<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Zacisze
Podtytuł Powieść
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1931
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVIII.

W samą rocznicę śmierci pana Ramockiego, kiedy wszyscy wybierali się do kościoła na żałobne nabożeństwo, przyszła z gubernjalnego miasta od adwokata sztafeta, że sprawa serwitutowa została załatwiona pomyślnie, i że nic już nie stoi na przeszkodzie do podpisania z Niemcami kontraktu.
— Wrócą nareszcie ludzkie z chłopami stosunki!... — wykrzyknął wesoło Józio. — Jutro, stryjenko, musimy jechać do Warszawy... Zwłoka w tych sprawach zawsze jest niedobra... Trzeba kuć żelazo, póki gorące... — Trzeba nieprzyjaciela zaskoczyć...
— Jak trzeba, to trzeba!... Chociaż chciałabym przedtem odwiedzić Marynię. Właśnie pisała, że znowu ma biedę w domu, że dzieciak się rozchorował, że jest sama, więc chociaż sercem jest z nami, przybyć na nabożeństwo nie może, gdyż pan Jan od kilku dni wyjechał na czas dłuższy z domu... dziwny człowiek, z niczem się nie liczy, nie krępuje się wcale!
— Zmiarniał zupełnie... W najgorętszy czas on sobie podróżuje, ale muszę przyznać, że coś się z nim stało; widziałem go niedawno w miasteczku, zmieniony nie do poznania, posępny, wychudły, zczerniały... Źle on skończy, zobaczycie... — gadał Józio.
— Pewnie gryzie go ta ostatnia sprawa...
— Wątpię... Miewał i przedtem podobne, a humoru nie tracił... Zamiast wziąć się do pracy, włóczy się teraz po knajpach...
— Zosiu, Zosiu! nie odchodź, zaraz jedziemy!... Już powóz przed gankiem! — zawołała pani Ramocka na córkę. — A ty, Józiu, pomyśl, kogoby do Maryni pchnąć z odpowiedzią, gdyż muszę jej posłać receptę, o którą prosi, a i uwiadomić ją, że jedziemy do Warszawy; może ma jakie sprawunki.
— To już chyba który... z kawalerów pofatyguje się na kasztance Antosia, bo ludzi nie mam i konie też wszystkie w polu... Może... pan Kazimierz się zgodzi? Co? Zaraz każę ci konia okulbaczyć!
Chłopak zaczerwieniał się z zadowolenia.
— Poco?... Sam mogę to zrobić!...
— Tylko jej nie odparz i w drodze nie pozwalaj się płoszyć... Pamiętaj — tylny popręg dobrze założyć, żeby siodło nie zjeżdżało na kłąb i tręzlę trzymaj krótko!... — upominał przyjaciela Antoś.
— Już ja lepiej każę Wojtkowi osiodłać — uspokajał ich Józio.
— Wcale a wcale... nie trzeba... Wybornie dam sobie radę...
— Lubię takich, lubię... ale zawsze Wojtek nie zawadzi... Powiem mu... Niech on tam przy tem kulbaczeniu będzie... A nie spadniesz?
— Co znowu!
W godzinę potem Kazio mknął drogą na ślicznym koniku, który parskał, wysoko wyrzucał wypoczęte nogi i strzygł uszami na każdy kamień, na każdy spotkany pień i cień. Ostry wiatr dął w twarz młodemu jeźdźcowi, i zwały granatowych chmur płynęły ku niemu z tym wiatrem. Ale chłopak nie zwracał uwagi i, rozglądając się zwycięsko po mierzchnących pod obłokami okolicach, śpiewał na całe gardło w rytm biegu wierzchowca:

Miga wdali dwór mój biały,
Grają trąbki i wystrzały,
Widna moja
Złota zbroja,
Sokół, chart i koń!...
............
Nie płacz, nie bluźń, moja droga!
Śmierć i życie w mocy Boga,
Proś go lepiej,
Niech pokrzepi,
Natchnie męstwem nas!...

A gdy zaczęło grzmieć, gdy błyskawice zaczęły gęsto przecinać zwichrzone, walące się na ziemię obłoki, gdy wicher zawył, jak stado rozpętanych bestyj, a wystraszona piorunami kasztanka zaczęła chrapać, strzyc uszami i rzucać się niespokojnie, Kazio uniósł się na strzemionach i zmienił piosnkę na groźny recytatyw:

Czarny mój rumak, jak burzliwa chmura,
Gwiazda na jego czole, jak jutrzenka, błyska,
Na wolę wiatrów puścił strusiej grzywy pióra,
A nóg białych polotem błyskawice ciska!...
Pędź, latawcze białonogi!
Góry z drogi, lasy z drogi!...

Przyjechał do Witowa niezmiernie szczęśliwy, ale przemoczony do nitki.
— Chłopcze, bój się Boga, w taką pogodę!... Zachorujesz!... — biadała pani Rwęcka, spotykając go na ganku.
— Piorun uderzył o dziesięć kroków ode mnie w gruszę... Zupełnie ją rozdarł! Kasztanka wściekła się!... — opowiadał z dumą Kazio panu Janowi, który niespodziewanie wyszedł za żoną z przedpokoju.
— Dobrze, dobrze, ale, zanim nam to wszystko opowiesz, musisz się przedewszystkiem przebrać... — Chyba dam mu twoją bieliznę, Jasiu, i twój kożuszek... Szaleństwo posyłać w taką pogodę dziecko!... — mówiła pani Marja i, nie czytając listu, poprowadziła chłopca wgłąb domu.
— Kasztankę... Muszę zaprowadzić do stajni kasztankę...
— Już, już!... Kazałem!... — uspokajał go Rwęcki.
— Niech ją wytrą dobrze grochowinami, proszę pana!... Bardzo sprała ją ulewa...
— Wszystko będzie dobrze... wedle rozkazu, mój rycerzu... O koniu, widzę, pamięta stara krew husarska... — uśmiechnął się przyjaźnie Rwęcki.
Wkrótce potem Kazio zasiadł do obiadu z Rwęckimi w dziwacznem przebraniu, składającem się z flanelowej koszuli, z obszernej myśliwskiej kurtki i spodni gospodarza domu. Burza minęła, ale deszcz lał, jak z cebra, i w pokoju panował zimowy zmrok.
— Jakże wrócisz w taką pogodę? Nie puścimy cię!... — mówiła Rwęcka.
— Muszę, proszę pani. Przedewszystkiem — odpowiedź na list. Następnie, jutro spuszczają staw około młyna, i prosił nas pan Józef, żebyśmy byli przy wybieraniu ryb... Sam on nie może, bo wyjeżdża do Warszawy...
— Wyjeżdża do Warszawy?.,, Aha, nie wiedziałem!... Cóż takiego?... — pytał Rwęcki.
— Stryjenka również... Właśnie miałem ci powiedzieć,.. Pisała w liście... Pyta, czy nie mamy jakich sprawunków?... — zagadała szybko Rwęcka i spojrzała przelotnie na męża, którego blada twarz pokryła się słabym rumieńcem.
— Zobaczymy, może się coś znajdzie... — bąknął w zamyśleniu i już nie odzywał się przez cały obiad, choć pilnie słuchał, co opowiadał Kazio.
— Dzięki Bogu, wszystko się nareszcie ułoży. Bo jak kontrakt zostanie podpisany, to i żydzi przestaną mącić i chłopi się uspokoją... No i z Domańskim stosunek się wyrówna. Ty wiesz, że dzięki niezręczności starego przybrało to charakter pewnego nacisku... — zwróciła się Rwęcka do męża w ciągu rozmowy.
Ten kiwnął głową.
— Biedna Zosia... Partja dobra, ale nawet gdyby tam coś było, to zostało w ten sposób zupełnie zepsute. A szkoda, bardzo mi się młody Domański podoba, poważny, porządny chłopak... Czy nie?
Rwęcki znowu zlekka głową przytwierdził.
— Zaco wy go zwiecie „Żydem wiecznym tułaczem“, doprawdy nie wiem... — zwróciła się do Kazia.
— On sam się tak podobno nazwał... Wciąż... podróżuje... — odszepnął ten pośpiesznie ustami pełnemi jedzenia.
— Cóż to szkodzi?... On zarabia tam tak znaczne sumy, jakichby nigdy tu w kraju nie dostał. Zbierze majątek, zabezpieczy sobie byt niezależny i wróci. Już wstajesz?... Leguminy jeść nie będziesz?... — pytała troskliwie, widząc, że mąż podnosi się od stołu.
— Muszę przejrzeć rachunki, żeby zobaczyć, czy istotnie nie wypadnie nam zamówić czego w Warszawie.
— I ja to zrobię, ale wszakże mamy jeszcze czas... Przecież, Kaziu, nie pojedziesz zaraz?...
— Owszem, proszę pani, jak tylko ubranie wyschnie. Chciałbym przed nocą...
— Tak, tak! Rozumiem, bardzo słusznie... Nie zatrzymuję cię, ale powiedz mi jeszcze, co tam słychać, opowiedz szczegółowo...
Wypytywała o każdą osobę, o każdy drobiazg z głodną ciekawością zupełnie osamotnionej istoty.
Kazio sumiennie opowiadał, co wiedział, pałaszując równie sumiennie wszystko, co mu pani Marja położyła na talerzu. Lecz podwójna porcja leguminy czekoladowej dobiła go, poczuł wielką senność w głowie oraz kołowatość w języku, więc rad był niezmiernie, że pani domu wyszła nareszcie, aby przygotować list.
Wkrótce jednak uchyliły się drzwi od gabinetu, i pan Jan zawołał nań cicho:
— Kaziu, chodźno tutaj!...
Opuścił z wysiłkiem wygodny fotel i znalazł się za progiem wobec Rwęckiego.
— Opowiedz, co tam słychać! — szepnął ten, przymykając drzwi.
Kazio znów musiał powtarzać wszystko.
— A wy, wy... młodzież, co porabiacie? Izyda, Karpowicz?...
Kazio spuścił oczy i stłumił uśmiech przebiegły.
— Nic. To samo, co zawsze... Izyda drwi, a Karpowicz uczy chłopskie dzieci..
— A panny?... Panna Cesia?... Panna Zofja? Czy zdrowa?...
Chłopak jeszcze niżej głowę opuścił.
— Zdrowa, ale... smutna.
Rwęcki podniósł się z krzesła.
— Smutna, mówisz... smutna?... A Włodzio?... Jakże się ma Włodzio?... dodał, znowu siadając.
Chłopak miął róg kurtki w ręku i nie odpowiadał, a gdy podniósł głowę, dostrzegł, że Rwęcki siedzi nieruchomo na fotelu i patrzy wytężonym wzrokiem na szare szyby, po których spływały potoki deszczowych łez.
— Chcesz jechać?... Dobrze!... Dam ci swój płaszcz nieprzemakalny... Jedź... — szepnął nagle powstając.
Zjawiła się pani Rwęcka z listem, ale jednocześnie stanowczo zapowiedziała, że w taką pogodę Kazia nie puści.
— Nie chcę mieć na swojem sumieniu twojej choroby... Zresztą, ubranie jeszcze nie wyschło...
Nie pomogły dowodzenia, że to nic nie szkodzi, że on „zahartowany", oraz powoływanie się na płaszcz nieprzemakalny pana domu. Pani Mar ja postawiła na swojem, i Kazio został wypuszczony z Witowa dopiero po ponownem przepytaniu o wszystkie szczegóły zaciszańskiego życia i po spożyciu sutego podwieczorka.
Deszcz ustał, przez zwały chmur tu i ówdzie przekradały się promienie słońca, a na zenicie zaczęły się nawet przecierać szybko wielkie okna błękitu. Wymyte ulewą ciemne trawy, potargane drzewa, spłukana ziemia połyskiwała zimną, perlistą wilgocią.
Kazio w kapturze na głowie, schowany całkowicie w długim płaszczu, spływającym aż na zad i nogi kasztanki, z trudem wstrzymywał rwącego się do domu konia. Postanowił puścić mu cugle dopiero na drodze, zdala od dworu, aby czasem nie pomyślano, że nie może dać sobie rady z wierzchowcem. Przejeżdżał więc lekkim truchcikiem koło dworskich czworaków, ochlapując błotem gromadę wyległych stamtąd dzieciaków. Gdy już nawracał w wysadzoną topolami aleję, dostrzegł Rwęckiego, który wyszedł z małej furtki w ogrodowym parkanie i zachodził mu drogę, dając jednocześnie znak ręką.
— Słuchaj, chłopcze. Mam do ciebie ważną, bardzo ważną prośbę... prośbę, od której, być może, zależy... życie ludzkie... Obiecaj mi, że mię nie zdradzisz, że zrobisz, o co cię proszę, wszystko dokładnie, jak powiem. Daj słowo, chłopcze, słowo honoru!...
Chłopak chwilę milczał wyprostowany i pobladły.
— Cóż?... Nie odpowiadasz?...
— Owszem!... Daję panu słowo honoru, że nikomu nie powiem, ale... nie wiem, co mam zrobić... Może... nie będę mógł?...
— Ależ głupstwo!... Nie proponowałbym ci nic podobnego! Napewno możesz... Ten list... wręczyć list.... pannie Zofji!
— Pannie... Zo-fji!?... I... czy... mam co jeszcze powiedzieć?...
— Nic, zupełnie nic!... Chyba, że zapyta... Wtedy powiesz... co uważasz.
— Dobrze. Oddam list.
— Pamiętaj!... Oddaj i wyrzuć z pamięci, coś zrobił... Nigdy nie zapomnę ci tej przysługi...
Wsunął mu kopertę i uścisnął mocno za rękę.
Chłopak uderzył konia piętami i ruszył między szeregami smukłych, czarnych, rozkołysanych wiatrem topoli ku ciemnym polom.
Chmurny zmierzch biegł w tropy za nim. W połowie drogi zaskoczyła go noc. Czarne plamiste niebo ledwie-ledwie odrzynało się na widnokręgu od czarniejszej jeszcze ziemi. Widma czochratych wierzb przydrożnych poznawał po szumie ich wici, tłukących się na wietrze, Bagniste moczary u grobli po niejasnych przebłyskach wody w atramentowych czeluściach. Starał się więc nie stracić ani na chwilę z przed oczu wstęgi drogi majaczącej blado pod kopytami lękliwie drepczącego konia. Musiał jednocześnie mocno trzymać cugle i zważać na strzemiona, gdyż strachliwa kasztanka kiłkakroć ucięła ni z tego ni z owego szczupaka, a raz nawet, na widok białego wynurzającego się z ciemności kamienia, stanęła dęba, zawróciła na miejscu na tylnych nogach, jak w cyrku, i puściła się z kopyta zpowrotem do Witowa.
Nie mógł żadną miarą dopuścić do takiej hańby i po długich harcach na rozmokłej podorywce nawrócił ją wreszcie na gościniec i podążył dalej.
Nie był jednak pewny, czy dobry wziął kierunek, i dopiero czerwone ognie w oknach ciemnych chałup przekonały go, że jedzie dobrze, że ma przed sobą Koszyce.
Obskoczony przez gromadę zajadle szczekających kundlów, jechał wolno, trzymając mocno na wodzy podnieconą kasztankę. Obok przesuwały się długim szeregiem czarne nastraszone przez wiatr strzechy, ciemne ściany z ciemnemi kwadracikami czerwono rozświetlonych okien. Widział przez nie chłopów w białych koszulach, opartych łokciami na stołach, gawędzących i kurzących fajki, oraz dorodne kobiety z niemowlętami przy piersiach, lub z naczyniami w ręku. Wszystko to zjawiało się jak skry pełne ciepła oraz miru i znikało natychmiast, tonąc w ciemnych otchłaniach, szarpiącej go, burzliwej nocy.
Gdy przybył do Zacisza, godzina była tak późna, że światła już wszędzie pogasły. Sam odprowadził wierzchówkę do stajni, gdzie z trudnością dowołał się stajennego parobka. Towarzyszyły mu jedynie w wędrówce przez obszerne podwórze dwa łańcuchowe psy, które biegły za nim, merdając ogonami i łasząc się. Dopiero na ganku starego dworu ukryty stróż głośnem chrząknięciem dał mu znać, że go widzi. Kazio wślizgnął się cichutko do pokoju, pełnego głośnego chrapania Włodzia i skromniejszego posapywania Antosia.
— Gdzie schować list?... — pomyślał z wysiłkiem. — Chyba... pod materac... Z pod poduszki mogą wyciągnąć — rozmyślał, jak przez mgłę.
Nawpół przytomnie wykonał zamiar, rozebrał się i usnął, ledwie głowę na poduszkę opuścił.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.