Za mgłą/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Za mgłą |
Podtytuł | Obraz z życia wiejskiego |
Wydawca | Księgarnia A. G. Dubowskiego |
Data wyd. | 1899 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W Kraskach, domu pana Piotra, w ogromnej izbie narożnej, do której było osobne wejście wprost z dziedzińca, było gwarno i głośno.
Przy stole, na środku stancyi stojącym, oprócz gospodarza, siedział proboszcz, pan Seweryn z Małej Woli, człowiek sześćdziesięcioletni, dobrej tuszy, z ogromnymi białymi wąsami, obok niego pan Roman z Malowanki, mężczyzna szpakowaty, z długą brodą, i pan Topaz.
Przy samych drzwiach, na stołku, ulokował się Pakułowski.
Oprócz tych osób, było dziewięciu żydów z sąsiedniego miasteczka, a znajdowali się w ciągłym ruchu: to gromadzili się na środku pokoju, to cofali do kąta, to zmęczeni siadali na długiej ławie pod ścianą i naradzali się szeptem, to znów w głośnym lamencie starali się dowieść, że im się krzywda dzieje.
Pakułowski protestował, powtarzając ciągle jeden tylko wyraz:
— Łgarstwo!
To ich doprowadziło do pasyi.
— Pan Pakułowski — krzyczeli — chce nas krzywdzić; on jeszcze w swojem życiu nigdy prawdy nie powiedział.
— Łgarstwo!
— On jeszcze w swojem życiu nigdy trzeźwy nie był.
— Łgarstwo!
— Co to za gadanie jest! Co za łgarstwo? Czy pan Pakułowski pamięć stracił, czy przy rozumie nie jest?
— Cicho, cicho! — zawołał pan Piotr — dość już! Dwie godziny zeszło na niczem. W taki sposób nie dojdziemy do ładu. Przestańcie mówić wszyscy razem, legitymujcie się po kolei; kto ma jakie pretensye, niech je usprawiedliwi, niech złoży dowody, a wtenczas...
— My wszyscy jesteśmy sprawiedliwi, wszyscy mamy dowody. Gdzie jest waryat, któryby dał bez dowodu? Gdzie ci pewni panowie, którym na samo godne słowo dać można?
— Możeby się znaleźli — rzekł pan Topaz.
— Prawda, prawda, są, ale takich niedużo.
— Łgarstwo! — odezwał się znowuż Pakułowski.
— Fe! jak pan Pakułowski powie słowo to ono akurat tak pasuje, jak krowa do karety. Pan jesteś niepolityczny człowiek.
— Cicho, cicho, dość!
Zabrał głos pan Seweryn, człowiek, pomimo poważnego wieku, prędki i porywczy. Zmarszczył groźnie brwi, szarpnął wąsa i zawołał:
— Słuchajcie-no, łajdaki! Swiętyby z wami nie wytrzymał, a cóż dopiero zwyczajny człowiek! Macie wóz i przewóz. Chcecie układać się, dobrze; nie chcecie, to idźcie na złamanie karku, znajdziemy na was sposób. No, niech się to już skończy, albo tak, albo inaczej. Raz, dwa, trzy!
Pakułowski zerwał się z krzesła i stanął w takiej pozycyi, jak gdyby chciał się rzucić do bitwy.
— Poco pan wstajesz? siedź pan! — zawołał jeden z żydów, ciągnąc ekonoma za rękaw. — Siedź pan, pan jesteś zmęczony, odpocznij pan sobie.
— Wielmożny panie — rzekł stary Abram, — już słyszeliśmy pańskie słowo, szlacheckie słowo, prędkie słowo. Można liczyć, że interes nawpół skończony.
— Ja wam to samo chciałem powiedzieć, co i pan Seweryn — odezwał się pan Roman..
— No, to już są dwie instancye.
— Kochani panowie — rzekł pan Topaz, — ja wam teraz coś powiem.
— Słuchamy, słuchamy.
— Weźmy ten interes po kupiecku.
— Śliczne słowo, po kupiecku.
— Wy chcecie ratować swoje kapitały, bo to wasza praca, wasza własność, wasza krew, to chleb waszych synów, to posagi waszych córek.
— Mądra, złota mowa! Wielmożny pan tak powiada, jakby z naszego serca każde słowo brał i przez swoje godne usta wypuszczał.
— Wy jesteście ludzie niebogaci, was szkoda, a kto chce waszej krzywdy, ten popełnia ciężki grzech.
— Oj, oj, jaki wielki grzech! To jest najcięższy grzech.
— To wszystko z jednej strony.
— Nu, a co ma być z drugiej strony? To na wszystkie boki jednakowa prawda.
— Czekajcie, zaraz wam powiem. Kiedyście przez delikatne serce i uczynność pożyczali nieboszczykowi pieniądze, to braliście za to procent, a kiedyście brali procent, to z góry, nie jesteście bowiem tacy głupcy, aby brać z dołu.
— Proszę wielmożnego pana, to był bardzo maleńki procent, odrobinkę tylko większy od żadnego procentu.
— Słuchajcie-no jeszcze. Ja was dobrze znam, ja nie mówię, że wy jesteście uprzykrzeni, żeście dokuczali wierzycielowi. Ja tego nie mówię. Ale jeżeli nieboszczyk dał wam za czekanie kilka rubli, albo trochę zboża, kartofli, gęś, albo kurę, toście tem nie gardzili, ponieważ macie rodziny i potrzebujecie żyć. Prawda?
— Ma się rozumieć. Skoro dawał, dlaczego nie mielibyśmy brać?
— Bardzo słusznie, a teraz chcę wam jeszcze powiedzieć jedno słowo.
— Owszem; wszystko, co wielmożny pan do tej pory powiedział, było bardzo śliczne, sprawiedliwe i bardzo rozumne. My sami nie powiedzielibyśmy lepiej, więc z ciekawością słuchamy jeszcze jednego słowa.
— Bardzo krótkie. Ponieważ wzięliście procent z góry, ponieważ braliście po troszce à conto w gotówce i w naturze, więc, sądzę, nie zrobicie złego interesu, jeżeli oddacie wszystkie wasze pretensye za czterdzieści procent.
Wśród kapitalistów zrobił się gwałt.
— Taka krzywda!
— Za czterdzieści procent!?
— My myśleliśmy, że pan za nami trzyma, myśmy chcieli dziękować, a tymczasem pan chce nas zgubić.
— To rozbój jest!
— Uspokójcie się — rzekł spokojnym głosem pan Topaz. — W handlu gniewu niema. Przyjmujecie propozycyę, zaraz będzie obrachunek i gotowizna na stole; jeżeli nie przyjmujecie, jedźcie do domu i róbcie, co wam się podoba. Albo tak, albo tak.
— My jedziemy!
— Do widzenia.
— Jedziemy. Kim, Mojsie! kim, Szmul! tu niema co robić.
Ostentacyjnie opuścili pokój i zamaszystymi krokami poszli przez dziedziniec ku bramie.
— Doskonale sąsiad do nich przemówił — rzekł pan Piotr; — obawiam się tylko, czy propozycya pańska nie odstraszy ich zupełnie.
Topaz uśmiechnął się tryumfująco.
— Bądźcie spokojni — rzekł. — Trzeba znać psychologię interesantów; ja pochlebiam sobie, że ją znam. Oni odeszli, ale nie daleko; przypuszczam, że stoją koło bramy i tam roztrząsają moją propozycyę, która jest dla nich dość korzystna i absolutnie możliwa do przyjęcia.
— Więc czemuż jej nie przyjęli?
— Kto panom powiedział, że nie przyjęli? Przeciwnie, oni ją od razu przyjęli, tylko oburzyli się trochę i wyszli.
— Na cóż ta komedya?
— Przepraszam, to wcale nie komedya, lecz metoda. Ma swoją metodę Patti, ma Mierzwiński, dlaczego oni jej mieć nie mogą? Obecnie stoją na uboczu i oczekują, żebyśmy ich tu poprosili. My tego nie zrobimy. Oni będą czekali jeszcze godzinę, dwie, trzy, może do wieczora. Nie doczekawszy się, przyjdą sami do nas, jak Mahomet do góry; przyjdą w nadziei wytargowania korzystniejszych warunków.
— Rzeczywiście — rzekł pan Piotr, — możnaby im jeszcze coś dorzucić, byleby nie bróździli.
— Owszem, należy im powiedzieć, że rozmyśliliśmy się i że układy z nimi już wyszły ze sfery projektów, że mamy inne zamiary. Wówczas oni zaczną nam tłómaczyć, że robimy wielkie głupstwo, że niema lepszej rzeczy nad zgodę i że nie rozumieją, dlaczego zmieniamy postanowienie, kiedy oni są skłonni do zrzeczenia się swych pretensyi za sześćdziesiąt procent. Wówczas ja zaproponuję im czterdzieści dwa. Znowuż będzie scena oburzenia i chęć wyjścia, ale nie wyjdą, rozpoczną targi, i skończymy dobrze i zgodnie za czterdzieści pięć. To nie ulega najmniejszej wątpliwości. Tymczasem możemy mówić o czem innem, a im zostawić kłopot myślenia. W mojem życiu byłem nieraz świadkiem rozmaitych likwidacyi i układów, i mam to przekonanie, że wierzyciele pewnej kategoryi zawsze są chętni do zgody, zwłaszcza, jeżeli mają dostać gotówkę. Oni ją natychmiast w ruch puszczą i korzyści z niej zaczną ciągnąć, w razie zaś procesu naraziliby się na długie czekanie i musieliby wykładać pieniądze na koszta. To jest bardzo prosta rzecz.
— Pan dobrodziej jest pewny tego, że wrócą? — zapytał pan Roman.
— Najpewniejszy; zresztą przekonacie się panowie wkrótce.
— Więc czekajmy.
— A może dla skrócenia czasu urządzić partyjkę? — rzekł gospodarz — ja wprawdzie nie jestem graczem zawołanym, lecz w miłem towarzystwie...
Zgodzili się na to i zasiedli na werendzie od strony ogrodu. Pakułowski, stosownie do polecenia pana Piotra, udał się na folwark, gdzie miał oczekiwać dalszych dyspozycyi.
Dom pana Piotra, postawiony przed kilkoma laty na miejscu starego, który się spalił, był duży, wysoki i niepodobny do zwykłego typu dworków szlacheckich. Wznosił się na wysokiem podmurowaniu, był obszerny, o pokojach wielkich, z oknami weneckiemi. Nie brakło w nim powietrza i światła.
Urządzenie domowe odznaczało się prostotą i skromnością. Stoły, krzesła, szafy z dębu, ciężkie i masywne, żadnych gracików, drobiazgów i świecideł; jedyną ozdobą były rośliny w oknach.
Pani Piotrowa hodowała je ze szczególnem zamiłowaniem i dlatego w każdem oknie było pełno zieleni i kwiatów.
Ozdobą domu były także dwie wielkie szafy oszklone, pełne książek; jedna mieściła w sobie same tylko dzieła specyalne, rolnicze, w drugiej znajdowały się utwory poetyckie, belletrystyka, broszury. Na wierzchu szaf piętrzyły się pisma peryodyczne, z roku na rok zbierane i oprawiane.
Majątek Kraski dostał pan Piotr po ojcu swoim w spadku, i objąwszy ten spadek w posiadanie, w kilka lat później ożenił się z panienką niezamożną, córką dzierżawcy sąsiedniego majątku. Posagu mu żona nie wniosła, ale posiadała wiele cennych zalet, które go mogły zastąpić.
Była dobrze wychowana, miła, urodziwa, łagodna i pracowita jak mrówka.
Dla pana Piotra wystarczało to i czuł się przy boku swej Jadwisi zupełnie szczęśliwym, i tylko jedna troska chmurzyła horyzont ich pogodnego życia, a mianowicie, że nie mieli dzieci. Boleli nad tem bardzo w pierwszych latach, lecz z czasem pogodzili się z losem i uczucie, jakieby dla własnych dzieci mieć mogli, przenieśli na Jasia, syna po zmarłym przedwcześnie bracie pana Piotra.
Pan Piotr pocieszał się myślą, że majątek, od wielu pokoleń w posiadaniu rodziny będący, nie wyjdzie z niej i że jeszcze przez długie lata mieć będzie właścicieli, noszących toż samo nazwisko.
Chłopiec, a następnie młody człowiek, nie był wtajemniczony w te plany; stryj trzymał go z daleka od siebie, pragnąc, aby wśród obcych ludzi kształcił się i sposobił do samodzielnej pracy, do wywalczania sobie stanowiska w świecie.
Dopiero gdy dzieciak na dorosłego młodzieńca wyrósł, pan Piotr go sprowadził do siebie, niby dla wypoczynku, a właściwie w celu zatrzymania go na zawsze.
Osobisty majątek młodego człowieka był niewielki, gdyż brat pana Piotra w niefortunnych spekulacyach znaczną część swego mienia utracił; tę resztkę, kilka tysięcy, wziął pan Piotr i zahipotekował na Kraskach.
Procenta przeznaczone były na wychowanie i edukacyę Jasia, ale że wystarczyć na to nie mogły, stryjaszek łożył z własnej kieszeni, marząc o tem zawsze, że synowiec zastąpi mu syna, że zostanie godnym dziedzicem nazwiska i majątku.
Pan Piotr nie miał powodu być niezadowolonym z synowca. Chłopiec zrobił wszystko, czego od niego żądano: ukończył szkoły, przeszedł wydział przyrodniczy, odbył praktykę roczną w dużem, postępowo prowadzonem gospodarstwie.
Pan Piotr nie bez pewnej dumy na niego spoglądał, a stryjenka, ujrzawszy kuzyna po długiem niewidzeniu jako dorosłego mężczyznę, nie mogła się nim nacieszyć. Rzeczywiście chłopiec był dorodny, przystojny i prezentował się doskonale.
Młody człowiek używał wypoczynku, który mu się po długoletniej pracy słusznie należał; u stryja było mu doskonale, co drugi dzień jednak jeździł do ciotki, gdzie zawsze zapraszany i przyjmowany był serdecznie.
Pan Piotr chciał się już zająć ustaleniem jego losu, lecz niespodziewany wypadek w Królówce i wynikłe stąd kłopoty stanęły na przeszkodzie. Nie można było bez opieki pozostawić wdowy i sierot, należało zająć się uregulowaniem interesów, ocaleniem zagrożonego mienia, zarządzić gospodarstwem, przeprowadzić układy z wierzycielami.
Przepowiednia pana Topaza sprawdziła się co do joty. Kapitaliści z miasteczka ani myśleli odjeżdżać. Odszedłszy za bramę, naradzali się między sobą z godzinę, następnie wpadli w „usposobienie wyczekujące,” to jest jedni ułożyli się na wasągach, drudzy na trawie i zasnęli, albowiem sen bywa zawsze posiłkiem, a częstokroć przynosi dobrą radę.
Obudzili się o zachodzie słońca i znów zaczęli rozmawiać, wreszcie wydelegowali jednego, aby poszedł do dworu na zwiady. Była krótka, ale gwałtowna sprzeczka przy wyborze delegata. Część chciała, żeby ten honor wziął na swe barki Abram, człowiek solidny i ze wszech miar godny zaufania; część znów proponowała Szmula. Większością głosów utrzymał się Szmul, dla swego względnego bogactwa, zimnej krwi, powagi i daru wysłowienia się.
Wziąwszy bat do ręki, aby się nim opędzać od psów, udał się Szmul do dworu i, jako człowiek przezorny, nie wszedł tam przez ganek, lecz wpierw zajrzał do kuchni, aby dowiedzieć się od służby, co panowie robią.
Jakoż powziął wiadomość, że pół godziny temu wstali od kart, teraz piją herbatę i za godzinę mają zamiar odjechać.
Zebrawszy te informacye, udał się Szmul do kancelaryi pana Piotra i tam czekał.
Po kwadransie sąsiedzi i pan Topaz siedzieli znowu przy dużym stole dębowym.
Delegat rozpoczął swe przemówienie od tego, że zarówno on sam jak i jego towarzysze ożywieni są najlepszemi chęciami, że samo traktowanie z tak godnymi panami przynosi im zaszczyt i sprawia niewypowiedzianą przyjemność, i że układ zostałby od razu zawarty, a interes od słowa skończony, gdyby nie to fatalne; „czterdzieści za sto.” Uważać to można albo za impertynencyę, albo za żart. W pierwszym wypadku można się słusznie obrazić i targować dalej, w drugim należy się roześmiać i także dalej targować. Kapitaliści ponieśli już dość znaczne koszta podróży, fatygowali się, trzęśli na wozach, nie chcą więc, żeby to było napróżno i czekają lepszej oferty ze strony tak wspaniałych i godnych osób.
Pan Topaz odrzekł na to:
— Mój panie, ja bardzo żałuję pośpiechu, z jakim wymówiłem: „czterdzieści za sto.”
— Co?
— Trzeba wam było zaproponować trzydzieści dwa, albo nic nie proponować, niechby rzecz poszła zwyczajną drogą.
— To ładnie, to bardzo ładnie! Tego wcale się nie spodziewałem po wielmożnym panu. Raz tak, za parę godzin inaczej.
— Trudno; żałuję pośpiechu, ale ponieważ wymówiłem... więc nie mogę cofnąć słowa. Bierzecie czterdzieści?
— Przy sześćdziesięciu będziemy grubo stratni.
— Tyle nie dam.
— Wielmożny panie! Taki człowiek, jak pan, taka osoba, jak pan, taki bogacz, jak pan, nie będzie żądał krzywdy biednych ludzi. Pan dobrodziej nie wie, ile dla tych pieniędzy, któreśmy pożyczyli, poszło w zastaw pereł, brylantów, kolczyków, srebrnych lichtarzy! Każdy z nas ma miękkie serce, a gdy się trafi zdarzenie, że trzeba komu wygodzić, każdy z nas wyciąga ostatni grosz z domu, obdziera żonę z kosztowności, pozbawia swój stół głównej jego ozdoby, byle się stawić na słowie. U nas honor to najpierwsza rzecz, to główna rzecz! Jeżeli nie możemy sami, to bierzemy wspólnika; mało jednego, bierzemy dwóch, trzech, ilu potrzeba! Panowie widzieli nas dziewięciu, ale naprawdę jest dużo więcej ludzi w tym interesie; każdy z nas ma swoją kompanię. Czy panowie zechcą ukrzywdzić taką gromadę ludzi, tyle familii!
— Czterdzieści — odrzekł na to przemówienie pan Topaz.
Szmul, znany z zimnej krwi i spokojnego charakteru, zaczął się niecierpliwić, z wymownego stał się lakonicznym.
— Pięćdziesiąt pięć — odrzekł.
— Czterdzieści.
— Pięćdziesiąt trzy.
— Czterdzieści.
— Pięćdziesiąt jeden!
— Czterdzieści.
— No, to ja idę.
— Do widzenia, idź pan.
— Proszę wielmożnego pana, szkoda naszego czasu, szkoda zdrowia. Czy pan już nic nie postąpi? Ja chcę skończyć, my chcemy skończyć. Ja ryzykuję! Będzie nasza strata, spuszczam na pięćdziesiąt! Czy jeszcze mało?
— Czterdzieści dwa.
— Przepraszam, bez urazy, kto wielmożnego pana uczył takiego targowania się? To nie wypada na wielkiego bogacza, na dziedzica.
Pan Topaz zwrócił się do swoich towarzyszów z zapytaniem:
— Czy można im dać czterdzieści pięć?
— Można — odpowiedzieli jednozgodnie.
— No, wiedz zatem, panie Szmulu, że to jest ostatnie moje słowo. Chcecie, bierzcie, nie, to ja odjadę i ci panowie również. Domyślasz się zapewne, że nie będziemy oczekiwali was przy bramie. No, bierzecie?
Szmul pogładził brodę i rzekł po krótkim namyśle:
— Co robić?! Niech będzie strata... bierzemy.
— Wiedziałem, że tak się skończy.
— Ja też wiedziałem — rzekł Szmul, — tylko zdawało mi się, że będzie trochę lepiej.
— No, idźże, wołaj tamtych, niech przychodzą i kończą, bo już późno.
Szmul sprowadził swoich towarzyszów i zaczęło się rozpatrywanie różnych dowodów, kartek, kwitów i wypłata.
Widok gotowizny naprawił kwaśne humory kapitalistów, nie wspominali ani o krzywdzie, ani o stratach, a kiedy otrzymali, co im z rachunku wypadło, Szmul zwrócił się do pana Topaza.
— My — rzekł — bardzo dziękujemy wszystkim panom za to, że tak pięknie z nami skończyli, ale największe podziękowanie należy się wielmożnemu panu. Pan dobrodziej tak to ślicznie zrobił, jakby całe życie tylko takimi interesami się trudnił; pan dobrodziej wielki znawca jest, pan dobrodziej od razu rozumie, co można, jak można i ile można. My wiedzieliśmy z góry, że z panem można będzie skończyć.
— Więc czemu zwłóczyliście? — zapytał pan Piotr.
— Nie można robić interesów po waryacku, należy zawsze cokolwiek wyczekać. W takim wypadku pośpiech zawsze zaszkodzi.
— Macie słuszność — rzekł Topaz: — ja się pośpieszyłem niepotrzebnie.
— To prawda — odrzekł Szmul: — był ten maleńki feler. Bylibyśmy oddali za czterdzieści. No, nic nie szkodzi, panowie przez to nie zginą, a biedne żydki zarobią pięć procent. My jesteśmy biedaki, kapcany. Cały nasz majątek, cały sposób do życia, to wiatr. Dopiero jest, już niema; czasem zdaje się, że coś jest, a naprawdę nic niema; czasem człowiek płacze, że nic nie ma, a Pan Bóg tak zrobi, że coś jest. Panowie mają swój widok od siewu do żniwa; my... aj, waj! od poniedziałku do wtorku, od środy do czwartku, a najdłuższy nasz widok: od piątku wieczór do niedzieli rano, dlatego, że w sobotę niema żadnego widoku. Wielmożny pan zna się na tem i potwierdzi, że ja prawdę mówię.
— W istocie, że tak jest.
— Albo nie? Na czem stoi nasze życie? Na kilku rublach; jeden ma kilkadziesiąt, wielki bogacz ma kilkaset. Żeby te ruble obracały się powoli, jeden raz do roku, to my wszyscy, broń Boże, umarlibyśmy z głodu, więc żeby tego nieszczęścia nie było, nasze ruble muszą się obracać prędko, muszą się kręcić w kółko, jak waryaty, a każde obrócenie ich musi coś dać. Dlatego my lubimy gotowiznę, dlatego my lubimy ruch, dlatego my wolimy jednego rubla dzisiaj, aniżeli trzy za rok. Kto powie: dlatego, że nie mamy cierpliwości. To nieprawda, my jesteśmy bardzo cierpliwi, tylko gęba niecierpliwa jest, ona nie daruje swego, chce codzień trochę i byle jak, a raz na tydzień chce dobrze i dużo. Oto cały sekret, cała mechanika tego interesu. My dziękujemy panom, my kłaniamy panom, my jedziemy już.
— Bądźcie zdrowi.
— Moje uszanowanie! — rzekł Szmul — jak będzie co potrzeba, proszę o nas pamiętać. Jesteśmy uczynni ludzie, honorowi ludzie, lubimy usłużyć.
Niedługo po odejściu żydów rozjechali się goście pana Piotra, naradziwszy się wprzód, co czynić z Królówką.
Stanęło na tem, że ogólny nadzór nad gospodarstwem obejmie pan Piotr; formalności prawne co do postępowania spadkowego załatwi pan Roman, a gotówki, o ile ta potrzebna na bieżące wydatki, dostarczy pan Seweryn. To, co już wydano, będzie pokryte ze sprzedaży zboża.
Topaz usprawiedliwiał się, że na żaden sposób czynnego udziału w tej sprawie przyjąć nie może.
— Za parę tygodni — mówił — odjeżdżam do Warszawy; moje letnie wakacye skończone. Tam czeka mnie robota, tam muszę być, więc osobiście pomagać panom nie mogę, ale jeżeli będziecie potrzebowali kredytu dla Królówki, proszę. Będzie mi bardzo przyjemnie. Do wysokości, albo ja wiem, do jakiej wysokości będzie trzeba? Do wysokości... dajmy na to, do wysokości tysiąca rubli macie kredyt otwarty. Wystarczy?
— Prawdopodobnie nie będziemy z niego korzystali, lecz w każdym razie dziękujemy w imieniu wdowy i sierot — rzekł pan Piotr.
— Ach, to bagatela, mała rzecz, zwyczajna przysługa sąsiedzka! W razie potrzeby przyślijcie panowie depeszę. Ja nie lubię listów, najlepsza korespondencya to depesza. Adres krótki: Warszawa, Topaz, albo: Topaz, Warszawa; dojdzie; odpowiedź otrzymacie natychmiast. To jest kredyt szanownych panów.
— Właściwie kredyt Królówki.
— Nie, panów osobisty. Ja nie lubię mieć interesów pieniężnych z damami — dodał, śmiejąc się. — Poeta nazywa je słusznie „marnym puchem,” więc wobec tego wszelka solidność jest wykluczona.