<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Zacisze
Podtytuł Powieść
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1931
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.

Zaraz po obiedzie Kazio, Antoś i Włodzio, dobrawszy sobie do pomocy Grzesia, zakrzątnęli się około urządzenia sceny. Zastukały na ganku młotki, zaszurgały przesuwane meble. Zamiast ścian zaciągano pięknie malowane płótna, zostawiając jedynie wąziuchne ztyłu przejście, jako kulisy. Najwięcej kłopotu i troski przyczyniła im kurtyna. Z jej powodu mieli przykrości od samego początku. Cóż z tego, że Kazio namalował na niej pięknego powstańca na rozbieganym koniu i że mu się on ślicznie udał, kiedy zaraz, zobaczywszy go, Józio zaprotestował i nie chciał za nic ustąpić!
— Tego jeszcze brakowało, żebyście mi tu strażników sprowadzili... Już i tak niewiadomo, co z tego będzie... Bardzo proszę zmienić obraz, albo każę parobkom zedrzeć zasłonę przed samem przedstawieniem.
Musiał więc Kazio zamalować jeźdźcowi chorągiewkę z narodowemi barwami i strzelbę za plecami, i przerobić rogatywkę na kapelusz. Od tego porobiły się na płótnie plamy, które trzeba było zakryć lasem i niepotrzebnym zupenie w tem miejscu pejzażem. Wady malowidła wypłynęły szczególniej, gdy kurtynę naciągnięto na miejscu.
— Nie martw się, Kazik — pocieszał przyjaciela Antoś.
— Pomimo wszystko wyczuwa się...
— Co się wyczuwa? Że mu się śpieszy?... Może do żyda po pieniądze, a może go brzuch boli, bo taki skrzywiony i ma na twarzy wypieki... — szydził Izyda.
— No, nic... Wyczuwa się... impet.
— Impet! Och, symplaki, symplaki. Znowu ściągacie spodnie, żeby wam wrzepili odlewanych. Ale niema obawy. Wyrośniecie z tego, jak z mlecznych ząbków.
Kazio, przesuwając mimo drabinę, potrącił studenta tak mocno, że ten aż się potoczył.
— Ostrożnie, panie tego!...
— To nie stój pan na drodze! Niema czasu!...
— Idź, idź, Izydo! Każ się wypchać!... — śmiał się Antoś.
— Już przyjechały Milerówny. Czekają na ciebie — dodał basem Włodzio.
— Co wy się na tem znacie? Mleczaki jesteście!... — odgryzł się, odchodząc, Izyda.
Gorzej było, że kurtyna niezawsze się podnosiła. Czasem zacinała się, przekrzywiała, co sprawiało wielki i nieoczekiwany efekt wśród wieszających się opodal na sztachetach wiejskich chłopaków.
— Widzita, widzita, jak mu się łeb kiwa!... Nijak żydzisko albo Miemiec... Hi!... hi! śmiały się dzieciaki.
— Kunia, kunia w ogon całuje!... Haj!... Dziwowisko!
— Patrzcie, patrzcie!... Franek!... Jest tam z nimi!... Czy widzą panicze? On ani chybił... zaszeptał nagle Grześ.
— A niech będzie. On tutaj nawet przyjdzie. Pewnie go Karpowicz zaprosił. Niech się uczy.
— Nie może być! Dziwię się, co z takim kamieniarzem może pan student robić? Mówiłem paniczowi, że to się psu na budę nie zdało. „Właśnie z takim przedewszystkiem należy", powiada... A ja miarkuję, że on już przemyśliwa jaką „śtukę". Jego ino grób poprawi!
Chociaż młodzież odrzucała stanowczo teorje Grzesia co do zbrodniczości zamiarów Franka, postanowiła jednak przed kurtyną zawiesić narazie z prześcieradła zasłony, zsuwane na bok, „jak bywa w prawdziwych teatrach".
W ten sposób spodziewano się wzmocnić wrażenie niespodziewanie pojawiającego się przed widzami jeźdźca, oraz ukrócić ludowe rozruchy za sztachetami. Tam wrzaski, śmiechy i świsty wzrastały za każdem niefortunnem przechyleniem się konia i jeźdźca na krzywo nawijanem płótnie.
— Co tu roboty! Co tu jeszcze roboty, aż w głowie się mąci! Zapominacie, że ogony nie przywiązane jeszcze do rac! — wołał Antoś.
— Zrobi się, wszystko się zrobi! Byle tylko Rwęcki przyjechał i przywiózł nam trzcinę... — uspokajał go Kazio.
Goście zjeżdżali się coraz tłumniej. Przedewszystkiem, rozumie się, ci, co brali udział w przedstawieniu. Więc Milerówny z rodzicami, pani Żarska z Tolentym i Karolcią, obaj Tyleccy, radca Domański z synami, następnie Wypiórkowscy z Gniazdowa, ksiądz proboszcz z wikarym, oficer Tołłoczko, siostrzeniec pani Tołłoczkowej, i pan Haraburda.
Nie ustawał turkot na dziedzińcu; chyżo wzrastała ławica pojazdów i koni pod stajnią dworską; okna dworu zajaśniały światłami, zapłonęły ognie w czeladnej, gdzie gotowano sutą kolację dla przybyłej służby. W kuchni gwar, rozgardjasz i zwrotnikowe gorąco; kucharz groził, że się z rozpaczy upije — tyle znajdował braków w dostarczonych mu wiktuałach.
Wszędzie pełno było wesołego ruchu, ludzkich głosów i ludzkich ożywionych postaci.
W tym podnieconym, rozbawionym potoku zginęła gdzieś, zgubiła się postać solenizantki. Wciąż ją odwoływano do kredensu, do stołowego pokoju, do garderoby. W bawialni, pełnej gości, królowała Żarska.
— Cóż, kiedyż zacznie się nareszcie ta wasza „komedja“? Idź, Tolenty, zobacz, co się tam dzieje!
Tolenty pchał się skwapliwie do drzwi na werandę, poza któremi słychać było wesołe śmiechy panieńskie, ale go tam nie puszczono. Wituś, postawiany na straży, z służbistością starego legjonisty pełnił surowo rozkazy.
— Pan nie należy. Tam tylko wtajemniczeni wchodzić mogą. Za godzinę się zacznie... Proszę bardzo... A ma pan bilet?...
Z tajemniczych zakamarków co chwila wybiegał Antoś, przepychał się przez gości z miną rozpaczliwie stroskaną i stawał na podjazdowym ganku.
— Niema go!... A już się niedługo zacznie zmierzchać!... Zgubi wszystko! Zarżnie nas!
Nareszcie w bramie ukazał się elegancki koczyk Rwęckich, i wieść o tem dobiegła natychmiast na scenę.
Młodzież rzuciła się na spotkanie.
— Grzesiu, chodź zaraz! Weźmiesz trzciny i zaniesiesz do starego domu!
Nawet panna Zofja, choć już była, ucharakteryzowana, przemknęła się bokiem do garderoby.
— Cóż tak późno? Daruj, Maryniu, że cię nie całuję, ale jestem cała umalowana, jak świeżo odnawiana kamienica.
— Wiesz co, namyślałam się nawet, czy przyjechać... Z Zygmusiem gorzej... I doprawdy nie mam już usposobienia do tych hucznych zebrań i zabaw.
— Ty, ty to mówisz, Maryniu, dzwonku zaciszański? Więc nawet tańczyć nie będziesz... W wizytowej wybrałaś się sukni...
Młoda kobieta rozśmiała się gorzko i przejrzała w lustrze.
— Tańczyć z taką twarzą... Jeszcze się komu kościotrup przyśni... „Une danse macabre alors...“ Ale idź, Zosiu, już idź! Słyszę, że cię wołają. Ślicznie ci w amazonce i kapelusiku!...
— Panno Zofjo!... panno Zofjo!... zaczynamy!...
— Zaraz! Już idę!... Idziemy!
Spotkały się z Rwęckim, który zmierzył obie uważnym spojrzeniem.
— Pan się nie charakteryzuje?
— Poco?
— No, przecież pan ma córkę w tym wieku, co ja...
— Zupełnie wystarczają mi moje siwe włosy.
— Jeden loczek, który ci tylko dodaje urody! — rozśmiała się Rwęcka. — Bez żartów, Jasiu, choć upudruj się trochę.
— Dobrze, jeżeli ci to sprawi choć małą przyjemność!...
— Ależ wcale nie!...
Rozstali się w sieni. Rwęcki zniknął za drzwiami, prowadzącemi do ogrodu, wraz z Zosią, a Rwęcka, tłumiąc westchnienie, skierowała się do salonu.
— Wyobraź sobie pani, co miałam za zdarzenie... — z miejsca zawładnęła nią pani Żarska.
Niedługo wszakże trwała tortura, gdyż wpadł Antoś i oznajmił, że zaraz podnoszą kurtynę, że sam czas zajmować miejsca. Poszli więc wszyscy do ogrodu, aby, okrążywszy dom, dostać się do krzeseł i ławek, ustawionych przed werandą, tajemniczo osłoniętą podwójną zasłoną. Nieubłagany Antoś upolował matkę i sforsował nawet starszych panów, odciągnąwszy ich od karcianych stolików. Zaledwie wyprosili sobie dokończenie robra.
Letni różowy wieczór cicho zapadał nad ziemią. Lustra stawów pełne były jego koralowego blasku. Trzciny nadbrzeżne, pnie drzew, pochylonych nad wodą, jakby gorzały łagodnem wewnętrznem światłem. Było jasno, przejrzyście i cudnie świeżo. A około domu, pomierzchłe już sennie heljotropy i goździki zionęły ciepłem słodkich, upojnych zapachów.
Kazio przy pomocy Grzesia zapalił światła na rampie, rozsunął pierwsze zasłony, i przed oczyma zachwyconych widzów pojawił się rozbrojony międzynarodowy jeździec, pędzący na koniu.
— Ach, ślicznie! Istotnie, wcale dobrze! Dokądże on tak uchodzi!? Czy to Czarniecki, czy książę Józef Poniatowski, bo dobrze nie widzę!? — pytała pani Żarska, przykładając lornetkę do oczu.
— Miał chorągiewkę i strzelbę, ale musieliśmy usunąć ze względów politycznych... objaśniał Antoś, wysunąwszy głowę z budki suflerskiej.
— Czyjeż to dzieło? — dowiadywał się pułkownik Jaskulski.
— Kazia. Kazio taki malarz — odpowiedziała pani Ramocka.
— Ma talent, ma chłopak talent.
— Bardzo, bardzo się on dobrze zapowiada...
Rozległ się trzeci dzwonek, i nastała straszna chwila. Kurtyna drgnęła, ukośne fałdy pogarbiły płótno oraz jeźdźca, i wszystko stanęło... Na scenie poruszyły się cienie i rozległy się rozpaczliwe szepty...
— Ciągnij, ciągnij, Grześ! Nie za ten sznur, za tamten...
Jeździec zakołysał się wreszcie i zwolna popłynął ku górze. U dołu utworzyła się duża szpara, przez którą widać było buty i spodnie aktorów. Poczem kurtyną znowu zatrzymała się, jakby zawadziwszy o wystające boki malowanego rumaka. Jeden jej koniec poszedł wgórę, a drugi przesunął ku środkowi, produkując z całego obrazu jedynie ogon i tylne nogi rumaka.
— O, o, o!... — rozległo się wśród widzów.
W chwili krytycznej pojawił się na scenie Grześ i przyprowadził kurtynę do porządku, poczem poszła już dobrze do góry, otwierając widok na nieśmiertelny salon pana Szumbalińskiego.
— „W tem się kryje jakaś tajemnica!“ — zaczął znaczącym głosem Żyd wieczny tułacz, który grał Henryka.
Sztuka przeszła gładko, wesoło i ogromnie się podobała.
— Tylko trochę za długa... Nie mogę tak długo siedzieć na jednem miejscu... — skarżyła się pani Żarska.
— Zaraz, proszę pani, będą fajerwerki... Niech się państwo nie rozchodzą — uprzedzał Antoś.
— Ależ, Antosiu, na to nigdy nie pozwolę! Fajerwerki mogą być w czasie kolacji. Teraz goście są głodni; proszę zaraz na herbatę!
Wszyscy bardzo byli zadowoleni, jeden Karpowiecz mruczał. Przedewszystkiem, pomimo zaproszeń i agitacji we wsi, „lud“ nie zjawił się.
— No, tak źle nie jest — pocieszał go Józio. — Przecież był gajowy Kalasanty, Wincentowa, stary Grzegorz.
— Tak, ale to wszystko są dworscy. Nie o to mi chodziło, nie o to!
— A Walczak? Walczaka nie widziałeś?
— Widziałem Walczaka, lecz Walczak nie ma miru we wsi.
— Szkoda, szkoda!... Bardzo porządny chłop. A kogożeś ty chciał? Sikorę albo tego złodzieja Budzyńskiego? Tego tylko brakowało! — oburzał się Józio.
— I pieniężne rezultaty małe, wcale niema naddatków! — biadał medyk.
Aby je zwiększyć, uwijał się wśród gości z paczką elementarzy pod pachą i po krótkiej rozmowie proponował kupno ich współbiesiadnikom. Brali, krzywiąc się, po jednej, po dwie książeczki, i długo obracali je w ręku, nie wiedząc, co z niemi począć. Aż w wędrówkach swoich trafił student na Orszę. Ten wysłuchał przemowy spokojnie, ale kiedy Karpowicz podał mu elementarze, podniósł ręce wgórę, jak przed żmiją zjadliwą.
— Tego już za wiele!... Co, mam kupić te broszurki i rozdać moim chłopcom? Nigdy! Widzę, że uwzięliście się na zgubę wszystkich. Wszyscy siedzieć będziemy, gdzie należy, jak tak dalej pójdzie! Wszyscy! Już ja tam swoje odsiedziałem... Nie chcę! Zaraz wyjeżdżam, natychmiast!...
— A fajerwerki!? Zaraz będą fajerwerki... — powstrzymaj go Antoś.
Nie pomogły ani prośby pani Ramockiej, która zatrzymywała go na herbatę, ani przedstawienia Józia.
— Wiesz, co mi powiedział ten szaleniec? — szeptał tajemniczo Orsza. — Po-wszech-ne taj-ne na-u-cza-nie!... Wyobraź sobie!...
Wsiadł do najtyczanki i odjechał.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.