<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Zacisze
Podtytuł Powieść
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1931
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIX.

Cały ranek szukał Kazio sposobności, aby list doręczyć. Nosił go ukryty na piersiach, i ogień, jaki stamtąd płynął, przenikał mu krew, burzył mu serce boleśnie. Czuł, że jeżeli dłużej tak potrwa, to, albo się rozpłacze, rzuci na ziemię i głośno wobec wszystkich swą miłość do Zosi wyzna, albo list... przeczyta! Świecącemi gorączkowo oczyma ścigał każdy krok, każdy ruch dziewczyny, szedł za nią zdala, jak cień... Już nie unikał jej wzroku, lecz szukał go i po raz pierwszy doświadczył, jak „śmiertelnie zabójczą“ rozkoszą jest zajrzeć w otwarte źrenice dziewczyny... Gotów był teraz powtarzać to bez końca...
Nie zapomniał jednak o liście i silił się wyrazem oczu dać znać Zosi, żeby odeszła na ubocze. Gdy to nie pomogło, zaczął „nakazywać jej“ upartem wpatrywaniem się „według metody hipnotyzerów“, a wszystko skończyło się na „tajemniczych znakach“.
Zosia z początku uśmiechała się doń życzliwie, potem zesznurowała surowo usta i nie patrzała nań wcale, nareszcie zaniepokoiła się poważnie:
— Nieznośni ci chłopcy... Powiedz im, Cesiu, żeby sobie poszli na polowanie albo gdzie sobie chcą...
— Owa!... wielka mi rzecz polowanie! Nieprawda, panie mały? O wiele przyjemniej krążyć dookoła, niby „Krasnyj morskoj razbojnik!“ Co, nie? — śmiał się Izyda.

Bo miłość nie kartofel,
Kiedy w serce wpadnie,
To nie spocznie w żołądku,
Lecz w sercu gdzieś na dnie!...
I niełatwo ją stamtąd wypłoszyć, wywabić.
Trzeba więc albo serce straszną śmiercią zabić,
Lub zadość mu uczynić w objęciu gorącem,
Dla mego zgotowanem, do niego tęskniącem...

— Aha, więc i pan wiersze pisuje? Widzi pan, nie może pan wytrzymać? — ucieszyła się Cesia.
— Skądże pani wie, że to ja?...
— Bo wiersz taki... koszlawy i w dodatku nigdzie go nie czytałam!
— Koszlawy, ale prawdziwy.
— Nietyle koszlawy, ile zuchwały i nieprzyjemny — szepnęła Zosia, nie podnosząc głowy z nad haftu.
— Zuchwały i nieprzyjemny? Aż tak? Prawo natury, o którem wszyscy wiedzą, a przynajmniej wszyscy wiedzieć powinni... przedewszystkiem zaś matki pokoleń... Ale te piękne, piękniejsze i najpiękniejsze z dwurękich i dwunogich... cnót nie mogą się obejść bez... listków figowych... Zawsze to o jeden pretekst więcej do ozdoby... Widziała pani takie wschodnie zasłony ze starych łańcuszków albo sznurów korali, co to niby coś kryją, a właściwie... wszystko widać? I poco? Przecież to rzeczy, chociaż powszechnie wiadome, ale zawsze bardzo ładne... Das ewig Weibliche! Niech pani nie zapomina, że tajemnica nęci nas jedynie w wieku, w którym zadowalamy się jedynie westchnieniami... Potem wolimy piękność... namacalną!... Co? znowu „pierony“? Już milczę, umarłem, zdrętwiałem: niema mnie! Kaziu, Kaziu! Chodź tutaj a prędko, worku westchnień, bo stanie się nieszczęście! Już, już nie mówię nic, niech pani tylko na mnie tak nie patrzy... tym wzrokiem bazyliszka... Już... już wracam... do pracy organicznej! Ach Żydzie wieczny tułaczu, przebacz mi, że na tem polu niewdzięcznem muszę z tobą konkurować!
— Niedobry pan jesteś, niedobry, a głównie... szalenie nudny.
— Tego się bałem! Zabiła mię pani, zamordowała.
— Wszyscyście wy... nudni! — dodała Zosia z lekkiem westchnieniem.
Powstała, zeszła z ganku i skierowała się wgłąb ogrodu.
Kaziowi, który całą scenę widział z kwietnika, serce zabiło gwałtownie.
— Teraz... Zaraz oddam... Nie trzeba tylko jej płoszyć...
Szedł ostrożnie za dziewczyną, ukrywając się za pniami grabów, i gdy weszła do okrągłej altanki z wyciętem na stawy oknem, okrążył dookoła krzewy i podkradł się do wejścia. Musiał się śpieszyć, gdyż z głębi alei już nadchodziła Cesia z Izydą i Karpowiczem, który właśnie się do nich przyłączył.
Wślizgnął się więc Kazio co prędzej, bez szelestu pod zielone gałęzie.
Zosia, siedząca na szarym głazie z oczami, utkwionemi nieruchomo w błyszczące wdole stawy, zauważyła go wtedy dopiero, gdy stanął przed nią i położył list na kolanach. Poderwała w przerażeniu ręce do góry, jakby spostrzegła węża, i podniosła się z siedzenia z pobladłą twarzą.
— Co to? Skąd?... Nie chcę... tego... nie chcę!
Kazio już był znikł. Schowany za pniem drzewa, śledził jednak dalej młodą dziewczynę, wpatrującą się nieruchomo w leżącą u jej stóp na ziemi biała kopertę. Drżał z niepokoju, myśląc, co się stanie, jeżeli ona listu zaraz nie podniesie, gdyż głosy młodzieży szybko zbliżały się ku nim. Już chciał wpaść, porwać list napowrót, aby zwrócić go panu Janowi i opowiedzieć, co się stało, gdy nagle Zosia obejrzała się na wejście, pochyliła, schwyciła list i schowała go porywczo za gors. Dostrzegł, że twarz jej spłonęła, że usta pociemniały, jak krew, a oczy zamigotały dziwnem, mglistem światłem.
Uciekł zmącony do głębi.
Parła go potrzeba lecenia na pole i lasy, gdzieś w dal błękitną, i skierował się do przełazu. Już wpobliżu niego przyłapał go Włodzio.
— Właśnie ciebie szukamy!... Zatrzymaj się... Chodzi o to, że zabrakło nam z Antosiem tytoniu, w dodatku prochu mało... Więc wybieramy się do Kocmołowa...
— A ryby?
— Pal je sześć!... I tak spóźniliśmy się przez ciebie. W dodatku, jakże pojedziemy bez tytoniu i prochu... Prócz tego Boruch przysłał przez syna wiadomość, że otrzymał nowy transport z Prus wybornego miodu... Rozumiesz? Co!? iMa on tam za sklepem taką „dziurkę"... Ty jeszcze tam nie byłeś i Antoś nie był, więc możeście ciekawi... Ja tam... już nieraz... Mówię ci: usługuje tam taka żydóweczka, że palce oblizać!... No, i miód...
Kazio zmarszczył brwi.
— Wiesz, że nie piję!...
— Wiem, wiem, żeś mnich!... Nie o ciebie, facecie, chodzi! Ale Antoś bardzo jest ciekawy zobaczyć... a mówi, że bez ciebie nie pojedzie... W dodatku, jeżeli ty z nami będziesz, to ani ciotka, ani Józio nie będą się bardzo rozpytywali, cośmy robili w miasteczku... Masz renomę cnoty i jakoś wogóle... raźniej razem...
— Więc ja mam pokrywać wasze... birbantki? Ani myślę...
— Ee! Bo ty zaraz wyjeżdżasz... Birbantki... Jakie birbantki?... Wypijemy butelkę lipcu i... poszczypiemy trochę ładną dziewczynę... Wielka zbrodnia!?
— Obrzydliwość!...
— Co ty wiesz?... Nic ty nie wiesz!... Próbowałeś, czy co? Symplak jesteś i tyle! Zły kolega! Jechał cię sęk! Może się jeszcze na nas poskarżysz? Co?
Odął wargi i szybko się odeń oddalił.
Kazio również odął wargi i odszedł w stronę przeciwną. Już nie miał ochoty iść do lasu, postanowił pójść do bibljoteki i do końca wakacji... zagrzebać się w książkach.
— Jeżeli mają mię za lizusa, zdolnego do zdrady, to obejdę się bez nich, niech wiedzą!...
Wszedł na bibljoteczne schodki i zaczął grzebać na najwyższej półce wśród najgrubszych i najuczeńszych dzieł.
Przy tem zajęciu znalazł go Antoś i ściągnął za nogę na ziemię. Omało się nie pobili.
— Cóż to za gwałt!... — wołał Kazio, odpychając przyjaciela łokciem.
— Oho! Ty, widzę, na serjo się gniewasz!... Przestań, Katonie, przestań!... Pluń na wszystko! Jedź z nami... Życie jest krótkie!... Dziś właśnie skończyłem „Rokambola w dziesięć lat póżniej“... Wiesz, de Tourneville zginął... podła Bakk‘ara nastawiła nań zbójców... a tak ją kochał!... Nie mogę się uspokoić! Pojedziemy!...
Schwycił Kazia za szyję i przytulał przemocą swoją blond głowę do jego czarnej czupryny...
— Uważasz, jeżeli Włodzia samego puścimy, narobi głupstw, ja go znam. A już go coś opętało!... Poszedł konia kulbaczyć... To prawda, że on niezawsze postępuje, jak należy, ale nie możemy przecie... bądź co bądź... kolegę i przyjaciela porzucić w takiej potrzebie!...
Po długich roztrząsaniach za i przeciw dał się Kazio namówić, zastrzegłszy sobie, że w miasteczku zabawią najwyżej godzinkę i że go niewolić do niczego nie będą. Miał przeczucie, że sprawa z listem jeszcze nie skończona, że powinien co rychlej wrócić na stanowisko trzeźwy i gotów na wszystko.
— A co będzie, jeżeli ona mi go zwróci? — rozmyślał, jadąc po szosie obok śmiejących się i śpiewających głośno przyjaciół, — Wtedy... wtedy... poproszę na jutro o konia.., albo, lepiej, namówię Antosia i Włodzia i pojedziemy razem do Witowa,.. Muszą jechać, bo ja dzisiaj pojechalem z nimi. Niby nic, oddam list i wszystko opowiem... Ale, co wtedy będzie, co wtedy?... A jeżeli on sobie... życie odbierze?.,. Taką rozpacz miał w oczach! Źle!...
Truchlał i nie mógł się zdobyć na wesołość, nawet na „udany“ uśmiech.
Dopiero w „wertepie“ Borucha, który okazał się istotnie ciemną i brudną dziurą, udzieliło mu się podniecenie towarzyszy.
— Tutaj bywają nawet oficerowie!... — dowodził Włodzio. — Ej, panie Boruch, butelkę tego nowego... A niech ją nam przyniesie panna Rózia, nie kto inny, bardzo prosimy!...
— Ja już kazałem!... Ja wiem, co panicze lubią!... Młodzi do młodych!... To żaden grzech!... — odszepnął przyciszonym głosem Boruch, tęgi żyd w jarmułce, w atłasowym chałacie, ze szpakowatą brodą, opadającą do pasa.
Weszła z butelką i szklankami na tacy młoda, pulchna i dość ładna żydóweczka w niemożliwie brudnym fartuchu i niemożliwie rozczochrana. Wyszczerzyła do chłopaków żółte zęby, a Włodzio oko na nią przymrużył znacząco, posunął szklanki na środek i zręcznie napełnił je gęstym klarownym płynem.
— W twoje ręce, Antosiu! Haim!... — zawołał.
— Siulim!... A cóż, nie nalewasz Kaziowi?
— A będzie pił?
— Dlaczego nie ma pić? Raz kozie śmierć! Wal!... Przecie się nie otruje...
— Co, nalać ci?... Doprawdy: na frasunek dobry trunek... — doradzał Włodzio.
Choć Kazio trząsł głową i szklankę dłonią nakrywał, nalali mu ją.
— Niech stoi!... Naco czekasz, Antosiu: osoba godna pije do dna!... Łup! Wkrótce opróżnili butelkę i zamówili drugą. Włodzio, mrugnąwszy przyjaciołom, sam się po nią wybrał i wkrótce rozległy się poza cienkiem przepierzeniem pokoiku piski i chichoty Róży.
— Psiakrew, chyba i ja pójdę!... — porwał się Antoś.
— Wstyd, wstyd!... A pamiętasz, cośmy sobie przyrzekali... Chcesz, jak Włodzio... zobojętnieć na wszystko...
— No, do tego nigdy nie dojdzie! Zresztą zgoda! Jeżeli wypijesz teraz ze mną bruderszaft, to nigdzie nie pójdę! Ale wypij, mój drogi, mój kochany, mój złoty!... Co ci szkodzi? Taki jesteś silny! Nawet nie poczujesz! Co dla ciebie znaczy tyci naparstek lipcu? Zobaczymy, jaką masz głowę! Jestem przekonany, że mocną... Włodzio się chwali, ale co tam on... on mazgaj! Mój drogi, mój śliczny, mój jedyny, daj dowód przyjaźni, nie zostawiaj mię tak na łup... sa-mot-ności! — błagał rozmarzonym głosem Antoś.
Kazio długo się wzdragał, wreszcie z rozpaczliwą determinacją wychylił szklankę, Właśnie wrócił Włodzio z butelką w ręku, zarumieniony, z błyszczącemi oczami:
— Wiwat!... Niech żyje nowy śmirus!... Zuch Kazikowski!...
Gdy wyjeżdżali z miasteczka, zdawało się im, że konie, że świat cały hula, tańczy pod nimi; śmieli się i krzyczeli na całe gardło, a cichy i pusty rynek odpowiadał im grzmiącem echem: — Precz z drogi!.. Hej, parchy!
Na tętent kopyt i wrzawę z okna plebanji wyjrzała twarz księdza proboszcza; kupcy-żydzi powylegali ze sklepów, żydzięta zaś szmergały przed końmi i rzucały w jeźdźców grudkami błota, wołając:
— Hetno! Ganef!... Szikirim!...
— Wyobraźcie sobie, jaka ta Rózia głupia! Sionka ciemna, ja ją szczypię... Jak sobie chcecie, ale w każdym razie położenie tego — ten... niezupełnie odpowiednie... Wtem ona mię chwyta w chwili najgorętszej za rękę i ni z tego ni z owego pyta: „czy to prawda, paniczu, że dziedziczka zaciszańska pojechała podpisywać kontrakt?“ Pojmujecie, faceci, żem zgłupiał... W takiej chwili!?...
— No i cóż? Powiedziałeś jej? — spytał Antoś, zdzierając konia.
— Rozumie się, że powiedziałem! I dałem jej jeszcze złotówkę!
— Toś głupiec. Józio prosił, żeby nie gadać, że to tajemnica!
— Owa! Taka tajemnica; cała wieś o niej trąbi!... Nie przesadzaj!
— Zasypałeś nas, obrzydliwy paplo! — srożył się Antoś.
Najeżdżał na Włodzia koniem i groził mu szpicrutą. Rozdzielił ich i pogodził Kazio, lecz wesoły, hulaszczy nastrój już nie wrócił.
Pochylili się gniewnie na grzywy wierzchówców, smagnęli ich szpicrutami i pocwałowali, co koń wyskoczy, dudniąc po szosie i podnosząc tumany kurzu. Rozszalałe zwierzęta już nie dawały sobą powodować; wpadli na baby, idące brzegiem drogi z płachtami i koszami na plecach. Ledwie, że zdołały uskoczyć przed nimi do rowu, żegnając się i wołając głośno:
— W Imię Ojca i Syna i Ducha!
— Niech was wciórności!? Wszelki Duch Pana Boga chwali!
— A to zbereźniki!...
— Nachlali się pewnikiem u Borucha!...
— Moiściewy, takie młodziaki!
— A juści! Ten z Witowa, to już skacze nijak źrybiok trzylatek! Mówiła mi Kaśka, że na siano do nich przylazi...
— O laboga! laboga! Koniec świata.
— A bo to tak jeszcze bywało...
Poszły znowu rzędem, opowiadając sobie rozmaite dworskie przygody, własne i cudze.
Natychmiast po powrocie z miasteczka Włodzio i Antoś położyli się spać, a Kazio udał się na poszukiwanie panny Zofji. Postanowił rozmówić się z nią otwarcie. Niech powie: przeczyta list, czy nie? W przeciwnym razie, niech mu go natychmiast zwróci! Cierpnął na samą myśl, że może mu odmówić, że może zechcieć oddać go sama... pani Ramockiej! Wtedy byłby shańbiony na cale życie! Dobrze, że tego zaraz nie mogła uczynić, że będzie miał czas coś przedsięwziąć, wywrzeć odpowiedni nacisk! Przecież ma do tego najzupełniejsze prawo! Jeżeli jednak odmówi, co wtedy?... Roił rozmaite projekty: to przemawiał do dziewczyny w myślach, groźnie i stanówczo, to znowu czule zaklinał ją na wszystkie świętości, błagał na klęczkach... A gdy ona była wciąż niewzruszona, wyjmował z kieszeni rewolwer, przykładał go sobie do skroni... „Niech pani odda, albo...“
...Wtedy ona, wzruszona i przekonana, wyznaje mu swoją tajemnicę, prosi go o pomoc i opiekę... On zgadza się, grzebiąc własną tajemnicę głęboko w sercu...
Z rewolwerem w kieszeni pośpieszył do nowego dworu. W roztwartych naoścież pokojach nie znalazł nikogo. Nawet służba gdzieś się podziała. Zajrzał wszędzie; był nawet w pokoju panien, gdzie dwa białe łóżka, duże okrągłe lustro w muślinowych firankach, kwiaty na oknach, subtelny zapach ziół i perfum ostatecznie wytrąciły go z równowagi. Wyskoczył prawie przerażony i pobiegł zpowrotem do przedpokoju. Tu spostrzegł na wieszaku szary pudermantel Żyda wiecznego tułacza i domyślił się, że panny muszą być w ogrodzie.
— Kogo tak ścigasz, srogi czwartoklasisto?... Aha, rozumiem... Boginię, Galateę!... Już ją tam kto inny ożywia o wiele skuteczniej!... Chodź, lepiej opowiedz mi, coście robili w miasteczku!... — zatrzymał go na ganku Izyda.
— Nie mam czasu!... Gdzie... Cesia?...
— Ano, obie już trzęsie ta... trzydniowa ferba! Też pomysł jeździć w konkury z taką zabójczą regularnością!... Przedsmak małżeńskiego pożycia... Żadnych niespodzianek!... Przygotuj się, małżonko godna, że będę zawsze nudny, jak flaki z olejem, akuratny, jak szwajcarski zegarek, cnotliwy i umiarkowany jak sam pozytywizm... I jak on zawsze będę miał rację!... Hę?... Zrozumiano!? Widzę, że perły rzucam przed tobą!... Ale nudzę się!... Więc cóżeście robili w tem miasteczku?... Szczypałeś Róźkę, hę?... Przyznaj się!... Poczekaj, cnotliwcze; gdzie tak lecisz? Nie rwij się, nie pędź tak!...
Kazio wielkiemi skokami już zbiegał ze schodów.
— Co zabawnego znajdują wszyscy w gadaniu tego draba?... Nigdy nie odpowie z sensem!... Umyślnie przekręci wyraz i cały w tem dowcip, żeby dokuczyć!... Wie przecie, zielona małpa, że dostałem promocję do piątej, a wciąż wyjeżdża z czwartakiem! I ta Róża!... Ach wstrętna facjata!... Takbym mu dał w to jego nosisko byka, że ha! Baje i baje a na zapytanie nie odpowiedział i nie wiem: czy są w ogrodzie, czy poszli do lasu!... Tymczasem trzeba się śpieszyć, bo ona może potrzebować pomocy, a w pobliżu będą właśnie inni... Coprawda, ten Żyd wieczny tułacz jest porządny niedołęga, ale przecie... Należy ją uprzedzić, że Rwęcki jedynie jemu, Kaziowi, zaufał... — rozważał chłopak, pędząc z rozwianą czupryną przez grabową aleję.
Usłyszał głosy w okrągłej altanie i wstrzymał kroki.
— W każdym razie, należy przedewszystkiem zbadać teren... Może Domański już wydostał od niej list i ma ją teraz w ręku!... Oho, w takim razie!...
Przypomniał sobie okropne wypadki z listami w powieściach i poczuł, że jest gotów na wszystko, niech tylko ona okiem mrugnie! Podkradł się ostrożnie i przez otwór w liściach spostrzegł Zosię i młodego inżyniera, siedzących na głazie w smudze jasności, bijącej od stawów.
— Panie Henryku — mówiła dziewczyna z widocznem wzruszeniem. — Pan mi zawsze odpowiadał poważnie na moje pytania; bardzo to cenię i dlatego właśnie zwracam się... Chciałabym, widzi pan, żeby mi pan tak... jasno, tak... zupełnie wyraźnie i zrozumiale wytłumaczył... czy istnieje nareszcie... wola, czy jej doprawdy niema?
— Jaka wola?
— Wolna wola... Czy więc mamy prawo ganić, oburzać się, żądać?... Czy zupełnie nic nie możemy począć przeciw temu, co nas otacza, co nam grozi?... Zupełnie nic i... niema żadnego ratunku!?
Patrzał na nią zdumiony i zaciekawiony.
— Widzi pani — zaczął wreszcie z trudnością. — Mogę pani powtórzyć jedynie to, co o tem mówi współczesna nauka. We wszechświecie działają z silą nieubłaganej konieczności prawa przyrodzone, suma wpływów ilościowo stałych i niezmiennych. Zmieniają się tylko ich kombinacje, to jest, jakości... Co kryje się w ich głębi, my nie wiemy i nigdy się nie dowiemy, tu jest kres naszego poznania, rozum każe się nam z tem pogodzić i porzucić na zawsze jałowe próby przeniknięcia poza zasłonę... Właściwie poznajemy własne wrażenia, wywołane przez nieznane nam przyczyny... Możemy jedynie stwierdzić, że niema zjawisk bez przyczyn, że z niczego nic powstać nie może... Każdy skutek ma swoją przyczynę i sam staje się zkolei przyczyną... Byt jest niby rzeką bez początku i końca, której prąd wśród miljonów innych atomów unosi nas, choć pozornie wydaje się nam często, że płyniemy dowolnie, że nawet sami swemi dążeniami i postępkami stwarzamy ów bieg rzeczy,.. W istocie tak nie jest... W istocie każdy nasz postępek jest skutkiem daleko poza nami leżącej przyczyny, której przełamanie w nas również uwarunkowane jest rozmaitemi przyczynami...
Czy pani wie, że nawet omyłki, popełniane w adresach listów, podlegają pewnym prawom ogólnym, wahają się w pewnych określonych granicach, że nawet samobójca nie jest w gruncie rzeczy panem swego życia i śmierci, lecz jedynie wykonawcą wyroku, wydanego nań przez zupełnie od niego niezależne przyczyny?... Wolna wola jest w istocie iluzją, jak iluzją jest ruch gwiazd lub słońca po nieruchomem niebie. Przyroda zabiegliwie obdarzyła nas tą iluzją, gdyż inaczej wszelka czynność straciłaby dla nas urok... Właściwie to nawet nie przyroda obdarzyła nas, gdyż przyroda nie ma celów, lecz poprostu zwyciężyły w walce o byt i przelały swe własności potomstwu osobniki obdarzone zdolnością do iluzji... Iluzja okazała się rzeczą pożyteczną, nawet niezbędną dla... podtrzymania gatunku. Zresztą i to jest tylko hipoteza... W gruncie rzeczy, żadne z objaśnień i twierdzeń nie posiada cech nieomylności. Otacza nas morze nieznane... Pojęcia materji, ruchu, siły, przyczyny... są tylko formy, w jakich nam się objawy świata zewnętrznego przedstawiają, a jeszcze dokładniej, są to wyrazy, jakiemi ochrzciliśmy nieznane nam bliżej zmiany. Pojęcia te wciąż się modyfikują w miarę bliższego ich poznania. Tales przypuszczał, że woda jest ciałem prostem. Doniedawna sądzono, że ogień jest rodzajem gazu, fluidem... Nawet prawa matematyczne, wyłączny wytwór naszego umysłu, nie wystarczają nam dla rozwiązania wielu zadań i dają często niedostateczne lub fałszywe rezultaty... Dla umysłu ścisłego niema prawd wiecznych. Stoimy na tak ruchomej podstawie, że nic, nic trwałego zbudować nie możemy...
Wykładał, jak z katedry, ze skupieniem i namaszczeniem kapłańskiem. Przyczyna... skutek... jedynie... wyłącznie... właściwie... w gruncie rzeczy... nic niewiadomo... nie możemy... forma... przyroda... modyfikacja...
Zosia słuchała go z początku pilnie z namarszczonem czołem, z głębokim wysiłkiem w oczach i skupieniem w rysach.
Ale rychło ogarnęło ją znużenie, i wzrok uciekł daleko na srebrne wody.
— W takim razie... już lepszy... stary litościwy Bóg!... — szepnęła, gdy przestał na chwilę.
— Zapewne, jeżeli.,, możemy weń wierzyć!... — odrzekł krótko.
Milczeli przez długą chwilę. Oczy dziewczyny wciąż szukały czegoś w otwierających się przed nią przestworach. Mężczyzna patrzał na nią z pod oka z rosnącem wzruszeniem i niecierpliwie szarpał dewizkę zegarka, wreszcie westchnął i powstał.
— Panno Zofjo... niedługo... wyjeżdżam...
Ona również powstała, spojrzała mu w twarz pobladłą i sama pobladła.
— Nie, nie!... Nie teraz!... — szeptała, wstrząsając z przerażeniem głową. Domański wzrok na dół opuścił i wyszli razem do alei, już zasnutej fioletowym zmierzchem wieczoru. Pożar zorzy, płonącej krwawo woddali, przekradał się przez ścianę czarnych gałęzi i kładł nikle miedziane desenie na kolumnadzie starych marszczystych pni.
Kazio przeszedł mimo nich ze znaczącą miną, obszedł ogród dla niepoznaki dookoła i wrócił do dworu.
W jadalni było gwarno, gdyż pan Orsza, który zastępował w gospodarstwie Józia, wyrzucał młodzieży, iż nie spełniła przyrzeczenia i nie przybyła na spuszczanie stawu.
— Musiałem wstrzymać robotę w połowie!... Wciąż czekałem, że nadjedziecie... Tymczasem niema i niema... Kazałem więc zaszluzować... Cóż miałem robić... Zebrało się chyba pół wsi... Wszystkie ryby by rozdrapali... Och, ci wasi zaciszańscy chłopi... Niech Bóg uchowa! Do szczętu zbałamuciła ich wujenka... Hebesy!...
— Nie mogliśmy przyjechać, w żaden sposób nie mogliśmy — usprawiedliwiał się Włodzio. — Nie mieliśmy ani krzty tytoniu... ani... troszki prochu!... Prawda, Antosiu?
— Ano, tak!... Mało go zostało na taką wyprawę!...
— Jaką wyprawę?... — mruczał podejrzliwie Orsza. — Naco tam będziecie polowali?... Przecięż nie będziecie strzelać do chłopów?...
— Do czajek, do czajek!... W sam raz zwierzyna dla kawalerów!... — wstawił pułkownik.
— O co nie, to nie!... Przecie myśmy ostatnim razem więcej przynieśli zwierzyny od pułkownika!... — oburzył się Antoś.
— Właśnie o to chodzi!... Wciąż strzelaliście do moich!... Nigdy już z dzieciuchami nie pójdę!... — zwrócił się surowo do Orszy. — Brali mi zwierzynę z pod muszki! I psa mi zupełnie znarowali!... Mówiłem, żeby mu nic nie dawali... Wciąż go jednak karmią... Żadnego rygoru!...
Orsza kiwał potakująco swą chudą głową.
— Brat dla brata gorszy bywa od kata!... — rzekł niespodzianie. — Ale my jutro dodnia wyjeżdżamy, słyszycie, chłopcy, co?... Wszyscy, im więcej, tem lepiej!... Może i panny przyjadą?... Co? Żeby ryby liczyć... He?... Im więcej, tem lepiej!
— Owszem... przyjadą... około południa! — zgodził się łaskawie Izyda.
— Milcz pan!... Właśnie że pojedziemy o świcie!... Tam ślicznie koło młyna!... Doskonale!... — klasnęła w ręce Cesia. — Co, Zośka, pojedziemy?
— Ach, owszem! Pojadę, wszędzie pojadę!... — odszepnęła, wyrywając się z zamyślenia, dziewczyna.
Pochwyciła w przelocie smutne i uważne spojrzenie Domańskiego i wstała od stołu.
— Ach, jakże chętnie odeszłabym, odleciała stąd daleko, daleko!... — mówiła do Cesi, obejmując ją wpół i pochylając głowę na jej ramię. — Zagrzebać się gdzieś, w jakim cichym kącie, żyć z własnej pracy, jak się chce, niezależnie od nikogo, nieznana nikomu... Być zupełnie... wolną!
— Ach, Zośka, Zośka!... — wzdychała Cesia.
— Zeszły lekko po stopniach ganku do kwietnika, pełnego odurzającej, wilgotnej woni i świeżości wieczoru, wysrebrzonego rosą i blaskiem księżyca. Wdole błyszczały zwierciadła stawów, a dokoła stał cichy, czarny już od nocy sad.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.