Za winy niepopełnione/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Za winy niepopełnione |
Pochodzenie | Pisma Michała Bałuckiego |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1887 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Domyślić się nietrudno, zkąd rozeszła się po mieście pogłoska o Janie i żydówce. Panna Aniela z mamą gorliwie pracowały nad tém, aby wiadomość ta doszła do uszu wszystkich w najkrótszym czasie. Podawały ją, rozumié się, z oburzeniem; nazywały świętokradztwem, aby w murach pobożnego klasztoru mogły się dziać podobne rzeczy, i burmistrz byłby z pewnością, jedynie ze względu na moralność, postarał się o wydalenie żydówki z miasta, gdyby panna Zenobia nie była jéj wzięła w swoję szczególniejszą opiekę. Szło jéj bowiem o nawrócenie żydówki. W téj misyi udała się jednego dnia do Leszczycowéj, aby się jéj zapytać, jak daleko postąpiła w przygotowaniu żydówki do przyjęcia wiary katolickiéj. Ale ta, ku wielkiemu zdziwieniu, a nawet zgorszeniu świętobliwéj Zenobii, oświadczyła, że całkiem nie zajmowała się nawracaniem żydówki, dla téj prostéj przyczyny, że ani ona sama, ani nikt w jéj imieniu, nie żądał od niéj tego.
— A przecież to wiadome w całém mieście — odezwała się z ferworem panna Zenobia — że ona jedynie dla tego przybyła do naszego miasta.
— Tak mówią — odrzekła spokojnie pani Leszczynowa — ale od niéj saméj nie słyszałam nigdy tego.
— A choćby i tak było, to przecież pani, jako katoliczka, powinnaś była dbać o pozyskanie téj duszy Kościołowi. Mówią, że ona tu, w pani domu, ciągle przesiaduje; że podobno, nie wiem, czy prawda, ale tak mówią, że syn pani bałamuci ją.
Leszczycowa spojrzała surowym, poważnym wzrokiem. Wzrok ten zmieszał Zenobią.
— Nie masz się pani o co obrażać, to się przecież trafia między młodymi. Pani nie odpowiadasz za syna.
— Mój syn za uczciwy na to. Mógł się zakochać, ale nigdy bałamucić. Mogę to śmiało powiedziéć, bo jeżeli kiedy się widywali, to tylko przy mnie, i ja odpowiadam całkiem za syna mego w tym względzie, a i za nią odpowiadam z czystém sumieniem, bo postępowanie téj panienki jest takie, że najgorszy wróg nie mógł-by jéj odmówić szacunku.
— A, to się tém więcéj dziwię, że pani nie postarałaś się dotąd pozyskać téj duszy Kościołowi. Więc ona nic dotąd nie umié z tych rzeczy, które katolik pod utratą zbawienia wiedziéć i w które wierzyć powinien? Nie mówiłaś jéj pani nic dotąd o grzechach śmiertelnych, o grzechach cudzych, o grzechach przeciw Duchowi Świętemu? Ależ to pojąć nie mogę podobnéj obojętności ze strony pani!
Staruszka uśmiechnęła się pobłażliwie.
— Dziwisz się pani, że jéj nie nie mówiłam o grzechach? Poco jéj miałam mówić o tém, czego nie wié, nie rozumié.
— Od czegoż katechizm, który to wszystko wykłada, objaśnia, tłómaczy?
— Wolałam mówić jéj o cnotach, niż o grzechach.
— A więc pani nie trzymała się tylko przepisanego porządku, ale zawsze nauka katechizmu była? Więc wiele już cnót chrześcijańskich pani z nią przeszła?
— Przyznam się pani, że nie liczyłam. Ile razy nadarzyła mi się sposobność dać jéj przykład jakiéj wzniosłéj cnoty, szlachetnego uczynku, nie pomijałam jéj. Chciałam w tym względzie zastąpić jéj matkę, któréj nie ma.
— Ależ, proszę pani, takie gadanie, to jeszcze nie jest nauką, to należało się wziąć systematycznie do tego, punkt po punkcie. Ona to powinna umiéć, jak pacierz, bo jak się jéj ksiądz zapyta, a ona nie odpowié mu słowo w słowo, to nie da chrztu, jak Boga kocham, nie da. Pokazuje się, że z nią trzeba będzie na nowo, całkiem od początku rozpocząć naukę. Za cztery tygodnie u nas misya; potrzeba, żeby do tego czasu była zupełnie przygotowaną. Chciała-bym bowiem urządzić chrzest z całą pompą, bo to piérwszy podobny wypadek w naszém mieście. Sam biskup obiecał mi przybyć, a ja i panna matka będziemy chrzestnemi matkami. Taki honor nie każdą spotyka. Jestem pewna, że dziewczyna nabierze ochoty, skoro się o tém dowié. Czy ona tu nie będzie teraz u pani. Chciała-bym się z nią koniecznie widziéć.
— To najlepiéj będzie, jeżeli pani sama pójdzie do niéj. Mieszka niedaleko ztąd, przy uliczce ogrodowéj.
— Tam może zaduch, fetor, jak zwykle w żydowskich domach.
Leszczycowa uśmiechnęła się z politowaniem. Panna Zenobia spostrzegła się, że tém zapytaniem skompromitowała swój zapał religijny i prędko dodała:
— Mniejsza o to. Tam, gdzie idzie o zwycięztwo Kościoła, każdą ofiarę zrobić trzeba. Zresztą wezmę flaszeczkę perfum. No, polecam panią Panu Bogu i Jego Najświętszéj Matce. A więc pani pozwalasz, abym całkiem zajęła się neofitką?
— Skoro się ona na to zgodzi.
— Postaramy się o to, aby światło wiary rozjaśniło jak najprędzéj tę duszę młodą. Chodźmy, Azorku — rzekła, głaszcząc nieodstępną psinę, która przez ten czas usadowiła się jéj na sukni i spała w najlepsze. — Niech będzie pochwalone Przenajświętsze Imię, vivat Jezus!
Ukłoniła się Leszczycowéj, przymknąwszy nabożnie oczy powiekami i rozdymając nozdrza do nabrania powietrza na westchnienie religijne, i wyszła.
Nie poszła jednak prosto do mieszkania żydówki. Wstąpiła naprzód do domu nakarmić Azorka czekoladą i biszkopcikami, bo biedaczek od obiadu był na czczo; potém, zabrawszy ze sobą flaszeczkę perfum, wstąpiła po drodze do kilku znajomych, opowiadając się im, dokąd idzie i w jakim celu. Wybierała się, jak misyonarz do dzikich krajów. Przy téj sposobności nie omieszkała przypiąć łatki Leszczycowéj, oburzając się na jéj obojętność w rzeczach religii. Kiedy już była przed mieszkaniem żydówki, nakropiła obficie chustkę perfumami, nawet Azorkowi natarła niemi kudełki koło pyszczka i noska, westchnęła do Ducha Świętego i zadzwoniła.
Amelia zerwała się na głos dzwonka, a twarz jéj smutna i znękana ożywiła się nagle. Od dwóch dni siedziała sama w domu. Ojciec wyjechał, bo jakiś ważny interes odwołał go niespodzianie od córki. Została więc sama z rozpaczliwemi myślami, na które nie było rady, ani pociechy. Było jéj w duszy, jak po pogrzebie. Do Leszczycowéj ciągnęła ją tęsknota; zdawało jéj się, że będzie jéj lepiéj, kiedy się przytuli do staruszki, którą czciła i kochała, jak matkę, ale bała się spotkania z Janem. Nie była pewną, czy wobec niego umiała-by tak panować nad sobą, aby się nie zdradzić z uczuciem swojém dla niego. Chodziło jéj o to, aby nikt, a szczególniéj on, nie dowiedział się nigdy o tém. Dziewicza duma nie pozwalała jéj przyznać się do miłości, za którą nie mógł-by jéj niczém odpłacić, chyba litością. Dlatego unikała Jana i, choć ją to wiele kosztowało, nie pokazywała się w domu jego rodziców. Miała nadzieję, że może Leszczycowa zajrzy do niéj dowiedziéć się, co z nią słychać. To téż na głos dzwonka zerwała się żywo z siedzenia, a gdy Sura weszła i powiedziała, że jakaś niemłoda pani chce się z nią widziéć, nie wątpiła już, że to matka Jana, i z radością wybiegła naprzeciw niéj.
Ale, zobaczywszy we drzwiach jakąś obcą osobę, cofnęła się zmieszana i wypatrzyła na przybyłą zdziwione oczy. Trwało to dosyć długo, bo panna Zenobia nie miała czasu dać objaśnienia, kto jest i po co przychodzi, będąc zajęta uspakajaniem Azorka, który na starą żydówkę szczekał i piskliwie warczał. Dopiéro, kiedy Sura ustąpiła z pokoju, a Azorka wpakowała panna Zenobia pod mantylkę, można było przyjść do słowa.
— Nie wiem, czy trafiłam — odezwała się panna Zenobia, rzucając ze zdziwieniem przenikliwe spojrzenie po bogatych dywanach.
— Kogoż pani szukasz?
— Czy to panna jest żydóweczką, która ma zamiar przechrzcić się.
— Jestem żydówką — odrzekła Amelia z godnością — ale z zamiarów moich w tym względzie nie zwierzałam się nikomu.
— Jakto? A przecież tylko na téj podstawie pozwolono pannie tu mieszkać?
— Nie pytałam się nikogo o pozwolenie i nikt mi nie mówił o takich warunkach. Mój ojciec płaci komorne, to powinno wystarczać.
Wyniosły ton, jakim powiedziała te słowa, zreflektował nieco apostołkę; widziała, że źle zabrała się do propagandy i zmieniła taktykę: stała się uprzejmą i słodką. Zaczęła się tłómaczyć, że nie miała chęci obrażać jéj swojém pytaniem, że przybyła tu w zamiarze zajęcia się nią, jak matka, że przybywa z porady Leszczycowéj.
To ostatnie wyjaśnienie usposobiło Amelią nieco lepiéj dla przybyłéj; wspomnienie Leszczycowéj było najlepszą rekomendacyą. Przyszło jéj zaraz na myśl, że to zapewne jest życzeniem matki Jana, aby zdecydowała się przejść na religią katolicką. Dziwiło ją tylko, dlaczego sama nigdy jéj o tém nie wspominała, dlaczego użyła pośrednictwa trzeciéj osoby i dlaczego właśnie teraz? czy to stało się z wiedzą Jana? czy on miał w tém jaki udział? Te myśli wywołały chaos różnych domysłów w głowie Amelii, z którego nic pewnego wywnioskować nie mogła. W każdym razie życzenie Leszczycowéj było dla niéj świętém, a osoba, przysłana przez nią, zasługiwała na pewne względy; dla tego poprosiła siedziéć pannę Zenobią i, sama usiadłszy przy niéj, słuchała jéj cierpliwie.
Propagatorka wiary rozwinęła cały zasób wymowy; wszystkich wiadomości, jakie zaczerpnęła z katechizmu, z kazań, z książek nabożnych, użyła dla przekonania żydówki o potrzebie chrztu; przedstawiała jéj moralne i materyalne korzyści, jakie osiągnie przez przyjęcie tak ważnego sakramentu; mówiła o łasce Bozkiéj, o darach Ducha Świętego, zbawieniu wieczném i nagrodzie sprawiedliwych.
Amelia słuchała jéj z głęboką uwagą, w poważném zamyśleniu. Pierwszy raz dopiéro tak wielkie zagadki życia, jak: śmierć, Bóg, zbawienie wieczne, obiły się o jéj uszy. Dotąd nie myślała nigdy o tém, wychowywała się bowiem prawie bez żadnych pojęć religijnych; wiedziała, że tam gdzieś w górze jest Jehowa, stwórca świata, ale myśl jéj nie śmiała nigdy wznieść się do badania prawd, objawionych przez tę najwyższą Istność; wierzyła ślepo w to, co jéj mówiły przykazania, nie robiła nikomu źle, a przywiązanie do ojca było jéj religią. Wiedziała, że chrześcijanie mają innego Boga, a raczéj wielu Bogów, bo wizerunki ich spotykała nieraz po gościńcach, na murach kościelnych; ale nie przyszło jéj nigdy na myśl zastanawiać się nad różnicą w tym względzie. Wydawało się jéj to dosyć obojętném, do kogo ludzie się modlą, i dzieliła ich, nie według różnicy wiary, ale według tego, czy byli źli, czy dobrzy. W pojęciach swych między matką Jana a swoim ojcem nie widziała żadnéj różnicy. Oboje wydawali się jéj jednako dobrzy, jednako przywiązani do swych dzieci. Sądziła z tego, co widziała; rozumowania jéj religijne nie wybiegały za sferę ziemskich stosunków. Celem jéj życia było życie, a uczciwość dogmatem. I była z tém zupełnie szczęśliwą. Nie sięgała myślą za granicę życia, bo życie dawało jéj wszystko, czego jéj było potrzeba do szczęścia, ojciec zaspakajał wszystkie jéj życzenia; a choć chwilowo trapiła ją tęsknota i nuda, gdy musiała żyć samotnie, poprzestając na towarzystwie staréj Sury, to jednak wiedziała, że niezadługo wyjdzie na świat szeroki, piękny, o którym ojciec cuda jéj opowiadał, że będzie bogatą, i to oczekiwanie było także szczęściem, bo szczęśliwi jesteśmy potąd, dopóki się czegoś spodziewamy. Od czasu poznania Jana, przyszłość w bardziéj różowych jeszcze przedstawiała się jéj barwach.
Ale od kilku dni zmieniło się to wszystko; świetne barwy pociemniały, życie straciło dla niéj urok. Czuła się bardzo nieszczęśliwą i dlatego słów panny Zenobii słuchała z taką głęboką uwagą. Religia chrześcijańska jest religią nieszczęśliwych; tym, którym życie nie może już nic ofiarować, prócz cierpienia, religia obiecuje szczęście wieczne, uciśnionym mówi o sprawiedliwości Bozkiéj. Amelia chciwie połykała spragnioną duszą te nauki wiary, która jéj dawała nadzieję w chwili, kiedy utraciła ją całkiem. A choć gorliwa nauczycielka subtelnościami dogmatycznemi mąciła i gmatwała zasadniczą istotę wiary, to jednak, uchwyciwszy wzrokiem duszy główne jéj punkta: nieśmiertelność, sprawiedliwość, nagrodę po śmierci, wciąż zwracała się ku nim, jak do sterniczych gwiazd na niebie i nie dała się wprowadzić na manowce.
— Więc powiadasz pani — odezwała się, przerywając pannie Zenobii, która chciała znowu zapuścić się w tłómaczenia jéj jedności Trójcy — powiadasz pani, że wasza religia...
— Nie nasza, moje dziecko, to jest katolicka, powszechna.
— Więc, że katolicka religia każdego zrobi szczęśliwym?
— Jeśli się żyje ściśle podług jéj przepisów i wypełnia przykazania Bozkie i kościelne.
— A jeżeli moje szczęście przeszkadzać będzie innéj osobie do szczęścia?
Panna Zenobia wypatrzyła na nią zdziwione oczy, jakby mówiła niemi, że tego nie rozumié. Amelia zapłonęła zmieszana. Nie śmiała jaśniéj tłómaczyć się przed obcą osobą, a jednak pragnęła miéć rozwiązaną tę wątpliwość.
— Jak to rozumiész? — spytała Zenobia.
— Jeżeli naprzykład jakaś, jakaś panienka kocha kogoś i ta miłość potrzebna jéj do szczęścia, jak powietrze, jak woda, a w tym człowieku kocha się druga. Wszak obie nie mogą być szczęśliwe?
— Ależ to herezya, moje dziecko, tak myśléć o szczęśliwości wiecznéj. Tam nie będzie żadnéj takiéj miłości.
— Nie będzie? To ja nie chcę waszego nieba — odezwała się żywo Amelia i odsunęła się od Zenobii. — Cóż mi to za niebo bez miłości?
— Ależ poczekaj, moje dziecię — tu wzięła ją za rękę i pociągnęła ku sobie — będzie miłość, ale miłość powszechna. Wszyscy będziemy się miłować.
— Ja nie chcę takiéj miłości, ja-bym umarła z bólu, gdybym wiedziała, że on kocha innych, inne, tak, jak mnie.
— Co za on?
Żydówka spostrzegła, że się zdradziła. Zakryła ze wstydu twarz rękoma i czas jakiś tak siedziała. Potém zerwała się nagle, wzięła Zenobią za obie ręce i, patrząc jéj ostro w oczy, rzekła:
— Ale pani nie powiész tego nikomu, prawda? Pani nie będziesz chciała korzystać z mojego zapomnienia i nie powiész nikomu, nawet jemu? Przyrzekasz mi to pani?
— Ależ ja nie wiem, moja kochana, o kim mówisz.
Panna Zenobia popełniła niewinne kłamstwo dla uspokojenia żydówki. I rzeczywiście to się jéj w zupełności udało. Amelia była przekonaną, że wszyscy muszą znać tajemnicę jéj serca. Była podobną do osoby, która poszła piérwszy raz na maskaradę i rumieni się pod maską, że ją wszyscy widzą, poznają. Naiwność, z jaką wypowiedziała panna Zenobia ostatnie pytanie, przekonała ją, że się pomyliła, i to ucieszyło ją. Dodała więc szybko:
— Więc dobrze. Zapomnij pani o tém, com mówiła; zapomnij o tém, żeś tu była nawet.
— Ależ przecie nie dokończyłam ci jeszcze o Trójcy Przenajświętszéj. Otóż, widzisz, jest troistość w jedności i jedność w troistości, a to...
Żydówka wstrząsnęła głową niechętnie.
— Przestańmy już mówić o tém, to mnie męczy.
— Może wykład o Trójcy Przenajświętszéj za trudny jeszcze na początek dla ciebie; więc możemy...
— Nie, nic nie chcę słyszéć. Nie chcę téj waszéj religii. Poco mi nieśmiertelność, jeżeli mam wiecznie cierpiéć.
— Ależ mówiłam ci, że jest szczęśliwość wieczna.
— Bez miłości, to niepodobna.
— Bez miłości ziemskiéj.
— To nie jest ziemska miłość, nieprawda. Ja przez tę miłość zrozumiałam, kto jest Bóg, dla niéj tylko chciałam nieśmiertelności, a jeżeli ta miłość ma umrzéć, to i ja wolę umrzéć z nią.
Słowa te obrażały w najwyższym stopniu dziewiczą wstydliwość panny Zenobii i jéj religijne uczucia. Według niéj, było to bluźnierstwem. Jednak, aby nie zrażać żydówki, któréj nawrócenie położyła sobie za zadanie i zasługę przed Panem Bogiem, nie sprzeciwiała się jéj. Chciała ją traktować, jak obłąkanego, któremu się potakuje, aby go nie drażnić. Miała zupełną nadzieję, że, skoro łaska Bozka dostatecznie oświeci tę duszę, sama wyrzeknie się swoich błędów. Wchodząc więc w myśl żydówki, przyznała jéj, że w istocie religia nie potępia takiéj miłości i że wybrane dusze cieszyć się nią będą wiecznie. Sposób ten skutkował, bo żydówka znowu podała chętne ucho jéj naukom. Szło jéj głównie o rozwiązanie téj wątpliwości, jak Bóg pogodzi miłość dwóch kobiet do jednego mężczyzny z ich szczęśliwością. Panna Zenobia i tu, dla dobra wiary, zdobyła się na kłamstwo, i rzekła:
— To już rozstrzygać będzie większa miłość. Ta będzie szczęśliwszą, która więcéj kochać będzie.
— O! to ja będę szczęśliwszą — zawołała z rozjaśnioném spojrzeniem i siłą w głosie. — Poddam się najcięższym próbom, aby Bóg przekonał się, jak go kocham.
— Przedewszystkiem jednak potrzeba chrztu — odezwała się znowu Zenobia, nakręcając rozmowę na właściwe drogi.
— Więc czegoż potrzeba, aby być ochrzczoną?
Panna Zenobia zaczęła jéj wyliczać na palcach wszystkie wymagania i przepisy katechizmowe. Amelii wydawały się one nudne i oschłe, ale słuchała z uwagą i postanowiła sobie poddać się tym wszystkim formalnościom, aby jak najprędzéj wyznawać tę wiarę, którą on wyznawał. Wszak tą wiarą miała pozyskać sobie jego miłość, jeżeli nie tu, to tam, w wieczności. Gotowa była prowadzić życie w pokucie i cierpieniach, byle tam zdobyła sobie jego. Miłość więc gotowa była doprowadzić ją do ascetyzmu. Jedna okoliczność wpłynęła jeszcze więcéj na pomnożenie téj gorliwości religijnéj i pomogła nadzwyczaj pannie Zenobii do nawrócenia jéj na łono katolickiego Kościoła.
Pewnego bowiem dnia Leszczycowa, zdziwiona długą nieobecnością Amelii, idąc z mężem na spacer, wstąpiła do niéj dowiedziéć się, czy przypadkiem nie była słabą; a widząc, że jest zdrową, namówiła ją, aby się z nimi przeszła.
— Siedzisz w domu ciągle, to ci szkodzi; pomizerniałaś nawet trochę — rzekła, przypatrzywszy się bliżéj żydówce. — Chodź, przejdziesz się z nami, zaraz ci się lepiéj zrobi; kwiaty i ludzie potrzebują słońca i powietrza.
Amelia nie dała sobie dwa razy powtarzać zaproszenia; ubierała się prędko, a serduszko jéj biło mocno, bo słyszała wyraźnie, jak Leszczycowa mówiła: przejdziesz się z nami. Ten wyraz „z nami” dzwonił jéj ciągle w uszach, pukał w sercu. Ani wątpiła, że Jan czeka przed domem, i dlatego zadziwiła się smutnie, że znalazła tylko samego Leszczyca bez syna. Przyszło jéj zaraz na myśl, że może umyślnie unikał jéj. To téż nie odważyła się pytać o niego.
Poszli za miasto ku lesistéj górze, co się wznosiła od południowéj strony miasta; w tę stronę teraz kierowały się spacery staruszków, gdyż od owego spotkania się z żydem na cmentarzu, Leszczyc omijał to miejsce, prawdopodobnie z obawy, aby więcéj nie spotkać się z nim. Szli tedy drogą ku lasowi, rozmawiając. Rozmowa jednak nie kleiła się jakoś; wszyscy usposobieni byli więcéj do milczenia. Naraz Leszczycowa przystanęła i, patrząc na Amelią z uśmiechniętą twarzą, spytała:
— Cóż? nie pytasz się wcale o Jana?
Amelia pokraśniała cała, w oczach jéj się zaćmiło i, udając zdziwienie, odezwała się, nie patrząc na Leszczycową:
— A, prawda! dlaczegoż pan Jan nie poszedł z nami?
— Bo wyjechał.
— Do Wiednia? — podchwyciła żywo Amelia.
— Nie, do Lwowa — odrzekła spokojnie Leszczycowa. — Pocóż-by do Wiednia? Czy ci co mówił o tém?
— Nie, tak przypuszczałam — odrzekła zawstydzona.
— Wyjechał do Lwowa — ciągnęła matka — już dwa dni temu. Wezwano go telegrafem na zjazd właścicieli kopalń naftowych. Może dostanie jaką posadę. Odjeżdżając, kazał cię pozdrowić. Żałował, że nie mógł widziéć się z tobą przed wyjazdem.
Jak powiew świeżego wiatru w dzień upalny i duszący, takie wrażenie te słowa zrobiły na Amelii. W piersi zrobiło jéj się nagłe przestronno, swobodnie, bo wszystkie przykre myśli, które od kilku dni przygniatały ją, rozwiały się i jasny promień nadziei ożywił ją. Sama nie mogła sobie zdać dokładnie sprawy, co ją tak ucieszyło, boć przecie to, że pojechał do Lwowa, a nie do Wiednia, nie usuwało jeszcze domysłów, że kocha owę piękną pannę, któréj fotografią mu przysłano; a jednak rada była, że pojechał do Lwowa, a nie do Wiednia. A przytém, odjeżdżając, myślał, a przynajmniéj mówił o niéj i żałował, że nie mógł się z nią widziéć. Przypuszczała, że może miał jéj coś powiedziéć, i zapewne nie takiego, co-by ją zasmucić mogło, bo w takim razie nie był-by przecież żałował tego, że jéj nie mógł zasmucić. Radosne jakieś przeczucia budziły się w niéj, czuła dziwną błogość w piersiach, świat wydawał się jéj piękniejszym, ludzie lepszymi. Stan ten wpłynął jeszcze bardziéj na podniesienie jéj uczuć religijnych. Upatrywała jakiś mistyczny związek między swojém nawróceniem a tą niespodziewaną pociechą, jakiéj doznała teraz, i przypisywała to cudownemu zrządzeniu tego Boga miłości, którego wyznawczynią być chciała. Prosiła nawet panny Zenobii, czy-by nie można przyspieszyć chrztu, rada-by była, żeby Jan za powrotem zastał ją już chrześcijanką. Ale panna Zenobia ułożyła sobie już z góry, że chrzest odbędzie się podczas misyi; miał to być niby skutek owéj misyi, i, jak wiemy, chciała faktowi temu nadać, ile możności, największy rozgłos. Życzyła sobie także, aby neofitka była jeszcze ostatecznie przygotowaną do chrztu przez prowincyała OO. Jezuitów, księdza Bonawenturę. W pokorze chrześcijańskiéj chciała jemu oddać chwałę tego nawrócenia niewiernéj.
Amelia poddała się woli swojéj nauczycielki, a tymczasem wbijała sobie w pamięć wszystkie tajemnice wiary i reguły katechizmowe, jak również czytała pilnie żywoty świętych i inne książki nabożne, których jéj panna Zenobia ze swojéj obfitéj biblioteki dostarczała. Czasami odwiedzała Leszczycową, by odetchnąć trochę po tych męczących ćwiczeniach religijnych i zaczerpnąć nadziei. Było jéj tam jakoś lepiéj, słoneczniéj, ciepléj.
Jednego dnia, kiedy tam przyszła, Leszczycowa, witając ją przyjaznym uśmiechem, pogroziła jéj palcem i rzekła:
— Poczekaj, dam ja ci. Zbałamuciłaś mi chłopca, a ja nic o tém nie wiem.
Amelia ze zdziwieniem spojrzała na nią.
— Tak, tak, udawaj niewiniątko. Zdawało-by się, że trzech zliczyć nie umié. I tamten także, taki sensat, taki poważny, i mnie, starą, wyprowadził w pole. Masz, czytaj:
I podała jéj list. Był to list od Jana, ze Lwowa. Spowiadał się w nim matce z burz i niepokojów miłosnych, jakie w sercu jego wznieciła Julia, z przemiany, jaka odbyła się w nim od czasu, jak usunął się od wpływu téj niebezpiecznej kokietki i jak poznał Amelią.
„W twojém i jéj towarzystwie — pisał daléj — duch mój przyszedł do równowagi i spokoju, w czystéj atmosferze waszych poczciwych serc orzeźwiłem się i wytrzeźwiałem z gorączkowych upojeń. Ale nie przypuszczałem, że lekarstwo, którego używałem na moję chorobę, stanie się potrzebą mego życia, że, przyzwyczajając się do towarzystwa twego i jéj, nie będę umiał potém obyć się bez niego. Dopiéro, gdy was straciłem z oczu, uczułem, jak bardzo jesteście mi potrzebnemi obie. Tęsknota moja z każdym dniem rośnie i niecierpliwie liczę chwile, kiedy będę mógł wrócić do was. Nie jest to jakiś chwilowy szał, gwałtowna namiętność, nie, matko — to ciche, spokojne pragnienie szczęścia, to miłość, ale oparta na szacunku i głębokiéj wierze w zacność osoby, którą wybrało serce moje. O ile wnosić mogę z niektórych spostrzeżeń, miłość moja nie jest bez wzajemności. Ale może się mylę, może to tylko siostrzane przywiązanie, które zarozumiałość moja wzięła za objaw innego, silniejszego uczucia. Wybadaj, matko, jéj serce, ona kocha cię, jak córka, tajemnic przed tobą miéć nie będzie, i donieś mi, czym się nie pomylił, wierząc, że to serce do mnie należy.”
Daléj pisał jeszcze o kilku miejscach, które mu proponowano, na co jeszcze nie dał stanowczéj odpowiedzi, bo chciał-by piérwéj z rodzicami naradzić się względem tego.
„I Amelia należéć będzie do téj rady familijnéj, bo dziś przyszłość moja do was trojga należy i wspólnie ze mną rozporządzać nią będziecie. Nie pojmuję życia, szczęścia, bez was.”
Trudno-by było opisać, co się działo z Amelią podczas czytania tego listu. Że twarz jéj płonęła, oczy błyskały jakimś dyamentowym blaskiem, że była cała drżąca, wzruszona, to było jeszcze niczém w porównaniu z tém, co się w niéj działo. Dusza jéj doznawała wrażenia wniebowzięcia, nieopisanego zachwytu; szczęście oślepiło ją i odurzyło.
— No, i cóż ty na to? — spytała Leszczycowa. — Czy pomylił się Jan?
Amelia, zamiast odpowiedzi, rzuciła się jéj na piersi i zaczęła z radości płakać tak mocno, takim spazmatycznym płaczem, że Leszczycowa długo ukoić jéj nie mogła, choć probowała ją uspokoić to pocałunkami i pieszczotami, to żartami, a nawet groźbą.
Potrzebowała wypłakać się; płacz ten, jak wiosenny deszcz, oczyścił jéj duszę ze smutnych i przykrych myśli, które ją przyprószyły w chwilach zwątpienia, orzeźwił ją i była w istocie podobna do kwiatu po deszczu, kiedy przez nieoschłe jeszcze łzy uśmiechnęła się do żartującéj sobie z niéj Leszczycowéj. Przyszedłszy nieco do równowagi i spokoju, poprosiła jéj, by pozwoliła raz jeszcze odczytać list Jana.
— A czytaj, czytaj, bo to on właściwie cały do ciebie się odnosi, choć niby do mnie pisany. Jak on to figlarz zręcznie mi pochlebia, żeby miéć we mnie dobrego adwokata, nie chcąc, żebym była o ciebie zazdrosną, ciągle nas obie łączy niby razem, gdy mówi o téj swojéj miłości.
— O, nie mów tak pani! bo on i ciebie kocha bardzo.
— No, no, nie bój się, nie pogniewam się o to na niego. Będziemy jakoś radzić, żeby bez szkody podzielić się jego sercem.
W dalszym ciągu rozmowy Amelia przyznała się przed Leszczycową ze swoich sekretnych przygotowań do chrztu. Zdziwiło ją, że Leszczycowa nic o tém nie wiedziała.
— Teraz, kiedy już nie potrzebuję z tego robić sekretu przed panią...
— Przed jaką panią? nazywaj mnie odtąd matką.
— O, mateczko moja droga! — zawołała z radością Amelia i rzuciła się jéj do nóg — więc pozwalasz tak się nazywać?
— Widzisz, że skorzystałam na téj miłości Jana; mam was teraz dwoje do kochania — mówiła Leszczycowa, tuląc do siebie Amelią. — No, uspokój się, usiądź tu przy mnie i mów, co mi miałaś powiedziéć. Więc przygotowywałaś się do chrztu, i to zapewne w nadziei połączenia się z Janem?
— O, nie, ja nie miałam téj nadziei, a przynajmniéj tutaj, na ziemi. Ale chciałam przynajmniéj tam, w niebie, należéć do niego. Panna Zenobia obiecała mi to.
— Poczciwe dziecko! — odezwała się Leszczycowa, wzruszona tém wyznaniem, tak pełném gołębiéj prostoty, wiary i miłości.
— Ale teraz, mateczko, kiedy już wiész o tém, to ty będziesz kończyć moje przygotowania do chrztu, dobrze? Ja wolę, gdy ty będziesz mi mówiła o waszym Bogu. Panna Zenobia musi nie znać Go dobrze; ona mi Go wystawiała nieraz tak strasznie, ponuro, mówiła mi o jakichś wiecznych potępieniach, okrutnych karach, wystawiała mi świat, jako zły, przewrotny, a mnie się zdaje, że gdyby tak było, toby Pan Bóg nie posyłał na ten świat ludzi, aby ich tylko udręczać życiem, bo to było-by nielitościwie z Jego strony. Mnie się zdaje, że świat jest dobry i piękny, i Pan Bóg nie na umartwienie stworzył tylko człowieka. Prawda? Dlaczegoż miał-by męczyć niepotrzebnie tych, którzy nic złego nie zrobili? Naprzykład ciebie? Ja wiem, że ty sobie inaczéj także wyobrażasz Pana Boga; twój Pan Bóg musi miéć twarz uśmiechniętą, pogodną, musi kochać tę swoję dzieciarnią i cieszyć się nią. A gdy robią źle, to Go boli; ale nawet w gniewie nie może być tak strasznym, jak mi Go wystawiała Panna Zenobia, bo to przecież zawsze ojciec. Ty milczysz, mateczko? Śmiejesz się ze mnie? Może ja nie do rzeczy mówię, ale bo ja nie znam jeszcze tajemnic waszéj religii, mówię podług serca.
— To téż Pan Bóg na serce patrzy tylko, moje dziecko, i według tego sądzić nas będzie. Nie w słowach, nie w katechizmie jest religia, jeno w czynach naszych. To téż nauka Chrystusa krótka jest i prosta. On kazał nam miłować bliźnich i nie robić im źle, a jeżeli można i gdzie można, robić dobrze. Jeżeli to umiész, umiész wszystko do przyjęcia chrztu, i nie potrzebuję ci więcéj mówić, tylko, abyś żyła według słów Chrystusa.
Tém ograniczała się cała nauka religii Leszczycowéj, i Amelia, zrozumiawszy ją dobrze, nie potrzebowała już męczących i zawiłych wykładów panny Zenobii. Napróżno ta wmawiała w nią, że wiele jéj braknie jeszcze do zupełnego przygotowania się do godnego przyjęcia sakramentu chrztu, żydówka stanowczo oświadczyła, iż więcéj ćwiczeń religijnych odbywać nie będzie i przestanie na naukach Leszczycowéj. Rada nie rada, musiała gorliwa propagatorka ustąpić przed tą nieugiętą wolą neofitki. Pocieszała się, że jeszcze ksiądz Bonawentura wymownemi naukami swemi dokończy zupełnéj edukacyi jéj uczennicy i czekała niecierpliwie przybycia jego.
Piérwéj jednak, nim ksiądz Bonawentura, przybył Jan ze Lwowa. Był on już uwiadomiony przez matkę i o przygotowaniach Amelii do chrztu, i o tém, jak przyjęła wiadomość o jego dla niéj uczuciach. To téż wracał do domu pełen radości i wiary w szczęście. Nie były to już jakieś nieokreślone marzenia, jakie dawniéj przewijały mu się po głowie, jakieś gonienie wiatru w polu, obłoków po niebie. Marzenia jego miały grunt, cel. Kochał i wiedział, że jest kochany miłością cichą, głęboką, a trwałą, na któréj mógł bezpiecznie budować przyszłość swoję. Interesa jego we Lwowie poszły mu także po myśli; miał parę korzystnych posad do wyboru, od niego tylko zależało zdecydować się. Jechał do domu naradzić się w tym względzie; wiedział, że mu radzić będą sami najżyczliwsi, których los jego obchodzi tak, jak jego samego, więc nie wątpił, że radzić mu będą jak najlepiéj. Jechał więc pełen najlepszéj otuchy, wesoły, zadowolony, i piérwszy raz dopiéro uczuł, że wraca do rodzinnego ogniska, gdzie skupiały się wszystkie jego myśli, pragnienia. Po-za tém kółkiem nie miał żadnych; tu był jego punkt ciężkości, treść jego duszy. To téż w miarę, im bardziéj zbliżał się do tego punktu, siła przyciągania działała coraz mocniéj na jego serce.
Jakże rozkosznego doznał wrażenia, kiedy, dojeżdżając do stacyi, zobaczył z okien wagonu rodziców i Amelią, czekających na niego w dworcu kolei. Żadna panna, obznajomiona choć trochę z formami towarzyskiemi, nie była-by pewnie odważyła się wyjść naprzeciw młodego człowieka, który jeszcze po formie nie oświadczył się; ale Amelia nie znała form towarzyskich, szła tylko za popędem serca, a to serce nie pozwoliło jéj zostać w domu i czekać, kiedy mogła o kilkanaście minut wcześniéj cieszyć się jego widokiem.
Powitanie jéj z Janem było krótkie: spojrzeli sobie w oczy, podali ręce i w tém spojrzeniu powiedzieli sobie wszystko. Dopiéro w domu, kiedy zostali na chwilę sami (bo ojca odwołał jakiś interes, a matka krzątała się w kuchni około przyrządzenia wieczerzy dla syna), Jan zbliżył się do Amelii, wziął ją za rękę i odezwał się wzruszonym głosem:
— Panno Amelio, nie gniewasz się na mnie, żem użył pośrednictwa matki mojéj do powiedzenia ci tego, co sam powinienem był powiedziéć?
Podniosła na niego oczy, pełne wdzięczności i miłości, i rzekła:
— Ja za to matkę pańską kocham teraz jeszcze bardziéj.
Przycisnął jéj rękę do ust z uczuciem.
— A więc mnie kochasz? Milczysz? Ja chcę to słyszéć z ust twoich.
— Ja nie wiem, czy to miłość, ale jestem teraz tak szczęśliwą, jak nigdy. Tak szczęśliwą, że aż boję się o to szczęście.
— Nie bój się, moja droga! nikt go nam już teraz nie zabierze.
Ojciec przerwał im rozmowę. Wracał z kancelaryi swojéj z papierami pod pachą.
— Jest tu jakiś list do ciebie — rzekł do syna i podał mu list w różowéj kopercie, na któréj zobaczył złoconą cyfrę Julii.
List ten zadziwił go mocno i przestraszył. Czego może chciéć od niego Julia? dlaczego odzywa się do niego teraz, kiedy wszystko między nimi uważał za skończone. Z pewném oburzeniem rozerwał kopertę i wyjął mały arkusik eleganckiego papieru, na którym także była cyfra Julii; pismo jednak nie było jéj, tylko Leona, a zawierało te słowa:
„Piszę na wyraźne żądanie Julii w jéj mieszkaniu i na jéj papierze, aby ci donieść, że gotuje się ogromny najazd na ciebie; dnia 20 bowiem tego miesiąca wybieramy się wszyscy do jednego z miejsc kąpielowych w Galicyi, do którego droga prowadzi przez wasze miasteczko. Jest to kaprys panny Julii, że właśnie wybrała to miejsce, a ty wiész, jak rodzice dogadzają kaprysom rozpieszczonéj jedynaczki. W waszém miasteczku wypada podobno nocleg. Julia spodziewa się po twojéj galanteryi, że, jako obznajomiony z miejscowością, zajmiesz się przygotowaniem nam wygodnego pomieszczenia i będziesz oczekiwał naszego przybycia na dworcu kolei. Mamy tam stanąć dnia 21 o godzinie 7 wieczorem.”
U spodu listu stało drobnemi, nierównemi literkami wypisane ręką Julii „do widzenia”.
Jan szybko przebiegł oczyma list, i chmura niezadowolenia zawisła na jego czole. Cień jéj ponury odbił się także na twarzy Amelii, i ją ogarnął jakiś niepokój, tém więcéj, gdy na kopercie, leżącéj u jéj nóg, zobaczyła stempel wiedeńskiéj poczty. Domyślała się, ale nie śmiała pytać Jana o nic. On sam jednak po przeczytaniu oddał jéj list i rzekł:
— Masz, czytaj.
— Od niéj? — spytała nieśmiało.
— Nie, ale o niéj.
Ten dowód zaufania ucieszył Amelią. Nie mogła już być dla niéj straszną treść listu, z którego Jan nie robił sekretu przed nią. Gdy przeczytała, Jan spytał jéj:
— I cóż radzisz mi zrobić?
Amelia nie wiedziała, co odpowiedziéć. Nie śmiała odradzać mu spotkania się z Julią, a bała się tego. Jakieś trwożne przeczucie ostrzegało ją o niebezpieczeństwie, które groziło jéj szczęściu.
— I cóż? — powtórzył Jan, patrząc na pomieszaną Amelią — nic mi nie mówisz?
— Ja nie wiem... może matki się spytać.
— Prawda, ona najlepiéj nam doradzi.
Wezwano więc matkę do narady, bo właśnie weszła do pokoju. Jan objaśnił ją, o co chodzi i zarazem dodał, że, dla uniknienia spotkania, sądzi, iż najlepiéj będzie, gdy wyjedzie na ten czas z miasteczka.
— Dlaczego? — spytała matka całkiem spokojnie — czy się jéj tak boisz?
Jan zawstydził się wobec tego pytania za swoje tchórzowstwo. Rzeczywiście, dlaczegoż miał uciekać przed nią, kryć się? Czyż miłość jego dla Amelii ma być tak słabą, żeby kilka godzin, spędzonych w towarzystwie Julii, miały ją rozwiać, lub osłabić? Dziś Julia przestała już być niebezpieczną dla niego, była mu nawet obojętną. Był-by to nietakt z jego strony, aby miał unikać tego spotkania. Owszem, powinien był widziéć ją i przekonać postępowaniem swojém, że między nimi wszystko już skończone. Uradzono tedy, że Jan wynajmie w oberży mieszkanie, pójdzie na spotkanie przybyłych, ułatwi i załatwi im wszystko, czego będzie potrzeba, i wypełni w ten sposób obowiązki gościnności.
Amelia biernie zachowywała się wśród téj narady. Widziała, że Leszczycowéj zdanie jest całkiem słuszne, że rada jéj zdrowa; a jednak dała-by wiele za to, aby tego spotkania nie było. Miłość jest samolubną i zazdrosną. Tém tłómaczyła Amelia swoje obawy i starała się pokonać je w sobie.
Tymczasem nadszedł Leszczyc, który dotąd siedział w drugim pokoju, kończąc rachunki gospodarskie.
— A ot, ojciec ci najlepiéj doradzi — rzekła matka do Jana — zna dobrze miasto, i będzie wiedział, gdzie najstosowniéj umieścić będzie można twoich gości.
— Jakich gości? — spytał Leszczyc.
— Moi znajomi z Wiednia. Bankier Naderman z rodziną.
— Naderman? — powtórzyli prawie równocześnie Leszczyc i jego żona, i spojrzeli na siebie dziwnym jakimś wzrokiem. Jan zauważył, że ojciec jego pobladł w téj chwili, a oczy jego, zwykle takie łagodne, rzuciły jakieś dzikie, niespokojne spojrzenie.
— Więc ten twój bankier nazywa się Naderman? — spytała Leszczycowa.
— Tak. Może go znacie? On dawniéj podobno mieszkał w Galicyi.
— Nie znam go i znać nie chcę — odezwał się Leszczyc.