Za mgłą/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Za mgłą |
Podtytuł | Obraz z życia wiejskiego |
Wydawca | Księgarnia A. G. Dubowskiego |
Data wyd. | 1899 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Park w Królówce imponował rozmiarami swymi i wielką ilością najrozmaitszych drzew. Zaczynał się on tuż przy zwaliskach i rozciągał na pochyłości wzgórza, aż do rzeki, a w niższej części był przecięty kilkoma kanałami sztucznymi. Jedną stroną dotykał on dworku; im bliżej ku rzece, tem drzewa były wyższe i grubsze, a gałęzie ich tworzyły nad drogami zielone sklepienie, przez które z trudnością przedzierały się promienie słoneczne. Nad brzegiem rzeki rosły ogromne olchy i od cienia, jaki rzucały, woda wydawała się czarną prawie.
Również czarną wydawała się woda kanałów, nad którymi trzymały się jeszcze gdzieniegdzie mostki; większa część ich zrujnowała się już od dawna i tylko słupy, w wodzie sterczące, świadczyły o ich niegdyś istnieniu.
W parku było kilka obszernych polanek, porosłych bujną trawą, kilka wpół rozwalonych letnich domków czy altan, zwaliska kapliczki murowanej.
Na wszystkiem, co zrobiła ręka ludzka w tej niegdyś magnackiej siedzibie, znać było niszczącą siłę czasu, zapuszczenie i upadek. Budynki, mosty zrujnowane, drogi zarosłe, ale natomiast to, co od natury zależy, imponowało wzrostem, ogromem, bujnością.
Drzewa jedne nad drugie ogromne, pod drzewami leszczyna gęsta, pod nią paprocie, niezliczona moc drobnych roślin kwitnących.
Dla ptaków park ten był rajem; wśród rozłożystych gałęzi drzew, w gęstwinie krzaków, wśród trawy, gnieździły się one swobodnie, wysiadywały młode i nikt im nie przeszkadzał, nikt nie zakłócał spokoju.
Miały tam jakby swoje własne królestwo, to też od wiosny aż do jesieni park rozbrzmiewał ich śpiewem, świergotem, cierkaniem, wrzaskiem.
W pogodną noc majową daleko rozchodziły się silne tony pieśni, wydzwanianej przez setki słowików, brzmiały pełno, donośnie, płynęły z falą rzeki, na skrzydłach wiatru, daleko. A od samego rana, gdy słowiki umilkły, rozbrzmiewał znowuż śpiew drozdów, kosów, wilg, gruchanie dzikich gołębi i turkawek, wrzask sójek i krasek, rozlegał się głos kukułek, a dzięcioły twardymi dziobami uderzały w drzewa.
Od pola zlatywały się sroki, plotkarki wrzaskliwe i, zasiadłszy na wysokiem drzewie, przekrzywiając głowy, podskakując na gałęziach i trzepocząc skrzydłami, robiły istny jarmark. A ktoby zliczył ten drobiazg pierzasty, te maleńkie ptaszyny, odzywające się ciągle, krzątające się bez ustanku, przelatujące z gałązki na gałązkę, trwożne i czupurne zarazem, a szybkie i ruchliwe prawie jak myśl. Skakały i świegotały te miłe, maleńkie a pełne życia i energii istotki, walczyły mężnie o ziarnko, o robaczka dla piskląt, od wschodu słońca do zachodu.
Piękny i uroczy na wiosnę, imponujący bogactwem zieleni podczas lata, jesienią park ten był szczególnie uroczy. Wprawdzie już opuściła go wówczas znaczna część pierzastych mieszkańców, wprawdzie przerzedziła się już zwarta gęstwina liści, które opadać zaczęły, ale natomiast na drzewach pojawiła się przedziwna a niesłychanie bogata rozmaitość barw.
Liść każdy u schyłku krótkotrwałego swego żywota zmienia się, traci zieloność, a zbliżająca się śmierć wyciska na nim swe piętno.
Jeden blednie i prawie białym się staje, inny żółknie, jak cytryna, ów czerwienieje znowuż, jakby z gniewu, że życie tak krótkie, że siły nikną, że lada chwila mocniejszy podmuch wiatru oderwie go od macierzystej gałązki i strąci na ziemię, na wielki, przedzimowy cmentarz zwiędłych kwiatów i opadłych liści, przeznaczonych na rozkład, na zgnicie, na podścielisko pod nowe generacye roślinności.
A jaka jest rozmaitość tych barw przedśmiertnych, ile odcieni i tonów! Blade, jasno-żółte, ciemno-żółte, brunatne, rdzawe, lekko zaczerwienione, czerwone, poczerniałe, koloru miedzi, srebra, złota, piasku, popiołu, a wszystko to odcina się mocno od niezmieniającej się nigdy zieleni świerków i jodeł.
Słońce, blizkie zachodu, posyłając ziemi ostatnie pocałunki pożegnania na długą rozłąkę zimową, oświetla te drzewa różnobarwne, wiatr trąca liśćmi i każe im się poruszać, by migotały w promieniach, niby motyle.
I coraz taki motyl barwisty odrywa się od drzewa, drga w powietrzu i łagodnym, falowatym ruchem zniża się ku ziemi, a za nim dąży drugi, dziesiąty, setny, ważą się w powietrzu i padają na paprocie, na mchy, na połyskującą falę rzeki, która chwyta je na swój grzbiet ruchliwy i niesie, niesie, dopóki nie wyrzuci na brzeg przy zakręcie.
W taki właśnie wieczór jesienny, w owym parku, tyloma ozdobionym barwami, wyzłoconym w promieniach słonecznych, na polance, niedaleko ruin kapliczki, na fotelu, siedzi kobieta wyszczuplała, blada jak marmur, o delikatnych rysach twarzy, oczach dużych, ciemnych, włosach siwiejących.
Ubrana w czarną suknię, na ramionach ma zarzucony szal ciepły, głowę jej przykrywa czarny, koronkowy czepeczek. Obok niej uwija się ruchliwy staruszek, z twarzą starannie wygoloną, w okularach o ciężkiej, złotej oprawie. Przy fotelu stoją dwie panienki w sukniach żałobnych.
— No, nareszcie, no, Bogu dzięki! — mówi starowina — przecież zdołaliśmy panią namówić. Cóż? spójrz-że pani dokoła, rzuć okiem na te drzewa, na słońce, odetchnij pani głęboko, pij to czyste powietrze, bo w niem zdrowie. No cóż? jakże? dobrze tu?
Odpowiedziała mu skinieniem głowy.
— Więc dobrze, prawda?! Wierz mi, kochana pani, że ten świat nie zbrzydł jeszcze zupełnie, chociaż się trochę popsuł, a życie ma także swoje dobre strony. Proszę nie oponować, nie przeczyć. Ja wiem, co pani chcesz powiedzieć, wiem... Zycie przynosi ciężkie smutki, ale ono daje także radości. Pani jesteś kobieta wierząca, a więc w sercu twojem, w duszy, posiadasz lekarstwa o wiele skuteczniejsze, aniżeli wszystkie nasze apteki. Żyjesz, więc jesteś na coś potrzebna, masz obowiązki do spełnienia, cel przed sobą. Dano ci, pani, ciężkie brzemię do dźwigania; tak ciężkie, że o mało nie złamałaś się pod niem, ale dano ci także i siły. Powstałaś na nogi. Kazano ci żyć, więc żyj, walcz dalej. Wybacz, że ja tak po ojcowsku przemawiam, ale mój wiek poniekąd upoważnia do tego. Zresztą, gdy się na czyjeś nieszczęście patrzy, gdy się widzi kogoś skazanego na śmierć i tak cudownie ocalonego, to oczywiście powstaje jakieś, nazwij pani jak chcesz, przywiązanie, sympatya...
Wyciągnęła do niego rękę szczupłą, przezroczystą niemal, i rzekła cichutko:
— Tak, panu zawdzięczani życie.
Starowina aż odskoczył.
— Nie zawdzięczasz mi pani nic, ja cudów nie robię! Byłem przekonany, żeś stracona, a że się stało inaczej, to nie moja zasługa. Jam panią tylko pielęgnował, ale nie leczył. Dziękuj Temu, kto cię ocalił... i dość już o tym przedmiocie raz na zawsze. Obecnie staraj się siły odzyskać, uśmiechnij się pani do życia.
— Czyż ja mogę?
— Zaraz to zobaczymy. Panienki! — zawołał, zwracając się do dziewcząt — panno Ludwiko, panno Antonino, zbliżcie się do matki z pieszczotą, ucałujcie ją. No, żywo, nie dajcie się prosić. Jeżeli pani nie uśmiechniesz się do tych sierotek, to pomyślę, żeś kamień, a ja stary niedołęga, mający o sercu ludzkiem takie wyobrażenie, jak kura o pieprzu.
Dziewczęta do kolan matki przypadły i ręce jej całować zaczęły — wdowa uśmiechnęła się przez łzy.
— Zwycięstwo! — wołał uradowany staruszek. — Mamy wreszcie uśmiech, a to zwiastun chęci do życia. Teraz, droga pani, zaczniemy starać się o siły; będziemy panią uczyli jeść, chodzić, a dalej nastąpi powrót do normalnego trybu życia, do pracy, za którą znów przychodzi zadowolenie i spokój ducha.
— Panie doktorze, są smutki, które trudno przeboleć, są straty, których nie można zapomnieć.
— Masz pani słuszność, zapomnieć nie można i nie wolno. Pani wspomnienia swoje, pamięć o towarzyszu życia, musisz zachować na zawsze. Żal po nim nie wygaśnie, ale idzie o to, aby nie objawiał się on przez szarpanie własnej egzystencyi i zaniedbywanie życia dla grobu, ale żeby był traktowany z filozofią rezygnacyi. Owszem, odwiedzaj pani mogiłę drogą, łzami ją zraszaj, w kwiaty ubieraj, ale nie zaniedbuj dla niej obowiązków; czcij pamięć tego, co w niej spoczywa, i dla tej właśnie pamięci myśl o dzieciach. To obowiązek — dodał z naciskiem; — myśl o nim pogodzi panią z życiem, a przeświadczenie, że go spełniasz, da ci, nie chcę powiedzieć szczęście, ale ów pogodny spokój ducha, ów spokój, który bliższym jest szczęścia, niż się ludziom zdaje. No cóż, czy pójdziesz pani za życzliwą radą, czy zechcesz usłuchać głosu starego przyjaciela?
W odpowiedzi wdowa ujęła jego rękę, i zanim spostrzedz się zdołał, podniosła do ust.
— A, pani! — zawołał — cóż to znowuż?! do czego podobne? Tak się nie robi. Obrażę się śmiertelnie i noga moja nie postanie tu więcej.
— Nie gniewaj się, panie — rzekła chora, — nie gniewaj, dobry, zacny nasz przyjacielu.
— No, zgoda, zgoda, tylko proszę tego więcej nie robić, bo się pokłócimy. Dobrze pani tu, na powietrzu?
— Dobrze — szepnęła.
— Szkoda, że teraz nie wiosna, ale ponieważ nie możemy odwrócić odwiecznego porządku, więc korzystajmy chociaż z pogodnej jesieni. Dopóki tylko będzie tak ciepło i sucho, codziennie trzeba przepędzać parę godzin na powietrzu! Niech panie pamiętają o tem koniecznie.
— Doktorze — zapytała chora, — powiedz mi, co się tu u nas dzieje?
— Jakto co? Co pani chcesz wiedzieć?
— No, u nas, tu, w Królówce. Wiadomo panu, że było ciężko, a teraz boję się pomyśleć, co nas czeka.
— Niech pani tem sobie głowy nie zaprząta; jak teraz, to troska pana Piotra i kilku dobrych sąsiadów. Gdy odzyskasz pani zdrowie, zdadzą ci szczegółową relacyę. W folwarku Pakułowski porządku pilnuje i jakoś wszystko się łata. Dobrze jest, nie zagraża wam nic. Bądź pani spokojna.
— Mateczko, mamy gości — odezwała się panna Ludwika i pobiegła ku domowi, a w chwilę później ukazała się w alei w towarzystwie Andzi; obok nich szedł pan Jan.
— Co za niespodzianka! — zawołała Andzia, witając chorą — co za niespodzianka radosna! Zastajemy panią już w ogrodzie, ubraną, siedzącą o swej mocy. Doktorze, dokazujesz cudów!
— Niech-no pani nie szydzi ze mnie, bo przy pierwszej sposobności zapiszę najbardziej gorzkie lekarstwo i nastraszę pijawkami.
— Zdrowa jestem i zdaje mi się, że przynajmniej w blizkiej przyszłości nic mi nie zagraża. Przedstawiam pani mego ciotecznego brata — rzekła, zwracając się do wdowy.
— Słyszałam często o panu. Na długo w nasze strony?
— Miałem zamiar przepędzić tu kilka tygodni, ale stryj i ciotka tak mi są radzi, że prawdopodobnie pobyt się przedłuży.
— A może i zamieni na stały — dorzuciła Andzia z uśmiechem.
— Doskonale! — zawołał doktor — właśnie młodzieży nam potrzeba, młodej intelligencyi, świeżych sił, bo my, mówię o naszem szczupłem kółku przyjaciół, zestarzeliśmy się. Może jesteśmy już zbyt zacofani w stosunku do ogólnego postępu, może na wiele rzeczy zapatrujemy się inaczej. Ja młodzież bardzo lubię i chętnie szukam jej towarzystwa. Bardzo to naturalny objaw, mojem zdaniem. Stary weteran schodzi z pola, na którem długie lata krzątał się, walczył, pracował. Zdobył trochę doświadczenia, doznał wielu zawodów, w rezultacie przekonał się, że albo nic na tym świecie nie uczynił, albo bardzo, bardzo niewiele, więc też ciekaw jest, z czem idą młodsi do życiowych bojów, jakie nowe godła pragną na swych sztandarach wypisać. Piękna to rzecz młodość, jej porywy szlachetne, siła, energia, zapał! Otóż cieszę się, że przybywasz pan do naszego grona; znajdziemy nieraz sposobność do rozmowy.
— Z przyjemnością, panie doktorze. Jeżeli tak się stanie, że będę musiał osiąść na wsi, to oczywiście towarzystwo ludzi intelligentnych będzie dla mnie bardzo pożądanem.
Rozmowa stała się ogólną, a prowadził ją stary doktor, opowiadając różne nowinki, dowcipkując.
Jan przypatrywał się sierotom. Były one na pierwszy rzut oka podobne jedna do drugiej: obie jednakowo szczupłe, niewielkiego wzrostu, o drobnych rysach twarzy i dużych, czarnych oczach; przy dłuższej jednak obserwacyi różnica stawała się widoczną. Starsza, Ludwika, była poważniejsza, skupiona w sobie, cicha; młodsza, Nina, zdradzała usposobienie żywe, prędkie, pełne energii.
Pierwsza, gdy do niej mówiono, spuszczała powieki, a długie, jedwabiste rzęsy rzucały cień na jej matowo białą twarz; druga patrzyła przed się śmiało dużemi, błyszczącemi oczyma, policzki jej ożywiał delikatny rumieniec, jakby z płatków róży polnej barwy sobie pożyczył, na ustach błąkał się uśmiech łagodny.
Gdyby nie zmartwienie, jakie przeszła, nie smutki ciężkie — jak śmierć ojca, długa choroba matki, — srebrzysty głos tej dziewczyny rozbrzmiewałby przez dzień cały to wesołym szczebiotem, to kaskadą śmiechu, to znowuż rzewną piosenką. Rozlegały się nieraz nuty owych piosenek wśród parku, mieszały z głosami ptasząt i płynęły w powietrzne przestworza. Groźne widmo śmierci kazało im zamilknąć na dłużej.
Panna Anna pod względem powierzchowności kontrastowo odróżniała się od sióstr Jastrzębskich. Była to wysoka, dorodna, doskonale rozwinięta blondynka, o oczach barwy chabru, włosach ciemno-złotych. Włosy miała uczesane gładko, gruby warkocz spadał jej na plecy.
Temperamentem zbliżała się do Niny — była wesoła, pełna życia, siły i wdzięku.
Pan Jan odezwał się:
— Stryj miał słuszność, wychwalając piękność tego parku.
— Istotnie — odrzekł doktor, — to ozdoba naszej okolicy; kto go zakładał, miał gust.
— Te ogromne drzewa świadczą, że musiało to być bardzo dawno.
— O, tak! wówczas, kiedy jeszcze w zamku nie gnieździły się sowy i nietoperze, jak dzisiaj, lecz mieszkali ludzie. Do ruin i do tego parku przywiązane są różne legendy, ale to zwykła rzecz; legenda czepia się ruin, tak samo jak mech. Czasem fakt rzeczywisty służy jej za osnowę, czasem podobieństwo jakieś, cień faktu, a z pokolenia w pokolenie idąc, od każdego coś biorąc, pierwotna wersya zmienia się, rośnie i coraz to nowymi dodatkami ozdabia.
— Jeżeli chcesz, Jasiu — rzekła panna Anna, — poznać te legendy i wogóle całą poezyę tutejszego ludu, to poproś panny Ludwiki, żeby ci otworzyła swe skarby. Zna ona wybornie wszystkie podania, wszystkie opowieści, pieśni, wierzenia, gusła. Zdaje mi się nawet, że potrafiłaby zamawiać i czarować.
Panna Ludwika spuściła oczy i odezwała się ze smętnym uśmiechem:
— Obmawiasz mnie, Andziu. Mógłby pan pomyśleć, że odbywam wycieczki na Łysą górę i tam, wraz z czarownicami, warzę w wielkim kotle trujące zioła, a ja tylko lubię słuchać baśni i pieśni, poznaję zaś przesądy i zabobony ciemnych ludzi nie tylko dla własnej ciekawości, lecz dlatego, aby je zwalczać i obalać.
— Ludwisiu — odezwała się panna Anna, — opowiedz nam legendę o starym zamku.
— Opowie nam to pani kiedyindziej — rzekł doktor; — teraz zajmiemy się naszą rekonwalescentką. Słońce zachodzi, wiatr chłodny powstaje, trzeba wracać do domu.
— Już?
— Koniecznie. Jutro koło południa znowuż pani wyjść będzie mogła przed dom lub do parku; teraz wracamy. Panie Janie, proszę do pomocy. Pani oprze się na naszych ramionach.
Wszyscy weszli do dworku, zapalono światło, przy rozmowie czas szybko upływał; była już blizko północ, kiedy goście odjechali: doktor do miasta, w którem mieszkał, panna Anna z bratem do Cieciorki.
Księżyc świecił na pogodnem, bezchmurnem niebie, noc była prześliczna.
— Cóż, braciszku — zapytała panna Anna, — jakże ci się podoba nasza okolica?
— W tem półświetle, półmroczu, jakie ją teraz otacza, wydaje mi się bardzo poetyczna. Wogóle można te strony polubić.
— To też posłuchaj dobrej rady stryja Piotra i zostań z nami. Na co masz szukać po świecie pracy i szczęścia, skoro tu jedno, a może i drugie znaleźć łatwo. A może ty pożądasz szerokiego pola działalności, może marzysz o rozległych horyzontach?
Młody człowiek milczał.
— Zdaje mi się jednak — ciągnęła dalej Andzia, — że i tu znalazłbyś dużo do roboty. Cóż ty na to, kochany braciszku?
— Dajcie mi czas do namysłu — odrzekł.