.
Witkemu na środkach nie zbywało, był więc cierpliwym, ażby stał się niezbędnie potrzebnym. Nie szło mu o maleńkie zarobki, ale o grubą całej przyszłości rachubę.
Z głową pełną rojeń sunął się do Warszawy. Na ostatnim popasie przed stolicą, trafem w gospodzie spotkał się z francuzem Renardem, właścicielem winiarni pod zamkiem, w której Przebora znalazł. Utkwiła ma dobrze w pamięci jego fizjognomja francuzka, a że nauczył się z każdej zręczności korzystać, przybliżył się do niego.
Renard długim w Polsce pobytem, nauczył się nie źle mówić po polsku.
— Kupcem jestem jak waćpan — rzekł — i miło mi z nim zrobić znajomość. W Warszawie byłem w pańskiej winiarni... Co słychać w stolicy.
Renard był wielomówny, chętnie zabierał znajomość.
— A pan zkąd jesteś? i jakim się handlem zajmujesz? — zapytał.
— Sklep mam w Saksonii w Dreznie, ale na pół polak, myślę, z okazji wyboru Kurfirsta korzystać i przenieść się do Warszawy. Handluję... a trudno powiedzieć czem, między innemi i winem... tylko go u siebie nie daję.
— W Warszawie też myślisz wino sprzedawać? — rozśmiał się Renard. — To się na nic nie zda. Wielcy panowie sprowadzają z Węgier beczkami, szlachta też po kilku razem do Węgier posyła, pośrednika nie potrzebują.
— Ja też na jednem winie tylko nie stoję — odparł Witke — gotowem kupczyć czemkolwiek bądź... Muszę się rozpatrzeć. Nasz Kurfirst dużo pije i poi, wasi panowie też pono za kołnierz nie wlewają.
Renard śmiał się.
— Więcej się w Polsce przepija niż przejada — rzekł z przekąsem.
Począł Sas rozpytywać jak szedł handel. Francuz ruszył ramionami.
— Choć mógłbym dla zrażenia was od konkurencji narzekać — nie uczynię tego, począł. Handel szedłby dobrze, gdybym miał kapitał potrzebny. Muszę się rachować i łatać, a szlachta też nie rada płaci i często długo czekać potrzeba.. Jeżeli waćpan pieniądze masz, możesz być szczęśliwszy odemnie.
— Pieniądze się znajdą — odezwał się po namyśle Witke — ale mnie doświadczenia i znajomości kraju brakować będzie... dla tego celu jeszcze nie wiem co zrobię i co przedsięwezmę. Król nowy pół roku tu będzie mieszkać.
Tak rozpoczęta gawędka przeciągnęła się dosyć długo. Renardowi bystry i przedsiębiorczy Witke podobał się, a nawzajem Witke francuza ocenił, czując w nim uczciwego człowieka... Przyszło mu nawet na myśl jakąś z nim spółkę zawiązać, ale się z tem nie wygadał. Ciągnęła go ku temu i pewna okoliczność, której wstydził się przed samym sobą... Wyrostek ten, Henryjetka, którą ujrzał w winiarni, córka Renarda, choć to było dziecko jeszcze, dziwnie mu wpadła w serce i oko. Twarzyczkę jej uśmiechniętą miał ciągle na pamięci.
Ile razy się pochwycił na tej słabostce, rumienił się sam przed sobą.
Renard, który za interesem winnym jechał do Krakowa, obiecywał rychło powrócić do Warszawy i zapraszał kolegę, aby go odwiedził, co p. Zacharjasz z chęcią przyobiecał.
Rozstali się po tych paru godzinach spędzonych z sobą w dobrej komitywie. Renard wiele skorzystał z rozmowy, lepiej się obeznając z sasami i dworem.
Tegoż dnia Witke był na noc w Warszawie, a nazajutrz poszedł do winiarni i pani Renard, która gospodarowała sama z córeczką, przywiózł od męża pozdrowienie przy tej zręczności, zabierając z niemi znajomość.
Wyrostek śmiały, nad wiek swój już rozwinięty, trochę zalotny, jeszcze mu się teraz więcej podobał. Nie zbywało i w Saksonii na ładnych twarzyczkach, ale żadna z tych, jakie tam spotykał, takiego charakteru szlachetnego, takiej dystynkcji nie miała.
W winiarni było huczno. Witke się nasłuchał dużo, szczególniej Kontystów, bo ci tu panowali, a sascy adherenci, jeżeli byli jacy, milczeli i siedzieli przyczajeni.
Następnych dni z systematycznością niemiecką wziął się pan Zacharjasz do obchodzenia sklepów, handlów, rozpatrywania ich położenia, wynajdywania sobie miejsca, gdzieby najwłaściwiej było się zagospodarować.
Nie zwierzał się nikomu i nie brał do porady narzucających mu się pośredników, którzy odgadywali, co go tu sprowadziło. Chociaż mówił po polsku i przebrał się z polska, wychowanie i obcowanie długie tak niemieckie na nim wycisnęło piętno, iż nic go już zatrzeć nie mogło.
O Przeborze w tych pierwszych dniach ani się mógł dowiedzieć, ani go spotykał. Zbyt małe było to stworzenie.
Ze wszystkich rachub Witkego wypadało nie śpieszyć z żadnym krokiem stanowczym... Oglądał się na Constantiniego... nie był pewien, gdzie go on, to jest król, użyje. Wyobrażał sobie bowiem, że włoch zamiast na swą korzyść go obrócić, podzieli się nim zasługą i królowi naiwnie rywala zaleci.
Bystrego w innych rzeczach oka jego nie uszło, że w Warszawie Kontyści chociaż głośno bardzo przeciwko sasowi krzyczeli nie uznając go, troszczyli się już, dowiadywali po cichu co wiało z Krakowa, liczyli siły Augusta i niespokojni dla tego trzymali się francuza, aby się sprzedać jego współzawodnikowi...
Postępowanie nowo ukoronowanego było nadzwyczaj zręczne i mądre. Wszystkie jego odezwy, listy do Prymasa, uniwersały, tchnęły nadzwyczajną łagodnością i dobrocią. Nikomu drzwi nie zamykano, ktoby się chciał zawrócić. Król wszystkim obiecywał być jaknajczulszym ojcem.
Gdy Prymas groził i niemal wyklinał, August uśmiechał się, przyrzekał zapomnienie win wszelkich.
Potrząsano głowami czytając i różnie sobie z tego rokując.
— Lis — mówili jedni — wszystkich on wywiedzie w pole.
— Mądry i dobry monarcha — unosili się drudzy, a inni dokładali:
— Wie, mospanie, że u nas kułakiem i grozą, nic się nie robi.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.