Zbrodnia szerifa z Balasor

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Zbrodnia szerifa z Balasor
Podtytuł Z podróży po Indjach
Pochodzenie Huragan. Zbiór nowel
Wydawca Drukarnia „Dziennika Poznańskiego“ S. A.
Data wyd. 1933
Druk Drukarnia „Dziennika Poznańskiego“ S. A.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ZBRODNIA SZERIFA Z BALASOR
(Z podróży po Indjach).

Byłem w roku 1897 studentem przyrody. Zbrzydły mi do reszty korepetycje z łobuzami gimnazjalnymi, więc postanowiłem uciec od nich jaknajdalej, odbyć długą, prawdziwą podróż, aby zapomnieć o przeróżnych, „accusativus cum infinitivo“, zadaniach trygonometrycznych i greckich „aorystach“. Zaciągnęłam się więc na wielki handlowy parowiec floty ochotniczej, odpływający z Odesy do Kalkutty z ładunkiem szyn kolejowych. Statek ten nazywał się „Kostroma“, ja zaś piastowałem na nim godność... pisarza okrętowego. „Kostromie“ — staremu, rozklekotanemu gruchotowi podróż ta nie bardzo się udała, mnie zaś — świetnie!
Zaczynając już od Adenu, przy samem wejściu do Oceanu Indyjskiego[1], w maszynie parowca coś się stale psuło. „Kostroma“ zmuszona była zatrzymywać się na otwartem morzu i czekać aż inżynier i mechanicy załatwią się z jej „wnętrznościami“. Kapitan, przemiły, czerwony, jak rak, Polak — p. Pawłowicz, klął od rana do wieczora. Pasażerowie błąkali się po pokładzie, niby strute muchy i tylko dwóch nicponiów czuło się na statku wybornie. Jednym z nich byłem ja, drugim — lekarz okrętowy. Nie mieliśmy obaj żadnej roboty, oprócz spożycia śniadania, obiadu, podwieczorku i kolacji, lecz byliśmy zajęci swemi sprawami. Łapaliśmy na wędki chyże szczupaki morskie, ryby-igły i dziwaczne, pasiaste chetodony[2], lub polowaliśmy z małą siecią na płynące wodorosty, zdejmując z nich różne hydry, zaplątane w ich śliskich łodygach meduzy i małe, barwne argonauty.
W ten sposób dowlekliśmy się do Kolombo na Ceilonie, przestaliśmy tu trzy dni w doku, gdzie angielscy mechanicy oglądali i naprawiali maszynę. Pomiędzy Ceilonem a Kalkuttą nasza „Kostroma“ ostatecznie zachorowała, aż kapitan zmuszony był zboczyć z drogi i rzucić kotwicę w Balasor. Był to mały port, dostateczny jednak dla tego, aby statek nasz wyreperować porządnie, a co najważniejsze — przeładować z niego nasze szyny na małe parowce angielskie, stojące bez ładunku w Balasorze.
Naprawa „Kostromy“ miała potrwać trzy tygodnie... Trzy tygodnie! Po skończonem wyładowaniu naszej staruszki „Kostromy“, stawiłem się przed kapitanem Pawłowiczem i prosiłem go o pozwolenie wyjścia na brzeg aż do dnia odpłynięcia okrętu do Kalkutty z pozostałemi szynami, które się nie zmieściły na angielskich statkach.
— Niech pan tylko pamięta, że czekać na pana nie będę nawet sekundy. — mruknął zdenerwowany kapitan — i pozostawię w Indiach na podarcie tygrysom lub... żółtej febrze! No a teraz życzę szczęśliwej podróży, ciekawych przygód i zdrowia.
Uścisnąłem olbrzymią dłoń kapitana i zbiegłem po mostku na brzeg.
Indje! Jestem w Indjach, w tajemniczym kraju tygrysa, okularnika, spiskowców, bajader, braminów, boga Sziwy i fakirów! Do widzenia „Kostromo“! Jeżeli nie zdążę na czas, płyń sobie sama, klekocz dalej, stękaj i jęcz... bezemnie. Dam sobie jakoś tu radę.
Tak myślałem, rozglądając się dokoła, gdy przechodziłem przez mały placyk, otoczony drobnemi domkami, z mieszczącemi się w nich sklepikami, kawiarniami i jadłodajniami. Trochę na uboczu ujrzałem dworzec kolejowy — malutki, lekki z bambusu sklecony i otynkowany na biało budynek z wysmukłą wieżyczką, na której powiewała flaga z napisem: „I. B. RY“ co miało oznaczać „Imperial British Railway“[3]. Wstąpiłem na dworzec i zacząłem studjować rozkład jazdy. Niczego mnie ten duży blat papieru nie nauczył, więc usiadłem w bufecie przy stoliku i dla dodania sobie otuchy zażądałem zimnej limoniady. Nie zdążyłem jeszcze rozejrzeć się po sali gdy zbliżył się do mnie opasły dżentelmen o wypukłych, jasno szarych i pijanych oczach. Stanął przed moim stolikiem i, słaniając się, rzucił tylko jedno słowo:
— Paszport...
Pokazałem mu moje dokumenty. Obejrzał je starannie, a później ciężko opadł na krzesło i zapylał:
— Jaki djabeł przyniósł tu pana? Przecież nie z powietrza pan tu spadł do Balasor? Ha-ha, z powietrza! Dobry dowcip, — co?
Opowiedziałem mu o przygodach „Kostromy“ i moich podróżniczych zamiarach. Wysłuchał uwaznie, podniósł się i, zdejmując korkowy hełm, zawołał:
— Bardzo rad jestem widzieć cudzoziemca! Nudy tu śmiertelne, o, jakie nudy! Gdyby nie whisky, opjum i polowanie — porządny chrześcijanin musiałby się chyba powiesić... Ale nie zaprezentowałem się Panu? Odzwyczaiłem się już od dobrych manier. Jestem John Hallysway, szeryf policji obwodu Balasor i Ghanney.
Uścisnęliśmy sobie ręce.
— Hallo, boy! — ryknął szeryf. — Soda, whisky, lód!
Gdy hindus — sługa podał żądany trunek, naczelnik policji zaczął rozmowę.
Właściwie gadał tylko szeryf. Opowiadał mi trochę a Indiach, trochę o Hindusach, więcej o polowaniu na tygrysy, a jeszcze więcej o sobie. Skarżył się na niezrozumienie jego zasług przez gubernatora i rząd.
— Lecz wykombinowałem jedną sztuczkę, która, jeżeli mi się uda, stanie się początkiem prawdziwej karjery! — przymrużając swe zimne oczy czcigodny mister John Hallysway.
Pochyliwszy się do mnie, szepnął:
— Wykryłem, mój panie, bardzo niebezpiecznego spiskowca przeciwko Anglikom i złapię go albo unieszkodliwię, jakem John Hallysway!
Chciał mówić coś dalej, lecz w tej chwili błysnęły mu oczy, umilkł i, uśmiechając się, krzyknął:
— A! Good day, mister Sun Dar! Prosimy do naszego stolika. Poznajomię pana z cudzoziemcem, który przypadkowo zawinął do naszego cichego, zapadłego kąta.
Po chwili ściskałem drobną, suchą dłoń Sun Dara. Był to młody Hindus wprost cudownej piękności: wiotki, wysmukły, jak palma, młodzieniec miał natchnioną twarz i pełne płomieni oczy. Europejskie ubranie jeszcze bardziej podkreślało matową smagłość jego cery, świeże, namiętne usta i połyskujące białe zęby.
Sun Dar usiadł przy stoliku, lecz w jego oczach dojrzałem jakąś trwożną czujność i zaczajoną podejrzliwość. Zresztą był bardzo uprzejmy i zachowywał swobodę i pozorny spokój. Hindus zaczął gwarzyć, bardzo dowcipnie żartując i śmiejąc się dźwięcznie. Przyglądał mi się bacznie, a gdy opowiedziałem, że tej zimy spędziłem dwa miesiące w więzieniu za „rewolucję“ studencką, zapałał do mnie nieukrywaną sympatją. Dowiedziawszy się, że chcę zwiedzić kraj, korzystając z nieszczęścia „Kostromy“, ucieszył się i zaprosił mnie ze sobą.
— Jadę za godzinę do Czajbusy, do rodziców. Mieszkają na wsi, więc pan będzie mógł poznać życie Hindusów. Dżungla Nagpurska jest też nader pociągająca, gdyż nie bardzo ją jeszcze wytrzebiła ręka brytyjska.
Odprowadzani przez ironicznie uśmiechającego się szeryfa, siedzieliśmy w godzinę później z młodym Hindusem w wagonie kolejowym.
Gdy pociąg ruszył i Balasor pozostał za nami, Sun Dar błysnął oczami i syknął ze wściekłością:
— Ten człowiek chodzi dokoła mnie, jak tygrys, a skoczyć nie śmie! Wie ten opasły, pijany wieprz, że gdyby włos mi z głowy spadł, podniesie się cała ludność Orissy, Nagpuru, Szoty, a może nawet w całym Bengalu. Nie wolno przybyszom dotknąć nieczystemi rękami syna Sun Samyra!
Milczałem, lecz w moim spojrzeniu młodzieniec dojrzał pytanie, więc nachylając się, rzekł:
— Pan walczył z gwałtem ciemiężycieli, więc nie mam przyczyny do ukrywania prawdy. Mój ojciec — Sun Samyr jest wodzem szczepów, broniących w parlamencie niepodległości całego kraju.
— Nigdym nie myślał, że pan jest partjotą hinduskim... — zauważyłem, patrząc na jego eleganckie ubranie.
— Skończyłem uniwersytet w Anglji, ale pozostałem Hindusem. Obyczaje mojego narodu, tradycje mego kraju poważam i nigdy się ich nie wyrzeknę, gdyż w nich jest zamknięta dusza i siła Indji, której bronić będę do ostatniego tchnienia mego.
Tak rozmawiając, dojechaliśmy do Czajbusy, gdzie Sun Dara spotkało kilku poważnych starych Hindusów w białych szatach i miękkich skórzanych trzewikach. Młodzieniec zaprosił mnie ze sobą. Przed dworcem czekał na niego dziwaczny powóz. Przypominał on lektykę, osadzoną na dwuch dużych kołach mocno okutych żelazem. Zaprząg stanowiły dwa olbrzymie, ponure bawoły, o potężnych rogach, podobnych do wygiętych korzeni.
Wsiedliśmy do powozu i w towarzystwie jednego ze starców, poganiającego bawoły, ruszyliśmy drogą w stronę ciemnej ściany gór, odcinającej się na horyzoncie od blado-niebieskiego, rozpalonego nieba.
Wkrótce ogarnęła nas knieja.
Otaczała mnie wymarzona od dzieciństwa dżungla indyjska. Droga była widocznie rzadko uczęszczana, gdyż wiła się, jak wąż, śród gęstych krzaków tamaryndowych, zarośli i niskich palm kentia, dzikich bananów, ledwie się znacząc w wysokiej, soczystej trawie i na błotnistych nizinach z czerniącemi się na nich kępami. Dżungla coraz bardziej wchodziła w swe prawa, otaczając drogę ze wszystkich stron, podnosząc się naprawo i nalewo dwoma wysokiemi ścianami i tworząc nad ścieżką zielone sklepienie, którego przebić nie mogło nawet niemiłosierne, palące słońce Indji. Wysmukłe pnie mahoni, powykręcane konary kauczukowych drzew, włochate palmy kokosowe i daktylowe, szmaragdowo zielone, mięsiste liścia bananów, gęste zarośla bambusów stale oplecione siecią pnących się roślin, kwitnącemi girlandami orchidei i długiemi, zwisającemi łodygami lian, mocnych jak powrozy.
Niedaleko od miasta Ranczi zatrzymali się na brzegach błotnistej rzeczułki.
W cieniu palm stało tu bengalów tubylcze — mała, wąska, kryta bambusową trzciną szopa, z małą werandą, prowadząc do wnętrza.
Tu czekano widocznie na przybycie Sun Dara, gdyż w zacienionej izbie siedziało kilku Hindusów. Powitali nas z powagą i patrzeć na mnie zaczęli ze ździwiniem. Mój towarzysz objaśnił, kim jestem i poco jadę, poczem zebrani kiwnęli głowami, a ten i ów uśmiechnął się do mnie przyjaźnie.
Nakarmiono nas ryżem z imbirem i napojono mlekiem z orzechów kokosowych i herbatą. Potem podano fajki. Hindusi uważnie słuchali opowiadania Sun Dara. Żaden się jednak nie poruszył, żaden nie wydał najmniejszego dźwięku. Tylko oczy im pałały i wysoko wznosiły się piersi, świadcząc o wzruszeniu.
Spojrzałem na Sun Dara. Wydał mi się innym, nieznajomym. Miał bladą, wzburzoną twarz, ponure, palące oczy i kurczowo zaciśnięte ręce.
Nagle serce przestało mi bić w piersi. Myślałem, że dostaję pomięszania zmysłów. Ujrzałem, że europejskie ubranie znikło na młodzieńcu; pozostała na nim biała, lekka tunika...
Lecz i ona spadła mu z piersi, obnażając bronzowy tors.
Wtem stało się coś takiego, co zmusiło mnie do okrzyku przerażenia. Spostrzegłem bowiem w tej chwili, że z fałd białej szaty wyśliznął się długi czarny wąż i otoczył swemi zwojami szyję młodzieńca.
— Co się panu stało? — rozległ się spokojny głos Sun Dara.
Drgnąłem i oprzytomniałem, młodzieniec stał przede mną w tym samym stroju, w jakim go poznałem przy stoliku w Balasor.
Opowiedziałem mu, com widział przed chwilą. Wzruszył ramionami i powtórzył obecnym moje słowa. Starzy Hindusi ze smutkiem opuścili głowy.
— Błogosławiony jesteś przez Sziwę, — szepnął jeden z tubylców, patrząc na mnie dziwnym, nieruchomym wzrokiem, którym, zdawało się, przebijał mnie nawskroś i zaglądał do serca i mózgu. — Patrz dalej i powiedz, co ujrzysz oczami twojej duszy!
Długo naradzali się Hindusi, a ja znowu patrzyłem, śledząc bacznie za wszystkiem, co się działo dokoła. Po pewnym czasie zobaczyłem znowu obnażonego do pasa Sun Dara, lecz spostrzegłem też coś nowego. Zauważyłem wianek z czerwonych kwiatów na skroniach młodzieńca, a po chwili stanął przy nim czarny cień i, wyciągnąwszy rękę, zarzucił mu na ramiona czarnego węża.
Zjawisko trwało jedno mgnienie oka. Oprzytomniałem i pierwsze, co przykuło moją uwagę, była to para przenikliwych źrenic jednego z obecnych Hindusów. Jego wzrok przypomniał mi oczy węża, widzianego niegdyś w zoologicznym ogrodzie. Płaz zupełnie w ten sam hypnotyzujący sposób patrzył na królika, danego mu na pożarcie.
Z trudem otrząsnąwszy się od ciężkiego wrażenia opowiedziałem Sun Darowi niezwykłe i niezrozumiałe widzenie.
— Bogini Szkati woła mnie! — zawołał z porywem.
Jednak dwuch młodzieńców, gdy Sun Dar przetłomaczył im moje słowa, wyciągnęło z za pasów krzywe, jak sierpy, noże, tak zwane „Kora“ i, potrząsając niemi, grozili komuś.
— Są to mściciele za uciemiężenie Indji — szepnął mi Su Dar. — Mamy ich w naszej okolicy około tysiąca. Są pomiędzy nimi sztyletowcy, dusiciele i truciciele. Jeżeli będzie im pozwolono działać, żaden Anglik nie może być pewnym ani dnia, ani godziny swego życia.
Po skończonej naradzie mój nowy znajomy dał mi za przewodnika jednego z Hindusów, abym mógł zwiedzić okolice miasteczka. Z drogi zboczyliśmy na wązką ścieżkę, przecinającą dość duże bagno. Kilku ludzi, uzbrojonych w długie tyki z widełkami na końcu, we flety z bambusu i w skórzane worki, szukało czegoś w gęstej trawie i na moczarach śród kęp.
Zbliżyłem się do jednego z nich. Stał właśnie około kępy i, patrząc na ziemię, wygrywał jakąś dziką melodję. Zacząłem się rozglądać i dojrzałem w trawie ciemno-brunatnego węża. Widocznie spał, lecz, zbudzony muzyką, po chwili otwarł oczy, ledwie dostrzegalnie się poruszył i uniósł głowę do góry. Hindus odrazu zmienił melodję. Wąż podnosił się coraz wyżej, aż zaczął rozdymać szyję, która stała się podobna do płaszcza, narzuconego mu na kark. Na płaszczu spostrzegłem dwa duże czarne kółka, przypominające okulary.
— Kobra! — szepnął mój przewodnik, wskazując węża oczami i ruchem głowy.
Domyśliłem się jednak już przedtem, że widzę jednego z najstraszliwszych węży — okularnika, czyli Naja tripudians.
Hindus tymczasem wciąż grał i wciąż kiwał, nie spuszczając oczu z płazu. Po chwili okularnik zaczął kiwać się, powtarzając ruchy człowieka. Trwało to przez kilka minut, poczem Hindus widełkami przycisnął szyję węża do ziemi, wziął go spokojnie ręką i wsadził do worka.
Mój przewodnik, wyjąwszy swoją „Korą“, objaśnił mnie, że jadem „Kobry“ Hindusi zatruwają broń.
Za moczarami zagłębiliśmy się znowu do dżungli a przeszedłszy parę kilometrów, wynurzyliśmy się na obszerną polanę, otoczoną zewsząd wysokiemi drzewami. Na polanie stała biała świątynia. Były to ruiny jakiejś starożytnej pagody[4]. Rzeźbione z białego marmuru złożone mury, resztki bramy z pięknemi kolumnami i ciężkim frontonem, posągi bogów i potworów, odłamki ciosanych kamieni — były powleczone zielenią mchów i pnacych się roślin. Szerokiemi schodami weszliśmy do wnętrza świątyni. Nie miała ona sklepienia, które oddawna runęło; zwisał nad nią tylko ciemno-lazurowy namiot nieba. Z pomiędzy marmurowych płyt posadzki wyrastały cienkie krzaczki tamaryndowe i oleandry; wszędzie śmigały barwne jaszczurki.
W zacienionej bocznej nawie drzemało stadko antylop.
Na dziedzińcu spotkaliśmy dwuch Hindusów. Jeden z nich — młodszy był fakirem i oddawał się swojej praktyce. Wisiał w powietrzu, oparty głową i stopami o dwa grube drągi bambusowe, wbite w ziemię. Czuł się na tak niezwykłem łożu, widocznie, zupełnie wygodnie, gdyż uśmiechał się do nas i spokojnie wachlował się dużym liściem palmowym. Drugi należał, z pewnością do jakiejś kategorji jogów i tu na pustkowiu doskonalił się w umartwieniu swego ciała. Człowiek ten pozostawał na największym skwarze z gołą głową, a stał na końcach palców, niby tancerz w najtrudniejszej pozycji, wyprężony i nieruchomy, niby posąg z bronzu. Fakir miał zakneblowane usta i zatknięte mchem uszy. Malutka miseczka z resztkami niezjedzonego ryżu i dzban wody stanowiły pożywienie tych dwojga ludzi, a może tylko fakira, gdyż starszy z pustelników, widocznie, oddawna nic nie jadł. Ciało jego bowiem przypominało raczej szkielet, powleczony zmarszczoną spaloną skórą.
Powróciwszy do Ranczi późnym wieczorem i przenocowawszy w jakimś hoteliku, ruszyliśmy z Sun Darem na północ. Tratwą przewieziono nasz powoz przez rzekę Kughli, wpadającą do zatoki Bengalskiej. Tu po raz pierwszy śród trzcin zobaczyłem krokodyla indyjskiego, czyli gawiała (Gavialis gangengensicus). Leżał nieruchomy, podobny do kloca drzewa, poplamionego mułem i wodorostami. Za rzeką droga stała się szerszą i lepszą. Częściej spotykaliśmy wioski tubylcze, złożone z ubogich szop bambusowych o dachach z liści palmowych. Ludność wszędzie witała Sun Dara z wielką czcią, zauważyłem kilka razy, że niektórzy wieśniacy całowali go po rękach.
Przed wieczorem przybyliśmy do miasta Hazaribah, gdzie zażądano odemnie okazania policji angielskiej mego paszportu.
— Tu musimy się rozstać! — rzekł mi Sun Dar, gdy wieczorem spotkałem się z nim w umówionem miejscu. — Proszę jednak nie martwić się, gdyż urządzę pana bardzo wygodnie na dalszą podróż.
Nazajutrz rano przyprowadzono mi konia, a przed południem jechałem już z karawaną kupców, zdążających z towarami do najbliższej stacji kolejowej.
— Musimy przejść przez góry Gamy Ghat i dojść do miasteczka Gaja, — objaśnił mnie jakiś kupiec-Anglik.
Przed grzbietem górskim zanocowaliśmy w małej mieścinie, na brzegu błotnistej i giębokiej rzeczułki. Po wieczerzy poszedłem przyglądać się robocie słoni. Około trzydziestu tych olbrzymów ciężko pracowało nad wyciąganiem z mułu dużych pni drzew, przyniesionych prądem z dalekich gór. Słoń szukał trąbą i nogami drzewa na dnie rzeki, zarzucał pętle z łańcucha i wyciągał zatopione pnie na brzeg. Robota ta była ciężka, bo mięśnie i żyły prężyły się pod grubą skorą słoni, i zwierzęta oddychały ciężko i chrapliwie. Na grzbiecie każdego z olbrzymów siedział w niedbałej pozie poganiacz — „Karnak“ z ostrym młotkiem, którym od czasu do czasu uderzał w czaszkę słonia. Byłem świadkiem sprytu tego zwierzęcia. Ogromny, stary słoń zarzucił właśnie i zaciągnął pętlę na zatopionem drzewie, lecz nie mógł go wyciągnąć, więc zaczął mozolić się nad przesunięciem pętli na inny koniec pnia. Udało mu się to wkrótce, więc pociągnął za łańcuch, szarpnął i wyrwał drzewo z mułu. W tej chwili nicpoń — karnak, leżący na karku słonia z fajką w ustach, uderzył go młotkiem w głowę. Gniewem zamigotały oczy słonia. Wypuścił natychmiast łańcuch, w oka mgnieniu zerwał sobie z grzbietu niesprawiedliwego i okrutnego poganiacza i podniósł go wysoko nad głową. Myślałem, że z rozmachem gruchnie go o brzeg, lecz słoń poszedł do wody i zaczął starannie „płukać“ człowieka tak, jak się płucze bieliznę. Skończywszy tą uspakajającą wannę, usadził karnaka sobie na grzbiet, schwycił łańcuch i wywlókł potworny, prawie skamieniały pień na wysoki brzeg.
Następny dzień spędziliśmy w górach. Dżungla tu pozostawała prawie nietknięta ręką człowieka. Przecinała ją wązka ścieżka, którą kroczyła nasza karawana, wspinając się na szczyt Gama Ghata.
W tym oceanie drzew, krzaków i wysokich traw spotkaliśmy kilka stad gazeli i jeleni, a na moczarach na jednej z przełęczy górskich pokazano mi ślady wielkiego kota. Pomiędzy Anglikami i tubylcami z tego powodu wynikł spór. Anglicy bowiem twierdzili, że były to ślady tygrysa (Felis bengalensis). Hindusi zaś dowodzili, że moczarami przeszedł leopard lub karakal (Felis caracal). Na jednem z takich moczarów wdzieliśmy stado małp, z krzykiem w wielkim popłochu skaczących z drzewa na drzewo. Szukając przyczyny tej trwogi, ujrzeliśmy śród gałęzi dębu żółty o czarnych plamach bok błotnego rysia (Felis chaus). Spostrzegłszy nas, ześlizgnął się z drzewa i przepadł w krzakach. Nie miałem wtedy karabinu ze sobą, więc zapolować niestety ani razu nie mogłem.
Trzydzieści mil[5] górską ścieżką jechaliśmy w ciągu całego dnia i wieczorem dopiero dotarliśmy do Gaya, skąd o 11-ej wyjechałem z powrotem do Balasor, nie rozumiejąc dobrze, dlaczego tak się śpieszę do tego zapadłego kąta.
Nazajutrz byłem już na swoim parowcu, który niespodziewanie szybko był znacznie podreperowany i za pięć dni miał już odejść. Ładniebym wyglądał, gdybym się nie pośpieszył z powrotem?!
Zwiedzałem teraz okolice Balasoru i nieraz spotykałem czcigodnego Johna Hallysway.
Pewnego dnia szeryf z bardzo tajemniczy miną zjawił się na pokładzie „Kostromy“, zjadł śniadanie i zaprosił nas ze sobą do Salampur, na święto bogini Szakti, okrutnej małżonki Sziwy.
— Pokażę dżentelmenom coś nadzwyczajnego, coś, co rzadko się widzieć zdarza w pobliżu kulturalnych miejsc — mówił, błyskając pijanemi oczami.
Pojechaliśmy z szeryfem za miasto, gdzie w lesie stała świątynia bogini. Wieczór już zapadać zaczynał, więc w olbrzymiej pagodzie panował gęsty, tajemniczy mrok. Wyłaniały się z niego niejasne, majaczące w ciemności postacie Hindusów w białych szatach; stały i klęczały pomiędzy kolumnami, których wierzchołki ginęły pod sklepieniem; czaiły się po ciemnych kątach i z cichym szmerem bosych nóg sunęły ku środkowej nawie.
Ludzie tłoczyli się w głębi świątyni, gdzie stał zagadkowy posąg Szakti, siedzącej na tronie, opartym na grzbiecie krowy i oplecionym zwojami rzeźbionych z hebanu kobr. Hindusi szeptali modlitwy, lub podnosili się na palcach i usiłowali ujrzeć co się działo przed kamiennem bóstwem.
Gdy jednak szeryf John Hallysway zaczął przedzierać się naprzód, prowadząc nas za sobą, tłum cofał się i rozstępował przed nim. Nareszcie dotarliśmy do miejsca, odgrodzonego kilkunastu słupkami z zawieszonemi na nich girlandami z kwiatów o silnym, upajającym zapachu.
Pośrodku odgrodzonego miejsca stała wysmukła kolumna marmurowa ze strzaskaną głowicą, cała opleciona kwieciem i pachnącemi trawami. Dalej czerniał olbrzymi posąg bogini, wykutej z czarnego kamienia. Od czasu do czasu sunęły po obliczu i rozrosłych piersiach okrutnej Szakti blade promienie księżyca, a wtedy zdawało się, że twarz posągu nagle żyć zaczynała, wykrzywiać usta w szalonym skurczu potężnych mięśni i oczy mrużyć w dzikiej namiętności.
— Jeszcze się nie zaczęło wiosenne misterjum, — szepnął do nas szeryf, a nozdrza jego i usta drgnęły od wewnętrznego, stłumionego śmiechu.
— Cóż to za misterjum? — spytał szeptem kapitan Pawłowicz.
— Ludność trzech prowincyj wybiera najpiękniejszego z młodzieńców i ofiaruje go Szakti, która jest boginią odradzającej się natury, zwyciężającej śmierć — objaśnił szeryf z cichym śmiechem. — A jak się to odbywa, dżentelmeni sami ujrzą!
Tymczasem około kolumny zjawiło się kilka bajader, które zaczęły jakiś rytmiczny taniec. Wydało mi się, że to korowód rusałek pląsa w drgających promieniach księżyca, tworząc koła i wężowe sploty tanecznych szeregów. Powiewały w powietrzu lekkie białe tkaniny, migały krucze warkocze i połyskiwały bransolety i ciężkie naszyjniki na nagich bronzowych ramionach i piersiach tancerek.
Wreszcie w krąg tancerek wstąpiła jedna, okryta, z twarzą w zwojach czarnego płaszcza. Szła, prowadząc za sobą młodzieńca z opaską na oczach. Był obnażony do bioder, i biały płaszcz spadał mu od pasa do stóp. Na skroniach miał wianek z kwiatów szkarłatnych, płonących nawet w mroku świątyni. Jakieś złe przeczucia przeszyły mi serce i obudziły wspomnienia mego zagadkowego widzenia w samotnem bengalow w okolicach Ranczi. Czarna postać skrępowała młodzieńcowi ręce powrozem i przywiązała go do kolumny.
Upadły na twarz tańczące bajadery i cofnęły się w ciemność, za posąg Szakti. Pozostała tylko kobieta w czarnym płaszczu. Jak widmo, jak tajemniczy nocny ptak, zaczęła krążyć dokoła kolumny z uwiązanym do niej młodzieńcem, postawiła u jego stóp mały koszyk, pełny kwiatów i zerwała z twarzy ofiary opaskę.
Na chwilę mignęła blada, piękna twarz i znikła w ciemności, bo padł na nią czarny cień, odrzucony przez potężną kolumnę, stojącą naprzeciw.
Kobieta wetknęła cienką laseczkę do koszyka z kwiatami i odeszła. Cisza zaczajona i trwożna zawisła w świątyni. Mogło się wydać, że nikogo nie było tu śród kolumn i potężnych murów, i że tylko cisza płynęła leniwym, ciężkim potokiem, znikając bez śladu i echa w otchłani nocy i bezdennego mroku, pod wysokiemi łukami sklepienia.
— Patrzcie! Patrzcie! — zaczął szeptać John Hallysway.
Z koszyka błyskawicznym ruchem wyślizgnął się mały wąż, za nim drugi i trzeci.
— To — surinam, mała surinam, ugryzienie której zabija w ciągu jednej minuty! — syczał szeryf. — To — surinam...
Węże tymczasem uniosły małe, płaskie głowy i sunąć zaczęły ku związanemu młodzieńcowi. Przy zwojach opadającego płaszcza węże zatrzymały się na chwilę, a potem wspinać się zaczęły fałdami tkaniny, podnosząc się wyżej, aż dotknęły obnażonej piersi młodzieńca.
Jęknął ponuro gong, i Hindusi tłocząc się i popychając, wybiegali ze świątyni. Wyszliśmy za nimi, poprzedzani przez szeryfa.
Na dziedzińcu pagody mister Hallysway zwrócił się do nas, mówiąc:
— Jeżeli ofiara nie zginie dziś w nocy od jadu surinam, jutro pojmie za żonę pierwszą kapłankę bogini Szakti i uważany będzie za Awatar — przeistoczonego Wisznu. Jutro dowiemy się o losie młodzieńca.
Nie mogłem spać przez całą noc, a o świcie byłem już z szeryfem i naszym lekarzem w pagodzie.
Słońce wdarło się pod sklepienia świątyni i posłało tu snop swoich promieni. Przez okno padły one na biały marmur kolumny ofiarnej i na zwisające ciało młodzieńca, nieruchome i stężałe w straszliwych cierpieniach. Na jego piersi, tuż nad sercem dojrzałem małą rankę, a niżej — kilka kropel skrzepłej krwi. Zajrzałem w oczy trupa i krzyknąłem. Poznałem Sun Dara.
Obejrzałem się na szeryfa. Porozumiewawczo kiwnął mi głową i szepnął, trzęsąc się od śmiechu:
— To pod moim naciskiem obrano go na ofiarę dla Szakti. Unieszkodliwiłem wroga Wielkiej Brytanji!... Zręcznie, cicho, podług miejscowych tradycyj, bez hałasu, bez śladów...
Po powrocie do Balasor, gdzie statek nasz pozostawał jeszcze przez parę dni, starannie unikałem spotkania z szeryfem Johnem Hallysway. Dla mnie był on zbrodniarzem, napadającym podstępnie.
Widocznie wice-król Indji był tego samego zdania, bo nagle przerwał jego karjerę urzędniczą, usuwając go z Balasor i oddając pod sąd.





  1. Północna część oceanu nosi nazwę morza Arabskiego.
  2. Ryby z rodziny Squamipinnes.
  3. Kolej Imperjum Brytyjskiego.
  4. Indyjska nazwa świątyni.
  5. Angielska mila — 1¾ kilometra.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.