<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Zacisze
Podtytuł Powieść
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1931
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XV.

— Pani starsza na gumnie, a panicze pojechali z panem pułkownikiem do Koszyc na kaczki — przekładał Kacper Rwęckiemu, zdejmując zeń w przedpokoju zakurzony płaszcz letni.
— Wszyscy?
— Wszyscy. Nawet pan Izyda pojechał. Zostały tylko panienki. Bo pan Józio znowu w gubernji... Mamy z tym lasem trzy światy... Pan Orsza już znaczy, już cechuje, codzień jeździ, ale... nic z tego, gadają, nie będzie. Komisarz w tych dniach mają zjechać... Wielmożny pan zaczeka w salonie. Starsza pani zaraz pewnie nadejdzie.
— A gdzie panienki?
— Pewnie w ogrodzie. Dobrze nie wiem, proszę pana. Pójdę zaraz poszukać.
— Dziękuję, nie trzeba. Niech Kacper uprzedzi Ignaca, żeby nie wyprzęgał.
— Jakże tak!? Choć na podwieczorku wielmożny pan zostanie! Starsza pani będzie się gniewała, jak się dowie.
— Dobrze, dobrze. Niech Kacper powie Ignacowi, o co prosiłem, a ja tymczasem przejdę się.
Rwęcki zszedł ostrożnie po stopniach na dziedziniec i zawrócił do furtki ogrodowej. Kacper stał chwilkę na ganku, patrzał z ciekawością na silną figurę szlachcica, na piękną jego głowę, ocienioną słomkowym kapeluszem, na lewą rękę wiszącą bezwładnie na temblaku i kiwał głową:
— Juchy!... Zepsuli człowieka!
Z serwetą na ręku zbiegł ze schodów i pomknął w stronę stajni.
Rwęcki ostrożnie uchylił skrzypiącej furtki i znalazł się w znanej mu tak dobrze alei grabowej. Z obu stron wysoko wgórę strzelały łuki ciemnych ścian, utkanych z pni, z gałęzi, z liści, oraz ich cieni. Przez ich gęstwinę, przez ich zmierzch seledynowy przesiąkały niezliczone smugi, rzuty i nitki słonecznych promieni. Cała ich sieć drżała na żółtym piasku alei niby zwiewna koronka świetlana. A wdali błękitniała arkada wylotu, zamknięta szybą dalekiego nieba.
Pachniało miodem, kwieciem i winem; ptaki dźwięcznie świegotały, zatracone gdzieś w nefrytowych stropach alei.
Rwęcki szedł nerwowo wprost przed siebie, gdy wtem zboku zadźwięczał śmiech dziewczęcy; więc nawrócił szybko ku ukrytemu wśród nawisłych gałęzi wejściu do zacisznej altanki.
Była to jakby mała, okrągła kapliczka, zbudowana również z konarów żywej, zielonej grabiny. Pośrodku na szarym, nieciosanym głazie, zastępującym ławkę, siedziały przytulone do siebie panny. Nie widziały go, zwrócone twarzą do wielkiego okna, przebitego w ścianie roślin. Zosia trzymała na kolanach książkę, a Cesia wskazywała ręką na jarzący się od słońca szafir powietrzą, pod którym na dole, w zielonym jarze, pod jasno-zielonemi pławinami brzóz i modrzewi, srebrzyły się stawy, pełne żerujących kaczek i gęsi.
— Nigdy nie uwierzę, żeby to stworzył jakiś atom! Jak tylko co się stanie, albo o co się spytać — zaraz atom... wszędzie atom, wszystko atom! Mówię ci, Zośka, że oni sobie z nas żartują. Dobre to dla aptekarza, ale poco to nam! Dlaczego tem nam głowy suszą? Mam tego dość... i też sobie z nich drwić zacznę: jak który się zbliży i zacznie gadać, jak oni to lubią, będę mu odpowiadać na wszystko: kwasoród, wodoród, azot, węglowodany... Ani słowa więcej przez cały dzień. Zobaczysz, jak im się nosy wyciągną.
Znowu rozśmiała się i potrząsnęła rozpuszczonemi warkoczami.
— Ale czytaj dalej.
Zosia podniosła książkę i zadeklamowała z przejęciem:

Kocham ślad twej drobnej stopy,
Kocham głosu twego dźwięki,
Kocham białość twojej ręki,
Kocham tchnienie twoich ust!...


— Dobry wieczór! Czy nie przeszkadzam?... — spytał cicho Rwęcki.
Zwróciły się szybko ku niemu, a Cesia nawet zerwała się z siedzenia.
— A, to pani? Ślicznie, ślicznie! — zaczęła wołać z wymówką, spoglądając na jego bezwładną rękę.
Chmura krwi przepłynęła po bladej i cokolwiek wychudłej twarzy Rwęckiego. Zosia pociągnęła przyjaciółkę za rękaw.
— Prosimy bardzo! Źle pan trafił, nikogo niema.
— Owszem. Jest wszystko, czego zapragnąć może śmiertelnik, bo jest powietrze, słońce i miłe towarzystwo... Nie uwierzą panie, co to za męka być zdrowym, a jednocześnie pozbawionym swobody ruchów, swobody sądów, swobody wyboru... Troskliwość jest rzeczą okropną i twardszą nieraz od łańcuchów!...
Dostrzegł niechętne spojrzenie Zosi i zmienił przedmiot.
— Niech panie czytają. Bardzo proszę. I ja posłucham. Poprostu łaknę ludzkiego głosu!
— Miałyśmy właśnie skończyć. Już czas na podwieczorek, — odrzekła, powstając, Zosia.
Ogarnął ją szybkiem spojrzeniem i ustąpił z drogi.
— Czy pan konno? Może na Zbóju? pytała Cesia, idąc obok niego i spoglądając zniechcenia na jego szary, wytworny kostjum i na buty z wysokiemi sztylpami.
— Chciałem przyjechać na Zbóju, ale nie dała mi żona...
— Zawsze pan chce coś zrobić, jak małe dziecko. Z ręką nie żarty. Kiedy brat złamał w przeszłym roku, to całe dwa miesiące... A jednak... Jestem strasznie ciekawa, jak to się stało. I jak się Zośka udobrucha, to nam pan opowie!... Nieprawda? — zaszeptała nagle cichutko.
— To panna Zofja się gniewa?
Cesia kiwnęła głową.
— Ale zrobię tak, żeby pan mógł z nią pogadać. Pan jej wytłumaczy. Bo ja sama, to doprawdy nic w tem strasznego nie widzę, ale nie mogę sobie z nią dać rady. Zawsze ma jakieś swoje „ale“. Nie rozumiem!... Przecież pan też go podstrzelił, nieprawdaż!?
— Coś w tym rodzaju...
— Chodźmy, chodźmy. Bo Zośka będzie się gniewać. Potem opowie pan nam wszyściuchno!
Dopędzili Zosię, która wyprzedziła ich o parę kroków.
— Czy na zimę wyjadą panie do Warszawy?
— Nie wiem. Wszystko zależy od sprzedaży tego lasu. Słaba nadzieja...
— Będą się panie tutaj bardzo nudziły.
— Zapewne, że przyjemniej spędzić głuche miesiące zimowe w wielkiem mieście. Lecz nie robię z tego dramatu. Zacisze, usypane śniegiem, takie śliczne! Jak są książki...
— I od czasu do czasu... bal! — westchnęła Cesia. — Choć nic nie dorówna Warszawie! Tam zima mknie, jak jedna śliczna wstęga. Nie wie się nieraz po całych tygodniach, jaka na dworze pogoda. A tu: zimno, wichry, śnieg sypie płatami, jakby chciał zasypać wszystko na wieki. Już to tak zdawiendawna urządzone, że poto są miasta, aby do nich wyjeżdżać na zimę. Nie kapryś, Zośka!
— Zapewne, teatr, opera, odczyty, nowe znajomości... — bąkał Rwęcki.
Rozmowa rwała się — pusta, nudna, powierzchowna.
Z przybyciem do stołowego pokoju, gdzie zastali już panią domu, panią Tołłoczko i pannę Małgorzatę, rozmowa przeszła na tory gospodarcze, na sprawę leśną.
Panny wstały pierwsze od podwieczorku. Rwęcki chwilkę rozmawiał z panią Ramooką, poczem również podniósł się, posłał Kacpra, aby kazał Ignacowi zajeżdżać, a sam poszedł do ogrodu pożegnać się z pannami. Dostrzegł je za stawami. Przebiegła Cesia wybornie wybrała miejsce. Ścieżyna na widoku, ale mało odwiedzana, wiła się po zboczu wśród wysokich traw i rzadkich drzew. Bliskość od domu uwalniała od towarzystwa pani Tołłoczko, która, siedząc na ganku, oplecionym winem, kładła metodycznie pasjans i z pod oka śledziła pupilki.
Rwęcki przeszedł omszony, zmurszały, rozeschły most nad upustem, z pod którego z kryształowym szmerem lały się strugi wody, i nawróci w stronę dziewcząt, rwących dzwonki na porosłym murawą stoku urwiska. Bystre jego oczy zoddala poznały Zosię i skierował się ku niej z otwartością nagłego postanowienia. I ona go spostrzegła, zauważyła bladość twarzy, dziwny, prawie okrutny wyraz pociemniałych oczu, tajoną gorączkę ruchów i sama pobladła.
— Cesiu! — zawołała lękliwie — Cesiu!
Ale Cesia była daleko, gdzie, pochylona nad wodą, pilnie wypatrywała coś w jej głębi, śpiewając:

Connais-tu, connais-tu
Coloneta postać?
Ah! comme je voudrais
Jego żoną zostać
Ah! comme je voudrais
Jego żoną zostać...

Aby zbliżyć się do niej, musiałaby Zosia przejść około Rwęckiego; wolała więc już czekać go na miejscu. Odwróciła się cokolwiek i udawała, że układa bukiet.
— Słyszałem, panno Zofjo, że pani się na mnie gniewa!?
— Nie mam najmniejszego prawa gniewać się, ani nie gniewać! — odparła, przemilczawszy chwilkę.
— A jednak, pani jest inna... Czuję, że pani, że pani mną... że pani jest... inna!
— Być może, że jestem inna! Dawnośmy się nie widzieli, a wszystko przecież „płynie, zmienia się, przetwarza...“, jak dowodzi pan Domański.
- Nie! Bez żartów! Wiem, co mi pani zarzuca. Domyślam się. Nawet poto przyjechałem, żeby wyjaśnić... Pani nie może sobie wyobrazić, jak mi chodzi o to, aby pani nie tłumaczyła opacznie... Jak mnie to boli!
— A jak mnie to boli, że pan krzywdzi żonę, że pan stawia tak często samolubnie nad brzegiem przepaści byt całej rodziny... Że wreszcie pan, pan obrońca wolności, z tymi tam... zaczęła żywo, lecz nagle urwała. — Chodźmy, Cesiu, Cesiu, dość już kwiatów, nie zmieszczą się w wazonach.
Zastąpił jej drogę. Spojrzeli sobie w oczy.
— Pani musi mię wysłuchać! Pani obowiązana... Najsurowsze sądy nie wydają wyroków bez zbadania obwinionego!
— Wcale nie wydaję wyroków! Nie mam najmniejszego na to prawa. Skoro żona panu przebacza... Mam jedynie własne o tem zdanie, którego nikomu zresztą nie wyjawiam. Owszem, przez wzgląd na Marynię, bronię nawet pana... przed innymi.
— Słyszałem. Ale nie o to mi chodzi, — odszepnął smutno. — Zapewne, że nie są to rzeczy, które można usprawiedliwiać, i bronie się wcale nie myślę. Istnieje jednak, poza prawdą naszych zmysłów, prawda głębsza, wewnętrzna. Zabił, zmarnował, stracił, pohańbił... Są to krzywdy widoczne, krwawe rany, ślady naszych nadużyć. Oburzamy się słusznie na tych, oo je zadali. To takie łatwe! Takie proste, takie cnotliwe! Ale jakże rzadko próbujemy wniknąć i zrozumieć warunki, w jakich rodzą się te wybuchy! Może one również są owocem krzywd, nadużyć, gwałtów... sączących się kroplami niepostrzeżenie, z dnia na dzień, z godziny na godzinę, do duszy winowajcy; niewidocznych dla obcego oka, ale trujących. Może są te niezrozumiałe czyny prostym odruchem człowieka ginącego pod ciężarem nadmiernym jakiegoś obowiązku albo cnoty. Gdyby wzamian za to codzienne, nużące cierpienie choć coś... poczucie jakiegoś bohaterskiego czynu, albo szczęścia, zdobywanego dla wielu, dla narodu, dla ludzkości, albo wreszcie tryumf jakiej prawdy. Ale jeżeli wzamian nie dostaje się nic, nic, zaledwie że spokój osobisty i to względny spokój lub zadowolenie... jednostki?... Dlaczego ja mam cierpieć, a nie... ktoś inny?... Dlaczego ja mam ginąć? Dlaczego, pytam? Na zasadzie jakich praw, jakich wyroków?
Już nie broniła się; porwana burzliwym potokiem jego mowy, szła wolno obok niego, ze zwieszoną głową, ścieżką ponad stawem, a około nich szło po wodzie ich srebrne odbicie.
— Zapewne, że jestem wielkim grzesznikiem. Jestem hulaką, karciarzem, utracjuszem, tyranem, lekkoduchem i Bóg wie jeszcze czem! Lecz, czy spytał się kto kiedykolwiek, czy jestem, czy byłem... choć chwilkę szczęśliwy? Przecie raz się żyje na świecie, raz tylko! Z ławy szkolnej, ośmnastoletnim chłopcem poszedłem do powstania. I to są jedyne chwile, krótkie chwile pełni życia. Przeleciały, jak błyskawica. Nie wczułem się nawet w ich urok. Zaledwie obecnie zdaję sobie sprawę z ich zawrotnej piękności. Potem więzienie, wygnanie... Wracam stamtąd złakniony wrażeń ojczystych, wprost jakichkolwiek wrażeń, po tych dzikich pustyniach. Jestem wykolejony — nic nie skończyłem, nic nie umiem, majątek stracony. Szukam miejsca w szeregach żyjących, szukam zajęcia. Zamiast tego, ograniczony w ruchach, przykuty nadzorem do okolicy, znajduję kobietę, której postać we wszystkich moich przygodach i nieszczęściach szła za mną, jak anioł stróż. Ona leczyła mię z ran, ona dostarczała pożywienia w leśnych kryjówkach, potem odwiedzała w więzieniu. Dzięki jej nadludzkim staraniom, poszedłem nie na stryczek, lecz na wygnanie. Sąsiedzi, rodzina, całe otoczenie, powszechny głos popchnęły mię w jej objęcia. A jednak wahałem się. Widziałem, że mnie kocha, ale mnie jakiś głos wewnętrzny przestrzegał, groził niejasnem przeczuciem... Stało się jednak — ożeniłem się... wbrew temu głosowi. I natychmiast, w pierwszych nieledwie dniach naszego związku, przekonałem się, żeśmy... popełnili straszną omyłkę. Czas jakiś łudziłem się, że ją po swojemu rozkocham, i że następnie jej żywe, jaskrawe uczucie porwie mię, ogarnie, pochłonie, że sam choć na chwilę stracę w upojeniu głowę!... Choć na chwilę! Daremnie. Wszelkie starania rozbijały się o jakieś fatalne nieporozumienia fizyczne i moralne, wobec których czułem się bezsilnym, jak przed głuchą, niewzruszalną ścianą. Marynia — najpoczciwsza dusza, ale to jakaś mniszka średniowieczna, nadczuła, mistyczna, wiecznie gotowa nieść siebie wszystkim w ofierze i szukająca tej ofiary. Gdym ja szukał szczęścia, zachwytu w jej oczach, znajdowałem tam jedynie cichy smutek. — Czy ci dobrze? Czy jesteś szczęśliwa? — O tak, dobrze mi, bo ty jesteś szczęśliwy! Byle tobie było dobrze!... — Jej uczucie dla mnie było raczej przyjaźnią, współczuciem, poświęceniem... dziwnego rodzaju egzaltacją... a bynajmniej nie miłością. Miłości ona wprost nie znała, nie rozumiała, nie odczuwała jej potrzeby; myślę nawet, że w głębi ducha gardziła nią i brzydziła się potrochu. Może gdyby wyszła za kogo innego, kogo poznałaby w innych bardziej zwykłych warunkach, gdyby go wybrała na zasadzie mniej duchowego pociągu, obudziły; by się w niej drzemiące instynkty kobiety, ale tak... Było to poświęcenie, wieczne poświęcenie... Potem przyszło macierzyństwo, przyzwyczajenie, splotły się majątkowe sprawy. Jesteśmy skuci z sobą. Co czuje Marynia, nie wiem — ona nigdy się nie wypowiada, ale ja... noszę w duszy świadomość jakby podwójnego morderstwa, dokonanego na niej i na sobie! Bo raz przecie żyjemy, raz!... Raz dana nam możność przeżycia pewnych wrażeń, pewnych wzruszeń, które są jedyne i już nigdy, nigdy się nie powtarzają... Do tych wzruszeń każdy ma prawo, i pozbawienie ich jest cząstkową śmiercią istoty... Świadomość tego jest tak straszną rzeczą, że chwilami chcialoby się ją, tę świadomość, poprostu za wszelką cenę zniszczyć, ukrócić. Lecz żyje wciąż jeszcze na dnie serca jakaś nierozumna, niewytłumaczona nadzieja, jakaś pożerająca tęsknota... Żal tak... nagle postawić... kropkę. I oto... Niech pani, pano Zofjo, nie zapomina prócz tego, że po powrocie z kilkuletniego wygnania z kraju trafiłem na atmosferę wprost dla mnie nieznośną. Że tryumfowała cała ta zgraja tchórzów i odmieńców, przez którą po części zmarniały nasze wysiłki. Oni nadawali teraz ton życiu; oni tworzyli nową filozofję niewoli, ścigając szyderstwem wszelki entuzjazm wyzwiskami i podejrzeniami zwyciężonych. Ludzie innych poglądów zniknęli, albo mieli usta zamknięte przez siły obce. Dziś panują już niepodzielnie... czciciele potęgi. Wszystko to pokrywane jest bardzo pięknie teorjami pracy i kultury. Mówi się coś o prostym ludzie, o pracy u podstaw, lecz jakże inaczej, niż mówiono o tem niedawno! Praca, zapewne, jest rzeczą dobrą i każdy dąży do kultury, bo z nią związana i wygoda, barwność i pewność życia, ale wmawiać we wszystkich, że szczyty życia osiągnąć można jedynie przez ulepszone sadzenie kartofli, to zakrawa na szyderstwo. Przecie z tych... kartofli znaczna część pójdzie na ukucie tęższego na nas łańcucha! Dramat nasz właśnie na tem polega, że i te kartofle ulepszać i bogactw przysparzać bądź co bądź sobie musimy, choć jednocześnie wszystko to wzmacnia duszące nas więzy... Gdy się o tem myśli, taka rozpacz targa sercem, taki ból gryzący! A to tak strasznie potęguje pragnienie uczuć osobistych, chwil upajających, jaskrawych, ponętnych... albo podróży, wycieczek, badań pięknych, w któreby ujść można całkowicie, znaleźć chwilowe bodaj wytchnienie, ukojenie. Ja nie mam takich możliwości... Jestem przykuty do miejsca moją pracą zawodową... Mam żonę, dziecko, majątek ziemski... W żadnej więc dziedzinie... Dla mnie... karty... wino... hulanka... to są jedyne chwile zapomnienia — bardzo krótkie, bardzo błahe i poziome, bardzo przykre, po których następuje pełne odrazy przebudzenie, mające tylko może tę dobrą stronę, że czuję się zkolei na chwilę jakgdyby względem kogoś... krzywdzicielem! Zatem wstyd głuszy na jakiś czas uczucie własnej niemocy i krzywdy. Aż znowu przyjdzie chwila czczości i tęsknoty silniejsza ode mnie... Szarpię się w tych więzach jak owad schwytany w pajęczynę!... Cóż więcej pani powiedzieć mogę? Reszta — są to już jedynie arabeski... na tej rozkosznej kanwie!
Dawno porzucili ścieżkę nad stawami i minęli granicę ogrodu. Gdy Zosia podniosła nareszcie głowę, spostrzegła, że idą drożyną przez podorane ugory, że wdali przed nimi ciemnieje malachitowy kopiec Sobienia. Ukośne promienie zachodzącego słońca ryły zagmatwany wzór krwawych żył, plam, skaz, nici i rozwidleń w pniach i gałęziach zadumanych sosen.
W tej chwili wyszedł z lasu Orsza z gromadką ludzi w białych parciankach, z siekierami i mierniczemi narzędziami na ramionach, a jednocześnie zdala ode dworu dobiegło ich wołanie Cesi:
— Zosiu, Zosiu, wracaj! Ciocia cię szuka!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.