Zacisze/XVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zacisze |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“ |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Już po żniwach.
Na polach, zamiast złotych fal zbóż, chybotliwych i szumiących, jak morza, jeżą się nisko przy ziemi brudno-rude ścierniska. Wiatr szkliwo szeleści słomą czochratych dyrdoni na niezliczonych kopach snopów, wśród których z przejmującem krakaniem polatają stada czarnych wron i szarych kawek. Biała pajęczyna leniwie rozwłóczy się długiemi nićmi w bladem powietrzu. Wśród ogolonych niw jaskrawo wystąpiły
ciemno-zielone przyziemne poletka kartofli, dropiąte zagony hreczki, niebieską łuną rozbłyskują zdaleka kwitnące łubiny.
Wiatr łatwiej sączy się przez obrzędłą zieleń lasów, na której tu i ówdzie przebija się już
pierwsza złota prószyzna jesiennej owarzy. Już nie świegocą tak radośnie ptaki, i jedynie polne koniki, przypiekane przez słońce w niskich rżyskach, jakby w przeczuciu bliskiej śmierci, zatracają zmysły w ciętych trenach szalonej muzyki. Leci ona nad polami, jak błagalny, namiętny, zamierający szept...
Po wielkiem polowaniu na kaczki na mokradłach koszyckich, po trzydniowej włóczędze na łodziach wśród łach, szuwarów i rzecznych rozlewisk, pod komendą samego pułkownika; po cudownych noclegach przy „prawdziwym“ ognisku i po wypiciu znacznej ilości „starki narówni z dorosłymi“, wstyd było jakoś chłopcom strzelać wiewiórki, wróble, dzięcioły i kraski.
Włodzio pilnie odsypiał musowe wstawania o świcie. Antoś również wylegiwał się po całych dniach na łóżku z papierosem w zębach, z nosem utkwionym w ponętnych przygodach cudownie „Zmartwychwstałego Rokambola“.
— Włodziu, Włodziu! To ci dopiero sztuka kapitana Kuka! Wiesz, co im zrobiła ta Bakk’ara!? Ani się domyślisz. Psiakrew, baba! Nikczemność i fałsz niezgłębiony, ale zarazem... straszliwie pociągająca. Tylko posłuchaj... Ale ty śpisz, widzę, zgniłku obrzydły! Kaziu, Kaziu, gdzie jesteś?
Lecz Kazia zwykle nie było. Słodka, potężniejąca z dnia na dzień, głęboko w sercu tajona tęsknota wytrącała mu z ręki książkę, gnała go precz z domu na szerokie rozłogi, na lasy... Patrzał na nie rozżalonemi zamglonemi oczyma i myślał:
— Już niedługo, niedługo...
I serce ściskało mu się boleśnie. Biegł do ogrodu, szukał po pokojach tej... jednej, jedynej, jasnej, cudownej postaci, której widok choć na chwilkę uspokajał niezrozumiały, przejmujący słodki niepokój. Ukryty w gęstwinie, godzinami niekiedy śledził ją, jak chodziła, rozmawiając
z Cesią, lub pochylona nad robótką słuchała, co jej prawił wstrętny Izyda. Jakże zazdrościł jego
odwadze! Sam rzadko bardzo ośmielał się zbliżyć o tyle, żeby uchwycić blask srebrno-szafirowych oczu, przyćmionych długą rzęsą, żeby rozpoznać uśmiech lub poruszenie świeżych ust, których wizerunek żył w nim wciąż, niby nie niknący żałosny sen.
Pochwyciwszy je, uciekał, zaszywał się w gąszcz, gdzie, przyciskając mocno bijące serce rękami, zostawał czas jakaś z zamkniętemi oczyma w słodkiem półomdleniu.
— Co ci to? — spytał go raz Karpowicz natrafiwszy nań w leszczynowych zaroślach koło lodowni. Spojrzał na bladą, pełną ekstazy twarz chłopca i pokręcił głową.
— Ej, źle! Chodź lepiej ze mną, Kaziu. Zobaczysz, jaka tu ciekawa zaczyna się rzecz. Mógłbyś mi nawet dopomóc.
Ujął go pod łokieć i powiódł do porzuconej, zaniedbanej, starej altany, którą splątane, leszczynowe pędy otoczyły nieprzeniknioną zasłoną. Pośrodku stał ledwie widoczny w mroku, zielonawy od mchów szary poszczerbiony stół kamienny. Dokoła na pieniuszkach, na starych ulach, na opróżnionych pudełkach — siedziała gromadka oberwanych wiejskich chłopaków. Lniane główki bieliły się w mroku, jak motki kądzieli.
Spostrzegłszy Kazia, chciały się rzucić do ucieczki, lecz Karpowicz wstrzymał je ruchem i wesołym okrzykiem:
— A dokąd!? Nie widzicie, że to też uczeń, nowy uczeń! Hej, Franek! Pokaż nowemu, co umiesz!? Napisałeś, com ci wczoraj kazał?
Franek „kamieniarz“ kiwnął posępnie głową i wyciągnął z pod pachy zmięty porządnie zeszyt.
— A teraz siadajcie i patrzcie. Przyniosłem wam ten plan Polski, com wam wczoraj obiecał. Jak dziedzicowi i ojcom waszym, gospodarzom, potrzebny plan, żeby wiedzieli, gdzie się kończą ich grunta, tak znowu potrzebny jest wszystkim Polakom plan tej ziemi, gdzie mieszkają ci, co mówią po polsku, co się modlą po polsku, co po polsku myślą, co się po polsku noszą i polski mają obyczaj. Otóż widzicie, w jakąkolwiek stronę poszlibyśmy od Zacisza, to wszędzie trafilibyśmy na wieś, krzynę tylko od naszej różną — może ma inne płoty, albo grusze na miedzach gdzie indziej stoją, albo struga gdzie indziej płynie, albo jest górka...
— Albo w chałupach inne mieszkają gospodarze? — zauważyła poważnie mała dziewczynka.
— A bogać! Jak w Koszycach.
— Albo w Rokicinach!
— O, wej... Nie gadaj! W Rokicinach wcale strugi niema, ino staw!
— A skąd wiesz?... Byłaś!?
— Nie byłam, ale tatulo gadali...
Zaszumiało w małej gromadce.
— Otóż widzicie: wsie są różne, ale wszędzie mieszkają ludzie, których możecie zrozumieć, bo mówią, jak wy, po polsku. I dalej za temi wsiami idą takie same wsie, gdzie mieszkają tacy sami, jak my, Polacy... I tak, hen, aż po modre niebo, aż po sine morze... Wielki jest lud polski i ziemię ma piękną. I lasy, i góry, i wody...
Płynęła opowieść, przeplatana strofami Pola.
Kazio, przysłuchujący się początkowo z pobłażliwym uśmiechem, przysiadł na uboczu i nastawił uszu. Niedługo jednak usłyszał za sobą w alei znajomy głos, przez tkankę gałęzi mignęła biała suknia, więc wstał i chciał wymknąć się niepostrzeżenie.
— Już uciekasz, kawalerze!? — okrzyknął go Karpowicz.
— Muszę, bo... widzi... pan... zapomniałem...
— Dobrze, dobrze! Nie wykręcaj się, bądź szczery. Ach, jacyście wy wszyscy...
Kazio nie dosłuchał końca, gdyż głosy i postacie uciekały coraz dalej. Gdy wyskoczył do alei, już ich tam nie było i nie mógł zmiarkować, w którą udały się stronę.
— Ale z kim ona była? Nie z Izydą — na pewno! To ktoś przyjezdny. Pewnie Domański...
Nieprzyjazne uczucie szarpnęło mu serce. Skoczył ku szpalerowi grabowemu, lecz śliczny korytarz był pusty i widać dawno tędy nikt nie —przechodził, gdyż ptaki spacerowały po ścieżce, a niziuchno na sęczku wielkiego grabu, w smudze słonecznych promieni, siedziała wiewiórka, cała złota od blasku. Ale nawet ten widok nie zatrzymał Kazia; błyskawicznie zawrócił, przebiegł mimo głosów uczącej się w ukryciu dziatwy i znalazł się w drugim końcu ogrodu, skąd przez niski przełaz na murówanem z kamieni ogrodzeniu sadu można się było przedostać w sąsiednie zagajniki. Tędy rzadko kto chodził. Wąziutka ścieżyna ledwie się przebijała wśród traw i ziół, zarastających nieszeroką trybę leśną. Z obu jej stron wznosiły się ściany gęstego, jak częstokół, młodniku, a wgórze pęki świeżego igliwia, łącząc się, ocieniały ją przejrzystym, nefrytowym stropem. Pachniało tymiankiem, rdestem, jesienną opadzią i żywicą. Wdali w słońcu świecił się żółty kopiec graniczny z cyfrowanym słupem.
— Musieli skręcić w przecznicę — pomyślał chłopak i sobie tylko znanemi tropami puścił się
przez gęstwinę naprzełaj. Skradał się cicho, ostrożnie, jak do zwierzyny, a budzący się w nim
chwilami strach i wstyd tłumiło nowe, nieznane mu przedtem, palące uczucie. Wreszcie dostrzegł
ich poprzez gałęzie.
Szli, zlekka pochyleni ku sobie, drożyną, wiodącą naugór pod Sobieniem. Zosia przeważnie słuchała a mówił wyłącznie Rwęcki, gdyż to on był, — poznał go Kazio odrazu po wysokiej, kształtnej figurze i palonych butach. W lewej ręce trzymał szpicrutę a prawą od czasu do czasu ruszał, jak gdyby coś wykładał. Kaziowi
natychmiast ulżyło i już chciał się cofnąć i wrócić napowrót na ogrodu, gdy Rwęcki rękę do Zosi wyciągnął, a ta cofnęła się ruchem pełnym trwogi. Zatrzymali się i zwrócili ku sobie twarzami. Kazio widział wyraźnie w przejrzystem powietrzu ich blade profile. Rwęcki coś szeptał i znowu dłoń wyciągnął, a Zosia znowu się cofnęła, chowając ręce za siebie, i trzęsła przecząco podniesioną głową.
Kazio nie mógł słyszeć, co mówią, więc spróbował podkraść się bliżej, kryjąc ostrożnie za krzakami. Gdy wyjrzał po chwili, dziewczyny już nie było. Na skraju lasu stal Rwęcki i patrzał na rudą płachtę ugoru z twarzą tak smutną, że Kazio poczuł wyrzuty sumienia i chciał się schować. Trzasły jednak nadeptane gałązki, i Rwęcki obrócił się szybko.
— Ach, to ty! Co tu robisz, chłopcze?
— Szukam... panny Zofji, — skłamał, rumieniąc się.
— Niema jej! Poszła, już poszła — szepnął, i pobladłe policzki wykrzywił mu wymuszony uśmiech.
Kazio patrzał nań wzrokiem, pełnym współczucia.
— Panie... Chodźmy! Tutaj nadchodzą — bąknął.
Rwęcki stał dalej z opuszczoną głową, z obwisłą bezwładnie w ręku szpicrutą.
— Hop, hop! A gdzież panna Zofja? — okrzyknął ich nagle głos Izydy, i po chwili student z Cesią pod rękę wyszedł z za zakrętu drożyny.
— Panna Zofja wróciła do domu, — odrzekł Kazio.
— Sama?
— Sama. Zapomniała czegoś w pokoju.
— A pan przechadza się dalej z tym oto... sędziwym uczuciowcem?... — badał Izyda, kiwając głową na Kazia.
Rwęcki niecierpliwie strzepnął szpicrutą.
— Pewnie... zapomniała chustki... — wtrąciła Cesia.
— Panie wiecznie mają coś do... zapomnienia... — Szczęśliwa zdolność...
— A panowie — to nie? Onegdaj zapomniał pan kapelusza!
— Przeciwnie, siła mężczyzn polega na tem, że nigdy... nie starają się... pamiętać!
— Widzi pan — to gorzej...
— Wiadomo: mężczyźni są skończonymi egoistami. Jedynie kobieta umie się poświęcać... Już w raju podzieliła się z nami... jabłkiem.
— Czemu pan w takim razie wciąż nas szuka?
— Odpowiem, jak stary Domański: z pachciarzcm źle, ale bez pachciarza jeszcze gorzej...
— Tego już za wiele! Panie Rwęcki, on kobiety porównywa do żydów...
— Wcale nie! Przeciwnie: panie są ziemią obiecaną, płynącą mlekiem i miodem, a my jesteśmy właśnie spragnionymi na pustyni Izraelitami! Cóż, kiedy tego Chanaanu pilnuje w każdej parafji... ksiądz proboszcz, a na słupach granicznych wszędzie stoi ponapisywane: „wejście osobom postronnym wzbronione! Na sprzedaż albo do wynajęcia... po cenach umiarkowanych...“
— I to ma być dowcip? Nic nie rozumiem! Panie Rwęcki, czy Zośka powiedziała, że wróci?
— Nie wiem...
— Może ona inną stroną pójdzie i rozminie się z nami... Dlaczego właściwie państwo tędy idziecie?...
— „Ja pójdę górą, ja pójdę górą, A on doliną“ — śpiewał umyślnie fałszywie Izyda.
Wracali tą samą leśną ścieżką, którą pierwotnie szedł Kazio, między dwoma ścianami młodych cienkich sosen, pod sklepieniem młodego igliwia.
— Do widzenia, muszę jeszcze odszukać Józia w sprawie lasu... — rzekł sucho Rwęcki na rozdrożu.
Oddalił się porywczo w stronę gospodarskich zabudowań.
— Co go za mucha ugryzła? — mruknął Izyda.
— Ciekawość — pierwszy stopień do piekła. Wymyślasz pan na baby, a jesteś taki wścibski jak stara Maciejowa. Chodź pan, pokażę panu szkołę Karpowicza... — gadała śmiejąc się Cesia.
— Tak, tak!... Słyszałem. Istne wieczory platońskie w romantycznym cieniu drzew. Ale, pani wie, że ja jestem pozytywistą i... boję się kataru! Zresztą uważam za najlepszy na tym najlepszym ze światów naturalny rzeczy porządek... Pamięta pani, jak to piszą nasi mędrcowie: niezłomne prawa rządzą światem! Poco więc ja się mam w to wtrącać... Urządzone wszystko beze mnie już dość dawno, nie mam więc wcale obowiązku... A po drugie jest jedno jeszcze przykazanie pełne niezbrodzonej głębi: laisser faire, laisser passer! Niech panna Cesia ino uważa: chłopi troszczą się o siebie, szlachta o siebie,
mieszczaństwo o siebie a o wszystkich Pam buk. Co?... Łebsko? W rezultacie: powszechna konkurencja, a stąd harmonja, postęp, największa suma szczęścia na świecie i wszystko czego dusza zapragnie... Oczywiście, że ja tam niepotrzebny. Wędrujmy więc na podwieczorek!...