Zacisze/XIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zacisze |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“ |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Po bliższem zbadaniu awantura Rwęckiego okazała się mniej romantyczną, niż wyglądała w opowiadaniu Włodzia. Przedewszystkiem wybuchła przy kartach, w jakiejś podejrzanej spelunce gubernjalnego miasta.
Izyda tryumfował, panny były obrażone. Co gorsza, wypłynęły jakieś kwestje pieniężne, wymagające natychmiastowego uregulowania. W tej właśnie sprawie przyjechała Rwęcka. Obejmując kolana pani Ramockiej w jej sypialni, błagała ze szlochaniem:
— Ratuj, ciociu! Pięć tysięcy rubli!... Skąd je wezmę?
— A to nieszczęście! Nie mam, duszko moja, gotówki! Ledwie nam starczy na żniwa! Ograniczyliśmy wszystkie wydatki. Wiesz pewnie, że Domański wymówił swoją sumę.
— A czy nie można pożyczyć u Frajdmana? Poręczyć wreszcie za nas, bo nam nie da bez poręczenia, wzięliśmy niedawno... Ale ciocia ma tam kredyt nieograniczony.
— Właśnie, że z Frajdmanem stosunki się popsuły. Z powodu lasu. Niemcy dają o wiele lepsze warunki, w dodatku, nie zniszczą tak lasu, nie nakradną dodatkowo, jak żydzi, po których -dziesiątki lat drzewostan dźwignąć się nie może — powtarzała pani Ramocka lekcję synowca. — Poczekam zresztą na Józia, może on
ci poradzi, wykalkuluje. Wyprawia tych Niemców na kolej.
— Róziu! — zawołała na pokojówkę, uchylając drzwi. — Skocz do pana Józefa, poproś go na chwilkę.
— Nic z tego nie będzie... — szepnęła Rwęcka, podnosząc się z ziemi.
— Dlaczego? Może dadzą jaki suty zadatek!?
— Nie, już ja wiem, że nic nie będzie... — odszepnęła smutno, wstrząsając głową. — A co poczniemy, doprawdy, nie wyobrażam sobie!
Wszedł Józio, i pani Ramocka od pierwszego rzutu oka na jego szczególnie płasko przyczesane „blaszane” włosy, na wydłużony nos, poznała, że domyśla się, o co chodzi, i że istotnie „nic z tego nie będzie”.
Rwęcka odwrócona bokiem, rumieniąc się i blednąc, słuchała opowiadania Ramockiej z opuszczonym wzrokiem.
— Niepodobna! Nie możemy za żadną cenę w chwili obecnej przed Niemcami zdradzić się, że potrzebujemy tak gwałtownie pieniędzy; toby popsuło cały intres... Zresztą już wyjechali. Tem bardziej nie możemy pójść do żydów. Jest to jedyna może okazja do wyrwania się z ich łap... Zboże, siano, okopowe, chmiel, wełna, drzewo, bydło, mleko, owoce... nic w okolicy nie wymyka się z ich sieci. Zmowa powszechna. Cały kahał! Im więcej się trudzimy, im lepsze mamy w gospodarstwie rezultaty, tem niższe ofiarują nam ceny. W gruncie rzeczy, jesteśmy ich wyrobnikami, dzierżawcami naszych majątków, których faktycznym właścicielem jest kahał... Z naszych
zabiegów i udoskonaleń oni jedni ciągną zyski. Trzeba z tem skończyć, inaczej... zginiemy! A obecnie, co wyrabiają, dowiedziawszy się, że traktujemy z innymi? Niech Bóg uchowa! Możnaby pomyśleć, że nietylko nasze majątki, ale i my sami jesteśmy ich własnością, że to z naszej strony bunt przeciw uprawnionej władzy.
O tem, żeby teraz pójść do żydów, niema mowy. Zdeptaliby nas! Zresztą, to się panu Janowi nie pierwszy raz zdarza, — nie dziecko, mógł przedtem pomyśleć... — mówił surowo.
Rwęcka szybko zwróciła się ku niemu, ale wyrazy uwięzły jej w gardle, i nagle szloch bolesny wstrząsnął jej chudem ciałem.
— W tych dniach pojadę do Warszawy, poszukam... ale to nie może być zaraz — dodał Józio łagodniej.
— Potrzebne są... pojutrze.
— Nie widzę sposobu!
Spojrzał żałośnie i bezradnie na panią Ramocką, omijając wzrokiem postać zrozpaczonej Rwęckiej.
— A gdyby tak, Józiu, sprzedać źrebaki, wziąć za pacht naprzód... — zaczęła ostrożnie pani Ramocka.
— Cóż to znaczy!? Drobiazg, paręset rubli... nie pokryją nawet piątej części... Pięć tysięcy, pięć tysięcy, na nasze czasy, to suma nielada!... — mruczał, kiwając głową.
— A jednak: stąd trochę, stamtąd trochę, po babsku możeby się co uzbierało. Pomyśl, Józieczku! — nastawała Ramocka.
— Pomyślę, pomyślę, ciociu, ale wątpię, żeby co z tego wyszło. — Oddalił się cicho i przymknął drzwi za sobą.
— Widzisz, duszko, jakoś to będzie. Nie martw się. Dam ci moje i Zosi klejnoty, swoje zastawisz, sprzedamy len, drób... Zbierze się.
— Musi się znaleźć, bo... bo ja, ciociu, wiem, że inaczej on sobie życie odbierze!
— Co też ty wygadujesz! W imię Ojca i Syna... Opamiętaj się!... Z powodu jakiejś głupiej burdy, jakiejś przegranej w karty... Cóżby on był wart?
Rwęcka milczała z opuszczoną głową.
— O! On o tem często mówi! — odszepnęła.
— Głupstwo, głupstwo. Nie wierzę! Ty tutaj, duszo moja, połóż się, wypocznij, uspokój. Przejrzyj się w lustrze, jak ty wyglądasz... A ja tymczasem pójdę do gospodyni, pomyślę, obliczę, skombinuję. Ty ze swej strony też pomyśl. Niema położenia bez wyjścia, chyba sama śmierć, albo ciężka choroba. A i to przychodzą do zdrowia! Bądź dobrej myśli, wszystko się zmieni. I on po takiej nauczce niewątpliwie się poprawi.
Młoda kobieta westchnęła i usiadła ciężko w fotelu; pani Ramocka pochyliła się nad nią i pocałowała ją w czoło.
}— Trzeba jakoś żyć, trzeba żyć. Nie wolno nam, nawet rozpaczać nie wolno!
— Dobra jesteś, ciotuniu, strasznie jesteś dobra.
Schwyciła rękę pani domu i przylgnęła do niej ustami. Wtem do pokoju wpadła z hałasem Zosia:
— Mamusiu, chłopi!
— Więc cóż? Poszukajcie Józia!
— Właśnie on mnie przysyła. Prosi, żeby mamusia przyszła. To zupełnie coś nowego... Gromada cała przyszła, z pól zbiegli się żniwiarze i kosiarze. Hałasują, domagają się koniecznie mamusi.
Pani Ramocka ściągnęła pomarszczone przybladłe usta i podniosła ramiona.
— Ha, jak trzeba, to trzeba. Pójdę, a ty, Zosiu, zostań tutaj z Marynią. Właśnie chciałam też z tobą pomówić, ale to już chyba potem... Nie pozwalaj jej, Zocha, mazgaić się, nie pozwalaj!
Poszła ku drzwiom, siląc się pokryć uśmiechem niepokój.
Obie chwilę milczały. Rwęcka z pod przymkniętych powiek śledziła śliczną postać dziewczyny, jasną od jasnej sukienki, od jasnej twarzy, złotą od korony złotych warkoczy i słonecznego uśmiechu.
— Dziwię się jednak panu Janowi. Wprost nie rozumiem, jak to się stać mogło... — szepnęła wreszcie Zosia.
— I ja... nie rozumiem, ale się... nie dziwię! Gdybyś wiedziała wszystko, gdybyś mogła wiedzieć...
— W każdym razie, to mu uchybia, i co gorsza, uchybia jego przeszłości. Bądź co bądź, oficerowie..
— Nie. Przeszłości jego nic uchybić nie może. Ona zawsze pozostanie piękną, cudowną. A i on nie jest wcale takim, jakim wydaje się w tych wypadkach... zoddala, osobom... niewtajemniczonym. Widzisz: on się wciąż z sobą zmaga, poskramia i tłumi... On nie jest takim, jakim się zdaje. Od czasu do czasu coś silniejszego odeń nachodzi go i łamie, jak burza. Właśnie wtedy, kiedy jest najlepszy, można oczekiwać,
że się wkrótce coś stanie... Drżę wtedy... w oczekiwaniu. Wiecznie drżę... Coś, jak paroksyzm...
— Czyż doprawdy nie można zapobiec? Skoro wiesz, skoro spodziewasz się... Wysłać go, wywieźć...
Rwęcka pochyliła głowę. Zosia patrzyła na nią ze zdumieniem i żałością.
— Przecież tak pozostać nie może? — szepnęła bezwiednie.
— A jednak... tak pozostanie... do końca, do końca!...
Dziewczyna odwróciła się cokolwiek i spojrzała w okno, przez które widać było poza barwnemi klombami kwiatów matowo połyskujące w zielonych ramach, wiecznie żywe zwierciadła stawów.
Milczały przez długą chwilę, aż dobiegł je przez grube mury turkot pojazdu i zduszony gwar licznych głosów.
— Chodź, Zośka, chodź! Słyszysz, co się tam dzieje! — szepnęła Rwęcka, podrywając się nagle z fotela.
Z korytarzyka, przez bibljotekę, weszły do przedpokoju, a stamtąd do sieni i na ganek. Tu zebrał się prawie cały dwór: pani Ramocka, Józio, pułkownik Jaskulski, Karpowicz, Izyda, Cesia, młodsi chłopcy, nawet panna Małgorzata i pani Tołłoczko. Cokolwiek na uboczu stał młody Domański z Haraburdą, widocznie tylko
co przybyli. Kacper zdejmował z nich pudermantle, a resorowa bryka wolno odjeżdżała z przed ganku. Stangret nie śpieszył się bynajmniej, lecz, zwróciwszy się wpół obrotu na koźle, pilnie słuchał gwaru gromady.
— Co to jest!? Co to za wrzask? Z wami obchodzą się, jak z porządnymi gospodarzami, z ludźmi, a wy, widzę, chamy jesteście! Nie krzyczeć mi tu! Niech jeden wyjdzie i mówi porządnie, o co chodzi, a reszta stać opodal i słuchać! — grzmiał pułkownik, stukając laską.
— Niech pan pozwoli, kochany pułkowniku, zaraz się to wyjaśni — wstrzymywała go pani Ramocka.
Gromada istotnie przycichła na głos dziedziczki, ale nikt nie występował z szeregów.
— Nie potrza wychodzić! Poco kto ma odpowiadać!? Wszyscyśwa za jedno!... — zagadano w dalszych szeregach.
— Jużciż za jedno! Cała gromada! Stu świadków postawimy, że prawda... — zaszemrała reszta.
— Powiedzcie więc nareszcie, o co wam chodzi. Wysłucham i zrobię, co będzie można. Czy nie dotrzymałam kiedy swojej obietnicy, albo skrzywdziłam kiedy którego z was!?
— Co to, to nie. Grzech łgać! Dziedziczka, niby matka rodzona. Pierwszy Bóg, a potem zaraz dziedziczka! My to rozumiemy... Całkiem bez głowy nie jesteśmy i choć to nieboszczyk dziedzic o tej ziemi powiadał, że ją wszystką dać powinien... my dziedziczki wyganiać nie chcemy! Gdzieby się, chudzina, z dzieckami podziała... — zaczął Walczak, zwracając się nawpół do gromady.
— A bogać to! Niech siedzi do nowego ukazu, do ostatecznego uwłaszczenia! Co ma być! Niech siedzi! Ino lasu to my ruszyć nie damy, bo jak go wytrzebią, to kiej taki drugi wyrośnie!?
— Niesłychana rzecz! Już nie o las im chodzi! Widzę, że z samego Zacisza mają zamiar, poczekawszy, stryjenkę wygnać... — uśmiechnął się gorzko Józio.
— Kiedyż to wam nieboszczyk dziedzic ziemię obiecywał? — spytała pani Ramocka.
— A kiej miało być, jak nie przed... wojną — odburknął posępnie Jędrzej Sikora.
— Stu świadków! — wmieszał się znowu pułkownik. — Głupcy jesteście! Mąci was ktoś dla swojej korzyści, a wy mu wierzycie! Ale mówię wam, że to się źle dla was skończy...
— My się ta nie boimy... My pisali komu należy... My i do samego cysorza do Petersburga trafimy. O, wej! A pan to zna? Ten „myntalik“ pan widzioł? Co? Nie zna pan? Bo jakby pan znał, toby ciapkę zdjon. Myśli pan, że to jak za pańszczyzny! — wystąpił naprzód wielki chłopisko, Ciacia, wskazując na przypięty do
sukmany medal bronzowy.
Ciemna twarz pułkownika krwią się nalała, ujął laskę za gałkę, lecz w tej chwili podszedł doń z jednej strony Domański a z drugiej, Józio.
— A to psubraty!
— Ciemnota, głupota...
— Zapewne, zapewne! Ale do czego to dojdzie!
— Nie zrozumieliście wtedy. Nie o to chodziło mężowi... — zaczęła, tłumiąc łzy, Ramocka.
— Słuchajcie! — przerwał jej stanowczym głosem Józio. — wybijcie sobie bzdurstwa z głowy i idźcie do domów. Do lasu nie macie żadnego prawa się wtrącać. Co się wam służebności z tabeli należy, to dostaniecie. Niech was o to głowa nie boli, za to odpowiada całym majątkiem dwór! Nato jest sąd i komisarz. My nie cyganie, nie uciekniemy. Więc tutaj mi nie przychodźcie i awantur nie róbcie, bo na to nie pozwolę. Żeby to było po raz ostatni, słyszycie!? Gdzie sołtys? Niema go!? Zapamiętajcie sobie, com wam powiedział. Dosyć mam tych waszych harmidrów!
— Właśnie! Pan to je „najgorszy"!... Pan to tych Niemców sprowadził! Ale nie damy swego, niech pan też wie. Nie damy!
— Niech stryjenka idzie. Niech stryjenka idzie...— mówił Józio, uprowadzając panią Ramocką pod rękę. — Niema co z nimi dłużej gadać. Mocniej tylko utwierdzą się w swych żądaniach.
— Ktoś mąt robi wśród nich. Podszczuwa... — dowodził Jaskulski.
— Wiadomo kto! — szepnął smutno Karpowicz.
— A najwięcej może nasz własny romantyzm! Sentymenciki, wierszyki, książeczki! Chłop chłopem był i będzie, a w niego wmawiają, że jest na-ro-dem — śmiał się Izyda.
— Nikt inny, tylko żydzi. Nawet coś już o tem słyszałem — wtrącił Haraburda.
Szli gromadą przez przedpokój do jadalni, gdzie czekał na nich zastawiony podwieczorek.
— I dziwna rzecz; ten nasz wieśniak, taki podejrzliwy, ostrożny względem całego świata, żydom wierzy. Sto razy został przez nich oszukany, sto razy niejednego obdarli i z torbami puścili, a mimo to słuchają ich, ba, nawet idą do nich po poradę w każdej potrzebie — prawił pułkownik.
— A do kogóż pójdą? — bronił chłopów Karpowicz. — Wolę, żeby szli w ostateczności do żyda, niż gdzie indziej... niż do moskiewskiego urzędnika. Zawsze żyd jest cząsteczką naszego kraju.
— Było... było... cymbalistów wielu, ale nikt nie śmiał zagrać przy... Jankielu... — wtrącił Izyda. — Najważniejsze rzeczy rozwiązuje się u nas w ten sposób. Ustępstwa, zgoda, sprawiedliwość, humanizm, tolerancja... Ale dokąd my się podziejemy my, Polacy? — pytam.
— Lud widzi w żydzie takiego jak sam, parjasa, więc czuje się doń bliskim... — przekładał
z cudzoziemskim akcentem Domański Zosi. — Żydzi byli jedyną demokratyczną inteligencją naszej wsi.
— Nie wierz pan! Wcale tak nie było i nie jest. Wcale im o to nie chodzi! Nasz chłop jest większym arystokratą, niż my... Gardzi żydem! Ale żyd zna naszego chłopa nawylot i jak nikt, umie go otumanić, zażyć z mańki — huczał Haraburda. — Opowiem państwu taki wypadek, prawdziwe zdarzenie, które miało miejsce niedawno. Szukał żyd w naszej wsi furmanki do miasta. „Wiele weźmiecie, gospodarzu, do Opola?“ „Dwanaście złotych“. „Co? Taniej nie będzie?“ „Nie bandzie!“ Żyd chodzi po zagrodzie, ogląda to i owo, widzi kamień pod chałupą. „Ładny macie kamień, gospodarzu, ładny kamień... A naco on wam?“ „Możebyś kupił żydzie, jeśli ci się lubuje? Sprzedam“. „Poco mi on?... A ile byście chcieli?“ — „A no, śtyry złote, jakbyś dał, tobym sprzedoł!“ — „Wziąć, bym może i wziął, bo mam drugi taki kamień pod wrotami, toby ładnie wyglądało... Ale opuśćcie coś, no, i odstawa wasza!“ „Opuścić — nie opuszczę, a z odstawą to się rozumie, przecie sam nie pójdzie, ani ty, żydzie, go nie poniesiesz!“ Targ w targ zapłacił żyd cztery złote. Chłop odwiózł kamień i żyda razem, bo... jakże można żyda „ostawić“, a kamień zabrać?... Komu go na miejscu oddać?... W tem sęk!
— Ha, ha! Sprytnie!
— Lepiej zdarzyło się raz w trzydziestym roku. Maszerowaliśmy... — zaczął pułkownik.
Tymczasem Kazio, Włodzio i Antoś stali przy oknie i przyglądali się szarej gromadzie, która wciąż tkwiła nieruchomo, jak posępne widmo, przed gankiem. Józio od czasu do czasu podnosił głowę z nad stołu i spoglądał również nieznacznie w tę stronę.
— Już rozchodzą się — westchnął nareszcie Antoś.
— Co oni w powstanie wyrabiali, psie krwie. Słyszałeś?... Mówił ci Jaś? Czego ich żałujesz? A rzeź galicyjska?... — oburzał się Włodzio.
— Ale i pod Stoczkiem oni byli, i pod Racławicami...
— Cóż z tego? Jednak przegraliśmy...
Kazio milczał, ale najdłużej nie odchodził od fatalnego okna. Aż znikła wreszcie za bramą ostatnia kupka siermiężna w kłębach szarej kurzawy przydrożnej, wieszającej się na przedwieczerzu po przejściu stada między rzędami czarnych topoli.
Pani Ramocka spojrzała w tej chwili w okno i mężnie zwalczany dotychczas ból wykrzywił szlachetne jej rysy. Wstała od stołu i poszła w stronę gabinetu, a za nią podążył Józio.
— Niepodobna, stryjenko! Trzeba się zdecydować i skończyć z tem wszystkiem. Albo, albo... zlicytują Zacisze... Za daleko już zaszło.
— Rób, jak chcesz — szepnęła, przyciskając chustkę do oczu.
W godzinę potem rącze szpaki Witowskie uniosły z przed ganku lekki wolancik z panią Rwęcką i Józiem. Gdy za wsią nawrócili na szosę, wiodącą do gubernjalnego miasta, otwarł się przed nimi rozległy sielski widok wesoły na szumiące zbożami łany, na pięknie zaorane role, na łąki z równo rozstawionemi kopicami siana, na gaje kędzierzawe, na białe, długie sznury wsi, na pogięte falisto równiny uchodzące, blednąc
łagodnie, w nieprzejrzaną, mglistą dal, pod grzędy nisko skłębionych srebrno-szarych obłoków.