Zacisze/XX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zacisze |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“ |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Jechali przez mgły w ciszy i skupieniu, niby konny wywiad wojskowy.
Ciemne płaty podorywek, łona pagórków, sylwetki drzew i gajów pobliskich słabo przeświecały brudnemi plamami przez mleczne opary mgły, plączące się u nóg i piersi wierzchowców, jak woda. Wgórze rozdniewało jednostajnie perłowe niebo, ledwie-ledwie przyprószone rojami złotych gwiazd.
Czasami jeźdźcy wydłużali się w łańcuch, jadąc jeden za drugim, ale, skoro tylko droga pozwalała, tworzyli równy, sprawny szereg. Łagodnie dzwoniły kopyta o odwilgłą ziemię, cicho pobrzękiwały łańcuszki munsztuków. Prostowani wojskowo przewieszoną przez plecy bronią, jeźdźcy milczeli i bystro poglądali przed siebie. Zgodny, miarowy ruch przyjemnie podniecał i ludzi, i konie.
Nawet pan Orsza poddał się nastrojowi, trzymał szpicrutę, jak szablę i wykrzyknął raz:
— Bacz...
Ale się w porę spostrzegł i skończył:
— Baczcie na konie! Tak, panie dobrodzieju, baczcie, jaka dookoła równina. Gdzież tu się było ostać mocarstwu, pozbawionemu zupełnie granic naturalnych!... Zresztą nie o to chodzi. Uważajcie chłopcy, żeby baby i dzieciaki nie właziły do wody... Wasza rola będzie polegała na objeżdżaniu wciąż stawu brzegiem wody, brzegiem wody... Inaczej zwali się cała wieś i płoci nie zostawi!... Uważacie!...
— Ano, niby cośniecoś kapujemy! Ale wartoby przedtem na rozgrzewkę palnąć po kieliszeczku starki, bo djabla wilgoć... Nad stawem będzie jeszcze zimniej! — dowodził Włodzio.
Skręcili na polną drożynę, jeszcze miększą i jakby głębiej utopioną we mgłach. Blada jej taśma ledwie-ledwie widniała wśród chwastów, głogów i cierni, porastających z obu stron długie, płaskie wały wyzbieranych z roli kamieni. Wtem otwarły się przed nimi jakieś przepaściste czeluście, w których dymiły się mgły. Różowiejące niebo odbijało się w bladych tumanach. Powiało chłodem, i drobna, niewidzialna fala zaszeleściła nagle z tych czeluści u kopyt końskich.
Był to staw budzący się pod mgłami.
Okrążali go, dążąc w kierunku młyna, którego czarne zarysy coraz wyraźniej wypływały na tle rozpalającej się zorzy. Cały nieboskłon już nasiąkł karminowym jej pyłem, a główna łuna gorzała niezrównaną purpurą. Wytrysły z niej wreszcie cudne, złote, słupy i sięgnęły daleko ku białym, zastygłym na zenicie obłokom. Jednocześnie lekki wiatr pochylił białe dymy oparów nad wodami i pognał je daleko na pola. Obnażone srebrne zwierciadło odbiło ze spotęgowaną mocą purpurę i złoto nieba, rzucając ich odblask na rozjaśnione brzegi. Zagrały rubinowemi skrami drobne szybki w oknach starego młyna, a wielka omszała jego strzecha i zielone od starości koło wodne zalśniły się tęczowemi perłami rosy.
Tuż koło młyna na grobli gorzał mały ogieniek, dym bękitną smużką sączył się ku górze, a dookoła siedzieli na ziemi chłopi, grzejąc ręce.
— Gdzież reszta?... — spytał Orsza, zsiadając z konia.
— Ino patrzeć, jak nadejdą, proszę wielmożnego pana, — odpowiedział Kalasanty, biorąc tręzle z rąk pana.
— Idą już!... — dorzucił od ognia stary chłop, kiwając w stronę wsi.
Z młyna wyszedł ubielony mąką żyd-młynarz.
— Dobrze, że wielmożny pan przyjechał i że przyjechali panicze!... Co tu było!... Aj, waj!...
Oni całą noc kradli... Oni wszystkieby ryby wykradli, chociaż połowa jest moja!... Takich złodziejów ja jeszcze nie widziałem!... Oni się wcale nie wstydzą, oni powiadają, że to ich, że ich grunta do stawu przylegają, że dawniej oni dwa razy do roku mogli łowić, a teraz nic!... Co ja mogę zrobić!?... Takie rozbójnik!!... Siedzą w wodzie, a ja chodzę po brzegu... Wszystkie rybe z tego mniejszego dołka wybrali... Zostało to
tylko, co na głębie uciekło!...
— Ech!... Starczy, Szlomo i dla nas!... — pocieszał go Orsza. — Hej, chłopcy, bierzcie się!...
Zaciągajcie sieci i otwórzcie stawidła! Żywo!...
Chłopi podnieśli się leniwo i poszli ku wodzie, zawijając po drodze nogawice parcianych spodni. Odepchnięta od brzegu mała łódź, pełna sieci, popłynęła, kołysząc się, ku blado-zielonym szuwarom. Stado dzikich kaczek poderwało się stamtąd z łopotem. Z brzegu gruchnęła zaraz cała salwa strzałów i ostatecznie rozbudziła drzemiącą jeszcze okolicę: zakrakały wrony na starych olchach koło upustu, zaszczekały wdali wioskowe psy.
Szumiąc, jak siklawa, polała się woda z wysokiego progu zastawy, potoczyła się siwa od pędu po drewnianych łotokach pomiędzy szeregiem czarno-rdzawych olch, pochylonych nad wilgotnym wądołem.
Przyszli najemnicy ze wsi, a z nimi gromada dzieciaków i bab; te zachowywały się jednak spokojnie i trzymały zdaleka, przeważnie na przyległych polach chłopskich.
— Jakie trusie!... Możnaby mniemać, że trzech nie zliczą!... — mruczał Orsza.
— O. wielmożny panie!... Co tu było wyzwisk i obrazy Boskiej! I bogać, jakie wymysły zaraz na mnie polecą, kiej wielmożny pan ino zuchelek drogi odjedzie!... Nieprzymierzając, jak w kosiarach! A to: „borowy, bo ma łeb zdrowy!“, a to „rakarz“, a to „ciągni-skóra“! Bóg wie co! Nawet powtórzyć sromotno!... Osobliwie od czasu, jak poszło o ten las!... — uskarżał się Kalasanty.
— Ano, już się skończyło. Wszyscy będą radzi, bo będą mieli zarobki, a i tobie coś przy sprzedaży kapnie od nabywców, hę!?... Może nie?... Co?... — pocieszał go Orsza. — Hej chłopcy, bierzcie tyczki i właźcie do wody płoszyć ryby na głębinę. Już słonko wzeszło, nie zziębniecie!
Chłopi rozeszli się wzdłuż brzegów i zaczęli tłuc kijami po osiąkających zwolna zlewiskach,
bluzgotać i hałasować, brodząc po kolana i wyżej w zimnych namułach. Szloma szedł za nimi po suchym i doradzał, jak lepiej zrobić. Panicze obsiedli płonący ogieniek, utyskując na głód, i poglądali z niecierpliwością na drogę. Nareszcie ukazała się bryka z pannami, z Karpowiczem i Izydą, a co główniejsza, że na koźle obok furmana siedziała Rózia z ogromnie obiecującym koszem. Ztyłu wlókł się jednokonny wózek
z beczkami i cebrami na ryby.
Ten widok uczczony został natychmiast wiwatem, salwą ze wszystkich dubeltówek oraz przewlekłem trąbieniem na rogu przez Antosia. Nawet Orsza się rozchmurzył i przybliżył do rozswywolonej młodzieży.
— Czy aby nie zapomnieli gorzałki dla ludzi!? Bądź co bądź zimno i należy im się po kieliszku...
— Słusznie!... Jak zapomnieli, to się kopnę do dworu... Ale przedtem muszę coś przegryźć, gdyż inaczej spadnę z konia z głodu!... — ofiarował się Antoś.
— Ech, piecuchy, piecuchy... Młodzi, a już nic nie warci!... A nie łaska raz na dzień i po
tycim kawałeczku suchara!? Bywało, że dzień cały... deszcz leje... — zaczął Orsza, lecz urwał, ruszył wąsami i odszedł.
Koszyk nie zawiódł oczekiwania. Znalazł się i antałek wódki dla chłopów, o czem wieść ogromnie ożywiła ich ruchy. Pluskanie, okrzyki, wesołe śmiechy, odbite srebrnem echem od wody, rozlegało się po okolicy. Wystraszone ryby, uciekając, wyrzucały się coraz częściej złotemi płomykami nad malejącem zwierciadłem stawu. W czarnem, jak smoła, błocie, wynurzającem się już wszędzie wielkiemi plamami, przemykały się wężowo grzbiety spóźnionych zbiegów. Robotnicy chwytali je rękami i wyrzucali na brzeg, gdzie zbierał je pieczołowicie do cebra Szloma, dużo jednak dostawało się do rąk bab i wiejskich chłopaków, którzy, porwani ogólnem ożywieniem, korzystali z zajęcia państwa śniadaniem i krążyli tłumnie a wesoło u brzegu wody razem ze stadami czajek. Orsza widział to wszystko, ale milczał. Zato Kalasanty krzyczał i wymyślał za trzech.
— Czego ciskacie na brzeg, kiej przykazano, żeby do wody! Psie wiary! Kikuty wam poobtrącać! Powiedziano, żeby zestraszyć wszystkie i zegnać do dołka! Tam i ciskajcie!...
— To niech ciska Kalasanty! Kto ją dorzuci! Taka śliska, rychtyk mydło! Wpadnie w błoto, zatłamsi się, zagrzebie i zaschnie tam. Później ino na polu widać będzie, jak się wywiezie, co tego tam zmarniało! Ale Kalasantemu i cudzego żal! Nikomu z tego nic, byle warkotać!...
— Cichajcie, cichajcie chłopy! Nie obrażajcie Pana Boga! Abo to nie widzę, coście karpiów i karasiów w portki nakładli? — odgryzał się pojednawczo Kalasanty. — Ruszają się wam motnie, jakby uciec chciały. Będzie ładnie, jak pan je wam zdjąć każe!?
— A cóż! Jak każe, do zdejmiemy! Abo to nam pierwszyzna! — śmiali się chłopi.
— Właściwie... Poco on im tak wymyśla? Niechby trochę wzięli, dużo przecież tego! — zwróciła się Zosia do Orszy.
— To też nic nie mówię. Ale jakby im otwarcie pozwolić, wszystkoby zabrali, a na przyszły rok toby już skargę podali do sądu, że dwór ich krzywdzi, bo ryby mało!...
— Najlepiej dopuścić ich do udziału. Pilnowaliby wtedy, jak swego... Tak zaś — to się tylko podtrzymuje złe nałogi wśród prostego ludu — wtrącił- poważnie Karpowicz.
— Tiu-tiu! komunizm ci pachnie, panie młody! Wszystko było; mówię ci, wszystkiego próbowano. Ale... przekonałem się, że, im więcej się w te rzeczy wtrącać, tem gorzej! Najlepiej pozwolić im toczyć się naturalnym biegiem... Niech życie płynie, zawsze gdzieś dopłynie...
— A jeżeli ono nie płynie, a stoi — spytał smutno Izyda.
— Co stoi? — Ach, Izydo, Izydo!... — śmiała się młodzież.
— Doprawdy, o nic się spytać poważnie nie mogę... Zaraz błazeństwa! Czego się śmiejecie?...
Gniew jego powiększył jeszcze ogólną wesołość; nawet zadumana Zosia uśmiechnęła się blado.
— A widzisz, że wcale nie stoi, lecz jedzie! — wstawił basem Włodzio.
— Kto jedzie?
— A nie wiem! Ze dworu jedzie jakiś facet!...
— Mamusia pewnie przyjechała! — ucieszyła się Zosia. — Wracajmy...
— Nie, to nie Józio, ani nie posłaniec ze dworu... To ktoś z sąsiedztwa! — objaśniał Orsza, przyglądając się z pod przystawionej do czoła dłoni zbliżającemu się w kłębach kurzu jeźdźcowi.
— Może Żyd wieczny tułacz albo który z Tyleckich?...
— A jakże, Żyd wieczny tułacz! On siedzi na koniu, jak pies na płocie, a to i koń dzielny
i jeździec jak się należy... Widzicie, jak sadzi! Wiwat!... To pan Jan! Pal, Włodziu, z rusznicy,
pal Kaziu!...
Znowu zagrzmiały strzały. Jeździec już był na drugiej stronie jeziora. Wystraszony salwą Zbój wyrzucił łbem i spiął się cokolwiek; poczem rozdymając chrapy i miotając pianę z wędzidła,
sadził bokiem, tańcząc, przysiadając, trzymany na wodzy twardą ręką jeźdźca.
— Ślicznie! — krzyczała Cesia, klaszcząc w ręce. — Ale on go jeszcze kiedy zabije!
— Nic mu nie będzie do samej śmierci! Nie mieszczuch żaden, ani baba przecie! — oburzył się Antoś.
Tymczasem Rwęcki, otoczony młodzieżą, zsiadł z konia.
— Miałem interes do Józia... Myślałem, że dziś wróci... Okazuje się, że nie... We dworze nie mogli mnie nawet dobrze objaśnić, kiedy... i co... — tłumaczył się głośno, rzucając ponad
głowami chłopców nieznaczne spojrzenie na pozostałe u ognia panny.
Zosia nie ruszała się i nie patrzała w jego stronę, zajęta pozornie razem z Rózią szukaniem czegoś w koszyku. Widział wszakże, jak mocno zafalowały piersi pięknej panny pod narzuconą
na ramiona jedwabną chusteczką, jak pobladły jej usta i policzki; następnie spojrzał znacząco na Kazia i uśmiechnął się, gdy ten kiwnął mu konspiracyjnie głową. Rzucił tręzle Kalasantemu, który usłużnie podbiegł na dany znak, i, zdejmując rękawiczkę, poszedł wesoło w gronie obskakujących go chłopców ku ognisku. Po drodze uścisnął za rękę Orszę, dłoń Cesi przytrzymał dłużej i pociągnął ją za sobą.
— Cóż, panno Cecyljo, kiedyż pojedziemy na Zbóju?
— Pewnie nigdy! Ten pana koń, to jak z „Eleonory"...
— Ależ wcale nie!... Posłuszny, jak dziecko!...
Ukłonił się Zosi, a gdy mu odpowiedziała skinieniem głowy, wyciągnął z poza dymu i do niej drżącą trochę rękę; podała mu własną po krótkim, jak mgnienie oka, wahaniu. Na szczęście, nikt tego nie dostrzegł, gdyż Orsza zaczął już grzmieć na chłopów, którzy, korzystając z zamieszania, całe kobiałki napełniali babom rybami. Uwaga w tamtą skierowała się stronę.
— Niech pani się nie gniewa! Niech się pani tylko nie gniewa... I nie potępia!... Wszystko pani wytłumaczę... — zdążył Rwęcki szepnąć Zosi.
— Nie marudź, Bolku, nie marudź... Zaraz urządzimy wszystko, wszystko pójdzie piorunem — zwrócił się do Orszy. — Co za śliczny dzień.
— Wiem, wiem, jak to ty urządzisz! Z swojej zapłacisz kieszeni... A ja tego właśnie nie chcę, tylko mi ludzi bałamucisz!
— Ach, co tam! Pozwól, niech będzie dziś wesoło! Każ im dać jeszcze po kieliszku!
Podszedł do rybaków z Karpowiczem, z Antosiem, z Kaziem i Włodziem.
— Hej chłopcy, pośpieszcie się, żeby to prędko skończyć! Ilu was tu jest? Dobrze: dwudziestu! Każdy dostanie po pół złotku więcej, ale
żwawo... i... nie martwcie pana Orszy! — Słyszycie!
— Słyszymy, ale bez powodu, proszę wielmożnego pana, to zmartwienie koszyckiego dziedzica! Zupełnie bez powodu! Sama płoć, drobiazg, co my brali! I tak zgnije w szlamie! Bóg
świadkiem.
— Dobrze, dobrze... A tylko nie bierzcie już i płoci.
— Znowu zachlupały kije, drągi, ręce i nogi po błotnistej wodzie. Suciej ogień rozbłysnął na grobli i gwar wesołych głosów zmieszał się z krzykami rybaków i szumem wody, lejącej się z upustu. Cesia, podwiązawszy serwetę zamiast fartuszka, próbowała smażyć ryby na pożyczonej u młynarki patelni, lecz ta okazała się tak małą, a zapotrzebowanie na potrawę tak wielkie, iż Rwęcki zaproponował zgłodniałym, żeby piekli rybę na drewnianych rożnach „po sybirsku". Wkrótce ogień obstawiony był dookoła wbitemi w ziemię trzaskami z nadzianemi na nie karasiiami. Nawet Orsza przyłączył się do ucztujących, a Szlomowa nie nadążała przynosić soli i razowego chleba.
— Ty mojego nie rusz! Bardzo proszę!... Izydo, Izydo! Zawsze wolisz cudze! — bronił swego karasia Włodzio.
— Nie tyle cudze, co lepsze! Każdy woli lepsze — może nie?
— Cudna wycieczka! Jaka szkoda, że to wszystko niedługo minie — wzdychał Antoś, spoglądając na czarne dno stawu, wysrebrzonego resztkami wody, oprawne w blado-złote od słońca pola jesienne.
— Facecie! Karawaniarzu! W takiej chwili mówić o szkole! — oburzał się Włodzio.
Kazio ostrożnie przyglądał się Zosi, która jedna nie brała udziału w powszechnem ożywieniu, oraz Rwęckiemu, poprzez którego śmiech i wesołość również przebijało chwilami posępne zamyślenie.
— Może kto chce przejechać się na Zbóju... Bardzo proszę!...
— Ja... ja!... — rwał się Antoś.
— Niech mu pan nie pozwala! Niech mu pan nie pozwala! Spadnie! — wmieszała się po raz pierwszy Zosia.
— Bardzo proszę, cóż to za opieka!
— Nic mu nie będzie! Koń wygląda strasznie. W istocie jest dobrze ujeżdżony i posłuszny jak dziecko.
Kalasanty na dany znak podprowadził wspaniałego wierzchowca. Rwęcki sam obejrzał na nim uważnie siodło, munsztuk, podciągnął popręgi, skrócił strzemiona.
— Uważaj, nie ściągaj go!... Miękki w pysku i nie lubi tego!
Antoś, znalazłszy się na grzbiecie zwierzęcia, poczuł dopiero, jak wielką i niecierpliwą ma pod sobą siłę. Twarz mu zlekka od wzruszenia pobladła.
— W pole, przed siebie, a potem woltę i ósemkę! Będziesz umiał?
— O, jej!
— Pamiętaj, Antek, nie zbłaźnij się!... — wolał Władzio.
Kazio z drżącem sercem śledził ruchy przyjaciela.
— Dotknięty piętami koń dał szczupaka i zaczął sadzić bokiem, wstrząsając ogonem i grzywą, ale wkrótce wyrównał się i pomknął pięknym kłusem.
— Zuch!... Zuch!... Doskonale... Antosiu, trzymaj się!...
Chłopak już konia zawrócił, uśmiechał się i kiwał głową. Gorzej poszło z woltą; na zwrocie młody jeździec zbyt się pochylił i na maluchną chwilkę stracił równowagę. Zbój podebrał
nerwowo boki, a gdy zwolnione strzemię trąciło go zlekka w podbrzusze, wierzgnął i poniósł...
— Trzymajcie, trzymajcie konia! — krzyknęła Zosia.
Obecni powstali z ziemi, nawet Włodzio rzucił swą rybę; rybacy przestali wybierać ryby i z otwartemi ustami przyglądali się harcom.
— Ostrożnie, ostrożnie! Zawracaj zwolna ku nam! — wołał Rwęcki.
Ale Antoś zdawał się nie słyszeć i pędził wprost w pole wielkiemi skokami.
— Na koń! — wołał Kazio. — Dawajcie konia!...
— Broń Boże! Ostatecznie go poniesie! — wstrzymywał Orsza.
Rwęcki jednak, przyjrzawszy się zachowaniu Zbója, innego był zdania; dosiadł pośpiesznie jednego wierzchowca, Kaziowi też uczynić to kazał.
Wątpliwa rzecz, czy udałaby się pogoń, gdyby Antoś sam nie zdołał nareszcie wierzchowca zawrócić.
W podskokach, błyskając wściekle ślepiami, chrapiąc i tuląc po sobie uszy, niósł Zbój teraz młodzieniaszka ku ognisku. Antoś już się w siodle umocnił i trzymając silnie tręzle w ręku, próbował uspokoić konia; na twarz wybił mu się gorączkowy rumieniec i duma zwycięska.
— Zsiadaj zaraz, bo powiem mamie! Wracamy do domu, dość już tego wszystkiego! — wołała Zosia.
— Tak, tak! Złaź zaraz, Antosiu, bo ciocia będzie się gniewać... Już podziwialiśmy twoje męstwo! Wracamy! — podtrzymała ją Cesia.
— A ryby? — spytał Orsza.
— Po ryby przyślemy Marcinkowską, albo pannę Małgorzatę...
— My zostajemy! — dudnił basem Włodzio — Teraz najciekawsze.
Został również Karpowicz, który pilnie notował w notesiku wyrażenia i poglądy, jakie wypowiadali zajęci rybołówstwem chłopi.
— Przedziwne! Jędrne i głęboko narodowe! Niezmiernie wiele w tych wyrażeniach i poglądach zmierzchłej przeszłości! Doprawdy!
Wróciły do dworu panny z Rózią oraz Izydą, a Rwęcki pojechał na Zbóju.
Było co podziwiać.
Koń i jeździec zlewali się w śliczną całość.
Zastygłe w posągowej mocy a swobodne w ułożeniu członki mężczyzny podkreślały niecierpliwą siłę drżących mięśni i pulsujących żył wierzchowca. Cienkie nogi zwierzęcia zdawały
się muskać ziemię z niechcenia. Czuć było, że pragną, że gotowe są wyciągnąć się na dany znak w okamgnieniu, jak struny, i ponieść piorunem poprzez pola, kamienie, zarośla i jary jeźdźca,
tkwiącego na czarnej chmurze ich dygocącego ciała. Szerokim piersiom brak było powietrza w spokojnym oddechu, w chrapach błyskała krew, pod rozwianą grzywą gorzały wyszłe z orbit oczy, a odsądzony daleko ogon płynął w powietrzu, jak ster. Ruchy lekkie, rzeźkie, jakby lubujące się noszeniem ciężaru, miały wdzięk potęgi, dobrowolnie poddającej się cudzej władzy.
I ten sam wyraz hamowanej potęgi miała sucha twarz Rwęckiego, rozświetlała ją prócz tego obecnie jakaś radość dokonanego w duchu wyzwolenia, jakaś ciesząca się z chwili życia szalona beztroska.
— Śliczny!... — szepnęła Cesia. — Śliczny!
Zosia odwróciła głowę, ale z pod przymkniętych powiek wzrok jej wciąż szedł niepostrzeżenie za jeźdźcem.
Daremnie jednak szukał dziewczyny Rwęcki po przyjeździe do Zacisza: znikła tak nagle, że nawet Cesia nie wiedziała, gdzie się podziała. Chmurny Rwęcki chodził po ogrodzie i słuchał
w milczeniu zgryźliwych dowcipów Izydy, aż nagle, gdy przyłączyła się do nich Cesia, porzucił oboje bez tłumaczenia się i odszedł do dworu.
Minął salon, minął jadalnię, zajrzał do gabinetu. Drzwi i okna były pootwierane — wszędzie pachniała przyjemna świeżość dawno opuszczonych pokojów, wszędzie panowała pustka i cisza. Wtedy skierował się do kurytarza i wyszedł do małej sionki, skąd prowadziły schody na górę. Słuchał pilnie z bijącem sercem, gdyż wydało mu się, że tam cichutko skrzypnęły drzwi; nie były to jednak drzwi od pokojów panieńskich. Wahał się, co ma robić, czy iść dalej na górę, czy cofnąć się i zaczekać, aż odejdzie niepożądany świadek, gdy wtem ujrzał w ciemnym kwadracie klatki schodowej złotą postać Zosi. Miał wrażenie, że płakała, gdyż chusteczkę trzymała przy ustach i twarz miała jednostajnie czerwoną. Ale nie zdawała się zdziwioną spotkaniem.
— Panno Zofjo! Muszę z panią pomówić...
— Owszem, sama chcę tego! Zejdziemy do salonu!
— W salonie nam zaraz przeszkodzą... Tymczasem ja muszę wytłumaczyć... wszystko...
— Dobrze! Ponieważ to... ostatnia nasza rozmowa, zgadzam się — pójdziemy do ogrodu! Niech pan idzie do altanki nad stawami i zaczeka...
Jej prostota i spokój zaniepokoiły go, znikła zuchwała, beztroska i pewność siebie. Gdy Zosia weszła do altanki, siedział na kamieniu znowu zgnębiony i cierpiący. Dostrzegłszy ją, wstał, ale głowy opuszczonej nie podniósł...
— Słucham pana...
— Dlaczego... dlaczego pani tak... tak przesądza... wszystko, nie wiedząc, potępia?... — zaczął niezgrabnie. — W jednej chwili zniszczyła pani to, z czem tu przyjechałem... Zdawało mi się, że znalazłem wyjście... wyjście dla wszystkich
dobre, szlachetne wyjście... Postanowiłem pani wszystko... wszystko... opowiedzieć... wyjaśnić, ułożyć... razem z panią.
— Niepotrzebnie pan się trudził! Przecież pan już pisał... — odszepnęła z goryczą.
Podniósł oczy i spostrzegł, że ona znowu stoi zapłoniona z opuszczoną głową, i radość dzika, jak płomień, szarpnęła nim do głębi.
— Kiedy... to zupełnie co innego — zaczął cicho. — Zaszły zmiany... Nawet nie wiem, skąd i dlaczego... jak się to stało! Zdawało mi się, że już nie wytrzymam w tej próżni, że już lepiej... rzucić się w przepaść. Wtedy napisałem ten list, czego... widząc, jaką pani sprawił przykrość, bardzo żałuję... To się już nie powtórzy...
— Doprawdy? Szczególne postanowienie! — roześmiała się przykro.
— Niech pani wierzy, albo nie, ale doprawdy, kiedym pisał, zdawało mi się, że... cała krew... uchodzi... mi z serca... na ten list. Byłem tak strasznie wyczerpany, że gdym po odjeździe tego chłopca zrozumiał, co uczyniłem, nie miałem już siły ani sam zawrócić go z drogi, ani nawet posłać po niego... Niech będzie, co chce!... I dopiero, kiedym sobie tak powiedział, nastała w mej
zmąconej i doprawdy nieszczęśliwej duszy błoga cisza, wstąpiła otucha, że przecież musi być jakieś wyjście, że przecież dalej tak żyć niepodobna!... Spytałem się samego siebie, zażądałem
bezwzględnie szczerej odpowiedzi: poco, dlaczego się męczę? poco walczę? z kim i z czem?... Wszak to moje pierwsze i ostatnie uczucie, jedyne, jakie w życiu zaznałem!... Dlaczego mam koniecznie ten niespodziany podarunek losu deptać i marnować!?... Myślałem, że już go nie poznam, że odejdę z tego świata, jak tysiące niewinnie a strasznie pokrzywdzonych, nie kochający i nie
kochany... Komu to potrzebne?... Dziwna, bezużyteczna a okrutna ofiara!... Czyż nie lepiej uczynię, jeżeli oddam mu się swobodnie, niczego nie spodziewając się, niczego nie żądając, poprostuy pozwolę sobie nakochać się, naszaleć, napatrzeć!... A potem niech będzie, co chce... Wszak pani pozwoli!? Nieprawda!? Dlaczegożby pani miała mi zabraniać!? Wszak pani nic nie grozi!?... Wszak pani zupełnie nic na tem nie zależy, że tam ktoś, patrząc na panią, jak na obraz cudowny, czuje niewysłowioną z tego radość i rozkosz i dziękuje ci za to tylko, że jesteś...
Mówił coraz goręcej, coraz ciszej...
— Nie mogę... nie mogę... więcej!... — wyszeptała, opierając się ręką o stół.
Patrzał na nią przez chwilkę zamglonemi od bólu i tkliwości oczyma.
— Odejdę... Wyjadę do Ameryki... Wreszcie zniknę... na zawsze... Chce pani... Dość jednego wyrazu!...
— A Marynia?
— I tak mnie niema!...
Otrząsnął się.
Milczeli przez dobrą chwilę.
— Doprawdy, może... najlepiej będzie, jeżeli... pan... wyjedzie! Czyż pan, taki silny, taki dzielny, nie może się przezwyciężyć?... Doprawdy, nie jestem warta!...
— Przezwyciężyć się!... Próbowałem. Pani wie, pani dobrze wie, że próbowałem. Ale krzywda i przymus, który sobie zadaję, napełnia mnie jedynie bezskuteczną goryczą. Staję się chmurnym, przykrym, niesprawiedliwym i nieznośnym dla wszystkich, a najwięcej może dla samego siebie... Nie znoszę ucisku... Gdy postanowiłem skończyć z tem, być sobą, być szczerym i jednolitym, odrazu stałem się lepszym, wróciła mi dawna życzliwość dla całego świata, która jest moją istotą i siłą... Nawet dla Marji jestem wtedy lepszy!... Ale ponieważ to jest niemożliwe, pozostaje mi jedno tylko — godne wyjście!... — dodał
posępnie. — Żegnam panią!
Zosia upadła na ławkę i zakryła twarz rękami.
Rwęcki patrzał na nią chwilkę z żałością, poczem ukląkł, i usta jego tknęły leciuchno rąbka jej szaty. Czuła następnie, jak te usta gorące przeszły na dłoń jej, opuszczoną bezwładnie na
kolana, lecz nie miała już siły jej cofnąć.