Zacisze/XXI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zacisze |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“ |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pani Rwęcka wróciła z Warszawy uspokojona i prawie wesoła, a Józio — pełen tęczowych nadziei, oraz najrozmaitszych projektów. Nie zepsuła mu humoru nawet rozmowa z Kalasantym, który zaraz zjawił się ze skargami na chłopów, na kradzieże i szkody w lesie, na wyzwiska i pogróżki.
— Wszystko było, ale tego jeszcze, wielmożny panie, nie było, żeby od „wronich ojców“ wymyślali mi, niby z tej racji, że panu Opackiemu kiej nie kiej dla żartu wronę zaniosę... Tego
już nijak ścierpieć nie mogę i za służbę, musi być, podziękuję, bo to zły znak...
— Głupiś!... Gwiżdż sobie na ich wymyślanie!... Teraz chcesz odejść, kiedy koło lasu największa robota i dobry czeka cię zarobek!... Zresztą do Nowego Roku dosłużyć musisz, boś już większą część zasług wybrał... a skąd je oddasz!? Skończy się to wszystko prędzej i lepiej, niż się to wam wydaje... Tylko cierpliwości!... Bez gwałtu, bez krzyku!
Skoro jednak sam szkody w lesie obejrzał, trochę się zakłopotał. Nietyle zmartwiły go kradzieże, gdyż to była rzecz zwykła, ile okoliczność, że wiele z nacechowanych już drzew pożółkło i zaczynało schnąć. Pilniejsze ich zbadanie wykryło, że były u dołu dokoła podpiłowane. Miało to już cechy złośliwej, planowej roboty...
— Trzeba złapać, mój Kalasanty, to trudno!... Musisz upilnować i piły odebrać... Zaskarżymy do sądu... Inaczej oni tu nam pół lasu popsują!... Co za niegodziwcy!? I jaki w tem mają interes!? Ale jeżeli to zaciszanie, to, Bóg świadkiem, grosza nie zarobią przy zwózce i wyrębie!... Wszystko ma swoje granice!... — wołał rozgorączkowany i pogróżki swoje powtórzył głośno przy obiedzie, patrząc wyzywająco na Karpowicza, na Zosię, na Cesię i Izydę...
— Ani myślę!... — odrzekł ten, chowając głowę w ramiona. — Panno Zofjo, umie pani tak palcami przekładać.
Rąbał, rąbał siekiereczką,
Narąbał szesnaście!...
E!... Nic pani nie umie!... Od niejakiego czasu taka pani nie-po-jęta... a psik, na zdrowie! chciałem powiedzieć — niepojętna!...
— Jak do czego!... Przecież nie do pana
głupstw!... — oburzyła się Cesia.
— Pewnie, że nie!... Nie jestem... berajterem!...
— A to co nowego?
— Zdradzi nas ten przebrzydły papla, zobaczycie!... — szepnął Włodzio, nachylając się do kolegów.
— Mamusiu, o której jutro jedziemy do Łętowic zrana, czy popołudniu?... — przerwał dyplomatycznie rozmowę Antoś, zwracając się do matki.
— Prosiła pani Żarska, żeby młodzież przyjechała zrana, zaraz po kościele, ale ja z pannami przyjadę dopiero popołudniu... Wcześniej nie możemy... Sukienka Zosi nie będzie gotowa. Proszę więc o tem pamiętać i przyszykować się.
— A możemy, mamusiu, konno?
— Możecie...
— To już nie ja!... Ja się w sprawie koni zaliczam do panien!... — wtrącił Izyda.
Wstawano od stołu, i hałas przerwał dalszy ciąg rozmowy. Panny udały się do swoich pokojów robić przygotowania do jutrzejszej uroczystości, a chłopcy rozeszli się po kątach, nie wiedząc, co z sobą począć.
— Już niedługo, już niedługo fahren, fuhr, gefahren!... Ale wiecie, może i to lepiej!... Jakoś wyczerpało się wszystko... Chyba, że Rwęcki urządzi polowanie z chartami, albo Józio pozwoli
puścić ogary na Sobień... Bo co więcej zostało: nic już!... Można zabrać się do szkolnej orki bez żalu!...
— Ja bo się tam do niej nie palę!... — bąknął Włodzio, puszczając kłęby dymu.
Kazio słuchał rozmowy ze ściśniętem sercem; nie uśmiechał mu się wcale powrót do brudnych, dusznych, cuchnących ulic, do ciasnych pokoików, pełnych miejskiego kurzu i huku. A choć obiecywał Antosiowi, że na Boże Narodzenie znowu do Zacisza, przyjedzie i że będzie przyjeżdżał co rok, aż do końca gimnazjalnej nauki, mało sam w to wierzył. Już zdążył doświadczyć, jak zmienne bywają życia koleje. Nawet miał bolesne przeczucie, że nigdy już, nigdy nie ujrzy tutejszych cudnych lasów, kwietnych łąk i pól szumiących, wyzłoconych słońcem, gdzie pierś dyszy tak łatwo, a rozradowane oczy błądzą w sine bezkresy... Nie ujrzy srebrnej smugi rzeki, płynącej z cichym szmerem ku morskiej dali, nie usłyszy poważnego grania wichury w konarach wiekowych dębów na Sobieniu, huku strzałów myśliwskich w ciemnym borze, nie popędzi na spienionym koniu naprzeciw piorunom...
A co najważniejsza, że panna Zofja wyjdzie pewnie zamąż!
Nawet słyszał, jak mówiła pani Rwęcka do pani Tołłoczkowej, że już czas... Ha, doprawdy, niewiadomo, czy warto żyć na świecie!
Pod wpływem tych myśli uczuł pociąg do poduszki, ucieczki strapionych, w którą najłatwiej i najbezpieczniej schować łzy. Skierował się więc do starego dworu, gdzie stało jego łóżko.
Na ganku trafił na Józia, rozmawiającego z Mordką.
— Więc cóż pachciarz chce ode mnie?
— Ny, ja nic nie chcę. Ja tylko mówię, jak to może być, proszę pana, żebym ja został bez niczego?... Niech jasny pan sam pomyśli, przecież ja mam dzieciów, mam żonę... Ja muszę żyć... Co ja będę robić, jeżeli taki interes beze mnie się obejdzie?... Gdzie ja się podzieję... Przecież ja w tym interesie chodził... Przecież w mojej karczmie pan komisarza przyjmował i o tem wtedy wielmożny pan rozmawiał z nim... Niech sam jaśnie pan osądzi, czy to może być tak bez niczego, bez żadnego zysku?...
— Słowem, żądasz faktornego w sprawie, w której nic nie robiłeś, a nawet... przeszkadzałeś!? Co? Bo do karczmy nie ja komisarza prosiłem, a sam przyjechał!...
— Boże uchowaj!... Pan powiedział, co ja miał przeszkadzać!... Poco ja miał przeszkadzać?... Dla mnie kto kupi, wszystko jedno, byle ja mój kawałek chleba miał... Wielka rzecz, przy tylu tysiąców te kilkadziesiąt rubli dla biednego żydka na dokładkę...
— Paradne!... Paradne!... — śmiał się Józio. — Cóż wy sobie myślicie, żeście nas na wieczne czasy w arendę wzięli!? Ani myślę!...
— Poco my mieli w arendę brać!?... To wcale nie jest tak... Niech jaśnie pan posłucha: to jest tak, że jak drzewo koło drzewa rośnie z tej samej ziemi, to ono chce, czy nie chce, musi go od wiatru zasłaniać... Czy to ja winien, że ja tu wyrósł, że to jest moja ziemia, że moi ojcowie z Kocmołowa a dziad z Opola... Niech wielmożny pan osądzi, skąd ja mogę mieć inny dochód? Gdzie ja się podzieję?
— Dobrze, dostaniesz, o co prosisz... nawet więcej, ale... pomożesz mi wykryć... kto mi tu szkody robi!?...
Żyd zmieszał się, zamilkł i brodę pogładził.
— Tego ja nie wiem!... Co? Jakie szkody!? Zwyczajne szkody!... Chłopi robią, jak chłopi, oni, wiadomo, wytrzymać nie mogą bez szkody w lesie... Wszyscy robią...
Józio przyglądał mu się uważnie i kiwał głową.
— Dobrze, dobrze!... Idź już, będę pamiętał!... Ach, to ty, Kaziu!... — zwrócił się do Piotrowskiego. — Czegoście to narobili w miasteczku?... Ładnie, ładnie!... Myślałem, że jesteś poważnym chłopcem, a tu... miód i Boruchowa Róża!...
Kazio milczał, czerwony jak burak, i oczy chował pod opuszczone powieki. Nie, stanowczo!... Co za hańba! On nie chce jechać na żadne imieniny... Dość ma tego bezmyślnego kręcenia się, pijatyki, papierosów, sprośności Włodzia, dowcipów Izydy... Dobrze mu tak!... Zasłużył zupełnie, gdyż małodusznie nie wytrwał w postanowieniach!... Od dziś wraca do swoich książek, do spartańskich prawideł, do gimnastyki, którą zupełnie ostatniemi czasy zaniedbał. Trzeba się dźwigać, hartować...
Zawrócił do bibljoteki i prześlizgnąwszy się pogardliwym wzrokiem po roju powieści, wybrał Buchnera „Siła i materja“, dodał do tego „Logikę“ A. Baina, „Niewolę kobiet“ J. S. Milla, „Samopomoc“ Smilesa, „Fizjologję“ Lewesa i trochę drobiazgów. Obładowany książkami, jak wielbłąd, poszedł do starego dworu i zamknął się na klamkę w niskich, ciemnych pokojach.
Przez otwarte okno dolatywały go z ogrodu wesołe śmiechy, wołania i rozmowy kolegów, tupot rozigranych nóg, szelesty sukien panieńskich, ciepły wietrzyk niósł upojne zapachy jesienne —
dojrzałych owoców, kwiatów miodowych, piołunów, tymianku, przegrzanych mchów i wrzosów, winny aromat wczesnego listopadu... Zielone desenie kołyszącego się listowia, złoto przesączającego się przezeń słońca, szafir dalekiego nieba wabiły go, niepokoiły, ciągnęły ku sobie... Nie ustępował jednak pokusom i przymknąwszy
oczy, zatknąwszy uszy, czytał zawzięcie: „Poznanie zatem, wyobrażenie, idea pewnego przedmiotu konkretnego, jest zebraniem wszystkich tych czynności umysłowych, upatrujących w rzeczach różnicę lub podobieństwo, utkwionych niejako i zachowanych w umyśle, dzięki zdolności, którą nazywamy pamięcią: dzięki to
pamięci możemy odróżniać i porównywać wrażenia obecne lub minione i gromadzić mnóstwo nabytków umysłowych, zwanych wyobrażeniami, wiadomościami, myślami“...
— Właśnie — myślami, to najważniejsza! Nadewszystko trzeba wyrobić sobie przewagę chłodnego rozumu nad wszelkiem uczuciem, wszelkiemi zachciankami!
Nie uśmiechną ci się zdala
Koralowe dziewcząt usta,
Nie zawita ci myśl pusta...
deklamował wyśmiany przez Izydę wiersz.
Tak go zastał Antoś, a widząc, że nie odwraca ku niemu nawet głowy, twardo opartej na łokciach, zajrzał mu przez ramię i szepnął żałośnie:
— Takie buty!? Może i do Łętowic nie pojedziesz?...
— Poco ja tam?... Kręcić się wkółko po salonie, albo spijać się obrzydliwem wińskiem!?
— Patrzcie, jaki Seneka!
— Wcale nie Seneka, ale przyznaj sam, że nic w tem mądrego, żeby, ni z tego, ni z owego, mężczyzna i kobieta brali się wpół i kręcili wkółko, wyrabiając nogami różne fikasy do taktu głupiej muzyki... a obok nich inna para robi to samo... I tak cały salon się kręci, niewiadomo poco, jak gromada warjatów... I poco? naco? W jakim celu? A potem nagle wychodzą do drugiego pokoju i wlewają sobie w gardło obrzydliwą lurę, od której w głowie się kręci, i tracą resztki rozumu, którego i tak za dużo nie mają Polacy!... — wyrecytował jednym tchem.
— W takim razie wszystko odrzucić należy!... Bo naprzykład: życie!... Co to jest życie?... Człowiek kładzie się, zamyka oczy, chrapie, śpi, potem wstaje, szoruje się mydłem i wodą, wkłada do ust kawałki chleba i mięsa, obraca językiem, kicha, nos wyciera, gada, śpiewa i t.d. Wszystko to w gruncie rzeczy bardzo głupie... I poco, zapytam się ciebie? Powiedz mi, poco?...
— O, to zupełnie co innego... Życie... to jest,
widzisz... przedewszystkiem przemiana materji!
Nadszedł Włodzio i, kurząc pipę za pipą, słuchał z widoczną przyjemnością sporu, do którego nie potrzebował się mieszać. A gdy zapaśnicy zwracali się zapalczywie wprost do niego, mruczał niewyraźnie:
— Tak!... Hm!... To jest... Niby!... Faceci jesteście... Prawdę powiedziawszy!... Racja...
Obaj byli z niego niezadowoleni.
— Cymbał jesteś!... Nie słuchasz, co do ciebie mówią!... — krzyczał nań Antoś.
— Tu nie może być zgody... Albo ja, albo on: wybieraj!... — Albo jest dusza, jakaś metafizyczna istota, która siedzi w ciele, jak w futerale, albo jej niema!... — wołał Kazio.
— A twoja siła życiowa, to gdzie siedzi?... Co ona lepszego? — oburzał się Antoś. — Słuchaj, Włodziu, sam osądź... — zwrócił się do przyjaciela.
Lecz ten już spał, wyciągnąwszy się na łóżku wygodnie w butach i ubraniu, z munsztukiem od
papierosa w ustach.