<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Zacisze
Podtytuł Powieść
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1931
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIII.

Duszna cichość stała w powietrzu. Popielata, skwarna śreżoga rozsnuła się na rozłogach, ćmiąc ponikłe, dostałe zboże na niwach, oblekając w brudne muśliny samotne drzewa na miedzach i dalekie lasy na widnokręgach. Leniwo toczyło się na przybladłem niebie srebrne słońce. Nie śpiewały ptaki, nie pluskały fale, nie szeleściały ni liście, ni trawy. Jeno rozszalałe ćwierkanie koników polnych leciało nisko nad wyschłą glebą. Czasem też zerwała się gdzieś z kupy kamieni czarna wrona i, zakrakawszy, spadała ociężale napowrót. Zdaleka — zdaleka płynęły zgłuszone pobrzęki sierpów i mdłe piosenki żniwiarzy.
Znieruchomiały, jakby zmartwiały w przeraźliwem oczekiwaniu łatwego nieszczęścia, bór zionął w spiekłe przestworza wszystkie swoje wonie upalne. Lecące zgóry cierpkie pyły i zapachy żywiczne, słodycz miodu, gorzkość smoły mieszały się w ocieniach drzew z oparami drzewnego octu, murszejących grzybów oraz winnego fermentu, unoszących się z zagajników leszczyny, z poszycia paproci, z pomiotów listopadu i warstw ściółki, wysuszonej na proch. A gdzie się na gołoborzu, na łysych polanach rdzawiły wrzosy lub żółte liszajniki, tam czuć było, niby przykre ostrzeżenie, słaby swąd zgorzelizny.
Cicho stukały kopyta i koła bryczki, wolno wjeżdżającej krętą drogą na stoki Sobienia. Na bryczce siedziało dwóch panów w czarnych, miejskich „melonikach”, i ciemnych, letnich kostjumach, a na koźle — Józio Ramocki, w swej kratkowanej „dżokejce“ i w płóciennym kitlu. Obok tkwił nieruchomo fornal Jędrek, pilnie nastawiając uszu.
— A gdyby tak teraz... zapałeczkę!... Coby to była za kasza? Hę!? — rozśmiał się szczuplejszy z dwóch miejskich panów.
Józio żywo się ku niemu obrócił.
— Niech Bóg uchowa!
— Właśnie o tem mówię.
— Nie trzeba mówić niepotrzebne głupstwa, panie Komerski — wmieszał się grubszy jegomość. — Od tego połowa lasu straciłby swoja cena...
— Tego nie będzie. Mogę pana zapewnić, panie Szmit. Pilnujemy, oka nie spuszczamy!... — upewniał Józio. — Choć zresztą, co zrobi pożar takim, kolosom? Właściwie — bardzo, mało; z wierzchu je zaledwie osmali.
Kiwnął głową w stronę wiekowego ostępu. Szmit wodził rozmarzonemi oczyma po niebotycznych pniach sosen, równych, śmigłych, gładkich, prostych, jak kolumny z miedzi kowane.
— Jeden feler!... Żadna woda blisko!...
— Ba!... Gdyby tu jeszcze można tartaczek postawić! Złoty interes!... — gwizdnął przeciągle Komerski.
— I tak interes złoty, rzeka blisko, dowóz łatwy — bronił się Józio.
— Niebardzo: góry.
— Najgorsze miejsca zostaną wyłączone, jak to już mówiłem panom.
— Tak, tak!... Ja wohl!...
— Może zejdziemy i przejdziemy się ścieżką, będzie bliżej.
— I koniom lżej!... — rozśmiał się Komerski.
— Bardzo wielki ciepło! Pójdźmy... Poco zwierzęta męczyć? Niech tu zaczekają! — zgodził się Szmit.
Zostawili brykę w cieniu rosochatego dębu i nawrócili w boczną ścieżynę, idącą tunelem leszczyny. Wiodła ostro pod górę, i Szmit mocno się zasapał, podążając za kroczącym naprzód Józiem. Zatrzymywał się, ocierał pot z czoła i próbował poprzez otwory w gęstem sklepieniu nisko nawisłego listowia obejrzeć wspaniałe pnie rosnących dokoła drzew. Ale udawało się mu dostrzec jedynie górne ich strzały i śliczne korony, zamarłe nieruchomo w głębokiej upalnej ciszy.
— Piękny las! — ozwał się półgłosem po niemiecku pan Komerski.
Szmit kiwnął zadartą do góry głową.
— Przeważnie sosna! — szepnął.
— Są i dęby i wiązy, nawet buki widziałem. Niezłe okazy.
— Ale mało, nie warto brać w rachubę...
Powiało chłodem, w sklepieniu lasu obrzaskło blade świtanie. Drożyna wywiodła ich nad głęboki i stromy jar, zawalony wykrotami drzew, wielkiemi omszałem! głazami, porosły gęsto koronkowemi łopaciami paproci, z których tu i tam strzelały świeczniki jaspisowych skrzypów; gdzie po kopanicach rychlej ziemi pięły się kępy sprężystej czernicy i kłębiły skręty kędzierzawych jeżyn. Głogi, kwitnące białem i różowem kwieciem, girlandy jasnego chmielu, szerokolistna kalina, dziki dereń, orzeszyna i leśna łozina zwieszały splątane pędy, gałęzie i osęcza z krawędzi i zakosów spuścistych poboczy nad ciemnem dnem, po którem z ledwie dosłyszalnym szmerem sączył się kryształowy strumyczek
Szmit przysiadł na starym, spróchniałym karczu, zdjął kapelusz, wciągnął pełną piersią chłodne powietrze i wytarł chustką twarz pełną zachwytu.
— To jest piękność!... So!... To jest piękność!...
Niebieskie, wyłupiaste oczy kupca czas jakiś błądziły po cudnych wodospadach zieleni, opływającej boki wądołu, zatrzymały się na chwilę na dziwacznie żółciejących w zmroku i cieniu kupach piasku, wyrzuconych z licznych nór lisich i borsuczych, poczem podniosły się wgórę ku potężnym drzewom wiekowym, okalającym uroczy ostęp. Ale po drodze zatrzymały się nieruchomo i rozszerzyły od zdziwienia.
— Was ist das?... — mruknął po niemiecku, wskazując głową.
Już w lesie, ale tuż nad jarem, widać było mały wzgórek, otoczony sztachetami, a na nim żelazny krzyż.
Józio patrzał w tym kierunku z wyrazem żalu i zakłopotania.
— To jest właśnie to miejsce, które sobie wymówiła pani Ramocka.
— Aha, rozumiem... Szkoda, bo tu piękny jest starodrzew... On ma już swój wiek ten starodrzew. Czas ciąć go!...
— Nawet niektóre parszaki zaczynają schnąć... — dorzucił Komerski.
Józio milczał z opuszczoną głową.
— Ja rozumiem, choć nie wiem, co mogłoby szkodzić, gdyby tu trochę przerzedzić... Drugie drzewa lepiejby rosły.
— Widzi pan, tych ludzi wszyscyśmy dobrze znali... Jakoś tak... walić pnie na ich mogiły...
— Tak, tak, ja to rozumiem, ale ja kupiec, ja tego nie czuję... Ja nie mam żaden sentyment... Syn mi to często wymawia... ale, co robić, kiedy ja, choć przestał być Niemcem, nie jestem jeszcze Polak!... Cha, cha!... Nie jestem jeszcze Polak!... — powtórzył, śmiejąc się Szmit.
— Pani Ramocka nie ustąpi — surowo przerwał Józio.
— To bagatela. Krociowy interes nie może się o taki drobiazg rozbić. Czy nie tak!? — uspokajał obu Komerski, rozglądając się wokoło.
— O, tak! My się o to nie będziem rozchodzić — potwierdził Szmit i powstał z pnia.
Józio ruszył dalej, wskazując kierunek drogi i zmuszając kupców do zbaczania co chwila w gąszcz, dla obejrzenia piękniejszych połaci lasu. — Było stromo, było ślisko na gliniastym twardym gruncie, pokrytym opadłemi liśćmi i warstwą stlałego igliwia. Gorąco bynajmniej nie malało, choć wstępowali na wyżynę. Wszyscy więc z radością powitali drogę, która, ominąwszy dookoła ślimakiem górę, znowu znalazła się przed nimi.
— Może lepiej wrócić do bryki? — spytał Komerski.
— Cóż, kiedy zgodnie z życzeniem panów, wyprawiłem ją na tamtą stronę lasu. Mieliśmy przecież obejrzeć... panowie chcieli... — usprawiedliwiał się Józio. — Teraz będzie bliżej naprzełaj. Przy Białym Kamieniu przygotowano śniadanie. Czekają tam na nas.
— Kto czeka? — dowiadywał się Szmit.
— Przekąski, piwo, samowar, rozśmiał się Józio. — No i młodzież. Skorzystali z okazji i wybrali się do lasu po grzyby...
— Aha. Tak, tak! Ja słyszeć strzał, to oni pewnie polują.
— W tym czasie niema jeszcze polowania. To chłopcy strzelają sobie do dzięciołów albo wiewiórek.
Tak gawędząc, posuwali się wolno leśnym przesmykiem, gdy nagle wynurzył się niespodzianie zboku, z orzeszynowych chaszczy, zziajany Włodzio. Ukłonił się niedbale Niemcom i zwrócił porywczo do Józia.
— Gdzie oni są, nie wiesz?
— Pewnie u Kamienia. Tam miał być punkt zborny... Ale co się stało? Kiedy przyjechałeś?
— Tylko co... Mały wypadek!... Jaśka konie potłukły... Potem ci powiem...
Mrugnął okiem w stronę Niemców i zrobił ruch ku zaroślom. Józio postąpił za nim i przyłapał go za rękę.
— Gadaj, co się stało! — dopytywał szeptem.
— Ranny... Gruba awantura... Jaśkowa ze mną przyjechała. Ciotka kazała ci powiedzieć, żebyś pośpieszał i wracał!
— Wracać zaraz żadną miarą nie mogę, ani pośpieszać też, chyba, że coś już bardzo nadzwyczajnego.
— Nic znowu takiego. Doktór mówi, że niema niebezpieczeństwa, ale zawsze... ręka kulą przebita... — mruczał Włodzio, odymając wargi.
— Co takiego!? Znowu!?... Że też, mój Boże, chwil niema wypoczynku. Wciąż coś nowego!
Chwycił się za głowę, lecz natychmiast się przemógł i zwrócił się do kupców już zupełnie spokojny.
— Przepraszam panów. Małe domowe sprawy.
— Tak, tak... — przytaknęli ci, nie spuszczając zeń badawczych spojrzeń.
— Ten ma nogi... — uśmiechnął się Komerski, kiwając głową w stronę rwącego przez las Włodzia.
— Młody, — przywtórzył Józio. — I my byliśmy niegdyś tacy.
Poszli drogą dookoła i po dobrym kwadransie znaleźli się na szczycie, na małej, trawiastej polance, ocienionej samotnym, rozłożystym dębem wiekowym. Pod dębem, wsparty o jego guzowaty pień, bielał wielki głaz granitu. Miał kształt ołtarza, a żółte, czarne i rdzawe liszaje pokrywały go litą siecią tajemniczych plam oraz znaków, niby śladów krwi, złota, ognia i żałoby. Głęboko w ziemi ugrzęzłą podstawę spajały łagodnie z zieloną murawą grynszpanowe mchy, których aksamitne łapy zapełzały miejscami aż do połowy chropawych boków kamienia. Lecz poza tem ogromny złom świecił nagiem ciałem, widoczny zewsząd zdaleka w seledynowym zmierzchu lasu, niby stary, suchy czerep kamienny.
Obecnie utracił jednak wiele ze swej romantyczności,, gdyż tuż pod nim rozsiadła się szeroko pani Tołłoczkowa z pokojówką Rózią, mając przed sobą cały zastęp koszyczków, pudełek, talerzy, butelek, szklanek, rozstawionych porządnie na serwecie, a nieopodal błyszczący i parujący wesoło samowar. Na samym zaś kamieniu leżał do góry brzuchem Izyda i gwizdał.
Nawet się nie ruszył na powitanie przybyłych, zmienił jedynie tempo szalonego oberka na czule rozkołysaną nutę „Mein lieber Augustin“. Dopiero gdy doleciały go zdołu głosy młodzieży i zabielały wśród pni postacie panien, Izyda spuścił nogi z krawędzi, popatrzał chwilkę na posilających się gruntownie, popijających piwo Niemców i ześlizgnął się ostrożnie na dół.
— Gut Morgen, Herren.
— Gut Morgen! Piękny czas, piękny spacer!... Panny już idą z grzybami!... — odpowiedział Szmit, posuwając się, aby zrobić obok siebie miejsce studentowi.
Ten usadowił się tam natychmiast bez ceremonji i zabrał do jedzenia.
— Piękny widok... — ciągnął kupiec, kiwając głową w stronę wądołu.
Głęboka szczerba szmaragdowego lasu zapadała się pod nimi szczeciniastym wnękiem, otwierając rozległy widok na złotawe pola, na blado-zielone łąki, na białe drogi i wsie, na srebrną wstęgę dalekiej rzeki, na ciemne poza nią puszcze, przysnute perłowo-siną mgłą.
Ba, piękny... Tem bardziej — że nic nie kosztuje!
— Właśnie, nic nie kosztuje!... — rozśmiał się Szmit.
— W Szwajcarji, albo w Harcu, albo w Tyrolu, toby tu zaraz kilka hoteli postawiono. Co, nie!?
— O, ja! I drogiby dobre porobiono...
— I wszędzie pozawieszano tablice z napisami: „verboten“, „bezahlen“...
— W Niemczech jest porządek! — odpowiedział z pewną irytacją kupiec.
Gwarno i tłumno nadchodziła młodzież, zarumieniona, spocona, z koszykami pełnemi zdobyczy, z igliwiem we włosach i na odzieży.
— Jeść! — wołała Cesia. — Umieramy z głodu.
— Siadajcie, siadajcie! Już dawno naszykowane! Któż królem grzybów? — pytała pani Tołłoczko.
— Zdaje się, że ja — odrzekł skromnie Karpowicz, pokazując wielkiego borowika.
— Chłopcy, chodźcie prędzej, bo nic nie zostanie!... — wołała Zosia na brata, na Kazia i Włodzia, którzy opodal, na krawędzi parowu, prowadzili ożywioną, tajemniczą rozmowę.
— Kiedyś przyjechał, Wlodziu? — spytała z zaciekawieniem.
— Tylko co — odpowiedział, robiąc z pulchnych ust smutny ryjek.
— Cóżto? Stało się co!?
— Nic, nic! Ależ zupełnie nic się nie stało!...
— A cóżeście tacy wszyscy powarzeni?
— Ależ wcale nie! Bynajmniej!... — bronili się z posępnemi minami.
— Czego mają być powarzeni?... — wmieszał się Izyda. — Niech pani Tołłoczkowa z łaski swojej tylko im grubo chleb posmaruje masłem, a zaraz poweseleją!... Niech pani zacznie od Włodzia, bo to on przyniósł wieści żałobne. Widziałem, jak leciał gęstwiną, niby Akteon wiatronogi... pieńki z drogi, krzaki w nogi!
Chłopcy pogardliwie milczeli, starając się zachować niezmiennie poważne miny. Ale szynka, kurczęta, chleb z masłem, wypełniając im usta, mimowoli okrągliły policzki w uśmiechy.
— Co pan myśli, jak ten kamień tutaj się wziął? — pytał Szmit swego sąsiada.
— O, to długa historja i niezmiernie ciekawa! — odpowiedział Izyda. — Powiadają, że go djabeł przyniósł...
— Djabeł, nie djabeł, ale przyniósł go gdzieś z bardzo daleka lodowiec. Tutaj nigdzie wpobliżu niema granitów — objaśniał Szmitowi Karpowicz.
— W każdym razie służył on do bardzo djabelskich ceremonij. Na wierzchu ma wykute wgłębienie i rowek. A lud prosty powiada, że w noc miesięczną o dwunastej, otwiera się góra i wychodzą z pod kamienia brodaci, biało ubrani starcy, z dębowemi wieńcami na czołach, z gęślami złotemi w rękach... Za nimi idą inni, wiodąc zakutego w żelazne zbroje rycerza. Rycerz ma na płaszczu i piersiach czarny krzyż. Daremno miota się, złorzeczy i chrapie, ciska z oczu błyskawice: ludzie w lnianych odzieżach zdzierają zeń żelazo i szaty, wyciągają go bez ceremonji na kamieniu, rozkrzyżowują ręce, starszy kapłan pochyla się nad nim i zagłębia we wzdętą bólem pierś ostry nóż kamienny... Krew tryska, krzyżak ryczy, jak zarzynane prosię! Kapłan zasuwa w dymiącą się ranę rękę po łokieć i długo szuka... Cała ta historja kończy się zresztą dość mizernie, gdyż zamiast serca, barbarzyńca dobywa stamtąd z wielkim trudem... portmonetkę berlińskiego wyrobu, dość obszerną, ale pustą... Rycerz wszystko stracił z lekkomyślnemi Słowiankami... a może pożyczył ich ojcom na dobry procent... Doprawdy, patrzcie, znalazłem jedną taką!... — zakończył uroczyście Izyda i wyciągnął z kieszeni starą rozmoczoną przez deszcze, wypełzłą portmonetkę.
Młodzież wyrwała mu ją ze śmiechem i poczęła oglądać z wielkiem zajęciem.
— Moja, jak Bozię kocham, zgubiłem ją tu w przeszłym roku. Ale powinny być pieniądze! Oddawaj je, Izyda! — wołał Antoś.
— Tak! To ty tutaj hulasz z lekkomyślnemi Słowiankami!? Z niemiecką portmonetką?... Prawdziwe... polskie gospodarstwo!...
— Ale to ciekawa legenda!... To musi być jakieś stare wspomnienie... — zwrócił się do Izydy Szmit.
— O tak, to jest wspomnienie... z pobytu... najmilszych sąsiadów... jeszcze... z czasów Łokietka!
— Czas w drogę, panowie! Bardzo tu przyjemnie, ale mamy jeszcze szmat lasu do obejrzenia, — wmieszał się, pośpiesznie powstając, Józio.
— Dlaczegoś mu dociął? Może on zupełnie inny... Znam jego syna, kolegowałem z nim... dobry Polak... — wyrzucał Izydzie Karpowicz, schodząc wdół lasu.
— Ba, dlaczego nie ma być dobrym Polakiem?... Co mu to szkodzi, dopóki jego ojciec robi u nas dobre interesa?... Ale jak się tylko cła odmienią, albo zmądrzeją polskie barany, mówię ci, zaraz będzie:

Lupy Julka, wisz ty tego,
Co tobie przyszło do glofa,
Pisać listy polska slofa!...
Grubijańska ten osora
Już ja byl sapomnial wszora...
Co l w góra poprzekryślał...
Co e z ogon powymyślał...

deklamował głośno Izyda, zerkając w stronę panien, idących na przedzie z młodzieżą.
— Wszystko zawsze sprowadzasz do interesu! Mylisz się: narodowość nie jest interesem osobistym i natychmiastowemi zyskami wytłumaczyć się nie da. Jedynie w ogólnej ekonomji przyrody przedstawia ona ogromne zaoszczędzenie energji, i stąd płynie jej historyczna i emocjalna potęga. Dla osobnika jest ona, jak głód i miłość, nieprzemożoną potrzebą wewnętrzną, powinowactwem duchowem, wyczulającem współuczucie i pojmowanie i przez nie spajającem ludzi niezwykle silnie, często wbrew ich korzyściom najbliższym. Możemy sobie, naprzykład, wyobrazić i wśród Niemców ludzi o typie polskim; ci odrazu dobrze się wśród nas czują, cierpią z nami i cieszą się, łatwo asymilują, chociaż nieraz materjalnie zyskaliby, zostając Niemcami... Nie mówię o żydach, którzy dzielili z nami historyczne koleje i którzy wskutek tego jeszcze łatwiej...
— Ta, ta!... Właśnie: dobrze się czują!... Cóż to, jak nie egoizm!? Różnica polega na tem, że jeden lubi pieniądze, a drugi swoje fanaberje. Nie mam tego nikomu za złe, ale poco... frazesy? Jestem przedewszystkiem wrogiem gardłaczy, ludzi wąskich piersi a szerokiego gardła, co gadaniem chcą pokryć i wytłumaczyć swą niemoc... Bo to w pieśni — człowiek prześni... i... tak dalej. Niech baran powie, że jest baranem, i nie wstydzi się swoich fantazyj... Tak, kochanku. Byłoby bardzo poetycznie, gdyby tak było, jak mówisz, ale tak nie jest. Statystyki tych uczuć nikt jeszcze nie przeprowadził, są więc to oderwane koncepcje, którym przeczy i zdrowy rozsądek i wiedza nowoczesna. W miarę, jak otrząsa się ona ze swych metafizycznych powijaków, w tej liczbie odrzuca i mistyczną ojczyznę... Miejmy odwagę targnąć się i na to bóstwo!... Rozum nie zna żadnych ograniczeń w swem dążeniu do poznania, do krytyki... To nietylko jego prawo, to jego siła... Zresztą ta romantyczna mara dość już nabroiła! Ojczyzna jest, kochaneczku, takim samym interesem, jak każdy inny. Dobrześ powiedział, że dlatego ją kochamy, gdyż nam tu najlepiej. Ale poco ziarno prawdy tłumić sentymentalnym frazesem? Należy trzeźwo patrzeć na ludzkie bydlę i zwracać uwagę na to, w jakim kierunku pcha je historyczny rozwój... Nawet w twoim więc interesie chodzi o to, żeby Polskę zrobić dobrym dla tych bydląt interesem...
— O, w takim razie lepiej kapitulować, bo być Polakiem — to długo, a może nigdy, nie będzie dobrym interesem. Być Polakiem, to znaczy należeć do wielkiego... cierpienia! Dotychczas porywaliśmy i zarażali innych, tych Niemców i tych żydów, jedynie naszem wielkiem ofiarnem uczuciem.
— Te, te, te! Głupstwo, koteczku! Zarażonych uczuciem rychło wytłuką, wyłapią, pozostanie po nich małe mokre miejsce! Naród nie może się składać z warjatów i żyć w wiecznej gorączce! Składa się on przedewszystkiem z chłopów, z robotników, z fachowców, z bankierów, z przemysłowców, z literatów... Im więcej ma rozmaitych grup składniczych, tem jest bogatszy, silniejszy etc. A gdzież to wszystko jest? Gdzie to jest w tej twojej Polsce ukochanej? Mamy garść marnej, zwyrodniałej szlachty i dużo chłopów, ciemnych, ubogich, głupich, wczorajszych niewolników! Ani inteligencji, ani mieszczaństwa nie mamy. Cały naród tonie w mroku, w przesądach, w nędzy doczesnej, moralnej... U góry klerykalizm, u dołu zabobon, a w środku pusto!...
— Przecież mówię to samo! Przecież powtarzam nieustannie: musimy się dźwignąć, za wszelką cenę dźwignąć od podstaw! W istocie pragniemy tego samego i porozumiemy się łatwo, gdyż sprzeczamy się w gruncie rzeczy o wyrazy. Określmy więc przedewszystkiem... — zaczął pojednawczo medyk. Izyda wszakże już go nie słuchał; uwagę jego pochłonęły całkowicie urywki z rozmowy, dolatujące z koła młodzieży.
— Doszło do tego, że „obrugali“ Polskę. Wtedy Jasiek, rzecz prosta, wyzwał. Haraburda napoczekaniu mu zasekundował. Trach-ta-rach z jednym, potem z drugim. Dostało się panom oficerom, ale i Jasiek... Jak zwykle w takich razach... Gorzej, że musi uciekać...
— Jakto uciekać?... Zagranicę?
— A gdzieżby!? Albo pójdzie do cytadeli...Ale mu to nie pierwszyzna. Tylko, że wskutek rany leży w gorączce. Żebyście widziały, jaki ładny... Oczy płoną...
— Aha, więc nowa awantura!... Rozumie się, rewolucyjno-patrjotyczna!... Słyszałem, słyszałem. A jakże — z Haraburdą do współki. Może znowu posadzili żyda do hotelowej umywalki, jak w przeszłym roku. Zabawili, pamiętam, całe miasto i okolicę... Szeroko opowiadano sobie, jak żydek chciał uciec w tej krynolinie i nie mógł, jak trzeba było wezwać ślusarza, żeby przepiłował druty... Ogromnie było mądrze, ogromnie patrjotycznie i ogromnie szlachetnie. A może wykonali tym razem jaki inny, bardziej romantyczny przelew krwi... Wciąż was świerzbi, panowie szlachta, wciąż...
— Przestań pan, mamy tego doprawdy dosyć! — wstrzymała go poważnie Zosia.
— Takie buty!... —przeciągnął student, oglądając ją uważnie od stóp do głowy.
Dziewczyna zaczerwieniła się pod tem spojrzeniem i poszła szybko przodem orszaku. Znowu obstąpili ją chłopcy, opowiadając jeden przez drugiego słyszane od Włodzia szczegóły. Włodzio tylko kiwał głową, zajęty chrupaniem ciastka. Izydą i Karpowiczem zawładnęła wlokąca się w arjergardzie pani Tołłoczkowa.
— Lecą jak szaleni! Zawsze się śpieszą! I do czego oni tak się śpieszą? Czy to nie można wszystkiego zrobić rozważnie, spokojnie!? — żaliła się, oddychając z trudnością.
— Śpieszą się do... rozczarowania, co nie przystoi osobom korpulentnym, jak my. Prawda, panie medyk — westchnął zabawnie Izyda.
— Wcale nie widzę, żeby pan był korpulentny. Jest pan w samą miarę! — oponowała matrona.
Dopiero na skraju lasu dopędzili młodzież, którą tam zatrzymała kupka włościan. Pomimo, że były żniwa i pogoda sprzyjała, zebrało się dużo chłopów. Były baby i wyrostki, ale jądro tworzyli poważni gospodarze. Gdy z lasu wyszła nareszcie pani Tołłoczkowa ze studentami, i już nikt się więcej nie ukazywał, na twarzach czekających odmalował się zawód i zakłopotanie.
— Czego chcecie, gospodarze? — zwrócił się ku nim życzliwie Karpowicz.
— Gdzie są... Niemce? — proszę pana? My chcieli się zobaczyć z tymi kupcami od lasu...
— Poco to wam, moi ludkowie? — dopytywał się skromnie Izyda.
— A tak... mamy „jenteres“!...
— Nie chcemy, żeby las brali... Nie wolno... My już zrobili panu komisarzowi podanie... Bez komisarza nie mogą! — huknęło z dalszych rzędów.
— Musi być, pojechali bryką naokół...
— Jadom, jadom!... Wej tam!... Patrzajcie, tatulu! Oni, oni!... Chybaj!...
— Jużciż oni. Ale już blisko dworu.
Część wyrostków puściła się naprzełaj ugorem ku bryczce, pomykającej drogą w kłębach kurzawy. Reszta została na miejscu, poglądając chmurno w gniewnem milczeniu na przechodzące mimo, wystrojone „państwo“.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.