Zamek w Karpatach/XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zamek w Karpatach |
Wydawca | Gebethner i Wolaff |
Data wyd. | 1894 |
Druk | Drukarnia Emila Skiwskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Jan Tomasz Seweryn Jasiński |
Tytuł orygin. | Le Château des Carpathes |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Mieszkańcy krainy Siedmiogrodzkiej, jako też podróżni, którzy wdzierają się pod górę, lub schodzą przez wąwóz Wulkan, znają starożytny zamek tylko ze strony zewnętrznej. Z tej odległości, gdzie trwoga zatrzymywała najodważniejszych mieszkańców wioski Werst i jej okolic, zamek wydawał się tylko olbrzymią masą kamieni i murów, które po części rozsypywały się już w gruzy.
Wysokie, sklepione sale, głębokie piwnice, liczne korytarze, przejścia, których podmurowanie kryło się wśród bujnej roślinności; podziemne skrytki, dokąd nigdy nie dostawało się światło dzienne, kręte schody, wykute w grubych murach, więzienia pod ziemią opatrzone tylko małemi, zakratowanemi okienkami, — wszystko było jeszcze w zupełnym porządku. Środkowa wieża miała trzy piętra, ponad któremi znajdował się taras, otoczony balustradą; wewnątrz wieży były komnaty mieszkalne. Przez wszystkie budowle, znajdujące się w obrębie murów, biegły korytarze, wijące się kapryśnie, to aż do tarasów nad wieżą, to do baszt narożnych, to znów zniżając się aż do podziemnych galeryi. W kilku miejscach znajdowały się cysterny, to jest studnie, w których zbierała się woda deszczowa, a nadmiar jej odpływał potem do strumienia Nyad. Pod zamkiem krzyżowały się tunele, które wychodziły na drogę w wąwozie Wulkan. Jednem słowem, wnętrze zamku wśród gór wyglądało tak zawile, jak labirynty w Porsenna, Lemnos lub na Krecie.
Młody hrabia, dostawszy się do nieznanego zamczyska, znalazł się w położeniu Tezeusza, bohatera starożytnej Grecyi, szukającego córki króla Minosa. Brakowało mu jednak nitki Aryadny. Czy bez niej da sobie radę w labiryncie?
Franciszek pragnął dostać się do wnętrza zamku i doszedł do celu. Ale dziwna, rzecz, że mu nie przyszła do głowy ta uwaga: dlaczego mianowicie most zwodzony zawsze zamknięty i podniesiony, dziś został otwarty, jakby umyślnie dla ułatwienia mu przejścia?... Nie zaniepokoiło go nawet to, że most zamknął się zaraz po jego przejściu. Cieszyła go jedynie ta myśl, że znajdował się już w zamku Rudolfa de Gortz i że będzie mógł oswobodzić Stillę.
Galerya, do której Franciszek się dostał, była szeroka i wysoka. Ponad nią wznosiło się sklepienie, lecz wszystkich tych szczegółów Franciszek nie mógł widzieć, gdyż w galeryi panowała ciemność. Kamienne płyty, stanowiące podłogę, były w niektórych miejscach popękane i utrudniały przejście.
Hrabia przysunął się do lewej ściany i postępował naprzód, opierając się ręką o kamienny gzems, którego powierzchnia, pokryta saletrą, osypywała się pod dotknięciem jego dłoni. Nie słyszał żadnego szmeru, oprócz odgłosu własnych kroków, które odbijały się dalekiem echem. Przewiew ciepłego powietrza, nasyconego wonią zgnilizny, owionął go nagle, jak gdyby otwór jakiś otwarto na przeciwległym końcu galeryi.
Minąwszy kamienny słup, podtrzymujący sklepienie, Franciszek znalazł się przy wejściu do korytarza, o wiele już węższego. Wyciągając bowiem rękę, dosięgał nią drugiej ściany.
Pochylony, ostrożnie posuwał się naprzód, usiłując zdać sobie sprawę, czy korytarz, którym postępował, ciągnie się w kierunku prostym.
O dwieście kroków poza słupem, Franciszkowi zdawało się, że korytarz zwraca się na lewo, a o pięćdziesiąt kroków dalej, że biegnie znowu w kierunku przeciwnym. Czyżby korytarz ten dochodził do zewnętrznego muru, albo może do stóp głównej wieży?
Franciszek zaczął iść prędzej, ale co chwila zatrzymywał się, to zawadzając o jakąś nierówność gruntu, to potrącając się o ściany, gdy korytarz zakręcał się nagle. W pewnych odstępach spotykał poprzecznie idące korytarze, rozchodzące się widać w rozmaitych kierunkach. Ciemność nie dozwalała mu się kierować, i napróżno wysilał zmysły, aby cokolwiek zmiarkować w tej kreciej jamie.
Franciszek musiał się wracać wiele razy, gdyż znajdował się niekiedy w korytarzach bez wyjścia. Lękał się tylko, aby nie natrafił na jaką źle zamkniętą łapkę i nie wpadł w jaki loch, skąd nie mógłby się wydostać. To też gdy stąpnął na jaką taflę, odzywającą się głucho, trzymał się jak mógł muru. Pomimo to posuwał się wciąż nąprzód z pośpiechem, który mu się nie dał długo zastanawiać.
Ponieważ nie wchodził na schody, ani nie schodził nadół, upewniał się w przekonaniu, że znajduje się na równi z dziedzińcem wewnętrznym i że może wreszcie wydostanie się do stóp wieży.
Bez zaprzeczenia musiała istnieć krótsza i łatwiejsza droga, prowadząca od wejścia do galeryi podziemnej i do wewnętrznych zabudowań zamku. W czasach, gdy mieszkała tu rodzina baronów de Gortz, nie potrzeba było nawet przechodzić przez podziemia, aby się dostać do zamku, do którego prowadziły drugie drzwi, znajdujące się naprzeciw podziemnej galeryi.
Drzwi te wychodziły na plac zwany wojennym, wpośrodku którego wznosiła się wieża.
Już z godzinę może młody hrabia błądził w podziemiach, nadsłuchując, czy nie usłyszy jakiego szmeru, nie śmiejąc wołać Stilli, aby nie obudzić czujności jej nieprzyjaciół. Nie tracił jednak odwagi, powtarzając sobie, że iść będzie, dopóki mu sił starczy, lub dopóki nie napotka nieprzezwyciężonej przeszkody.
Wkrótce przecież, chociaż nie chciał tego przyznać przed sobą, uczuł się wycieńczonym niesłychanie. Od wyjścia z wioski Werst nie jadł nic jeszcze; głód i pragnienie dokuczały mu więc okropnie; nogi uginały się pod nim. Ciepłe i wilgotne powietrze podziemia tamowało mu oddech, serce biło mu w piersiach jak młotem.
Była już może dziewiąta godzina w wieczór, gdy Franciszek znalazł się nad schodami, prowadzącymi w dół, ku fundamentom zamku. Być może schody nie miały wyjścia?
Franciszek zaczął schodzić, rachując stopnie, idące w kierunku ukośnym od korytarza. Schodów było siedemdziesiąt siedem, następnie zaś ciągnął się wązki, pochyły korytarz, wijący się kręto w podziemiu.
Franciszek szedł jeszcze z pół godziny, aż wreszcie zmęczony zatrzymał się, wspierając się o ścianę. Nagle o jakie dwieście lub trzysta kroków przed sobą ujrzał świecący punkcik.
Skąd pochodziło to światło? Czy było to jakie naturalne zjawisko, lub gaz wodorodny błędnego ognika, który zabłysnął w głębokościach podziemia?... A może był to blask latarni, którą posługiwał się jaki mieszkaniec zamczyska?
— Może to Stilla? — myślał Franciszek.
W tej chwili przypomniał sobie, że już jedno światełko wskazało mu niejako drogę do zamku, gdy zabłądził pomiędzy skałami na płaskowzgórzu Orgal. Jeżeli to Stilla postawiła owo światło w oknie wieży, to może i teraz pragnęła mu dopomódz, aby mógł się kierować wśród tego podziemnego labiryntu?
Franciszek głęboko wzruszony zaczął się przypatrywać z uwagą.
Jakieś rozproszone światło, a nie świecący punkcik, napełniało rodzaj podziemnej pieczary, znajdującej się w końcu korytarza.
Franciszek zaczął więc pełzać na rękach i na nogach, gdyż był tak osłabiony, że iść już nie mógł i, przedostawszy się przez ciasny otwór, upadł na progu pieczary.
Pieczara ta zachowana w zupełnie dobrym stanie, wysoka była może na dwadzieścia stóp i mniej więcej tak samo rozległa. Ściany jej i kopuła były zaokrąglone. Sklepienie wspierało się na ośmiu grubych kolumnach, ozdobionych kapitelami, które zbiegając się do środka, tworzyły rodzaj podstawy, wpośrodku niej umieszczona była szklana ampułka, to jest lampka, z której połyskiwało żółtawe światełko.
Naprzeciw drzwi, któremi wszedł Franciszek, znajdowały się drzwi drugie, zamknięte obecnie, na których duże, zardzewiałe gwoździe wskazywały miejsce, gdzie znajdowały się rygle zewnętrzne.
Franciszek podniósł się i dowlókł z trudem do drzwi przeciwległych, usiłując otworzyć te ciężkie podwoje.