<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Zacisze
Podtytuł Powieść
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1931
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVI.

W ciemnej, cuchnącej przepaloną gorzałką i piwniczną pleśnią izbie karczemnej uroczysta panowała cisza. Nikogo tam nie było z wyjątkiem Mordki, celebrującego w swym najlepszym chałacie za świątecznie uprzątniętym szynkwasem. Zato z zewnątrz przez otwarte okna dobiegał wstrzemięźliwy gwar chłopskiej gromady. Zebrała się prawie cała wieś, choć dzień był roboczy.
Od czasu do czasu przed szynkwasem zjawiał się któryś z poważniejszych gospodarzy, znużony oczekiwaniem, wypijał „blaszankę", chrząkał skromnie w garść i wychodził, stąpając ostrożnie wielkiemi buciskami po usypanej żółtym piaskiem i tatarakiem podłodze.
Wreszcie stróżujący na dachu starszy syn Mordki z okrzykiem „jedzie“ stoczył się po drabinie na ziemię i znikł w otwartych drzwiach karczmy. Chłopi zdjęli czapki i zamarli w zupełnej cichości. Toczący się po szosie turkot zgasł nagle, jakby wpadł w pierzynę.
— Jadom! Zawrócili do wsi — przeszło po tłumie.
Niezadługo w kłębach pyłu ukazały się zakurzone łby i piersi końskie w pocztowej uprzęży. Gajowy Kalasanty oddzielił się natychmiast od czekających i poszedł pośpiesznie w stronę dworu.
Z odrapanej resorowej bryki wyskoczył dość żwawo krępy jegomość ze szpakowatą bródką i podstrzyżonemi po żołniersku wąsami. W lewem uchu miał mały, złoty kolczyk, a pod pachą tekę. Zatrzymał się przy stopniach bryki, wyciągnął pieczołowicie rękę ku ociężale gramolącemu się z siedzenia pulchnemu blondynowi, z długiemi, puszystemi wąsami, wspaniale zwisającemi na piersi, jak u „samoho bat‘ki Chmiela".
— Zdorowi buły, panowe hromada!
— Na wieki wieków, amen! — odrzekli chłopi i kilku stojących bliżej pochyliło się i podjęło komisarza pod nogi.
— Ne treba, ne treba! Chibaż wy jaki newolnyky abo szczo? Taż wy teper takiż sami wilni panowe, jak i ja... Nikomu wam do nih padaty ne slid, tilky Bohu taj Hosudarewi naszomu, Oswobodyteliu... Ja takij Jeho sługa, jak i wy... — pouczał ich przybyły dziwną mieszaniną polskiego, rosyjskiego i rusińskiego.
— Tak toczno! — potwierdził chłop Ciacia, wysuwając się z gromady na czoło.
Tymczasem jegomość z kolczykiem torował komisarzowi drogę przez rozstępujący się tłum do karczmy, a jeden z chłopów niósł za nimi niedużą skórzaną walizkę.
— Szczoż bilsze skażete, gospodarze? Jakiż tu u was urożaj? Jaki żnywa? A deż toj wasz pan?— ciągnął komisarz, siadając na ławie koło otwartego okna, podczas gdy chłopi skupili się naprzeciwko w kącie koło drzwi.
— A gdzież ten wasz pan? — powtórzył po polsku.
— Zaraz nadejdzie, proszę wielmożnego komisarza! Już my dali do dwora znać!
— I czohoż wam samim treba? U czom was pany-Liachy krywdiat? — gadał coraz łagodniej, spoglądając życzliwie na przekąski i wódkę, które Mordko żwawo znosił na stół.
Jegomość z kolczykiem otworzył z namaszczeniem walizkę, wydobył stamtąd ukraiński „rusznik“ z pięknem na końcach wyszyciem, rozesłał po stole, położył na nim srebrne sztućce i postawił okute w srebro szklaneczki.
— Lis, każete!? Use lis taj lis! Wełyku, baczu, majete wy moroku z ocymy lisamy taj pasowyskamy! Znaju, ta niczoho zrobyty ne można. Jak u tabeli stoit zapisano, tak i ja muszu. A tabele ne myż ustanowliały... Wony wże buły ustanowłeni w sorok szestom hodi... Pany każut, szczoj wy na nych zhodyłyś!
— Ale! To, proszę wielmożnego komichsarza, nieprawda! My na nic się nie godzili! Nieprawdziwa jest ona tabela. My dawniej więcej mieli... — zaszemrali chłopi.
— Ta zwisno, szczo „więcej"! Tabela z dawnioji dawnyny taż sama, a waszi żinkij ma but' harjaczi... Szczo roku, to po proroku! Płodowyti wy, Liachy, oj, płodowyti, jak tarakani!... Ne wygubit was ni wojna, ni zaraza! — rozśmiał się i rzucił okiem na gromadkę kobiet i dzieci, przysłuchujących się ciekawie pod oknem.
— Tak toczno! — potwierdził chłop Ciacia, ale reszta surowo milczała.
Wkrótce zjawił się Józio z Kalasantym, obładowanym mapami, rejestrami i księgami. Komisarz nie śpieszył się z rozpoczęciem sprawy, jadł smacznie i gwarzył dalej.
— Tak wy każete, szczo serwituty ne wy w tabeli wpisały, szczo wony neprawdiwy, szczo dawnijsz buło u was troszki „wiencyj“?
— Serwituty zostały ułożone na zasadzie tabeli prestacyjnych z 1846 roku — bronił się Józio.
— A szczo ja wam „mówił“! — wtrącił komisarz, kiwając głową gromadzie.
— Ukaz „Drugiego Marca“ nietylko służebności istniejące potwierdził, ale zniósł wszelkie zmiany, jakie w nich w ostatnich latach zaszły...
— A szczo! — powtórzył komisarz z tem samem znaczącem kiwnięciem głowy.
Chłopi poruszyli się niespokojnie, ale osobnik z kolczykiem spojrzał na nich groźnie a jednocześnie dał znak Mordce, żeby zbierał ze stołu.
— Zwisno: wam, jak tij hałuszci u masli, a ot panowi waszemu „teraz bida“! — rozśmiał się komisarz.
Na oczyszczonym jako tako z resztek biesiady i wytartym z rozlanej wódki miejscu rozwiwinięto plany, rozłożono księgi, papiery, protokóły, i zaczęła się zaciekła walka między chłoparni a Józiem. Krok za krokiem, popierając wszystko dokumentami, dowodził ten ostatni, że jedynie mała cząstka lasów zaciszańskich obciążona jest serwitutami, mianowicie, tak zwany „stary las“ na Kalinówce. Że bór jatwieski, kupiony przez ojca nieboszczyka pana Ramockiego lat temu trzydzieści od sąsiada, pana Starzeńskiego, nigdy żadnemi służebnościami obciążony nie był, że na Sobieniu ma gromada jedynie wypas.
— Jeżeli pani Ramocka pozwalała tam za małą opłatą albo i darmo w szczególnie ciężkie dla ludności lata zbierać gałęzie i zgrabiać ściółkę, to była jej dobra wola, płynąca z dobrego serca. Stąd wynika, że gromada zaciszańska nie ma najmniejszego prawa mieszać się do spraw leśnych w obu połaciach. Jatwiezi i Sobienia, a tem bardziej wdzierać się tam samowolnie, by rąbać drzewo, wywozić chróst i czynić szkody, jak to się w ostatnich czasach coraz częściej zdarza!
Wszystko wyłożone było z tak druzgocącą jasnością, że sekretarz z pewnem zmieszaniem spojrzał na komisarza, czyszczącego sobie spokojnie paznogcie. Ten podniósł głowę, zamknął scyzoryk, schował go do kieszeni, poczem zwrócił się do chłopów:
— Nu, a szczoż wy na to skażetel? Prawdę mówił pan?
— Prawdę bo prawdę, ale nie... całkiem! — zaczął ociągając się siwy chłop Tomporski. — Bo to, proszę łaski wielmożnego komisarza, my w tych lasach zawsze zbierali. Tylachnym chłopakiem, co ledwie od ziemi odrósł, jużem na Sobień po gałęzie chodził. A jakże, pamiętam. Nawet chojaka jakiego takiego dozwalali wyrąbać. Aż dopiero po nieboszczyku dziedzicu przyszedł czynsz i wzbroniono nam wszystkiego. Ale ani my, ani ojcowie nasi tego czynszu nie pragnęli, bo to pieniądze trza było płacić, a nie było ich skąd wziąć. Na wszystko poszły taksy, „kontrachty", „kchalichwikacje". Woleli my robić zaciąg po staremu, zwyczajnie na pańskiem, niech jeno po staremu wszystko ostanie... Nie przystali! Zaczął ojciec nieboszczyka dziedzica, pan Teodor Ramocki, przekładać, że to dla nas lepiej, że niby nam będzie ślebodniej... A okrutny był pan; co powiedział, to zawdy zrobił. Jak zaczął do Warsiawy jeździć, jak zaczął kręcić, tak na swoim postawił. Precz we wszystkich swoich wsiach, w Zakrzówku, w Koszycach, w Witowie czynsz przeprowadził. My się opierali, my nie chcieli. I co tam w tych tabelach napisano, my nie wiemy. Bez żadnej my tu winy, bo my tego nie pisali. Jeno wiemy, że dawniej było dobrze. Czy do lasu po jagody, czy po grzyby, baby wszędy wolno chodziły; chróst, gałązki, wszelką padankę, ba, nawet gruby nieraz, jak ta ręka, sęk chłop mógł se do domu wziąć, byłe siłę miał. Gadzina też po lasach wypasała się niezgorzej. Nabiału było w domu dowoli, a i masła jasełkę która gospodyni bogać sprzedała. Świnia też pasła się przyzwoicie, bo był dąb...
— A ino! — westchnęła gromada.
— Juściż było dobrze. Twarde były pany dawniejsze, lecz dla chudoby, dla gadziny, dla konia, dla prosięcia lżejsze. A bez tego — co chłop wart!? — Nieprawda, ludzie? — pytał Tomporski.
— A juści! Prawda, wielmożny „komichsarzu“, prawda! — westchnęli tłumnie zebrani.
— Ale choć ten czynsz już był, nie ruszali nas długo panowie, korzystali my po borach po dawnemu. Dopiero jak przyszedł nieboszczyk dziedzic, co był pan miętki, grzeczny, zaczęło się: a tego nie można, a tamtego nie można, a tam; to wzbronione, poszły kwity, wstępy, kary... Na porębach, na piachach, na nieużytkach zaczął pan las sadzić. Dychnąć bez zapisu nie pozwolił. Wszystko w księgach we dworze precz pisał. Gajowych gęsto nastawiał. Ciasno się zrobiło wsi, tchnąć było trudno. Dopiero przed samą tą wojną cośniecoś zelżało. Zwoływał nas coraz to, gadał, że dobrowolny wykup przeprowadzi, ziemię na wieczne czasy nam odda. Ale my nie wierzyli. Słychana rzecz, żeby kto komu ziemię za darmo oddał!? Nie dali my zgody. Dopiero on wtedy nam papiery czytać, postanowienia, rozkazy; nawet w kościele z ambony kazał zapowiadać, że jak kto do tej wojny przystanie, to mu wszystek grunt za darmo pójdzie... Tak nam to już przypochlebnie obiecował, że my zaraz zmiarkowali, co musi być jakiś fałsz! A tu przyszedł nieprzymierzając „Rząd". Zaczął się i we wsi rozruch. Jedni powiadają: i tych i tamtych zbić, wygnać, ziemię precz zabrać dla siebie; drudzy, co starsi, radzą czekać: jak się oba wygubią i bez tego szerzej stanie! A kto wtedy tę ziemię weźmie? kto ją niebogę uprawi? kto jej wygodzi, obsieje, zaorze, jak nie chłop? Trafi ona, sierota, sama do jego ręki, przygarnie się, jak nikogo nie stanie, jak panowie się na wojnie wytracą. I nie poszli my za nimi. I bez to panowie tę wojnę przegrali. Niech więc wielmożny komisarz te serwituty nam teraz przysądzi, bo jakby my poszli, to jeszcze niewiadomo, coby było. A i słusznie się one nam należą, bo my tych tabelów nie pisali, a pisali ich panowie. Las zaś był nasz od wieków...
— Ani warzy tu ugotować, ani stodoły nie poprawić! Gdzie my się, chudziaki, podziejemy bez boru!? Lasy rządowe bez mała pięć mil drogi, a drzewo drogie tyciuchna furka — dziesięć złotych albo i więcej. Skąd wziąć? Bez lasu to zginiemy, bo ten w Kalinowie, to nie las, ino opłakanie! Żadna oścień tam się nie utrzyma:, nie porośnie!
— Samiście go do tego stanu doprowadzili. I zrobilibyście to samo wszędzie, gdyby wam pozwolić! — wybuchnął Józio.
— Zawsze był taki. Piach szczery, wydmisko! — odhuknęła gromada.
Komisarz cały czas uśmiechał się i gładził z niechcenia zaporoskiego wąsa, a pisarz notował pilnie w papierach.
— Nawaryły wy, pany-Liachy pywa... — bąknął nareszcie Rusin, powstając. — Cóż, pójdziemy obejrzeć ten las? Wony każut‘, szczo joho wże nema ni troszeczky.
Ruszyli całym tłumem. Józio z komisarzem i jego sekretarzem na dworskiej bryczce, a chłopi piechotą.
Ten umierający serwitutowy las istotnie przedstawiał rozpaczliwy widok. Sam Józio zdumiał się, jakby go teraz ujrzał po raz pierwszy. Cienkie, suchotnicze sosny z obrzedłemi żółkniejącemi koronami, pozbawione skrupulatnie do szczytów wszelkich gałęzi i sęków, oskrobane nielitościwie z kory, świecące białemi bliznami zaciosów i zdarć, chwiały się, poskrzypując jak chore. Drobne kropelki białej żywicy perliły się wszędzie na ich tułowiach, niby śmiertelny pot. Nigdzie wdole nie widać było śladu poszycia: ani leszczyny, ani brzózek, ani młodego chojniaka. Tu i tam sterczały jedynie kostropate, kuliste krzewy jałowca, odrzynające się mocno swą barwą żałobną od bladych piachów sypkich, przesączających się, niby brzydki łupież parchaty, z pod wyczesanej do cna warstewki leśnej próchnicy. Nikły, wyleniały wrzos porastał ją jeszcze tu i tam rdzawemi kępami, a resztki jagodników kryły się lękliwie miejscami we wgłębieniach ziemi. Szara, sucha śmierć wiała z szeregów szeroko rozstawionych drzew, z bladych, milczących głębin boru, ze zbielałej ziemi..
— Cóż pan na to? Mają chłopi rację, że to długo nie potrwa, — zagadał zupełnie po polsku komisarz.
— Zapewne, ale, co było robić!? mieliśmy wciąż tyle przykrości, zwad, zatargów, sądów i krwawych bójek z powodu tego lasu, że zrzekliśmy się jego ochrony... Kazałem jedynie pilnować, żeby grubszych sztuk nie wycinali, ale, jak pan widzi, bez skutku. Dziwię się nawet, że coś jeszcze zostało...
— A skąd my mieli brać, skąd mieli brać, wielmożny komisarzu? Pięćdziesiąt dymów, sama biedota! Z ziąbu mieli my zdychać dla pańskiego lasu? Albo surowe ziemniaki żryć!? Co!? Padanki z tych parsiaczysków nawet tego wybrać nie mogli, co nam się należało... Kulką dostać nie sposób — wysoko.
— Już nie furkami my wozili, jak w tabeli stoi, ale i baba nie miała co w łoktuszy uradzić! Graboń jaki taki, ściółki albo sęk, albo parość zmurszała — nic więcej.
— Śmiech, — nie las!... — gadali gorączkowo chłopi.
— Trebaż taky, pane — didyczu, szczoś obmirkuwaty... Sprawdi toho lasu, szczo kit napłakaw!
— Cóż ja nato mogę poradzić!? Nic nato ja poradzić nie mogę! — mruczał Józio.
— A toj las czyj? — spytał nagle urzędnik, kiwając głową w stronę widniejącej opodal cienistej, zielonej, rozśpiewanej od ptasich głosów puszczy.
— To jest jatwieski las.
— Tak, niby... wasz?
— Obecnie należy do Zacisza.
— Harnyj las! A chtoż joho wyrostył? Może wy?
— Kupiliśmy go od pana Starzeńskiego, jak to już mówiłem.
— Ta i pan Starzeńskij joho łuboń nie wyrostyw... Sosny, baczu, stolitni... Todi towstenńi jak toja wijtowa żinka!
— Ktoby zaś mógł taki las wyhodować!? — Lasy tu odwieczne, boże bory... — zaszemrali chłopi.
— To to, a no to!
— Niech więc wielmożny komisarz przysądzi z łaski swej cesarskim wyrokiem, żeby było jak dawniej, jak za dziadów... wolno wszędzie, po całym lesie, zbierać ściółkę i padankę i bydło pasać, — zagadał znowu poważnie chłop Tomporski, kłaniając się do ziemi.
— Juściż!... jak dawniej!...
— Przecie był las, kiej nie było panów, ani nas.
— I nie bedzie nas, a bedzie las!
— Sprawiedliwie! Dla takiego bogactwa nasza bieda, jak mała krostka!... — huczała gromada.
— Pomyślę o tem. Bądźcie spokojni, skrzywdzić was nie dam, — powiedział komisarz po polsku, skinął ręką i poszedł do bryki.
— Więc jakże? Czy mam jeszcze w tej kwestji przyjechać do pana? Czy może już pan tutaj da odpowiedź? — dopytywał się Józio.
— Treba pomyślet. Niech pan pryjde za skilky dniw. I mapy niech pan priweze. Treba choroszeńko podumaty.
— Sprawa jasna.
— Hm. Jasna — to jasna. Ta chibaż ja wam woroh albo szczo? Ale i narodowi krywdy robyt' nie można! Ne na te mene siudy posłano!...
— Będzie dobrze, — mruknął nagle milczący dotychczas sekretarz. — Nikogo nie skrzywdzimy!
Mrugnął znacząco i zmrużył lewe, obrzękłe, krwią nabiegłe oko.
Ruszyli bryczką w stronę karczmy, a gromada zwolna, gwarząc, podążyła za nimi.
....................................
— Nareszcie jesteś! Cóż, skończyłeś? — obrzucili Józia pytaniami zebrani, gdy wreszcie zakurzony i pobladły zjawił się z księgami pod pachą w zaciszańskiej jadalni.
— Gdzie tam! Pojutrze muszę jechać.
— Doprawdy, kochanie moje, że jak policzyć te wszystkie wyjazdy, stemple, prośby, a zdrowie twoje, a mitręgę w gospodarstwie, to się nie opłaci — i lepiejby było żydom sprzedać... — zauważyła pani Ramocka.
— Spokojnie i bez kłopotów... Oni wszystkoby załatwili... Wszystkie formalności przeprowadzili... — dorzucił Jaskulski.
— Mowy o tem być nie może, stryjenko! Nie należało zaczynać, a teraz już trzeba doprowadzić do końca. Zresztą Frajdman nam nie daruje i tej próby wyzwolenia się; już przysłał do mnie przedwczoraj Mordkę z propozycją, że weźmie las i całe ryzyko na siebie, ale... o dziesięć tysięcy rubli da mniej, niż z początku. A kiedym odmówił, to miał publicznie powiedzieć, że i tak on ten las weźmie, ale już... za darmo! On się jednak grubo omyli, grubo się omyli. Wszystko wypróbuję, wszystko! To już nie moja... nie nasza tylko sprawa, nie zaciszańska...
— Łapóweczka, kochaneczka!... — zaśpiewał, podchodząc zboku Izyda.
— Idź do djabła! — odburknął Józio.
— W takim razie: „podporuczyk, moj ogurczyk, polubi mienia gołubczyk!“ Nie!? Zgoda! Ale w takim razie... „oddal się od ludzi... Ofeljo!“
Józio odwrócił się od niego, wszedł do gabinetu i drzwi za sobą przymknął, poczem księgi na biurku położył, a sam usiadł na fotelu i, zakrywając dłońmi śmiertelnie znużoną twarz, zaklął półgłosem:
— Psiakrew... psiakrew... psiakrew!
Tak zastała go pani Ramocka, która za nim się cicho wślizgnęła. Podeszła i pocałowała go w zimne zmarszczone czoło.
— Ciężko żyć i pracować w tym przez Boga przeklętym kraju!
— Cicho, dziecko, cicho! Jeżeli chodzi o te kilka, czy nawet kilkanaście tysięcy rubli różnicy, to doprawdy nie warto...
— Co też stryjenka mówi!? Jakto nie warto!? One właśnie decydują, czy Zacisze dźwignie się na wyższy stopień, czy będziemy dalej wegetować, cofać się, upadać, pracować dla innych w zależności od rozmaitych lichwiarzy, kręcąc się w kole bez wyjścia! Koniec końców, niema innego sposobu!... Ja, stryjenko, długo o tem po nocach myślałem! Z tem miesza się i sprzęga wiele innych rzeczy... Czyż stryjenka nie widzi tego?... Niech więc, stryjenka, raz jeszcze posłucha i powie, czy nie mam racji?...
Ujął ją za rękę, posadził na fotelu, na swojem miejscu, sobie przysunął taburet i zaczął znowu szczegółowo przytaczać znane dobrze im obojgu dowody.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.