Huragan. Zbiór nowel/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Huragan. Zbiór nowel
Wydawca Drukarnia „Dziennika Poznańskiego“ S. A.
Data wyd. 1933
Druk Drukarnia „Dziennika Poznańskiego“ S. A.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


BIBLJOTEKA „DZIENNIKA POZNAŃSKIEGO“ 1933 ROK
Nr. 1.


FERDYNAND ANTONI OSSENDOWSKI
Huragan
ZBIÓR NOWEL


19POZNAŃ33


ODBITO W DRUKARNI DZIENNIKA POZNAŃSKIEGO S.A.






HURAGAN

Alfred Duquesne został w tym roku doktorantem zoologji w Sorbonie. Pracował nad rozprawą doktorską, a że zamierzał ubiegać się o katedrę na jednym z uniwersytetów francuskich, chciał napisać pracę oryginalną i poważną. Po długim namyśle postanowił pojechać do Marokka, zamieszkać w jakiejś odludnej wiosce berberyjskiej na brzegu morza i tu pracować. Zamierzał bowiem opracować temat o pasożytach ryb Atlantyku.
Pożegnał swego profesora, kolegów, wpadł na parę dni do rodziców, mieszkających w Bretonji, i z małą walizką oraz pudłem z mikroskopem wsiadł na statek „Gaulois“, płynący przez Gibraltar do Tangeru, Melilli, Oranu i dalej na wschód aż do Bizerty.
Z Oranu Alfred przerzucił się do Marokka i zamieszkał w małej berberyjskiej „bled“[1] Dżurf, tuż przy ujściu rzeki Muluji, w chacie rybaków Beni Husseim.
Było ich dwóch braci — Brahim i Mhammed. Nie bardzo przypadli oni do serca wesołemu studentowi Sorbony, gdyż ich ponure, skupione twarze i mrocznie połyskujące oczy nigdy się nie rozjaśniały uśmiechem. W „nuala“[2] Beni Husseimów mieszkała jeszcze jedna istota.
Alfred wiedział o niej tylko tyle, że była ona siostrą rybaków i że miała na imię Adżaż. Widział zaś ją ciągle i wszędzie, lecz jednocześnie i nie widział, bo Adżaż nigdy nie zjawiała się bez burnusu i bez zasłony na twarzy.
Burnus, szeroki i fałdzisty, był uszyty z grubego szaro-brunatnego samodziału, i w tym niezgrabnym worku postać siostry rybaków tonęła i ginęła niby drobna jagoda w wielkiej sakwie; zazdrosny „ltam“[3] z gęstej wełnianej tkaniny odkrywał tylko duże, płonące, podłużne oczy i — nic więcej. Oczy były istotnie piękne i ogniste, lecz młody bretończyk od pierwszego dnia pobytu w Afryce przekonał się, że tu wszystkie oczy pociągają do siebie, niezależnie od tego, czy patrzą na boży świat dopiero szesnaście wiosen, czy spozierają już sześćdziesiąt lat.
Dlatego to Alfred, widząc ciągle uwijającą się po chacie Adżaż, nigdy jej właściwie nie widział. Stała się dlań nieodłącznym sprzętem domowym, ruchomym i pożytecznym, lecz tajemniczym i milczącym. Przestał więc po kilku dniach zwracać na kobietę uwagę, — wprost nie widział jej. Nie mógł więc spostrzec, że czarne oczy, wyglądające przez szparę w zasłonie, nieraz uważnie i pytająco zatrzymywały się na jego twarzy, oglądały jego wysoką postać, szerokie bary, wypukłą pierś i wysmukłe, mocne nogi, co tyle kilometrów przemaszerowały na różnych frontach podczas wielkiej wojny.
Nie zauważył Duquesne ani razu, że czarne oczy tajemniczej kobiety tonącej w fałdach burnusu nieraz nagle przygasały, a wtedy lekka mgła rozmarzenia i tęsknoty opadała na jarzące się zawsze źrenice.
Zdarzało się to najczęściej wtedy, gdy rybaków nie było w domu, a ogromny, rudy Duquesne w rozpiętej na potężnej piersi koszuli siedział w swojej izbie, schylony nad mikroskopem i rozglądał, zabarwiał i preparował przeróżne mięczaki, robaki i raczki, które wyszukiwał i zdejmował z łuski, skrzeli i wnętrzności wyławianych przez Beni Husseimów ryb. Słońce wylewało na dworze potoki płomiennych promieni, od których ziemia wysychała, jak galeta żołnierska, i pękała, a morze skrzyło się miljardami błysków, ogników i iskierek, pokrywało się drgającą w powietrzu zasłoną unoszącej się strugami do góry pary.
Wtedy Alfred odrzucał się wtył na krzesełku, wypożyczonem od jedynego w osadzie Francuza-sklepikarza, prężył się cały i wyciągał mocarne ramiona z taką siłą, że aż głośno chrzęściły mu w stawach.
Właśnie w tej chwili zmieniał się wyraz oczu, wyglądających przez zasłonę, ukrywającą twarz Adżaż.
Lecz młody uczony nie spostrzegł tego i znowu schylał się nad mikroskopem, badając swoje raczki i robaki, a wtedy gniewem migotały źrenice owiniętej w burnus postaci i odchodziła leniwie i ociężale, oglądając się na progu i głęboko wzdychając.
Alfred pracował w Dżurf już dwa tygodnie i był w bardzo dobrym humorze, gdyż posiadał obfity i całkowicie nowy materjał naukowy dla swej rozprawy. Pewnego razu zauważył, że znalezione na skorupie krabów małe, czerwone raczki-pasorzyty, umieszczone w małym słoiku, poumierały i zepsuły się. Trzeba było poszukać innych, żywych. Braci Beni Husseimów nie było w domu, gdyż popłynęli od rana na połów ryb. Alfred postanowił więc sam pójść na poszukiwania krabów, ponieważ widział je w skałach nadbrzeżnych, tuż za wsią.
Wcisnąwszy na głowę hełm korkowy i wziąwszy przyrządy do połowu, skierował się w stronę czarnych, poszarpanych przez morze skał, gdzie rozbijały się fale, wysoko wyrzucając w powietrze białe grzywy i słupy mieniących się w słońcu bryzgów. Złapał wkrótce kilka krabów i, zdjąwszy z ich pancerzy mocno przyczepione do nich pasożyty, usiadł na skałach i zapalił fajkę.
Bez celu wodził oczami po wybrzeżu, myśląc o swoich badaniach naukowych, gdy nagle wzrok jego padł na piasek z wyciśniętemi na nim śladami.
— Kto i poco tu łaził? — zadał sobie pytanie Duquesne, przypominając sobie, że tyle razy przechodził w pobliżu skał, lecz nigdy nikogo tu nie spotykał.
Wstał i, pykając dymem, zbliżył się do śladów, odbitych na mokrym piasku. Młody człowiek szedł za temi śladami, myśląc głośno, jak gdyby dzielił się swemi spostrzeżeniami z niewidzialnym towarzyszem.
— Szło dwóch ludzi... bose nogi... Ale dlaczego te stopy tak głęboko wbiły się w piasek? Hm... Aha! Ci ludzie nieśli jakiś ciężar... W tem miejscu wyrwał się jednemu z nich z rąk i upadł na ziemię. To jakaś ciężka skrzynia. Ostry kant głęboko rozorał ziemię... A-a!... Teraz ten człowiek, co szedł z tyłu, przeszedł naprzód i obaj ciągnęli skrzynię za jeden koniec, by wyryła ona koryto w piasku...[4]
Tak mruczał Duquesne, krocząc w kierunku śladów. Doprowadziły go one do głębokiej szczeliny, prawie jaskini, wywierconej niegdyś przez morze w skałach.
Tu Alfred ujrzał trzy duże, długie skrzynie, okute żelazem i pięć małych, obwiązanych mocnemi powrozami. Zoolog pochylił się i spróbował podnieść dużą skrzynię. Była ciężka...
— Ta-ak! mruknął i przeciągle gwizdnął.
Wprawne oko bojowego porucznika odraz poznało skrzynię z karabinami i nabojami.
— Tak! — powtórzył i znowu gwizdnął. — Ładny kawał, niema co!.
Zaczął majstrować przy jednej ze skrzyń, podważył deskę i zajrzał do środka.
— No tak! — zamruczał — rozumie się — karabiny...
Wyszedł z jaskini i poszedł do domu.
— Powstanie Riffenów w hiszpańskiem Marokku... Ktoś nieznany dostarcza im broń... To źle, bo powstańcy mogą lada dzień zwrócić się przeciwko Francuzom... Trzeba uprzedzić władze... Poczty niema w Dżurf... Muszę sam pojechać i ostrzec najbliższe władze wojskowe... Zwlekać nie można... To — bardzo poważna rzecz...
Takie myśli przelatywały przez głowę Alfreda Duquesne, gdy powracał do wsi.
Postanowił pojechać następnego dnia rano do posterunku francuskiego i oznajmić o wykrytej kontrabandzie broni. Poszedł do znajomego sklepikarza i, nic mu nie mówiąc o przyczynie wyjazdu, prosił go, aby wynajął mu osiodłanego muła.
Sklepikarz natychmiast posłał chłopca Araba po chatach tubylczych. W godzinę później cała wieś już wiedziała, że dziwny człowiek, poławiający nikomu niepotrzebne drobne żyjątka morskie, chce jechać nazajutrz do Port-Say.
Przed wieczorem powrócili Brahim i Mhammed.
Kiwnięciem głowy pozdrowili Alfreda i zamknęli się w sąsiedniej izbie z siostrą. Duquesne słyszał odgłosy ożywionej rozmowy, basową mowę Brahima, gderliwe mruczenie Mhammeda i dźwięczne okrzyki kobiety.
— Ta Adżaż musi być młoda jednak... — pomyślał Alfred, po raz pierwszy usłyszawszy głos siostry Husseimów.
Myśl ta jednak przemknęła bez echa, gdyż została przerwana wejściem Brahima.
— Odjeżdżasz jutro, sidi[5]? — zapytał swoją łamaną francuszczyzną, podchodząc do zoologa.
— Zaledwie na kilka godzin — odparł Alfred. — Skąd wiesz o tem?
— Francuski kupiec szuka dla ciebie muła — rzekł rybak. — Przychodził od niego chłopak do nas. Dam ci muła, dobrego wierzchowca, jutro rano...
— O, to bardzo dobrze! — zawołał Duquesne. — Dziękuję!
— Słuchaj, sidi, — rzekł Berber, poufale kładąc na ramieniu Francuza swoją twardą dłoń. — Dziś w nocy płyniemy z bratem na połów makreli[6]. Idą ogromną ławicą... Chcesz wyruszyć z nami? Przed świtem powrócimy do domu... Znajdziesz w tych rybach dużo raczków i robaków przeróżnych... A i nam trochę dopomożesz przy wyciąganiu sieci...
— Popłynę! — zawołał uradowany Alfred. — Dawno chciałem widzieć połów ryb...
Zaczął przygotowywać się do wyprawy, zmienił ubranie i pobiegł do sklepikarza, aby naprędce coś przetrącić na noc.
Gdy powracał, na rogu ulicy ujrzał niewieścią postać, szczelnie z głową owiniętą w burnus. Mrok już zapadł, więc, mijając kobietę, nie starał się nawet zajrzeć jej w oczy, co stale robił z przyzwyczajenia, nawykły do paryskich obyczajów.
Minął więc stojącą postać i szybko szedł do domu.
Nagle usłyszał kroki poza sobą i cichy okrzyk:
— Sidi, stój!
Zatrzymał się i zdumiony czekał na biegnącą ku niemu kobietę.
— Nie płyń dziś w nocy z rybakami!... — szepnęła, chwytając go za rękę drobnemi, gorącemi dłońmi. — Nie płyń!
— Dlaczego? — zapytał, wznosząc ramiona.
— Jedź natychmiast do Port Say, lecz nie płyń! — nalegała kobieta.
— Dlaczego? Mów! — szepnął, pochylając się ku niej.
Milczała.
— Jak się nazywasz? — spytał.
— Adżaż, siostra Brahima i Mhammeda Husseimów — szepnęła, ściskając mu rękę.
— Nie wierzę, bo nie widzę, — odparł z uśmiechem i wyciągnął rękę ku „ltam“ kobiety.
Lecz ona wywinęła mu się i nagłym ruchem zerwała z siebie zasłonę.
Alfred na chwilę ujrzał piękną, wzburzoną twarz o orlim nosie, namiętnych ustach i wielkich płonących oczach. Po chwili widzenie znikło i przed młodzieńcem stała niezgrabna, do worka podobna postać w burnusie.
Lecz Alfred dobrze zapamiętał to, co ujrzał, a więc schwycił dziewczynę w objęcia i, przyciskając ją do siebie, mówił:
— Moja piękna, piękna jak hurysa raju, moja cudna dziewczyno o oczach jak gwiazdy, odbite w morzu, moja Adżaż! Dlaczego nie mam płynąć?
— Nie płyń! Nie płyń! — powtarzała uparcie. —
— Dlaczego?
— Nic ci więcej powiedzieć nie mogę! nic! Nie płyń! — szeptała, tuląc się sprężystą, wybujałą piersią do boku młodzieńca.
Alfred chciał odrzucić jej zasłonę, już szukał ustami jej ust, lecz wyślizgnęła mu się jak wąż i, biegnąc, rzuciła zdyszanym głosem:
— Nie płyń, sidi, młody, piękny sidi, nie płyń!...
Duquesne szedł do domu, uśmiechając się do siebie; co kilka kroków zatrzymywał się i, klepiąc się w czoło, mruczał:
— Żeby nie zwęszyć takiej morowej dziewczyny tuż pod swoim własnym nosem — trzeba być najgłupszym i beznadziejnym osłem! Alfredzie Duquesne, co się z tobą stało? Zeszkapiałeś, bracie!
Po chwili jednak przerwał te gorzkie wyrzuty, czynione samemu sobie.
— Dlaczego Adżaż prosi, abym nie płynął z rybakami? Co mi się może przydarzyć? Jaka jest przyczyna tej trwogi, którą wyczuwałem w głosie tej dziewczyny? Przecież nie udawała? Co to wszystko ma znaczyć? — myślał Alfred.
Instynktem wyczuwał jakąś przygodę.
— Przygoda? — mruknął, uśmiechając się. — Gorszej i niebezpieczniejszej nie doznam od tych, jakie miałem podczas ataków na Marnie lub na brzegach morza Marmara. E-e, co tam — popłynę!





II.

Alfred Duquesne istotnie popłynął z rybakami, tylko przed samem wyjściem z domu do worka ze słoikami włożył rewolwer Browning.
Gdy wyszedł z braćmi Beni Husseim na brzeg morza, nagle zerwał się wiatr. Poryw był tak nieoczekiwany i potężny, że podniósł chmurę piasku, zmieszał go z bryzgami wody morskiej i piany i cisnął w oczy ludzi. Morze wydawało się zupełnie czarne w nocnym mroku, lecz po tym porywie wichru zjawiły się na niem i biec zaczęły białe węże fal.
Morze szczerzyło kły, grożąc śmiałkom.
Duquesne spojrzał na niebo. Poszarpana, czarniejsza od nocy chmura, wyciągając długie, skłębione macki, sunęła od zachodu, ogarniając cały horyzont.
— Burza nadchodzi... — zauważył młodzieniec, obejrzawszy się na rybaków.
— Boisz się? — rzucił Mhammed przez zęby, a w tem pytaniu brzmiała pogarda.
— O, nie! — odparł wesoło Duquesne. — Widziałem gorsze rzeczy i na lądzie, i na morzu. Nie boję się!
Bracia spojrzeli na siebie porozumiewawczo. Po chwili Mhammed rzekł:
— Zapytałem się dlatego, gdyż sidi mógłby zostać, my tymczasem musimy płynąć. Makrele do jutra przejdą.
— Stracilibyśmy połów... — dodał Brahim, zatykając za pas burnus.
— Rozumie się! — kiwnął głową Duquesne. — Musicie płynąć, ale i ja z wami popłynę...
— Dobrze — zawołali obaj. — Tedy niech sidi zdejmuje buty i podwinie ubranie, bo musimy brnąć do łodzi przez wodę.
Duquesne poszedł za radą rybaków i wkrótce doganiał idących przed nim Beni Husseimów. Szli po mieliźnie, utworzonej przez rzekę, która składała tu niesiony przez prąd piasek i przez morze, wyrzucające tu kamienie, żwir i muszle. Woda dochodziła zaledwie do kolan, wzmagający się jednak z każdą chwilą wiatr podniósł fale, które, sycząc pianą, w szalonym pędzie biegły aż do brzegu, gdzie się wyrzucały z głośnym pluskiem. Nim ludzie doszli do miotającej się na falach łodzi, byli już zlani wodą od stóp do głów.
Wreszcie wszyscy wsiedli do łodzi. Brahim podniósł szeroki, ostrokątny żagiel, do skrzydła mewy podobny, a Mhammed zdjął sznur z wbitego w dno pala. Łódź odrazu, jak ptak, zerwała się do lotu i pomknęła, tnąc fale, wylatując na ich spienione grzbiety i zarywając się dziobem w nowe nadbiegające wały wodne.
Morze szalało. Stało się podobnem do dzikiego, drapieżnego, zwierza, smaganego batem pogromcy. Ryczało groźnie, syczało wściekle, jęczało rozpaczliwie i ponuro, chwilami czaiło się, jak gdyby się płaszczyło przed siłą i ulegało pogromcy, to znowu zrywało się do walki, miotało się i napadało, bluzgając w szale nienawiści słoną pianą, niby śliną, i wżerając się połyskującemi w ciemności zębami białych fal w czarny kadłub łodzi lub błyskając nad ludźmi kłami.
Łódź leciała z pędem wichru, przeskakując z fali na falę, lub spadając w czarną otchłań między niemi, nurzała się w wodzie, płynęła bokiem, obnażając całe swoje dno aż do kilu, i znowu aż do steru zarywała się w nadbiegającej fali.
Wicher przeszedł w straszliwy huragan.
Nagle na prawo od łodzi z ciemności, z powichrzonej, porwanej na strzępy mgły, z bryzgów, piany i całych ścian podnoszącej się i padającej z łoskotem i hukiem wody, błysnęło światełko, jeszcze raz i znowu dwa razy jedno po drugiem.
— Co to? — pomyślał Duquesne. — Sygnały?
Zaczął wytężać wzrok, usiłując przeszyć ciemność nocy, pełnej zgiełku, zgrozy i rozszalałej walki. Nagle siedzący za nim przy sterze Brahim runął na niego, otoczył jego ręce silnemi ramionami i ścisnął.
— Mhammed! — zawołał rybak, starając się przekrzyczeć ryk huraganu i morza.
Ten obejrzał się i, kiwnąwszy głową, zaczął szperać na dnie łodzi. Wreszcie wstał, trzymając w ręku powróz. Pochylił się i zaczął uwiązywać go do dużego kamienia, leżącego tuż przy maszcie. Gdy Mhammed skończył z tem, przeskoczył przez stos mokrych sieci i stanął przed Duquesne.
— Słuchaj ty, nędzny „nesrani“[7] Śledzisz nas? nie wypieraj się, bo widzieliśmy twoje ślady na piasku koło naszej jaskini. Przeklęty giaur! Zginiesz za chwilę, a żeby śmierć była ci cięższą, wiedz że wielki wódz Abdel-Krim jeszcze w tym roku wymorduje wszystkich „berrania“[8] i na zawsze wyzwoli z pod ich jarzma kraj...
Powiedziawszy to, chciał związać nogi jeńcowi.
— Pora działać, bo to nie żarty! — pomyślał zoolog i, podkurczywszy prawą nogę pod siebie, z całego rozmachu wyprostował ją, zadając straszliwy cios w głowę schylonego nad nim Mhammeda.
Rybak prawie wyleciał w powietrze, odbił się od masztu i z krzykiem runął za burtę, gdzie fale porwały go i swym pluskiem i łoskotem zagłuszyły jego głos.
Atak Alfreda Duquesne miał jeszcze jeden nieoczekiwany skutek. Zadając cios napastnikowi, zoolog znalazł oparcie dla nogi, gwałtownie się odrzucił poza siebie i bezwiednie uderzył głową w twarz Brahima. Ten odrazu wypuścił swoją ofiarę, Duquesne zaś, nie zwlekając, w mgnieniu oka porwał się na równe nogi i zwrócił się do rybaka, przygotowany do walki. Brahim jednak nie czekał napadu. Ze zwinnością akrobaty przemknął on krawędzią burty, przesadził zwoje lin i stos sieci i wpadł do budki na dziobie łodzi.
Duquesne błyskawicznym ruchem odpiął swój worek i wyciągnął rewolwer. Oparłszy Browning angielskim sposobem na biodrze, czekał na napastnika.
Brahim do chwili wynurzył się z budki. Gdy stanął na pokładzie, w ręku błysnęła mu lufa karabina. W tej samej chwili od strony steru buchnął strzał, zagłuszony przez wycie huraganu, potem drugi i trzeci.
Duquesne pochylił się aby lepiej się przyjrzeć. Z trudem dojrzał leżącą sylwetkę człowieka, plecami opartego o burtę. Trzymając rewolwer w pogotowiu i czepiając się lin, młodzieniec czołgał się ku dziobowi. Przyjrzał się uważnie i spostrzegłszy karabin, leżący w kałuży wody, przelewającej się od jednego boku łodzi do drugiego, włożył rewolwer do kieszeni i zbliżył się do rybaka.
Nic nie mówiąc, podniósł go i cisnął w mrok nocny, w paszczę morza.
Przez całą noc szalał huragan i, ulegając jego woli i wściekłości, miotała się na falach samotna łódź rybacka. Płynęła jednak zygzakowatą linią ku brzegom.
Wicher i fale walczyły z nią, ustępowała im nieraz i cofała się, lecz znowu, prężąc się i skacząc na czubach fal, dążyła ku ziemi.
Duquesne, urodzony Bretończyk znał się na łodziach, żaglach i ciężkich słonych falach morskich, więc walczył z morzem i huraganem. Gdy świt już szarzał, łódź wpadła w szalony wir bałwanów, mknących ze wszystkich stron. Ujrzawszy czarne skały, Duquesne przełożył żagiel pod pełny wiatr i wyrzucił łódź na rafy. Jednym skokiem sam był już na skałach i patrzał jak łódź tłukła się z trzaskiem łamanych desek na ostrych kamieniach, jak wicher rwał strzępy żagiel, aż zrzucił go do morza wraz z masztem i reją.
— Nie będziesz więcej pływała! — syknął Duquesne przez zęby.
Wcisnął się pod zwisającą skałę, usadowił się wygodnie i z poważną miną zajął się trudną pracą nad zapaleniem fajki, nabitej przemoczonym tytoniem.
Dopiero po południu młodzieniec mógł skacząc ze skały na skałę, dotrzeć do brzegu. Musiał przejść około dziesięciu kilometrów aż doszedł do Dżurf.



III.

W domu młodzieńca spotkała Adżaż.
Nic nie mówiła, lecz połyskujące ponad zasłoną oczy patrzyły pytająco i trwożnie.
— Bracia twoi przypłyną tu kiedyś... — rzekł Duquesne, spojrzawszy na nią.
— Zabiłeś ich, sidi? — rzekła Adżaż. — Wiem, bo tak powiedziały mi wróżby...
— Wolałem widzieć ich zabitymi, niż siebie — mruknął zoolog, wzruszając ramionami.
— Prawo było po twojej stronie, boś walczył — szepnęła dziewczyna i wyszła z izby.
Porając się ze znużeniem i sennością, Duquesne na łeb na szyję pakował swoje rzeczy.
— Do djabła! — mruczał. — Dość tego pustkowia, gdzie na dobitkę przemytnicy mogą mną nakarmić ryby. Przeniosę się do Port Say lub do Oranu. Tam też jest morze, ale mniej szans na przygodę z ubiegłej nocy. Pomyśleć tylko — nie zdobyłem żadnego raczka, żadnego robaka, a tymczasem o mały włos nie dałem nura na wieki i zatłukłem dwuch ludzi!... Zabawna rzecz — życie, a my — biolodzy lubimy mówić, że jest ono wynikiem fizycznych i chemicznych przyczyn. Ładne przyczyny! Sapristi!
Energicznie splunął, zaciągnął się dymem fajki i dalej układał swoje słoiki, flaszeczki i szkiełka.
Gdy już skończył, do izby wślizgnęła się Adżaż.
— Co ci się stało dziewczyno? — zapytał Duquesne, widząc, że Adżaż drży i zanosi się od cichego płaczu.
— Sidi... dobry sidi... — mówiła urywanym głosem, łkając coraz głośniej, — dobry, szlachetny sidi!..
— Mów, nic z tego nie rozumiem!
— Dobry sidi!... — błagała, chwytając go za ręce i za kolana, Adżaż — Ciało mego brata Brahima wyrzuciło morze na skały, wpobliżu jaskini..
— Głupie morze, że się wtrąca nie w swoje sprawy... — pomyślał zoolog.
— Jestem słaba kobieta... — łkała dziewczyna. — Chciałam, lecz nie mogłam wydobyć go z wody i wynieść na brzeg... aby pochować go w ziemi ojców... podług obyczaju, podług świętej Hadith...[9] Bądź miłosierny... bądź litościwy... bądź szlachetny... dopomóż mnie złożyć go na brzegu... Sąsiedzi zabiorą go później, gdy ty, sidi, odejdziesz stąd...
— Dobrze jeszcze i to, że nie prosi, abym temu drabowi pogrzeb wyprawił i nad grobem mowę wygłosił — pomyślał Duquesne i, kiwnąwszy głową, rzekł:
— Chodźmy!
Gdy zbliżyli się do jaskini, gdzie zoolog wykrył broń, przemycaną dla powstańców z Riffu przez Beni Husseimów, Adżaż zatrzymała się i z przeraźliwym krzykiem:
— Demm! Demm!“[10]
podbiegła do młodzieńca i, zanim on miał czas zrozumieć jej zamiar, błysnęła nożem i uderzyła go w ramię.
Duquesne, nie zwracając uwagi na buchającą krwią ranę, porwał dziewczynę za ręce, wytrącił nóż i ścisnął potężnemi ramionami.
— Mógłbym cię udusić, jak szczenię, wrzucić do morza, jak złośliwą żmiję, lecz jesteś kobietą niestety, więc idź, idź sobie!
Młodzieniec powiedział to zdławionym od gniewu i bólu głosem i zwolnił dziewczynę.
Stała przez chwilę nieruchoma i milcząca, a później rozdarła na sobie burnus i rzuciła się do młodzieńca mówiąc ze łzami w głosie:
— Spełniłam przepisy Hadith... Dokonałam krwawej zemsty... teraz chcę przewiązać ranę. Nie bój się, sidi, zrobię dobrze. Wierz mi... o, wierz!
Zrobiła opatrunek i zatrzymała krew.
Gdy Duquesne zapinał na sobie koszulę, Adżaż odrzuciła „ltam“ i, porwawszy młodzieńca za szyję, zaczęła okrywać jego twarz, pierś i ręce pocałunkami.
— Tyś piękny, jak młody dąb z Mammora, miły sercu, jak kwitnące drzewo oliwne, usta twoje wonne są, jak smoła Adrar, jak amora z Lewatanu, oddech słodki i upajający, jak olejek róży, oczy twoje, jak dwa słońca.
Wpiła się ustami w wargi zdumionego Duquesna, aż uczuł zimno i twardość jej zębów na swoich zębach, tuliła się do niego całem ciałem i szeptała, omdlewająca i bezsilna:
— Kocham ciebie... kocham — weź mnie, uczyń ze mnie niewolnicę, psa, ostatnią z ostatnich posługaczek w twoim domu, boś ty pan mego serca, słońce mojej duszy, jasny, promienny dzień mego życia... Weź, weź mnie!
Duquesne może po raz pierwszy w życiu czuł się bardzo zakłopotany wobec tej dzikiej dziewczyny.
— O, nie, — myślał — żadnych romansów! Najpierw nóż, a później miłość? Takich oświadczyn miłosnych wcale nie uznaję!
Lecz dziewczyna szalała, odchodząc od zmysłów, porwana wichrem namiętności, zwierzęcej, nieokiełznanej.
— Jam Adżaż, to znaczy — huragan. Jak huragan przemkną dnie i nocy naszej miłości! O wszystkiem zapomnisz przy mnie, nic nie będziesz czuł, nic nie usłyszysz. Tylko słowa miłości, tylko płomień we krwi...
— Co tu robić? — myślał Duquesne, aż wpadł na pomysł i rzekł surowym głosem:
— Krew między nami padła. Nic z naszej miłości, dziewczyno!
Adżaż zwinęła się jak polny kwiat, gdy tchnie nań żarem pożar stepowy, skuliła się, zarzuciła zasłonę na twarz i w milczeniu, nie oglądając się odeszła.
Duquesne już nie powrócił do domu: posłał od sklepikarza po swoje rzeczy i odjechał, myśląc o tem, że w swojem doniesieniu o przemytnikach musi obronić przed władzami dziewczynę, a także o tem, że znajome paryżanki z ciekawością będą mu się przyglądały, gdy będzie nosił rękę na temblaku i opowiadał w półciemnych, wonnych buduarach o „huraganach“, przeżytych w Afryce.



LOS „KRÓLEWSKIEJ ŻONY“.
(Z życia afrykańskich kolonij).
„Do kesi ko e do yele ko ye“.
(To, co powoduje śmiech u jednych, — innym wyciska łzy).
Przysłowie murzynów Bambara.
1.

Na progu przewiewnego i dobrze zacienionego gabinetu gubernatora jednej z francuskich podzwrotnikowych kolonij afrykańskich stanął malowniczy „szausz“ — woźny i zastygł w nieruchomej postawie.
— Co tam takiego? — zapytał gubernator schylony nad papierami.
— Jakiś biały „madame“ prosił ty przyjąć ją... Dał mnie ten bilet...
— Pokaż! — rzekł gubernator i, przeczytawszy nazwisko, wystawione na karcie wizytowej, powtórzył na głos:

Blanche Keramusa-Keita,
żona króla Tumanea“.

Podniósł ramiona i zadzwonił.
— Panie Gaillard! — zwrócił się gubernator do wchodzącego urzędnika. — Niech pan przeczyta ten bilet, przyjmie tę kobietę i załatwi jej sprawę. Niezawodnie jest to powtórzenie wypadku jaki mieliśmy w roku ubiegłym!
Urzędnik spojrzał na bilet i mruknął z oburzeniem:
— Jakież to ostateczne upodlenie kobiety!
— Niezawodnie! — zgodził się gubernator. — Lecz jesteśmy obowiązani uczynić wszystko, co jest w naszej mocy.
— Słucham, panie gubernatorze! — odparł p. Gaillard i odszedł.
W poczekalni urzędnik spotkał młodą kobietę o bladej, znękanej twarzy; z pod tropikalnego kasku wymykały się jej kosmyki jasnych, bezbarwnych włosów.
— Pani dziś przybyła? — zapytał urzędnik, podchodząc do niej.
— Tak jest! — odparła cichym głosem. — Płynęłam z Marsylji statkiem „Père Freysinet“.
— Czem mogę służyć pani? Mam zlecenie gubernatora dopomóc pani...
— Chcę odnaleźć swego męża i zamieszkać przy nim — rzekła.
Urzędnik zamyślił się na chwilę, poczem zapytał:
— Może pani zechce opowiedzieć mi, jak doszło do małżeństwa pani z tym... tym...
— Keramusa-Keita! — poddała pospiesznie.
— Tak. właśnie — z Keramusa-Keita — rzekł p. Gaillard. — Bardzobym prosił panią o najzupełniejsza szczerość, gdyż to jest sprawa poważna, tu chodzi o życie pani!...
— O moje życie?! — zawołała, bardziej zdziwiona, niż przerażona.
— Tak pani! — potwierdził urzędnik. — A więc proszę niemal o spowiedź, ręczę za dyskrecję... Zresztą prawdopodobnie nic nowego i szczególnego nie usłyszę.
„Żona króla Tumanea“ usiadła i, zaciskając chude palce i nieruchomo patrząc blademi, niebieskiemi oczami, zaczęła mówić:
— Poznałam męża w szpitalu, w Marsylji... On po tych wielkich bitwach w Szampanji leżał ranny, przeszyty kilkoma kulami... Byłam wtedy pielęgniarką-wolontarjuszką... W dzień pracowałam w salonie mód jako szwaczka, a w nocy — pielęgnowałam naszych bohaterów. Każdy przecież podczas wielkiej wojny powinien był coś robić dla swej ojczyzny?! Więc i ja robiłam co mogłam. W dzień szyłam, w nocy pracowałam w szpitalu...
Urzędnik spuścił oczy i, namarszczywszy czoło słuchał. Gdy kobieta umilkła, nie patrząc na nią, rzucił pytanie:
— Pani pokochała tego czarnego żołnierza?
— O tak, panie! — zawołała. — Opowiadali o nim inni żołnierze i oficerowie cuda! Waleczność jego i wierność Francji nie miały granic. Krzyże i medale wszystkich aljantów zdobiły mu pierś.
Umilkła, ciężko oddychając po tym wybuchu zachwytu i uniesienia, lecz po chwili znów mówić zaczęła szybko, gorąco:
— Marszałek Joffre rękę mu podał i ucałował go... Generał Mangin nazwał go „najwaleczniejszym wśród walecznych“, miał mu dać szlify oficerskie — lecz on umierał... oddał za Francję wszystką krew swoją... nie miał już sił do życia... ale ja byłam przy nim w nocy, gdy dozór nad chorymi zwykle słabnie, a w dzień pielęgnowała go moja przyjaciółka, której za to szyłam bluzki!
Nikłą twarz kobiety powlókł gorący rumieniec, blade oczy pałały dumą. Zaczęła znowu mówić:
— O tak, ja byłam przy nim i robiłam wszystko, aby żył! Naczelny lekarz przy całym personelu stwierdził, że to ja uratowałam go od śmierci. Keramusa-Keita został przy życiu i szybko powrócił do zdrowia, bo silny był i młody. Przypominał mi on te czarne posągi, jakie widziałam w muzeum. Keramusa przywiązał się do mnie, jak pies, wdzięczny był tak, jak biały człowiek nie umie być wdzięcznym. Przychodził do mnie, opowiadał o sobie, o rodzinie, o Afryce. Był dobry dla mnie, a ja byłam taka samotna, taka opuszczona. Pokochałam go i zgodziłam się zostać jego żoną. Ślub wzięliśmy w kościele, gdyż powiedział, że jest chrześcijaninem.
Urwała nagle i długo się nie odzywała. Być może, myślą pobiegła w przeszłość, przeżywając radosne dni miłosnego upojenia.
— Dalej, proszę pani — rzekł cichym, poważnym głosem p. Gaillard. — Co dalej zaszło?
— Gdy władze wojskowe postanowiły go wyprawić do domu, chciałam jechać razem z mężem, lecz Keramusa przekonał mnie, że muszę pozostać, gdyż on ma najpierw stoczyć walkę z bratem. O, zły to człowiek, ten brat Keramusy. Wiedząc, że mój mąż był umierający, zawładnął tronem Tumanea, zgładziwszy ojca-króla! Od kilku lat nie mam wieści o Keramusa-Keita, więc postanowiłam przyjechać tu i połączyć się z mężem, lub odwiedzić jego grób...
Skończyła.
Długo milczał urzędnik, nie wiedząc, w jaki sposób ująć swoje słowa, gdyż wiedział, że będą one ciosem dla tej słabej, nikłej kobiety. Nareszcie wstał i rzekł:
— Pani będzie zmuszona spędzić w hotelu kilka dni, aż sprowadzimy męża pani. Gdy przybędzie — powiadomimy panią. Tymczasem — do widzenia!
„Żona króla“ skłoniła się i opuściła salę.
Pan Gaillard długo patrzał w ślad za nią i żałował swoich słów o „ostatecznem upodleniu kobiety“.
W godzinę potem ścieżką, wijącą się śród haszczy dżungli, biegł murzyn-posłaniec, niosąc w wyciągniętej ręce laseczkę z umocowanem na jej rozszczepionym końcu pismem. Kierował się w stronę Tumanea, zapadłej wiosczyny w górach Futa-Dżalon. Dobiegłszy do najbliższej wioski, stawił się u wójta i oddał mu list; po chwili koperta z pismem władz była już w ręku innego murzyna, biegnącego dalej.





Minęło kilka dni. Pewnego poranku p. Gaillard zjawił się w gabinecie gubernatora i oznajmił, że Keramusa-Keita przybył do biura. W pół godziny później przy stole gubernatora siedziała zaproszona przez niego „żona króla“.

— Pani! — rzekł poważnym głosem gubernator. — Mąż pani przybył z Tumanea. Za chwilę ujrzy go pani. Z dokumentów przekonaliśmy się, że łączy panią z Keramusa-Keita legalny związek małżeński, więc to szczególny nakłada na mnie obowiązek ostrzec panią i powstrzymać ją od nierozważnego kroku..
— Słucham pana, panie gubernatorze! — szepnęła kobieta.
Gubernator odchrząknął, zdjął okulary i zaczął zdaleka:
— Klimat Afryki jest zabójczy dla kobiet, szczególnie dla anemicznych. Pani, zdaje się, nie cieszy się wsoaniałem zdrowiem, nieprawdaż?
— Jestem zupełnie zdrowa, panie gubernatorze! — odparła z uśmiechem pani Blanche.
— No to dobrze! — ciągnął dalej gubernator. — Muszę jednak panią wtajemniczyć, że warunki życia tubylców są tak jeszcze pierwotne, iż Europejczyk, a cóż dopiero kobieta europejska! — wcale do nich zastosować się nie potrafi. Ciasne brudne chaty, ciężka praca, brak wszelkich wygód, a w razie choroby — żadnej pomocy lekarskiej...
— Spodziewam się, — przerwała kobieta, — spodziewam się, ze w siedzibie mego męża-króla warunki życia będą znacznie lepsze, niż w brudnych i ciasnych chatach prostych murzynów?
Podniosła oczy na gubernatora i patrzała, spokojna i radosna.
— Właśnie w tem przypuszczeniu pani kryje się fatalne wprost nieporozumienie!... — rzekł gubernator. — My tu żadnych królów nie mamy! Pozostały coprawda niektóre dawne rody panujące, lecz są one już nieliczne i coraz bardziej schodzą do poziomu ogólnego.
— Czy ród Keramusa-Keita jest też rodem zubożałym? — spytała pani Blanche.
— Keramusa-Keita, sierżant 7-go pułku strzelców senegalskich, jest zwykłym murzynem szczepu Bambara, biednym murzynem, którego administracja z trudem odnalazła w górach. Nie mieszka on nawet w Tumanea, lecz posiada małą zagrodę w dżungli, trochę manjoku i prosa na polu...
Mówiąc to, przyglądał się kobiecie. Lecz żaden muskuł nie drgnął na jej twarzy, a radość nawet na chwilę nie zgasła w jej rozszerzonych źrenicach.
— Mamy złe odezwy o Keramusa-Keita — zaczął mówić dalej gubernator. — Bardzo złe... Wiemy, że otrzymawszy swoją kwartalną emeryturę weterana, idzie do miasta, przepija wszystko i przegrywa w karty lub kości, a później włóczy się po dżungli i wsiach...
— Ja go powstrzymam od tego, panie gubernatorze — zawołała pani Blanche. — On jest dużem dzieckiem i ja nim pokieruję!
— Moja rada, póki nie zapóźno — poniechać zamiaru zamieszkania z tym murzynem, a nawet wyrzec się widzenia się z nim! — powiedział gubernator. — Damy pani bezpłatny przejazd do Marsylji, a pani nigdy tego nie pożałuje. Wdzięczna pani nam będzie!...
Kobieta podniosła się i odrzekła stanowczym głosem:
— Ja chcę widzieć swego męża, panie!... Gdzie mam pójść?
— Niech pani ukryje się za tą draperją — mruknął gubernator, wznosząc ramiona. — Zaraz go tu przywiodą.
Zadzwonił i włożył okulary.
Po chwili wszedł p. Gaillard, za nim dwuch szauszów i na końcu olbrzymi murzyn, o szerokiej, bezczelnej twarzy i roześmianych, chciwych oczach.
Zatrzymał się na progu i po wojskowemu przyłożył dłoń do czoła.
— Weteran wielkiej wojny, kawaler medali, sierżant 7-go pułku strzelców senegalskich... — zaczął łamaną francuszczyzną raportować ochrypłym głosem.
— Keramusa-Keita, chodź tu bliżej! — rozkazał gubernator.
Jednym skokiem Murzyn był już przed biurkiem.
Gubernatorowi mimowoli błysnęła myśl:
— Ten to mógł się podobać kobiecie...
W półciemnym pokoju nagle stanął posąg z hebanu, lub ze spiżu. Był to Keramusa-Keita, olbrzymi nagi murzyn.
Szerokie ramiona z prężącemi się ciągle mięśniami, wypukła, do tarczy podobna pierś, okryta tatuowaniem i kilku bliznami od kul; ręce ze stalowych lin splecione, długie, mocne i chwytne, wąskie biodra i wysmukłe, zgrabne nogi; podłużna głowa, w krótkich, twardych jak drut, kędziorach; śmiałe, wyzywające oczy; olśniewająco białe, połyskujące poza grubemi wargami zęby i bezczelna rozśmiana twarz.
Stał w swobodnej postawie i poprawił brudną, płócienną przepaskę na biodrach.
— Jesteś Keramusa-Keita z Tumanea? — padło pierwsze pytanie.
— Już ty[11] raz jeden wyrzekłeś moje imię — odparł murzyn i parsknął śmiechem. — Kto nie zna w Futa-Dżalon Keramusa-Keita?! Narobiłem tam huku!... Nie dam się tym starym bałwanom za to, że są niedołężni i starzy, wodzić siebie za nos. Ja — żołnierz, bohater, weteran...
— Dość! — rzekł gubernator. — Słuchaj i odpowiadaj! Jesteś żonaty?
— Mam trzy żony, stare wiedźmy!... Nie mam za co je utrzymywać, więc błąkają się po dżungli i żywią się owocami. Mało płaci rząd za moją krew!...
— Jesteś chrześcijaninem? — pytał dalej gubernator.
— Jestem muzułmaninem. Allah jest moim Bogiem, a Mahomed Prorokiem Jego, jak to się mówi! — odpowiedział Murzyn i zaczął się śmiać, wyrzucając ochrypłym głosem słowa: — La Illa Illah Allah... Bajdy starych bałwanów!
— Milcz! — zawołał gubernator. — Dlaczego podawałeś się we Francji za syna króla Tumanea?
Keramusa-Keita wziął się pod boki i zatoczył się od ryczącego śmiechu.
— Król Tumanea!... Król! — ryczał — to dlatego, aby białe kobiety kochały goręcej... Aby leciały na mnie, jak pszczoły na miód... A jak kochały! Ile takich kobiet nabrałem na tego „króla“?! Ha! ha! ha! Murzyn-sierżant dla nich — to pies parszywy, a Murzyn-król — to pan, to — kochanek!...
— Ożeniłeś się w Marsylii z panną Blanche Courrier? — dopytywał gubernator.
— Z Blanche w Marsylji, z Jovanne — w Paryżu, z Angeliką — w Nancy... a z setką innych nawet wcale nie potrzebowałem się żenić! Ha! ha! ha! — ryczał skacząc i po błazeńsku wykrzywiając twarz, Keramusa-Keita.
— A czy ty wiesz, że za to możesz wpaść do więzienia na Loos?[12], a gdyby się coś okazało poważniejszego, to zawędrujesz, ptaszku, do Kajenny, na galery? — syknął gubernator, mrużąc oczy.
Odpowiedzi na to nie było, gdyż w tej chwili wypadła pani Blanche i, rzuciwszy się do Murzyna, przygarnęła się do niego całem ciałem, drżąca i szczęśliwa.
— Mój drogi, mój kochany! — szeptała w uniesieniu. — Nie oddam cię nikomu. Będziemy żyli razem, a ja cię poprowadzę przez życie prosta drogą, nauczę ludzi poważać cię, mój jedyny!..
W godzinę później p. Gaillard informował gubernatora, że pani Blanche Keramusa-Keita złożyła na piśmie oświadczenie, iż, mimo rady władz, postanowiła iść za swoim mężem do dżungli, dzieląc jego los...
Gubernator i jego urzędnik patrzyli na siebie i nie wiedzieli, co to było — czy wielka miłość, czy „upodlenie“ białej kobiety.
Wtedy, gdy Keramusa-Keita z żoną zagłębiali się do dżungli, papier z oświadczeniem pani Blanche otrzymał kolejny numer i zniknął w powodzi innych aktów i szpargałów, tak, jak zginęła blada, nikła kobieta w morzu suchych, żółtych trzcin i spalonych słońcem krzaków.
Na werandzie długo zanosili się od śmiechu „szauszy“, drwiąc z czarnego oblubieńca i białej kobiety — „królewskiej żony“.





3.

Cały tydzień wlókł za sobą Keramusa-Keita swoją żonę. Gdy znękana, wyczerpana kobieta ujrzała ubogą zagrodę męża — rozwalony murek gliniany i stożkowatą chatę, z biegającemi dokoła chudemi kurami, przycisnęła ręce do serca i obejrzała się z trwogą. Tuż za chatą stał olbrzymi baobab, nagi o tej porze roku, o gałęziach pokoszlawionych, wygiętych, zniekształconych dziwacznemi naroślami. Wydać się mogło, że to jakiś potwór apokaliptyczny nagle zastygł w mękach niewysłowionych, w konwulsjach każdego fibra olbrzymiego cielska. Na szczycie drzewa siedział sęp i kwilił ponuro i żałośnie.
Trzy głowy kobiece wyjrzały z poza muru i z przeraźliwym krzykiem uciekły w krzaki.
— Żony twoje? — zapytała biała kobieta.
— Tak, lecz już dawno je wypędziłem, bo nie mam czem je karmić — odparł Murzyn ze śmiechem i, schwyciwszy kamień, cisnął go w gąszcz zarośli, gdzie jeszcze nie ucichły krzyki jego czarnych żon.
Przed zachodem słońca przyszło trzech murzynów; przynieśli bagaże białej kobiety, ustawili je w chacie i wyszli.
Od tej chwili zaczęło się dla pani Blanche Keramusa-Keita nowe życie. Pracowała cały dzień, a gdy jej małżonek zamierzał oddać się swemu najbardziej umiłowanemu zajęciu — wypoczynkowi w cieniu niskiego okapu chaty i żuciu do nieprzytomnosci orzechów „kola“ oraz paleniu kifu, tego haszyszu afrykańskiego, pani Blanche zarządziła inaczej.
Było to coś tak niezwykłego, że sam Keramusa-Keita zdębiał, lecz usłuchał rozkazu czy prośbie bez protestu. Wziął ciężką „maczetę“[13], narąbał suchych gałęzi baobabu i przyniósł olbrzymią wiązankę do domu — na ognisko dla gotowania strawy; później ciął trzciny i bambus, w pocie czoła pracował nad naprawą dachu chaty i rozwalonego muru, przyniósł duży „kalbas“[14], napełniwszy go wodą z potoku.
Pani Blanche zamiotła chatę, okurzyła ściany i pułap, zawiesiła obrazki i jakieś barwne kawałki satynek, wymyła naczynie i zabrała się do gotowania obiadu.
Keramusa-Keita z ciekawością czekał na chwilę, kiedy jego biała żona zabierze się do ciężkiego, drewnianego tłoka, aby w moździerzu rozbić proso na mąkę i ugotować „kus-kus“, pospolitą tu kaszę, zaprawianą olejem palmowym, arachidowym lub karite. Lecz nie doczekał się Murzyn tej chwili.
Pani Blanche bowiem przygotowała obiad na francuski sposób — szybko ugotowała kaszę i upiekła kurę.
Zdziwił się Keramusa-Keita i zapytał:
— A gdzież jest „kus-kus“?
— Byłeś we Francji, możesz więc jeść nasze potrawy. Nie jesteś pospolitym Murzynem, jesteś bohaterem, kawalerem orderów, jesteś obywatelem Francji. Będziesz teraz jadł i żył inaczej, Keramusa!
— Będę! — odparł z przekonaniem w głosie Keramusa.
Po obiedzie murzynowi znów nie udało się ani się przespać, ani kola żuć, ani cmoktać fajeczki z kifem. Musiał pracować. Zaczął budować nową chatę, większą i obszerniejszą.
— Nowa będzie dla nas, mój jedyny, — mówiła pani Blanche, — a stara — dla twoich żon.
— Kiedy ja je wypędziłem! — zawołał Keramusa.
— Źle uczyniłeś, mój drogi! — zaprotestowała żona. — Wszakże to twoje żony przed Allahem, jak ja — przed Bogiem. Bóg jest jeden!
— O! — zdziwił się Murzyn. — Bismillah!
Jednak sprzeciwiać się nie śmiał, a w kilka dni później w odnowionej zagrodzie Keramusa-Keita krzątały się cztery niewiasty — jedna biała i trzy czarne, lecz sam pan i władca pracował też w pocie czoła. Za pomocą motyki i grabi, obmyślonych przez panią Blanche, przygotował dość duże pole dla prosa i kukurydzy i oczyszczał od kamieni kawał brzegu nad potokiem.
Pewnego dnia pani Blanche zawołałą męża i rzekła:
— Dziś pójdziemy do tej osady, gdzie są francuskie sklepy.
Istotnie
poszli i powrócili nazajutrz przed wieczorem, obładowani paczkami i tobołkami. Przynieśli ze sobą białe i kolorowe perkaliki, nici, igły, cukier, kawę i kilka torebek z nasionami.
Wkrótce w zagrodzie Keramusa-Keita znikli goli ludzie. Sam Keramusa i jego czarne żony chodziły w ubraniu.
Nad potokiem zielenił się mały ogród warzywny a czarne kobiety zapominać już zaczęły o najcięższej pracy, gdy to od rana do wieczora schylały się, bijąc ciężkim tłokiem proso...
Pogodziły się one prędko z swoim losem, iż przestały być już żonami Keramusa-Keita, uwielbiały białą kobietę i z lekkim lękiem spoglądały na nią, mając ją za czarownicę.
Murzyn, wzięty w łagodne, lecz stanowcze ręce, zmienił się do niepoznania. Nie opijał się już „bangi“[15], zrzadka palił kif, był spokojny i pracowity.
Przeszukiwał całą okoliczną dżunglę i zaczął znosić do domu kauczuk, wydobywany z lian owoce karité, z których czarne żony robiły masło; strzelał do antylop i bawołów a zdobycz swoją sprzedawał kupcom francuskim, oddając pieniądze białej żonie, dbającej o wszystko i o wszystkich.
Zdawało się, że życie tej gromadki ludzi, tak niepodobnych do siebie, ujarzmionych i kierowanych łagodnością i dobrocią białej kobiety, weszło w spokojne łożysko.
Lecz działo się to w Afryce — na ziemi wyklętych przez Boga potomków Kaina, w kraju, gdzie życie i śmierć, miłość i zbrodnia patrzą sobie co chwila w źrenice, gotowe do skoku, do napadu, do mordu...
Pani Blanche zaczęła zapadać na zdrowiu. Słońce zatruło ją swe-i zabójczemi promieniami; więc biała kobieta nieraz mdlała i wiła się z bólu. Później do zatrutej przez słońce krwi, wdarły się zarazki febry zaszczepionej przez moskity. Gorączka trawiła wątłe ciało, dreszcze miotały niem, jakby chciały zdruzgotać tę słabą, obcą tej ziemi istotę.
Lecz całą siłą swej woli pani Blanche walczyła z chorobą i nie wypuszczała ze swej dłoni steru życia małej osady. Wszystko szło sprawnie i spokojnie; nic nie mąciło ładu i posłuchu.
Keramusa-Keita, którego wójt, a nawet pobliski urzędnik-Francuz, zaczęli witać uprzejmie i z szacunkiem, jak pies wierny chodził za żoną i patrzył jej w oczy.
Murzynki otaczały białą kobietę coraz większem uwielbieniem i miłością, nazywając ją „genné-araf“ — słonecznym promykiem, — w ogień za nią pójść gotowe.
Sielanka! Cud! Wpływ wyższej rasy! — powie ktoś, kto nie zna Afryki.
I nagle...
Keramusa-Keita postanowił na własna rękę zrobić podarunek białej żonie.
Udało mu się właśnie zabić starego lamparta. Nic nie mówiąc, wziął wspaniałą, plamistą skórę i, sprzedawszy ją kupcom, nabył dla pani Blanche dużo różnych potrzebnych i niepotrzebnych rzeczy — bluzkę jedwabną, pantofle, wodę kolońską, szalik i biszkopty.
Przyniósł te dary do domu i w milczeniu złożył u stóp leżącej w ataku malarii żony.
Czarne kobiety, otaczające chorą, dające jej lekarstwo i gorącą herbatę do picia, na widok obdarowującego żonę Keramusa-Keita spojrzały po sobie i w milczeniu opuściły chatę.
— Wszystko jej, a nam nic! — szeptały do siebie i, nie zmawiając się, poszły do wsi. Wszystkie trzy zatrzymały się przy stojącej na uboczu chatce. Mieszkała tu Nine-Gasza, słynna znachorka i czarownica. Długo naradzały się z nią czarne żony Keramusa-Keita, na coś przysięgały i coś przyrzekały jej, lecz stara Murzynka przecząco trzęsła głową i powtarzała:
— Ja nie chcę razem z wami iść na galery! Nic nie dam, nic, nic, nic!
Aż wreszcie, znudzona prośbami i przysięgami kobiet wyszła z niemi do dżungli i tu, siadłszy w cieniu, jęła im coś objaśniać i tłumaczyć.
Był już wieczór, gdy się rozstała stara Nine-Gasza z pałającemi zemstą i zazdrością żonami Keramusa-Keita, a na pożegnanie krzyknęła im:
— Pamiętajcie, żeście nie były w mojej chacie! Ja o niczem nie wiem!...





4.

Pani Blanche czuła się coraz gorzej, więc posłała męża do gubernatora z listem, prosząc o sprowadzenie do niej lekarza.
Keramusa-Keita, schowawszy list w zanadrze i uzbroiwszy się w niedostępną „maczetę“, szybki jak antylopa, pomknął na przełaj przez dżunglę.
Przeszedłszy potok, obejrzał się raz leszcze i rzucił ostatnie, pełne miłości spojrzenie na ostry szczyt swoiej nowej chaty i na wijącą się nad nią strugę dymu.
Po chwili ten widok przysłoniła mu dżungla. Biegł dalej i nic go nie zatrzymywało, ani gołe, ostre skały śród których kryły się przed nim węże i z głośnem rechotaniem zmykały małpy, ani grząskie, wąskie doliny górskie, piękne, wartkie potoki, ani haszcze trzcin, gdzie czatują na zdobycz lamparty.
Biegł na przełaj. Śpieszył się, aby uratować białą słodką kobietę która z niego — bezczelnego łobuza, z osławionego Keramusa-Keita uczyniła człowieka pracowitego i szanowanego.
Na dużej polanie usypanej odłamkami czerwonych skał Murzyn ujrzał coś co zmusiło go do zmiany kierunku i przyśpieszenia biegu.
To co spostrzegł na polanie, było najstraszniejszem zjawiskiem w Afryce. Keramusa ujrzał nieskończenie długie, czarne, ruchome pasmo, wynurzające się z zarośli bambusów. Szerokie na kilkanaście metrów, pasmo to sunęło powoli, wijąc się niby potworny wąż przez polanę.
Były to „manjan“ — małe krwiożercze mrówki, koczujące na nowe miejsce żeru. Szły zwartemi szeregami, otoczone oddziałami wojowników śmiałych i silnych, a po ich przejściu pozostała goła ziemia i szkielety nieostrożnych zwierząt i ptaków.
Keramusa-Keita był zmuszony nałożyć drogi, żeby okrążyć pochód „manjan“ i pobiegł dalej.
W mieście prędko dotarł do gubernatora i powracał do domu, prowadząc za sobą ośmiu murzynów z hamakiem, posłanym przez władze dla przeniesienia chorej do szpitala.
Śpieszył się Keramusa-Keita i gnał murzynów, jak na pożar, aż sarkać zaczęli na niego i grozić, że nie pójdą dalej.
Nic nie mógł poradzić olbrzym Keramusa z tymi cherlakami i musiał zanocować z nimi w lesie...
Klął przez całą noc, ciągle spoglądając na wschód, aby nie spóźnić się z obudzeniem swojej bandy, przy pierwszych blaskach słońca.
Lecz noce podzwrotnikowe — długie, a pod ich czarnym płaszczem dzieją się nieraz rzeczy straszne i ponure.





5.

Chora, pożegnawszy męża, usnęła. Czarne żony bez szmeru wysunęły się z chaty. Jedna z nich biegła do Nine Gasza, dwie pozostałe zaczęły gotować w koziem mleku z cukrem i olejem palmowym cienkie, giętkie, mocne jak stalowe linki — lijany...
Ściemniało się, gdy powróciła kobieta od Nine.
— Dziś w nocy na pagórku Odienné... — szepnęła.
Wszystkie trzy spojrzały po sobie i umilkły.
Gdy księżyc wynurzać się zaczął z poza falistego grzbietu gór, z zagrody Keramusa-Keta wyszły trzy kobiety. Uginały się pod ciężarem noszy; kroczyły długo, aż weszły na szczyt pagórka ukrytego w gąszczu trzcin i klujących krzaków. Kobiety złożyły na ziemi swoje nosze i siadły strudzone, gdyż do północy przedzierały się przez dżunglę. Ciała poszarpane przez kolce roślin krwawiły, piersi podnosiły się i opadały ciężko, oddech stał się urwany, świszczący.
— Czas! — rzekła jedna z kobiet.
Podniosły swoje nosze i zaczęły przywiązywać je lianą do samotnego drzewa. W tej chwili księżyc wyjrzał z poza obłoków i oświecił szczyt pagórka.
Trzy czarne żony Keramusa-Keita stały dokoła drzewa z przywiązaną do niego białą kobietą. Była ona oplątana siecią czarnych lijan i usta miała zakneblowane chustką.
Biała żona Keramusa-Keita miała oczy zamknięte. Może zemdlała, a może już nie żyła? Tego nie wiedziały czarne mściwe kobiety, zazdrosne nie o miłość, lecz o podarki i nie patrzyły na swą ofiarę. Stały, nadsłuchując podobne do czujnych hyjen, gdy te grasują przed świtem, łaknące żeru.
Nagle gdzieś zdaleka rozległ się przeraźliwy krzyk spłoszonego nocnego ptaka, trwożny, rozpaczliwy. W chwilę po nim z łopotem skrzydeł zerwały się kuropatwy; coś dużego, tratując trzciny, przemknęło w ciemności; centkowana cyweta bezładnie miotała się w przerażeniu śród kamieni... wszystko uciekało niby przed pożarem dżungli.
Jednak krwawa łuna nie grała na niebie i na wierzchołkach drzew, nigdzie, jak okiem sięgnąć, nie można było zauważyć wznoszących się słupów dymu i wyrywających się, wściekle pląsających jeżyków i żagwi płomieni, a jednak wszystko co żyło i czaiło się w dżungli, w popłochu uciekało przed niewidzialną nawałnicą.
Czarne kobiety, jak nieruchome widma, wciąż stały nadsłuchując.
Nareszcie odróżniły śród nocnych odgłosów cichy, tajemniczy szmer, co chwila się wzmagający.
Stały jeszcze chwil kilka, aż dojrzały zająca, który wypadł z pobliskich zarośli, lecz, zrobiwszy kilka rozpaczliwych susów, runął na ziemię a wtedy natychmiast opadła nań czarna płachta...
Wtedy dopiero kobiety zaczęły pomykać ku domowi. Wbiegły na sąsiedni i pagórek tu się znów zatrzymały.
Zdala jaśniała, odcinając się od czarnego pnia drzewa, biała postać związanej kobiety.
Widziały ją bystre, jarzące się oczy murzynek przez kilka długich chwil, aż nagle postać ta oderwała się od ziemi, oddzielając się od niej czarnem pasmem, co stawało się coraz szerszem i czarniejszem.
Po chwili pozostawała tylko pierś i głowa, jaśniejąca nad czarnością, unoszącą się od dołu, lecz i pierś powlokła czarna płachta i powoli znikać zaczęła za tą zasłoną blada znękana twarz i złociste włosy. Jeszcze chwila — i zgasła jaśniejąca postać...
Gdy pierwsze smugi krwawo wschodzącego słońca musnęły szczyt pagórka Odienné, nikogo tu nie znalazły... Ostatnie szeregi mrówek „manjan“ porzucały nocną stypę... Śród wężowych splotów korzeni samotnego drzewa bielały kości i wyzierała z traw ciemnemi oczodołami czaszka ludzka...
Taki los spotkał Blanche, skromną, udręczoną samotnością szwaczkę z Marsylii. Poznała ona czarnego sierżanta, w którym widziała bohatera i „króla z Tumanea“, lecz wyczuła i pokochała w nim człowieka — tylko człowieka...





POMYSŁ „BIAŁYCH DJABŁÓW“.

— Fr... fr... fr... tr... tr... t... — huczał i turkotał samolot nad małem miasteczkiem chińskiem około Nankinu, gdzie nigdy nie widziano przedtem stalowego ptaka.
A ten, nic o tem nie wiedząc, gdyż przyleciał z angielskiego krążownika, dalej sobie turkotał:
— Tr... tr... tr...
Wystraszony odwach, uzbrojony w zardzewiały karabin, ale zato obwieszony pasami ładunkowymi, wbiegł do domu miejscowego gubernatora — „taotaja“, spędzającego tu, w ustroniu wiejskiem wakacje.
— Nieszczęście, wielki, mądry tao-taju, chluba naszego obwodu i całego państwa Nieba — zawołał padając na kolana.
— Co się stało? — trwożnym głosem zapytał dostojnik, pokryjomu wsuwając pod poduszkę fajkę z opjum.
— Nie wiem, — odparł żołnierz. — Coś, co ma ogon rybi, skrzydła orle i na przedzie coś, co śmiga, jak język starej plotkarki-przekupki z rynku „trzech mocarzy “, leci i śpiewa o tak...
Żołnierz bardzo udatnie zaczął naśladować odgłosy motoru samolotu.
— Zatrzymać i w kajdany! — krzyknął dostojnik.
— Wysoko leci i szybko, panie mego życia i radość moich oczu! — odparł ze łzami w glosie podwładny.
— No, to ja sam... — mruknął gubernator i, nie śpiesząc się, wyszedł na ulicę, gdzie tłum zadarłszy głowy, śledził jeszcze za mknącym w oddali punkcikiem, w jaki się zamieniał samolot.
Na twarzach podwładnych i tłumu, gubernator dojrzał niepokój i nawet przerażenie.
— Co to było? — zapytał, do nikogo się nie zwracając, wspaniały „tao-taj“.
Jak wezbrany potok zerwały się odpowiedzi, rzucane ze wszystkich stron — i z otoczenia gubernatora i z tłumu, który zewsząd się gromadził i wciskał się nawet do ogrodzenia jamyniu — przybytku, gdzie pobierają podatki i łapówki, biją bambusami w pięty, torturują i ścinają łby.
— Wielki ptak z jaskini Da-Tzin-Gou ożył i wyleciał. To przed końcem świata, słowo narodu! — krzyknął z tłumu stary bonza.
— Nie! to był drapieżny motyl Khu-niń — przerwała mu jakaś kobieta i wypuściła z rąk kosz z jajami, krzyknąwszy przeraźliwie.
— Sam „Lu-un“, święty smok nawiedził kraj. Złowroga to wróżba! — stentorowym głosem oznajmił opasły kupiec Fu-Siań.
— Wielki latawiec, wypuszczony z cesarskiego pałacu dla zabawy młodego uwięzionego bogdychana — podnosząc ramiona i uśmiechając się ironicznie, pisnęła tancerka. — Widziałam takie w Pekinie...
— Ona jest głupia i lekkomyślna dziewczyna, wielki, sprawiedliwy „tao-taju“ — skamlała ślepa żebraczka, której życie było nader burzliwe.
— Nic nie leciało, a tylko coś huczało, a co — tego nie wiem...
Do gubernatora zbliżył się aresztant, którego prowadzono na tortury, i nisko się kłaniając, rzekł:
— Jeżeli mądry tao-taj zechce oszczędzić moim piętom bambusów a katowi pracy — na osobności wszystko mogę tobie, studnio mądrości, objaśnić!
Tao-taj skinął na żołnierzy, aby spuścili więźnia z łańcucha, i wprowadził go do kancelarii.
— Długo włóczyłem się po świecie, możny panie — zaczął aresztant — i dużo widziałem dziwnych rzeczy. Wiem, że to była latająca maszyna, wymyślona przez „białych diabłów“. Narobiłaby nam moc kłopotów, gdybym jej odrazu nie spostrzegł i nie wykrzyknął na cały głos twego przesławnego imienia. Siedzący w maszynie biały djabeł uląkł się i odleciał.
Po chwili tao-taj wyszedł z kancelarii kazał puścić więźnia do domu, a sam zabrał się do pisania raportu do Pekinu.
„Straszny potwór, kierowany przez europejskiego złoczyńcę, uczynił napad na Nanking i okoliczne osady lecz dobrze zorganizowana przezemnie i czujna, z powodu moich starań, załoga, stanęła w sprawnym, żądanym surowo przezemnie ordynku co przeraziło napastnika i zmusiło go do ucieczki przed mojemi siłami zbrojnemi... — tak się zaczynał raport, a że tao-taj pisał aż do północy, musiał on z pewnością w rezultacie przysporzyć mądremu administratorowi nowych tytułów, zaszczytów i szklanych gałek na czapce i galonów do europeizowanego munduru.
Samolot tymczasem przelatywał nad mongolskiemi stepami, hucząc i turkocząc. Rozbiegały się w popłochu wielbłądy, tabuny koni, barany i owce Mongołowie zaś spokojnie spoglądali na lecącego dziwnego ptaka i szeptali tradycyjne „Om“.
— Co to jest? — spytała stara, ospą zeszpecona mongołka swego męża, nabijającego nos tabaką.
— Nie wiem! — odparł.
— Dobre to, czy złe? — spytała znowu, wycierając twarz, nagle zwilgotniałą po potężnem kichnięciu męża.
— Ani dobre, ani złe, bo go już niema! — uśmiechnął się i poszedł do namiotu.





ZBRODNIA SZERIFA Z BALASOR
(Z podróży po Indjach).

Byłem w roku 1897 studentem przyrody. Zbrzydły mi do reszty korepetycje z łobuzami gimnazjalnymi, więc postanowiłem uciec od nich jaknajdalej, odbyć długą, prawdziwą podróż, aby zapomnieć o przeróżnych, „accusativus cum infinitivo“, zadaniach trygonometrycznych i greckich „aorystach“. Zaciągnęłam się więc na wielki handlowy parowiec floty ochotniczej, odpływający z Odesy do Kalkutty z ładunkiem szyn kolejowych. Statek ten nazywał się „Kostroma“, ja zaś piastowałem na nim godność... pisarza okrętowego. „Kostromie“ — staremu, rozklekotanemu gruchotowi podróż ta nie bardzo się udała, mnie zaś — świetnie!
Zaczynając już od Adenu, przy samem wejściu do Oceanu Indyjskiego[16], w maszynie parowca coś się stale psuło. „Kostroma“ zmuszona była zatrzymywać się na otwartem morzu i czekać aż inżynier i mechanicy załatwią się z jej „wnętrznościami“. Kapitan, przemiły, czerwony, jak rak, Polak — p. Pawłowicz, klął od rana do wieczora. Pasażerowie błąkali się po pokładzie, niby strute muchy i tylko dwóch nicponiów czuło się na statku wybornie. Jednym z nich byłem ja, drugim — lekarz okrętowy. Nie mieliśmy obaj żadnej roboty, oprócz spożycia śniadania, obiadu, podwieczorku i kolacji, lecz byliśmy zajęci swemi sprawami. Łapaliśmy na wędki chyże szczupaki morskie, ryby-igły i dziwaczne, pasiaste chetodony[17], lub polowaliśmy z małą siecią na płynące wodorosty, zdejmując z nich różne hydry, zaplątane w ich śliskich łodygach meduzy i małe, barwne argonauty.
W ten sposób dowlekliśmy się do Kolombo na Ceilonie, przestaliśmy tu trzy dni w doku, gdzie angielscy mechanicy oglądali i naprawiali maszynę. Pomiędzy Ceilonem a Kalkuttą nasza „Kostroma“ ostatecznie zachorowała, aż kapitan zmuszony był zboczyć z drogi i rzucić kotwicę w Balasor. Był to mały port, dostateczny jednak dla tego, aby statek nasz wyreperować porządnie, a co najważniejsze — przeładować z niego nasze szyny na małe parowce angielskie, stojące bez ładunku w Balasorze.
Naprawa „Kostromy“ miała potrwać trzy tygodnie... Trzy tygodnie! Po skończonem wyładowaniu naszej staruszki „Kostromy“, stawiłem się przed kapitanem Pawłowiczem i prosiłem go o pozwolenie wyjścia na brzeg aż do dnia odpłynięcia okrętu do Kalkutty z pozostałemi szynami, które się nie zmieściły na angielskich statkach.
— Niech pan tylko pamięta, że czekać na pana nie będę nawet sekundy. — mruknął zdenerwowany kapitan — i pozostawię w Indiach na podarcie tygrysom lub... żółtej febrze! No a teraz życzę szczęśliwej podróży, ciekawych przygód i zdrowia.
Uścisnąłem olbrzymią dłoń kapitana i zbiegłem po mostku na brzeg.
Indje! Jestem w Indjach, w tajemniczym kraju tygrysa, okularnika, spiskowców, bajader, braminów, boga Sziwy i fakirów! Do widzenia „Kostromo“! Jeżeli nie zdążę na czas, płyń sobie sama, klekocz dalej, stękaj i jęcz... bezemnie. Dam sobie jakoś tu radę.
Tak myślałem, rozglądając się dokoła, gdy przechodziłem przez mały placyk, otoczony drobnemi domkami, z mieszczącemi się w nich sklepikami, kawiarniami i jadłodajniami. Trochę na uboczu ujrzałem dworzec kolejowy — malutki, lekki z bambusu sklecony i otynkowany na biało budynek z wysmukłą wieżyczką, na której powiewała flaga z napisem: „I. B. RY“ co miało oznaczać „Imperial British Railway“[18]. Wstąpiłem na dworzec i zacząłem studjować rozkład jazdy. Niczego mnie ten duży blat papieru nie nauczył, więc usiadłem w bufecie przy stoliku i dla dodania sobie otuchy zażądałem zimnej limoniady. Nie zdążyłem jeszcze rozejrzeć się po sali gdy zbliżył się do mnie opasły dżentelmen o wypukłych, jasno szarych i pijanych oczach. Stanął przed moim stolikiem i, słaniając się, rzucił tylko jedno słowo:
— Paszport...
Pokazałem mu moje dokumenty. Obejrzał je starannie, a później ciężko opadł na krzesło i zapylał:
— Jaki djabeł przyniósł tu pana? Przecież nie z powietrza pan tu spadł do Balasor? Ha-ha, z powietrza! Dobry dowcip, — co?
Opowiedziałem mu o przygodach „Kostromy“ i moich podróżniczych zamiarach. Wysłuchał uwaznie, podniósł się i, zdejmując korkowy hełm, zawołał:
— Bardzo rad jestem widzieć cudzoziemca! Nudy tu śmiertelne, o, jakie nudy! Gdyby nie whisky, opjum i polowanie — porządny chrześcijanin musiałby się chyba powiesić... Ale nie zaprezentowałem się Panu? Odzwyczaiłem się już od dobrych manier. Jestem John Hallysway, szeryf policji obwodu Balasor i Ghanney.
Uścisnęliśmy sobie ręce.
— Hallo, boy! — ryknął szeryf. — Soda, whisky, lód!
Gdy hindus — sługa podał żądany trunek, naczelnik policji zaczął rozmowę.
Właściwie gadał tylko szeryf. Opowiadał mi trochę a Indiach, trochę o Hindusach, więcej o polowaniu na tygrysy, a jeszcze więcej o sobie. Skarżył się na niezrozumienie jego zasług przez gubernatora i rząd.
— Lecz wykombinowałem jedną sztuczkę, która, jeżeli mi się uda, stanie się początkiem prawdziwej karjery! — przymrużając swe zimne oczy czcigodny mister John Hallysway.
Pochyliwszy się do mnie, szepnął:
— Wykryłem, mój panie, bardzo niebezpiecznego spiskowca przeciwko Anglikom i złapię go albo unieszkodliwię, jakem John Hallysway!
Chciał mówić coś dalej, lecz w tej chwili błysnęły mu oczy, umilkł i, uśmiechając się, krzyknął:
— A! Good day, mister Sun Dar! Prosimy do naszego stolika. Poznajomię pana z cudzoziemcem, który przypadkowo zawinął do naszego cichego, zapadłego kąta.
Po chwili ściskałem drobną, suchą dłoń Sun Dara. Był to młody Hindus wprost cudownej piękności: wiotki, wysmukły, jak palma, młodzieniec miał natchnioną twarz i pełne płomieni oczy. Europejskie ubranie jeszcze bardziej podkreślało matową smagłość jego cery, świeże, namiętne usta i połyskujące białe zęby.
Sun Dar usiadł przy stoliku, lecz w jego oczach dojrzałem jakąś trwożną czujność i zaczajoną podejrzliwość. Zresztą był bardzo uprzejmy i zachowywał swobodę i pozorny spokój. Hindus zaczął gwarzyć, bardzo dowcipnie żartując i śmiejąc się dźwięcznie. Przyglądał mi się bacznie, a gdy opowiedziałem, że tej zimy spędziłem dwa miesiące w więzieniu za „rewolucję“ studencką, zapałał do mnie nieukrywaną sympatją. Dowiedziawszy się, że chcę zwiedzić kraj, korzystając z nieszczęścia „Kostromy“, ucieszył się i zaprosił mnie ze sobą.
— Jadę za godzinę do Czajbusy, do rodziców. Mieszkają na wsi, więc pan będzie mógł poznać życie Hindusów. Dżungla Nagpurska jest też nader pociągająca, gdyż nie bardzo ją jeszcze wytrzebiła ręka brytyjska.
Odprowadzani przez ironicznie uśmiechającego się szeryfa, siedzieliśmy w godzinę później z młodym Hindusem w wagonie kolejowym.
Gdy pociąg ruszył i Balasor pozostał za nami, Sun Dar błysnął oczami i syknął ze wściekłością:
— Ten człowiek chodzi dokoła mnie, jak tygrys, a skoczyć nie śmie! Wie ten opasły, pijany wieprz, że gdyby włos mi z głowy spadł, podniesie się cała ludność Orissy, Nagpuru, Szoty, a może nawet w całym Bengalu. Nie wolno przybyszom dotknąć nieczystemi rękami syna Sun Samyra!
Milczałem, lecz w moim spojrzeniu młodzieniec dojrzał pytanie, więc nachylając się, rzekł:
— Pan walczył z gwałtem ciemiężycieli, więc nie mam przyczyny do ukrywania prawdy. Mój ojciec — Sun Samyr jest wodzem szczepów, broniących w parlamencie niepodległości całego kraju.
— Nigdym nie myślał, że pan jest partjotą hinduskim... — zauważyłem, patrząc na jego eleganckie ubranie.
— Skończyłem uniwersytet w Anglji, ale pozostałem Hindusem. Obyczaje mojego narodu, tradycje mego kraju poważam i nigdy się ich nie wyrzeknę, gdyż w nich jest zamknięta dusza i siła Indji, której bronić będę do ostatniego tchnienia mego.
Tak rozmawiając, dojechaliśmy do Czajbusy, gdzie Sun Dara spotkało kilku poważnych starych Hindusów w białych szatach i miękkich skórzanych trzewikach. Młodzieniec zaprosił mnie ze sobą. Przed dworcem czekał na niego dziwaczny powóz. Przypominał on lektykę, osadzoną na dwuch dużych kołach mocno okutych żelazem. Zaprząg stanowiły dwa olbrzymie, ponure bawoły, o potężnych rogach, podobnych do wygiętych korzeni.
Wsiedliśmy do powozu i w towarzystwie jednego ze starców, poganiającego bawoły, ruszyliśmy drogą w stronę ciemnej ściany gór, odcinającej się na horyzoncie od blado-niebieskiego, rozpalonego nieba.
Wkrótce ogarnęła nas knieja.
Otaczała mnie wymarzona od dzieciństwa dżungla indyjska. Droga była widocznie rzadko uczęszczana, gdyż wiła się, jak wąż, śród gęstych krzaków tamaryndowych, zarośli i niskich palm kentia, dzikich bananów, ledwie się znacząc w wysokiej, soczystej trawie i na błotnistych nizinach z czerniącemi się na nich kępami. Dżungla coraz bardziej wchodziła w swe prawa, otaczając drogę ze wszystkich stron, podnosząc się naprawo i nalewo dwoma wysokiemi ścianami i tworząc nad ścieżką zielone sklepienie, którego przebić nie mogło nawet niemiłosierne, palące słońce Indji. Wysmukłe pnie mahoni, powykręcane konary kauczukowych drzew, włochate palmy kokosowe i daktylowe, szmaragdowo zielone, mięsiste liścia bananów, gęste zarośla bambusów stale oplecione siecią pnących się roślin, kwitnącemi girlandami orchidei i długiemi, zwisającemi łodygami lian, mocnych jak powrozy.
Niedaleko od miasta Ranczi zatrzymali się na brzegach błotnistej rzeczułki.
W cieniu palm stało tu bengalów tubylcze — mała, wąska, kryta bambusową trzciną szopa, z małą werandą, prowadząc do wnętrza.
Tu czekano widocznie na przybycie Sun Dara, gdyż w zacienionej izbie siedziało kilku Hindusów. Powitali nas z powagą i patrzeć na mnie zaczęli ze ździwiniem. Mój towarzysz objaśnił, kim jestem i poco jadę, poczem zebrani kiwnęli głowami, a ten i ów uśmiechnął się do mnie przyjaźnie.
Nakarmiono nas ryżem z imbirem i napojono mlekiem z orzechów kokosowych i herbatą. Potem podano fajki. Hindusi uważnie słuchali opowiadania Sun Dara. Żaden się jednak nie poruszył, żaden nie wydał najmniejszego dźwięku. Tylko oczy im pałały i wysoko wznosiły się piersi, świadcząc o wzruszeniu.
Spojrzałem na Sun Dara. Wydał mi się innym, nieznajomym. Miał bladą, wzburzoną twarz, ponure, palące oczy i kurczowo zaciśnięte ręce.
Nagle serce przestało mi bić w piersi. Myślałem, że dostaję pomięszania zmysłów. Ujrzałem, że europejskie ubranie znikło na młodzieńcu; pozostała na nim biała, lekka tunika...
Lecz i ona spadła mu z piersi, obnażając bronzowy tors.
Wtem stało się coś takiego, co zmusiło mnie do okrzyku przerażenia. Spostrzegłem bowiem w tej chwili, że z fałd białej szaty wyśliznął się długi czarny wąż i otoczył swemi zwojami szyję młodzieńca.
— Co się panu stało? — rozległ się spokojny głos Sun Dara.
Drgnąłem i oprzytomniałem, młodzieniec stał przede mną w tym samym stroju, w jakim go poznałem przy stoliku w Balasor.
Opowiedziałem mu, com widział przed chwilą. Wzruszył ramionami i powtórzył obecnym moje słowa. Starzy Hindusi ze smutkiem opuścili głowy.
— Błogosławiony jesteś przez Sziwę, — szepnął jeden z tubylców, patrząc na mnie dziwnym, nieruchomym wzrokiem, którym, zdawało się, przebijał mnie nawskroś i zaglądał do serca i mózgu. — Patrz dalej i powiedz, co ujrzysz oczami twojej duszy!
Długo naradzali się Hindusi, a ja znowu patrzyłem, śledząc bacznie za wszystkiem, co się działo dokoła. Po pewnym czasie zobaczyłem znowu obnażonego do pasa Sun Dara, lecz spostrzegłem też coś nowego. Zauważyłem wianek z czerwonych kwiatów na skroniach młodzieńca, a po chwili stanął przy nim czarny cień i, wyciągnąwszy rękę, zarzucił mu na ramiona czarnego węża.
Zjawisko trwało jedno mgnienie oka. Oprzytomniałem i pierwsze, co przykuło moją uwagę, była to para przenikliwych źrenic jednego z obecnych Hindusów. Jego wzrok przypomniał mi oczy węża, widzianego niegdyś w zoologicznym ogrodzie. Płaz zupełnie w ten sam hypnotyzujący sposób patrzył na królika, danego mu na pożarcie.
Z trudem otrząsnąwszy się od ciężkiego wrażenia opowiedziałem Sun Darowi niezwykłe i niezrozumiałe widzenie.
— Bogini Szkati woła mnie! — zawołał z porywem.
Jednak dwuch młodzieńców, gdy Sun Dar przetłomaczył im moje słowa, wyciągnęło z za pasów krzywe, jak sierpy, noże, tak zwane „Kora“ i, potrząsając niemi, grozili komuś.
— Są to mściciele za uciemiężenie Indji — szepnął mi Su Dar. — Mamy ich w naszej okolicy około tysiąca. Są pomiędzy nimi sztyletowcy, dusiciele i truciciele. Jeżeli będzie im pozwolono działać, żaden Anglik nie może być pewnym ani dnia, ani godziny swego życia.
Po skończonej naradzie mój nowy znajomy dał mi za przewodnika jednego z Hindusów, abym mógł zwiedzić okolice miasteczka. Z drogi zboczyliśmy na wązką ścieżkę, przecinającą dość duże bagno. Kilku ludzi, uzbrojonych w długie tyki z widełkami na końcu, we flety z bambusu i w skórzane worki, szukało czegoś w gęstej trawie i na moczarach śród kęp.
Zbliżyłem się do jednego z nich. Stał właśnie około kępy i, patrząc na ziemię, wygrywał jakąś dziką melodję. Zacząłem się rozglądać i dojrzałem w trawie ciemno-brunatnego węża. Widocznie spał, lecz, zbudzony muzyką, po chwili otwarł oczy, ledwie dostrzegalnie się poruszył i uniósł głowę do góry. Hindus odrazu zmienił melodję. Wąż podnosił się coraz wyżej, aż zaczął rozdymać szyję, która stała się podobna do płaszcza, narzuconego mu na kark. Na płaszczu spostrzegłem dwa duże czarne kółka, przypominające okulary.
— Kobra! — szepnął mój przewodnik, wskazując węża oczami i ruchem głowy.
Domyśliłem się jednak już przedtem, że widzę jednego z najstraszliwszych węży — okularnika, czyli Naja tripudians.
Hindus tymczasem wciąż grał i wciąż kiwał, nie spuszczając oczu z płazu. Po chwili okularnik zaczął kiwać się, powtarzając ruchy człowieka. Trwało to przez kilka minut, poczem Hindus widełkami przycisnął szyję węża do ziemi, wziął go spokojnie ręką i wsadził do worka.
Mój przewodnik, wyjąwszy swoją „Korą“, objaśnił mnie, że jadem „Kobry“ Hindusi zatruwają broń.
Za moczarami zagłębiliśmy się znowu do dżungli a przeszedłszy parę kilometrów, wynurzyliśmy się na obszerną polanę, otoczoną zewsząd wysokiemi drzewami. Na polanie stała biała świątynia. Były to ruiny jakiejś starożytnej pagody[19]. Rzeźbione z białego marmuru złożone mury, resztki bramy z pięknemi kolumnami i ciężkim frontonem, posągi bogów i potworów, odłamki ciosanych kamieni — były powleczone zielenią mchów i pnacych się roślin. Szerokiemi schodami weszliśmy do wnętrza świątyni. Nie miała ona sklepienia, które oddawna runęło; zwisał nad nią tylko ciemno-lazurowy namiot nieba. Z pomiędzy marmurowych płyt posadzki wyrastały cienkie krzaczki tamaryndowe i oleandry; wszędzie śmigały barwne jaszczurki.
W zacienionej bocznej nawie drzemało stadko antylop.
Na dziedzińcu spotkaliśmy dwuch Hindusów. Jeden z nich — młodszy był fakirem i oddawał się swojej praktyce. Wisiał w powietrzu, oparty głową i stopami o dwa grube drągi bambusowe, wbite w ziemię. Czuł się na tak niezwykłem łożu, widocznie, zupełnie wygodnie, gdyż uśmiechał się do nas i spokojnie wachlował się dużym liściem palmowym. Drugi należał, z pewnością do jakiejś kategorji jogów i tu na pustkowiu doskonalił się w umartwieniu swego ciała. Człowiek ten pozostawał na największym skwarze z gołą głową, a stał na końcach palców, niby tancerz w najtrudniejszej pozycji, wyprężony i nieruchomy, niby posąg z bronzu. Fakir miał zakneblowane usta i zatknięte mchem uszy. Malutka miseczka z resztkami niezjedzonego ryżu i dzban wody stanowiły pożywienie tych dwojga ludzi, a może tylko fakira, gdyż starszy z pustelników, widocznie, oddawna nic nie jadł. Ciało jego bowiem przypominało raczej szkielet, powleczony zmarszczoną spaloną skórą.
Powróciwszy do Ranczi późnym wieczorem i przenocowawszy w jakimś hoteliku, ruszyliśmy z Sun Darem na północ. Tratwą przewieziono nasz powoz przez rzekę Kughli, wpadającą do zatoki Bengalskiej. Tu po raz pierwszy śród trzcin zobaczyłem krokodyla indyjskiego, czyli gawiała (Gavialis gangengensicus). Leżał nieruchomy, podobny do kloca drzewa, poplamionego mułem i wodorostami. Za rzeką droga stała się szerszą i lepszą. Częściej spotykaliśmy wioski tubylcze, złożone z ubogich szop bambusowych o dachach z liści palmowych. Ludność wszędzie witała Sun Dara z wielką czcią, zauważyłem kilka razy, że niektórzy wieśniacy całowali go po rękach.
Przed wieczorem przybyliśmy do miasta Hazaribah, gdzie zażądano odemnie okazania policji angielskiej mego paszportu.
— Tu musimy się rozstać! — rzekł mi Sun Dar, gdy wieczorem spotkałem się z nim w umówionem miejscu. — Proszę jednak nie martwić się, gdyż urządzę pana bardzo wygodnie na dalszą podróż.
Nazajutrz rano przyprowadzono mi konia, a przed południem jechałem już z karawaną kupców, zdążających z towarami do najbliższej stacji kolejowej.
— Musimy przejść przez góry Gamy Ghat i dojść do miasteczka Gaja, — objaśnił mnie jakiś kupiec-Anglik.
Przed grzbietem górskim zanocowaliśmy w małej mieścinie, na brzegu błotnistej i giębokiej rzeczułki. Po wieczerzy poszedłem przyglądać się robocie słoni. Około trzydziestu tych olbrzymów ciężko pracowało nad wyciąganiem z mułu dużych pni drzew, przyniesionych prądem z dalekich gór. Słoń szukał trąbą i nogami drzewa na dnie rzeki, zarzucał pętle z łańcucha i wyciągał zatopione pnie na brzeg. Robota ta była ciężka, bo mięśnie i żyły prężyły się pod grubą skorą słoni, i zwierzęta oddychały ciężko i chrapliwie. Na grzbiecie każdego z olbrzymów siedział w niedbałej pozie poganiacz — „Karnak“ z ostrym młotkiem, którym od czasu do czasu uderzał w czaszkę słonia. Byłem świadkiem sprytu tego zwierzęcia. Ogromny, stary słoń zarzucił właśnie i zaciągnął pętlę na zatopionem drzewie, lecz nie mógł go wyciągnąć, więc zaczął mozolić się nad przesunięciem pętli na inny koniec pnia. Udało mu się to wkrótce, więc pociągnął za łańcuch, szarpnął i wyrwał drzewo z mułu. W tej chwili nicpoń — karnak, leżący na karku słonia z fajką w ustach, uderzył go młotkiem w głowę. Gniewem zamigotały oczy słonia. Wypuścił natychmiast łańcuch, w oka mgnieniu zerwał sobie z grzbietu niesprawiedliwego i okrutnego poganiacza i podniósł go wysoko nad głową. Myślałem, że z rozmachem gruchnie go o brzeg, lecz słoń poszedł do wody i zaczął starannie „płukać“ człowieka tak, jak się płucze bieliznę. Skończywszy tą uspakajającą wannę, usadził karnaka sobie na grzbiet, schwycił łańcuch i wywlókł potworny, prawie skamieniały pień na wysoki brzeg.
Następny dzień spędziliśmy w górach. Dżungla tu pozostawała prawie nietknięta ręką człowieka. Przecinała ją wązka ścieżka, którą kroczyła nasza karawana, wspinając się na szczyt Gama Ghata.
W tym oceanie drzew, krzaków i wysokich traw spotkaliśmy kilka stad gazeli i jeleni, a na moczarach na jednej z przełęczy górskich pokazano mi ślady wielkiego kota. Pomiędzy Anglikami i tubylcami z tego powodu wynikł spór. Anglicy bowiem twierdzili, że były to ślady tygrysa (Felis bengalensis). Hindusi zaś dowodzili, że moczarami przeszedł leopard lub karakal (Felis caracal). Na jednem z takich moczarów wdzieliśmy stado małp, z krzykiem w wielkim popłochu skaczących z drzewa na drzewo. Szukając przyczyny tej trwogi, ujrzeliśmy śród gałęzi dębu żółty o czarnych plamach bok błotnego rysia (Felis chaus). Spostrzegłszy nas, ześlizgnął się z drzewa i przepadł w krzakach. Nie miałem wtedy karabinu ze sobą, więc zapolować niestety ani razu nie mogłem.
Trzydzieści mil[20] górską ścieżką jechaliśmy w ciągu całego dnia i wieczorem dopiero dotarliśmy do Gaya, skąd o 11-ej wyjechałem z powrotem do Balasor, nie rozumiejąc dobrze, dlaczego tak się śpieszę do tego zapadłego kąta.
Nazajutrz byłem już na swoim parowcu, który niespodziewanie szybko był znacznie podreperowany i za pięć dni miał już odejść. Ładniebym wyglądał, gdybym się nie pośpieszył z powrotem?!
Zwiedzałem teraz okolice Balasoru i nieraz spotykałem czcigodnego Johna Hallysway.
Pewnego dnia szeryf z bardzo tajemniczy miną zjawił się na pokładzie „Kostromy“, zjadł śniadanie i zaprosił nas ze sobą do Salampur, na święto bogini Szakti, okrutnej małżonki Sziwy.
— Pokażę dżentelmenom coś nadzwyczajnego, coś, co rzadko się widzieć zdarza w pobliżu kulturalnych miejsc — mówił, błyskając pijanemi oczami.
Pojechaliśmy z szeryfem za miasto, gdzie w lesie stała świątynia bogini. Wieczór już zapadać zaczynał, więc w olbrzymiej pagodzie panował gęsty, tajemniczy mrok. Wyłaniały się z niego niejasne, majaczące w ciemności postacie Hindusów w białych szatach; stały i klęczały pomiędzy kolumnami, których wierzchołki ginęły pod sklepieniem; czaiły się po ciemnych kątach i z cichym szmerem bosych nóg sunęły ku środkowej nawie.
Ludzie tłoczyli się w głębi świątyni, gdzie stał zagadkowy posąg Szakti, siedzącej na tronie, opartym na grzbiecie krowy i oplecionym zwojami rzeźbionych z hebanu kobr. Hindusi szeptali modlitwy, lub podnosili się na palcach i usiłowali ujrzeć co się działo przed kamiennem bóstwem.
Gdy jednak szeryf John Hallysway zaczął przedzierać się naprzód, prowadząc nas za sobą, tłum cofał się i rozstępował przed nim. Nareszcie dotarliśmy do miejsca, odgrodzonego kilkunastu słupkami z zawieszonemi na nich girlandami z kwiatów o silnym, upajającym zapachu.
Pośrodku odgrodzonego miejsca stała wysmukła kolumna marmurowa ze strzaskaną głowicą, cała opleciona kwieciem i pachnącemi trawami. Dalej czerniał olbrzymi posąg bogini, wykutej z czarnego kamienia. Od czasu do czasu sunęły po obliczu i rozrosłych piersiach okrutnej Szakti blade promienie księżyca, a wtedy zdawało się, że twarz posągu nagle żyć zaczynała, wykrzywiać usta w szalonym skurczu potężnych mięśni i oczy mrużyć w dzikiej namiętności.
— Jeszcze się nie zaczęło wiosenne misterjum, — szepnął do nas szeryf, a nozdrza jego i usta drgnęły od wewnętrznego, stłumionego śmiechu.
— Cóż to za misterjum? — spytał szeptem kapitan Pawłowicz.
— Ludność trzech prowincyj wybiera najpiękniejszego z młodzieńców i ofiaruje go Szakti, która jest boginią odradzającej się natury, zwyciężającej śmierć — objaśnił szeryf z cichym śmiechem. — A jak się to odbywa, dżentelmeni sami ujrzą!
Tymczasem około kolumny zjawiło się kilka bajader, które zaczęły jakiś rytmiczny taniec. Wydało mi się, że to korowód rusałek pląsa w drgających promieniach księżyca, tworząc koła i wężowe sploty tanecznych szeregów. Powiewały w powietrzu lekkie białe tkaniny, migały krucze warkocze i połyskiwały bransolety i ciężkie naszyjniki na nagich bronzowych ramionach i piersiach tancerek.
Wreszcie w krąg tancerek wstąpiła jedna, okryta, z twarzą w zwojach czarnego płaszcza. Szła, prowadząc za sobą młodzieńca z opaską na oczach. Był obnażony do bioder, i biały płaszcz spadał mu od pasa do stóp. Na skroniach miał wianek z kwiatów szkarłatnych, płonących nawet w mroku świątyni. Jakieś złe przeczucia przeszyły mi serce i obudziły wspomnienia mego zagadkowego widzenia w samotnem bengalow w okolicach Ranczi. Czarna postać skrępowała młodzieńcowi ręce powrozem i przywiązała go do kolumny.
Upadły na twarz tańczące bajadery i cofnęły się w ciemność, za posąg Szakti. Pozostała tylko kobieta w czarnym płaszczu. Jak widmo, jak tajemniczy nocny ptak, zaczęła krążyć dokoła kolumny z uwiązanym do niej młodzieńcem, postawiła u jego stóp mały koszyk, pełny kwiatów i zerwała z twarzy ofiary opaskę.
Na chwilę mignęła blada, piękna twarz i znikła w ciemności, bo padł na nią czarny cień, odrzucony przez potężną kolumnę, stojącą naprzeciw.
Kobieta wetknęła cienką laseczkę do koszyka z kwiatami i odeszła. Cisza zaczajona i trwożna zawisła w świątyni. Mogło się wydać, że nikogo nie było tu śród kolumn i potężnych murów, i że tylko cisza płynęła leniwym, ciężkim potokiem, znikając bez śladu i echa w otchłani nocy i bezdennego mroku, pod wysokiemi łukami sklepienia.
— Patrzcie! Patrzcie! — zaczął szeptać John Hallysway.
Z koszyka błyskawicznym ruchem wyślizgnął się mały wąż, za nim drugi i trzeci.
— To — surinam, mała surinam, ugryzienie której zabija w ciągu jednej minuty! — syczał szeryf. — To — surinam...
Węże tymczasem uniosły małe, płaskie głowy i sunąć zaczęły ku związanemu młodzieńcowi. Przy zwojach opadającego płaszcza węże zatrzymały się na chwilę, a potem wspinać się zaczęły fałdami tkaniny, podnosząc się wyżej, aż dotknęły obnażonej piersi młodzieńca.
Jęknął ponuro gong, i Hindusi tłocząc się i popychając, wybiegali ze świątyni. Wyszliśmy za nimi, poprzedzani przez szeryfa.
Na dziedzińcu pagody mister Hallysway zwrócił się do nas, mówiąc:
— Jeżeli ofiara nie zginie dziś w nocy od jadu surinam, jutro pojmie za żonę pierwszą kapłankę bogini Szakti i uważany będzie za Awatar — przeistoczonego Wisznu. Jutro dowiemy się o losie młodzieńca.
Nie mogłem spać przez całą noc, a o świcie byłem już z szeryfem i naszym lekarzem w pagodzie.
Słońce wdarło się pod sklepienia świątyni i posłało tu snop swoich promieni. Przez okno padły one na biały marmur kolumny ofiarnej i na zwisające ciało młodzieńca, nieruchome i stężałe w straszliwych cierpieniach. Na jego piersi, tuż nad sercem dojrzałem małą rankę, a niżej — kilka kropel skrzepłej krwi. Zajrzałem w oczy trupa i krzyknąłem. Poznałem Sun Dara.
Obejrzałem się na szeryfa. Porozumiewawczo kiwnął mi głową i szepnął, trzęsąc się od śmiechu:
— To pod moim naciskiem obrano go na ofiarę dla Szakti. Unieszkodliwiłem wroga Wielkiej Brytanji!... Zręcznie, cicho, podług miejscowych tradycyj, bez hałasu, bez śladów...
Po powrocie do Balasor, gdzie statek nasz pozostawał jeszcze przez parę dni, starannie unikałem spotkania z szeryfem Johnem Hallysway. Dla mnie był on zbrodniarzem, napadającym podstępnie.
Widocznie wice-król Indji był tego samego zdania, bo nagle przerwał jego karjerę urzędniczą, usuwając go z Balasor i oddając pod sąd.



WICHER.
OPOWIEŚĆ Z ŻYCIA ARABÓW WSPÓŁCZESNYCH.
ROZDZIAŁ I.
Wojownik z gór Hauranu.

Niedaleko od brzegów prawie wyschłego o tej porze roku Sirkhanu, o dziesięć mil od Kafa ciągnęła się stara droga karawanowa.
W tych czasach, gdy w Mezopotamji wrzała wojna, karawany nie ciągnęły dawnym szlakiem pielgrzymów.
Droga, wytknięta przez białe piachy syryjsko-arabskiej pustyni, chwilami znikała śród niewysokich wzgórz i zwałów szarych, poszczerbionych skał.
Białe kości wielbłądów i kupy kamieni, ukrytymi pod niemi grobami prawowiernych wyznawców Proroka, zmarłych ku zbawieniu swej duszy w drodze do trzykroć świętej Mekki, niby wiechy, znaczyły ten odwieczny szlak.
Teraz panowała tu cisza.
Oddawna snadź nikt tu nie zaglądał, bo para szakalów, płochliwych i czujnych, spokojnie spała na piasku, jeszcze nierozpalonym przez słońce, albowiem dopiero od godziny wynurzyło się ono z poza Dżebel Amar.
Nagle w tej ciszy martwej zrodził się dźwięk — daleki, slaby jeszcze.
Szakale drgnęły i podniosły głowy, węsząc bojaźliwie.
Siedzący na skałach, jeszcze senny sęp wydał cienkie przenikliwe kwilenie.
Zdaleka dopłynęła drgająca, urywająca się co chwila fala dźwięków:
— Allah... ... ... Rasul Allah... Illah... Illa-a-ah...
Pierzchły szakale do legowiska skalnego.
Sęp wzbił się wysoko, bystremi oczyma ogarnął pustynię — i szybko odleciał na zachód.
Drogą ciężko stąpał duży wielbłąd w uprzęży bogatej.
Na siodle kiwał się młody Arab i dźwięcznym głosem śpiewał hołd Allahowi i prorokowi Jego.
— La Illa Illah Allah u Mahomed rasul Allah-Allah Akbar....
I znowu po chwili zawodził przeciągle, jak to czynią muezini z minaretów, nawołując wiernych do modlitwy o wschodzie, południu i zachodzie słońca:
— La Illa Illah Allah....
Dojechawszy do miejsca, gdzie wąwóz rozbiegał się na trzy strony, Arab zatrzymał wielbłąda i krzyknął:
— Hur!
Wielbłąd natychmiast położył się, jękliwie wzdychając.
Jeździec oglądał skały. Na jednej z nich spostrzegł wydrapane nożem znaki i ślady ogniska tuż obok.
— Selim Kufar... — mruknął z uśmiechem zadowolenia. — To tu!
Usiadł na kamieniu i, wyjąwszy z woreczka, wiszacego na pasie garść prażonego prosa, zaczął się posilać.
Spojrzał na słońce i mruknął:
— Powinni wkrótce przybyć.... Pośpieszyłem się zbytnio, pędząc mego mehari od Nefud-Darte.
Wstał i przyglądał się wielbłądowi.
Wierzchowiec istotnie był bardzo znużony i wyczerpany. Leżał, wyciknąwszy szyję na piasku i patrząc wprost przed siebie nieruchomym, męczeńskim wzrokiem.
— Biedak mehari! — szepnął Arab. — Dostało mu się tej nocy!... Jak teraz powrócę na tak osłabionem zwierzęciu? Będę zmuszony dojechać do Kafa i nabyć innego....
Rozmyślania te przerwał szczęk kopyt końskich.
Dochodził zdaleka, lecz siedzący w wąwozie człowiek, odrazu pochwycił go wprawnem uchem i odróżnił bieg czterech koni.
W kilka minut później trzech jeźdźców, prowadząc za sobą luźnego wierzchowca, wjechało pomiędzy skały.
Ujrzawszy powstającego na ich powitanie młodzieńca o wyniosłej postawie i śmiałych oczach zeskoczyli z siodeł i, przykładając dłonie do czoła, warg i piersi, mówić zaczęli poważnemi głosami, bystro badając twarz, strój, uzbrojenie nieznajomego.
— Salam-alejkum, sidi! Wielki Szeryf Mekki, latorośl krzewu Mahomedowego, świętobliwy Husein Ibn-Ali pozdrowienia przez nas posyła szlachetnemu Ibrahimowi ben Selim, ben Atrasz, wodzowi szczepów druzyjskich z gór Hauranu....
Rzekłszy to niemal chórem, pytająco patrzyli na nieznajomego.
Ten odrzucił płachtę, ukrywającą twarz aż do oczu, i pozostał w „keffieh“ — turbanie, obwiązanym trzema rzędami jedwabnego sznura.
Przy tym ruchu z pod poły burnusa wyjrzała bogata głownia jataganu i żółta skórzana pochwa dużego rewolweru.
Młodzieniec, niedbałym ruchem czyniąc salam, odparł spokojnie:
— Jam jest!... Ibrahim ben Atrasz z gór Hauranu. Przywiozłem dla świętobliwego Szeryfa pozdrowienie braterskie od Selima Atrasz, ojca mojego od Tewfika-beja Atrasz, brata mego, od Ali ben Abdallaha — brata mego, od...
Mówił długo, wyliczając całą rodzinę męską Atraszów z gór Hauranu, przy każdem imieniu czyniąc lekki pokłon i coraz wyżej podnosząc głowę, aż zakończył swoje przemówienie słowami:
— Czterdziestu dwóch mężów, nigdy stali i karabinów z rąk niewypuszczających, władców odważnych Druzów, poleciło mi pozdrowić świętobliwego Szeryfa Mekki i jego posłów szlachetnych. Bądźcie pozdrowieni, mumeni!
To rzekłszy, usiadł na piasku, podwinąwszy pod siebie nogi w zielonych, suto haftowanych srebrem butach safianowych.
Posłowie natychmiast poszli za jego przykładem.
— Sidi czuje się zmęczonym? — spytali, patrząc na leżącego bez ruchu wielbłąda.
— Od Suejdy, gdzie stoi mój dom, pędziłem tak szybko, że słońce zaledwie jeden raz zdążyło pogrążyć się w morzu, lecz nie jestem znużony... Spodziewam się jutro przed zachodem słońca ujrzeć góry Hauranu.
— Myśleliśmy, że sidi będzie się śpieszył z powrotem, więc przywiedliśmy dla niego konia, pięknego i godnego tak szlachetnego jeźdźca — odparł jeden z posłów. — Dobry rumak!
Ibrahim rzucił okiem na białego ogiera. Mimo, że starał się zachować obojętność, czego wymagała etykieta wschodnia, nie mógł ukryć błysków zachwytu w oczach. Poznał odrazu słynną na całą Arabję rasę Cheibar, wytrzymałą i śmigłą.
Szeryfowie Mekki, każdego roku posyłali sułtanowi do Stambułu siedem takich wierzchowców i dopiero po upadku dynastji zwyczaj ten został zaniechany.
Po padyszachu nie było już, bowiem władców, godnych dosiadania wierzchowców, pochodzących od „Cheibar“ — kobyły Proroka.
— Wdzięczność moją raczcie, szlachetni mumeni, wyrazić swemu panu! — zawołał młody Atrasz. — Mój mehari istotnie goni już resztkami sił....
Zapanowało milczenie.
Ibrahim odpiął pas i położył go na ziemi wraz z jataganem i rewolwerem.
Był to znak rozpoczęcia narad i pełnem zaufaniu.
— Na proroka! — rzekł najstarszy z posłów szeryfa. — Oby Allah dał ci, sidi, zrozumienie i przychylność serca dla naszych słów!
— Mówcie! — odparł młodzieniec i oczy przymrużył, przygotowując się do słuchania. — Serce i rozum mój otwarte są dla głosów waszych, mumeni!
Poseł uczynił przelotny salam i mówić zaczął cicho, przenikliwie:
— Sidi, waleczny sidi, którego sława czynów, jak ciosy gromu Allaha dobiegły do murów Dżeddy, Janbo i echem odezwały się w Mecce potrzykroć świętej i w Medinie błogosławionej na wieki! Wielki Szeryf, pogrążeni w nauce ulema i sam szeich-ul-islam, pomni są wojowniczych czynów szlachetnych Druzów, wśród których znakomity ród Atraszów ma największe znaczenie i wpływy niezwalczone. Szeryf i uczeni starcy wiedzą dobrze, że pochodzicie od najpotężniejszych i najznakomitszych dawnych rycerzy krzyżowych, pozostałych na ziemi Proroka i jego naukę wyznających....
Młody Atrasz uśmiechnął się dumnie i wtrącił:
— No, tak, no, tak! My — Atrasze pochodzimy od walecznego rycerza Henryka de Tras, który poślubił córkę sułtana Saladyna i wiarę Proroka uznał za prawdziwą...
— Jesteście prawowiernymi wyznawcami Ko[...] — mruknął jeden z posłów.
Druzyjski wojownik potrząsnął głową i rzekł Szyderczo:
— Przypomnę wam, mumeni nasze stare przysłowie: „worek, zbytnio przepełniony durrem, przewraca się, a ziarno wysypuje się z niego“.
Posłowie ze zdumieniem podnieśli na mówiącego oczy.
Młodzieniec ciągnął dalej.
— W Mecce, Medynie, Kerbeli i Bagdadzie ulema wiedzą dokładnie, że nie jesteśmy tak bardzo prawowiernymi muzułmanami! Uznajemy Koran za swoją Świętą Księgę, modlimy się do Allaha, powtarzając wszystkie Jego 99 wielkich tytułów, sławimy Proroka — to prawda! Lecz mamy w swojej wierze głębokie i starsze od Koranu pojęcia, przejęte od giaurów, a obok nich również sędziwe pozostałości po bogach pogańskich: Balu, Melkarcie, Astarte! Cha! Nie przeszkadza nam to jednak posyłać do Mekki dziesięcinę od nowonarodzonego bydła i walczyć o Islam!
Posłowie Szeryfa, zmieszani, milczeli chwil kilka.
Wreszcie starszy z nich znowu przemówił:
— W górach Hauranu wiedzą, że Turcja, wspomagana przez Niemców, prowadzi w Mezopotamii wojnę z giaurami?
— Tak! — zawołał Atrasz. — Niemcy udają przyjaciół Islamu i dopomagają Turcji, która, po uwięzieniu padyszacha, nie ma pana, prawdziwego pana i władcy. Nie dowierzam Niemcom, ale boję się ich mniej od Anglików, bo są daleko od nas. Anglicy stali się naszymi sąsiadami, zagarnąwszy Indje, gdzie pod ich ciężką stopą jęczy czterdzieści miljonów muzułmanów. O, ja znam Anglików! Oni chcieliby wszystkie narody zgnieść i ująć w karby posłuchu. Nienawidzę ich!...
Posłowie zamienili się bystrem, porozumiewawczem spojrzeniem.
— Wielki Szeryf myśli tak samo... Postanowił on podtrzymać Turcję w tej wojnie i razem z nią wystąpić przeciwko Anglikom i Francuzom...
— Francuzi — to żadne niebezpieczeństwo! — zaśmiał się Atrasz. — Siedzą oni na małej wysepce Tripoli i ruszyć się z miejsca nie mogą. To — słaby wróg!
— Tak... — mruknął starszy poseł. — Szeryf postanowił zostać wiernym Turcji, za co będzie żądał uznania niezależności Hedżasu, Szemmeru i Nedżedu — ziemi potomków Wielkiego Proroka.
— Hedżasu? — zapytał Ibrahim, marszcząc czoło. — A obszary Oman, Jemen, Mentefik, Ei-Asa?
— To także ma wejść w granice niepodległej Arabji! — odpowiedzieli posłowie.
— No, a Sinai, Palestyna, Hauran, Syria, Libanon, Alef, Damaszek, Mezopotamia? — wyliczał Atrasz, coraz wyżej i groźniej podnosząc drapieżną głowę.
— To... to... ma pozostać przy Turcji... te obszary należą oddawna do tureckich wilajetów... — odparli, czując zmieszanie pod palącym wzrokiem młodego górskiego wojownika.
— Na Allaha! — zakrzyknął. — To aż tak dalece posunęliście swój handelek, mumeni? Za pustynię Nefud, Dehna i Taif-el-Dżawani gdzie po dwóch latach wolność wasza, niepodległość wyschnie, jak prąd wiosennych potoków, wypijanych przez piaski gorące, — za te pustkowia jałowe oddajecie perłę, najpiękniejszy klejnot Arabji — zielony, żyzny kraj od Sinai do gór Tauru, oazę Bagdadu i żyzną dolinę Międzyrzecza?! Hańba! My — ludzie z Hauranu na to zgody swojej nigdy nie damy! Nigdy! Słyszycie? Nigdy!
Posłowie milczeli, patrząc w ziemię.
Nie odzywał się Atrasz. Cicho jęczał i wzdychał chrapliwie wielbłąd; parskały konie.
Odrzucając rękawy burnusa, Ibrahim zdjął swój keffieh.
Na gładko ogolonej czaszce widniała szeroka blizna, biegnąca od połowy głowy aż do prawego ucha.
Wojownik podniósł płomienne oczy na siedzących przed nim ludzi, i, wbiwszy w nich wzrok, znieruchomiał. Wąska, bronzowa twarz, ściągła, ozdobiona orlim nosem z latającemi nozdrzami, z mocno zaciśniętemi szkarłatnemi, świeżemi wargami stała się podobna do głowy drapieżnego ptaka, zrywającego się do boju.
— Jeżeli tylko to mieliście mi oznajmić, napróżno, zaiste, wywołał mnie wielki Szeryf z moich gór, gdzie w tym czasie potrzebna jest każda uczciwa para rąk!... — syknął.
— Świętobliwy Husein-Ibn-Ali proponuje Druzom, aby przekoczowali na wschód od Damaszku i posiedli na wieczyste władanie pustynię od Sirkhanu aż do Eufratesu — rzekli chórem.
— Ta-ak! — przeciągnął szyderczo. — To znaczy, że mamy was bronić „na wieczyste czasy“ przed oddziałami tureckich baszów, rządzących wilajetami, albo przed giaurami jeżeli oni zdobędą Mezopotamię, Syrię i Palestynę, do czego, a wiem to napewno, dążą?
— Nasze koczowiska i miasta posiadają liczne zastępy wojowników, Sidi! — odparł z naciskiem stary Arab, surowo patrząc na górala.
— Wojownicy wasi godnie podtrzymują sławę Antara, a imiona ich są imionami lwów i barsów! — natychmiast odpowiedział Atrasz. — Jednak oni nie mogą, posługując się starą, dawno porzuconą bronią, walczyć z giaurami... Zostawmy jednak przyszłość w spokoju! Ją, bowiem, zna tylko Allah... Powiedźcie mi, czy nie macie nikogo w Hedżasie, ktoby myślał inaczej, niż świętobliwy, lecz już sędziwy szeryf Husein? Starość lubi pokój i ciszę, młodość — poryw zuchwały i zgiełk walki...
Posłowie znowu spojrzeli na siebie porozumiewawczo i odparli wszyscy razem:
— Od brzegu morza i do najdalszych wschodnich krańców pustyni wszyscy podzielają zamiar Huseina Ibn-Ali, albowiem taka była wola rady ulema i błogosławieństwo Szeich-ul-Islama!
— Możecie przysięgę złożyć na Koranie? — spytał groźnie Atrasz.
— Możemy... — odpowiedzieli niepewnemi głosami.
Ibrahim zerwał się z miejsca i wyprostował się w całej swej wzniosłej postaci.
Po chwili zwinny, wiotki pochylił się nad torbą, zawieszoną na łęku siodła.
Jednym skokiem był przy zmieszanych posłach, ponuro patrzących na niego.
Podniósł nad głową małą, oprawną w białą skórę książeczkę i rzekł z naciskiem:
— Oto jest święta księga naszego Proroka, który napisał w niej: „A krzywoprzysięgający w imię Allaha Starego śmierci godzien!“ Przysięgajcie!...
Posłowie opuścili głowy jeszcze niżej. Nikt się nie poruszył. Żadna ręka nie wysunęła się z rękawów i zwojów burnusów.
— N-not — tupnął nogą Atrasz. — Człowiek, albo mówi prawdę, albo się przyznaje, że zełgał, jak pies bezdomny! Czekam!
Po długiej chwili ciężkiego, kłopotliwego milczenia, jeden z siedzących, niechętnym głosem mruknął:
— Nie chcemy mówić wszystkiego... Synowie Szeryfa — Feisal i Abdullah myślą inaczej...
— Dość! — zawołał Atrasz. — Cieszy mnie, że ludzie z Hedżasu poważają prawo Mahomeda! O szeryfach Feisalu i Abdullahu wiem wszystko! Oddawna, bo od czasu, gdy wystąpili przeciwko sędziwemu ojcu i miotającemu się Szeich-ul-Islamowi... Synowie Szeryfa, a szczególnie dzielny Feisal, zamierzają odbudować wielkie arabskie imperjum od granicy prastarych tureckich wilajetów aż do oceanu. Ja pójdę z nimi! Rzekłem swoje słowo, albowiem było ono ostatnie w tej sprawie!
To powiedziawszy, nałożył keffieh, przepasał się, opuścił szerokie rękawy i płachtą jął obwiązywać twarz, aby „dżinny“ — złe duchy pustyni i wichrów nie zakradły się do duszy i mózgu, powodując choroby i obłęd.
— Salam! — rzekł poważnym głosem. — Niech Allah wszechpotężny ma was w swej opiece, mumeni! Czy mogę skorzystać z tego pięknego konia, jakeście przyrzekli?
— Salam!... salam!... — powtarzali posłowie. — Koń — twój! Wielbłąda zabierzemy ze sobą i przy okazji prześlemy do Gazy, gdzie go znajdziesz, Sidi...
Atrasz wskoczył na siodło i skinął ręką w milczeniu.
Za chwilę posłowie widzieli przed sobą tylko obłok kurzawy, który zniknął niebawem, gdyż jeździec skrył się na załamaniu wąwozu.
— Jeżeli tacy myślą zuchwale, — Feisal poprowadzi za sobą Arabów! — rzekł jeden z posłów.
— Narazi losy szczepów na wielkie niebezpieczeństwo... — dodał drugi.
Trzeci — najstarszy nic nie odpowiedział. Podszedł do wielbłąda i okrzykami zmuszał go do powstania. Wkrótce prowadząc go na długim rzemieniu, posłowie w milczeniu odjeżdżali w stronę Kafa.
Droga opustoszała.
Opadły resztki kurzawy i piasku.
Z legowiska, ukrytego w skałach wyczołgały się szakale.
Ostrożnie nadsłuchiwały i węszyły.
Nikogo nie wykryły w pobliżu, więc wyszły na drogę i stały długo, czujne, płochliwe i złe...





ROZDZIAŁ II.
„Biały szeich Mekki“.

Tymczasem biały ogier Atrasza przecinał jałową część pustyni, zbliżając się ku morzu Martwemu.
Góral minął kilka koczowisk transjordanskich Arabów, należących do drobniejszych odłamów Aneze, i w kotlinie Ehr-Curba zatrzymał konia przy dużym karwan-seraju.
Nizki, z gliny zlepiony budynek, okryty trzcinową strzechą, płaską, zastawioną kubłami przywożonej zdaleka wody, wznosił się na skrzyżowaniu trzech dróg — na Kaf, Gazę i Damaszek.
Atrasz zdziwił się, ujrzawszy, że dziedziniec zajazdu był szczelnie zatłoczony wielbłądami i osłami. Poganiacze w pośpiechu zdejmowali ze zwierząt wory i skrzynie, znosili wodę w blaszankach i jęczmień — w połach brudnych burnusów.
— Hej! — krzyknął, zaglądając przez ogrodzenie, Ibrachim. — Co to za ludzie?
Uwijający się na podwórzu Arabowie odpowiedzieli natychmiast:
— Karawana kupca Ali ben-Senussi z Gazy. Wieziemy wełnę do Damaszku i Bejrutu...
— Hę? — mruknął młodzieniec. — Na Allaha! Śmiałe przedsięwzięcie! W Damaszku i Bejrucie rządzą się Turcy i Niemcy. Wiem, że podejrzliwie patrzą na tych, którzy przybywają z południa, bo w każdym widzą angielskiego szpiega.
Zeskoczył z konia, sam zluźnił popręgi i wyjął wędzidło z pyska ogiera. Uwiązawszy go u pala, stojącego przy bramie, skierował się do karawan-seraju.
Tłoczno było i gwarno w zacienionej, brudnej izbie.
Siwe smugi dymu snuły się pod nizkiem pułapem, bo kilku Arabów paliło nargile, słuchając kogoś siedzącego w głębi izby.
Na wchodzącego Atrasza nikt nie zwrócił uwagi. Podszedł więc bliżej i zajrzał przez głowy stojących przed nim ludzi. Zobaczył dziwną postać, tak dziwną, że aż oczy szeroko otworzył.
Biały burnus z cienkiej tkaniny oblegał wysoką sztywną postać. Turban z dwiema szkarłatnemi opaskami, świadczącemi, że ich posiadacz odbył dwukrotnie pielgrzymkę do Mekki i zanosił modły do Allaha przy czarnym kamieniu Kabby, opuszczał mu się na ramiona i otaczał długą, mięsistą twarz o wązkich, zaciśniętych wargach i jasnych, prawie bezbarwnych oczach.
— Niech imię Proroka będzie błogosławione! — pomyślał Ibrahim. — Ten człowiek jest cudzoziemcem..
Przyglądał mu się coraz baczniej. Z chwilą każdą bardziej utwierdzał się w przekonaniu że widzi przed sobą nie Araba. Świadczyły o tem długie duże stopy nieznajomego i ręce odmiennego kształtu, nigdy wśród Beduinów nie spotykanego.
Zaczął nadsłuchiwać i znowu się zdumiał.
Cudzoziemiec mówił tak pięknie po arabsku, tak płynnie cytował wersety Koranu, tak dźwięcznym głosem deklamował stare poezje arabskie, że nikt z najczystszej krwi Arabów nie potrafiłby uczynić lepiej.
Atrasz przecisnął się przez tłum i usiadł naprzeciwko dziwnego człowieka, bacznie, chociaż ukradkiem przyglądając się niezwykłej postaci.
Nieznajomy, w oczekiwaniu przygotowanego posiłku, opowiadał o dawniej istniejącem wielkiem imperium arabskiem, o wspaniałych sułtanach, walecznych emirach, sławnych szeichach i rycerzach. Znał ich imiona i czyny bojowe na pamięć, niby stary bard wytrawny.
— Ehe!... — pomyślał Ibrahim. — Ten ptaszek wie, co i dlaczego mówi... Posłuchajmy do końca!
— Mumeni! — zawołał nieznajomy. — Ten biedny kraj, leżący pomiędzy granicą państwa szachów perskich a morzem, był zawsze szlakiem najazdów. Potężni królowie Neniwy i Babylonu spadali na niego, jak orły; po nich przyszli władcy perscy, okrucieństwem prześcigający drapieżne barsy; za nimi — zakute w żelazo kohorty rzymskich cezarów, później Grecy — tchórzliwi a przebiegli, walczący nie mieczem lecz złotem; Turcy dumni i surowi; krzyżowi rycerze, walczący o swego proroka miłości, a niosący ze sobą nienawiść i mord, po nich znowu — Turcy... Teraz gdy wszystkie narody uwikłały się w sieciach wojny, czas ująć miecze i żądać zwrotu zagarniętej ziemi tym, do których od wieków należała...
Atrasz nie wytrzymał. Krew uderzyła m do głowy palce rąk kurczyły się gwałtownie. Groźnym, zdławionym głosem zapytał, wbijając źrenice w obcą mu twarz siedzącego przed nim człowieka, który dwakroć modlił się do Allaha, spoglądając na czarny kamień, zrzucony z nieba:
— Wielkie imperjum arabskie?...
Nieznajomy podniósł na niego bezbarwne, badawcze oczy i w jednej chwili ogarnął niemi całą postać młodzieńca.
Jakaś myśl miotała się w jasno-niebieskich oczach, myśl niewypowiedziana, a ostra i niespokojna.
Wahał się krótko, bo spokojnie opuścił oczy i rzekł bez uniesienia:
— Rzekłeś, mumenie, wielkie słowo, o którem już marzą beduini Szammar, Fedaan, Sbaa, Amorat, Mauali i Druzowie z gór Hauranu...
— Druzowie z gór Hauranu?! — powtórzył młodzieniec pytająco patrząc na nieznajomego.
— Tak! — odparł z siłą. — Któż, jeżeli nie syn rodu Atraszów szlachetnych i walecznych mógłby to potwierdzić?
— Zkąd wiesz, że jestem Atraszem?
— O-o! — przeciągnął zapytany. — Twoja postawa dowiodła mi, że wdychasz świeże powiewy Hauranu, a strój i ten jatagan dopowiedziały reszty. Jesteś mężem z rodu Atraszów, szeichów druzyjskich, a twój wierzchowiec który stoi owiązany u słupa przy bramie, pochodzi ze znanej stadniny. Zresztą wszyscy ją znają, jeżeli powiem, że ten ogier rodowód swój wyprowadza od „Cheibar“, która nosiła na grzbiecie swoim wielkiego Proroka, niech imię Jego będzie powtarzane przez wieki!
— Koń ze stadniny Huseina-Ibn-Ali, starego ugodowca, zdrajcy Arabji, tchórza niegodnego tytułu wielkiego szeryfa Mekki! — wołano z różnych stron.
— Jesteś czarownikiem, sidi!... — wyszeptał zdumiony Ibrahim......
— Nie szlachetny szeichu! — uśmiechnął się cudzoziemiec, skinieniem głowy odpowiadając na nieme pytanie, wchodzącego do izby Araba. Nie jestem czarownikiem! Pamiętam tylko, że, zamierzając przeciąć pustynię, muszę dokładnie wiedzieć, gdzie jest północ, południe, wschód i zachód bo inaczej — biada mi!
— Nie rozumiem... — wyjąkał Atrasz.
— Przecinam ten kraj zrozpaczony i uciemiężony. Znam tu każdy zakątek, każde koczowisko, każdego mumena, którego imię jest na ustach wszystkich. Znam też ciebie! Jesteś synem Selima Atrasza, poznałem w Haifie twego brata, Tewfika-beja.
To powiedziawszy, nieznajomy znowu ogarnął młodzieńca badawczem spojrzeniem bladych, zimnych oczu.
— Nie pomyliłeś się, sidi! Jestem Ibrahimem ben Selim z rodu Atraszów z Hauranu — rzekł młodzieniec, powracając do równowagi. — Nie wiem jednak, kogo widzę przed sobą, chociaż mądrość twoja, oczytanie i znajomość obyczajów naszych zdumieniem i zachwytem napełniają serce moje....
— Nie mam imienia — odpowiedział z zagadkowym uśmiechem cudzoziemiec. — Posługuję się tytułem, nadanym mi przez wielkiego Szeryfa i starców z najwyższej rady ulemów. Znają mnie po wszystkich koczowiskach Niszanu, Nefud i Dehny, jako „białego szeicha Mekki“
Z temi słowami rozpiął burnus na piersi.
Arabowie ujrzeli fioletowy kawał aksamitu, z wersetem Koranu, wyhaftowanym złotem.
Wszystkie głowy się pochyliły z poszanowaniem. Prawowierni muzułmanie ujrzeli bowiem część pokrowca z grobu Mahomeda, relikwię, nadawaną najbardziej zasłużonym przed Islamem mężom.
— Każde miasto, gdzie przebywam, staje się „haramein“ — świętem miejscem... — rzucił nieznajomy, z duma zapinając burnus i poprawiając, zatknięty za pasem, krzywy jatagan.
— Nie jesteś jednak Arabem, sidi... — zauważył po chwili Ibrahim.
— Jestem „białym szeichem Mekki“ — odpowiedział z uporem w głosie nieznajomy i z łagodnym uśmiechem dodał: — Jestem więcej, niż Arab bo dążę do odbudowania wielkiego imperium Proroka, a inni — zrodzeni na tej ziemi, nawet marzyć o tem nie mają odwagi...
Ibrahim wyczuł nutę szyderstwa w głosie białego człowieka, więc podniósł drapieżną głowę i z dumą odparł:
— Jeszcze słońce czwartej części swej drogi do zenitu nie przeszło, gdy byłem kuszony, abym z ręki Turków wziął niepodległość Hedżasu, Szemmeru i Nedżda, lecz nie chciałem tego i odmówiłem, bo widzę granicę Arabji od Tauru do Oceanu południowego!
— Toś brat mi, sidi, i druh wierny! — zawołał nieznajomy. — Bratem i druhem zostaniesz jeszcze kogoś innego, potężniejszego odemnie i bliższego ci...
— Emira Feisala? — szeptem rzucił pytanie Druz.
Blade oczy białego szeicha nagle błysnęły i znikły pod opuszczonemi powiekami, usta zacisnęły się mocniej i nie wydały żadnego dźwięku.
Po chwili wstał i przeszedł do ogniska, gdzie właściciel karawan-seraju rozdawał kawały pieczonej baraniny i suche placki jęczmienne.
Ibrahim posilał się razem z innymi, a gdy się nasycił, usiadł w kącie na macie trzcinowej i słuchał muzyki.
Kilku beduinów grało ponure, wojownicze melodie na skrzypcach i fletach.
Jakiś młodzieniec zaczął śpiewać wysokim falsetem, podkreślając niektóre strofy błyskiem długiego jataganu, gwałtownemi, wyrazistemi ruchami i pozami bojowemi.
Wykonywał pieśń i majestatyczny taniec „mudżahidów“, wojowników, walczących pod zielonym sztandarem Proroka.
Gdy skończył, skrzypce i flety wydały skoczne wesołe dźwięki, które powoli przeszły w jękliwą melodję pełną namiętności, drażniącego nawoływania i żądzy.
Kłoś klasnął w dłonie i krzyknął przenikliwym głosem.
Na wolnej przestrzeni izby stanęła postać kobieca z opuszczonym na twarz czarnym czarczafem.
Cienki, ciemny burnus okrywał jej kształty, lecz pod tkaniną wyczuwało się młode, gorące ciało.
Kobieta rozpoczynała taniec.
Stąpała drobnym, sprężystym krokiem, dzwoniąc złotemi obręczami na nogach.
Stawała się coraz wyższa, wynioślejsza ledwie dotykając ziemi palcami małych stóp, białych i delikatnych.
— Nie jest ani wieśniaczką, ani wędrowną tanecznicą — pomyślał młody góral.
Wyprostowana, skamieniała, cała ukryta w zwojach burnusa, na krótko zatrzymała się i stała, jak posąg. Po chwili sunęła dalej, lecz coraz szybciej, głośniej brzęcząc klejnotami rąk i nóg.
Nagle umilkły instrumenty...
Tancerki zamarła w wyprężonej pozie, opierając się na końcach wyprostowanych, mocnych, jak stal, palców, ozdobionych pierścieniami i zakończonych paznogciami połyskującemi czerwoną laką z henny.
Zagrały znowu skrzypce i zgrzytnęły flety.
Dźwięki mknęły szybko, goniły się wzajemnie, niby suche liście, pędzone przez wicher pustyni.
Przeszły w wir, w zgiełk, chaos tonów, porwały tancerkę w swój obłędny korowód.
Szerokim ruchem, miotając się i obracając w zawrotnych skokach, obiegła całą izbę i, w jednej chwili, zatrzymawszy się gwałtownie, zawirowała w niewidzialnej fali, podnoszącej się aż pod pułap, jak gdyby porwana trąbami piasku, mknącemi przez pustynię, groźnemi i szalonemi.
Za każdym obrotem stawała się coraz bardziej nieuchwytną zjawą, traciła kształt i barwę, nabierała przejrzystości. Już nie można było odróżnić głowy jej, rąk i nóg. Dokoła niej, niby lekki obłok miotały się i łopotały zwoje burnusa, powiewał zerwany prądem powietrza zazdrosny czarczaf, zlewały się w nieprzerwany szelest, brzęk obręczy i długich, złotych kolczyków, szmer tkanin, uderzenia stóp o ziemię, klaskanie dłoni i syczący oddech tancerki.
Kobieta szalała w wirze, orgji tańca obnażona niemal zupełnie, zwolniona z pęt rozwiewnych szat, ukazując mężczyznom oblicze swoje, nieuchwytne dla wzroku w szybkiem tempie ruchów migotliwych, błyskawicznych.
Znowu urwali muzykanci.
Kobieta stanęła.
Na jedno mgnienie oka błysnęły obnażone do pasa kształtne biodra, młode, drżące, falujące piersi, biała, jak kolumna z marmuru szyja, piękna, natchniona twarz o oczach otchłannych, ciemnych i niemal nieprzytomnych, rozwarte wargi szkarłatne, gorące, żądne; sploty kruczych włosów.
Widzowie spostrzegli dumne łuki czarnych brwi i złoty kwiatek w latających nozdrzach orlego, cienkiego nosa — niezbity dowód Arabki z Bagdadu, kobiety o płomiennej krwi asyryjskiej.
Jedna krótka chwila... Opadła cienka tkanina burnusa; ukryła cudowną zjawę zazdrosna zasłona; pożegnalnym, tęsknym jękiem odezwały się ciężkie obręcze na nogach i ramionach, znikających w zwojach szat.
Tancerka odchodziła chwiejnym krokiem, pochylona w pokłonie do ziemi...
Gdy kobieta tańczyła, Ibrahim siedział nieruchomo, zapatrzony w nią, jak w zjawę.
Czuł, że fala gorącej krwi uderza mu do głowy i zmusza serce do gwałtownego bicia.
— Zkąd tu na krańcu pustyni wziął się taki klejnot? — pytał siebie. — Tańczy, niby z raju zstąpiła na tę szarą, płomieniem słońca spaloną ziemię, okrytą martwym piaskiem... Nasze kobiety ani na Hauranie, ani w Damaszku i Bagdadzie nie tańczą w tak porywający, śmiały do zuchwalstwa i bluźnierstwa sposób... Czyżby i ona nie była Arabką?...
Widział jednak przed sobą to ciało białe o ledwie uchwytnym odcieniu złocistym, te brwi dumne, śmiało zarysowane, orli nos, złoty kwiatek z niebieską emalją w latających, cienkich nozdrzach i oczy bezdenne, ciemne, sączące niewypowiedziany czar, a pełne żądzy namiętnie-leniwej.
Wiedział, że żądza ta ojczyznę swoją ma w zacisznych, półciemnych tajemniczych „Seralach“, a to piękne, wiotkie, wypieszczone ciało należy do kobiety z wysokiego rodu, nie znającego ciężkiej pracy i gnębiącej troski o jutro.
Pytania cisnęły się rojnie do głowy młodego górala.
Obok zdumienia i zachwytu nad nieznaną mu piękną, pociągającą kobietą, obok budzącej się nagle, skwarnej namiętności, — jakieś powiewy zimne rodzące podejrzliwość i ostrożność, zmusiły go do przyjęcia nieprzewidzianego postanowienia.
— Zostanę tu przez cały czas pobytu tej niezwykłej karawany... Może dowiem się nareszcie czegoś ważnego, ponieważ ci ludzie niezawodnie knują coś...
Na wyrazistej, zmiennej, jak niebo górskie, wojowniczej twarzy młodego szeicha druzyjskiego myśli i uczucia odbijały się, jak obłoki w zwierciadle morza.
Nie spostrzegł Atrasz, że nieznajomy wparł w niego ostry, wszystko widzący wzrok i bacznie śledził wyraz jego oczu, każde poruszenie warg i błąkające się na czole zmarszczki wzruszenia i myśli.
Ibrahim wstał i wyszedł na podwórze zajazdu.
Klasnął w dłonie, a, gdy podbiegł do niego służący, kazał mu rozkulbaczyć ogiera, napoić i dać obroku.
Powrócił do zajazdu i wyciągnął się wygodnie na miękkiej macie, skinąwszy na gospodarza, aby mu podał nargile.
Leżał, puszczając powoli strugę dymu i rozważając wszystko, co słyszał i widział tego dnia, pełnego wrażeń. Nadsłuchiwał chwilami, łowiąc uchem ciche rozmowy i szepty sąsiadów.
Kilka razy doszło go imię — Feisal.
Podniósł głowę i słuchał z wytężoną uwagą i bacznością.
Jakiś sędziwy, dostojny Arab mówił do siedzącego obok młodzieńca:
— Feisal potrafi podnieść przeciwko Turkom wszystkie szczepy syryjskie i mezopotańskie... Chodzi teraz o Druzów... Nikt nie wie, co oni myślą i do czego dążą... Tymczasem są bardzo potrzebni do powstania Arabów i walki o niepodległość. Są waleczni, dobrze uzbrojeni, mieszkają w niedostępnych górach i w swoich „kasbach“ mogą bronić się nieskończenie długo...
— Przecież są Arabami, więc powinni powstać razem z innymi? — spytał młody.
— Ha, są Arabami, powiadasz? — cicho zaśmiał się starzec. — Właśnie, że nie! Maja oni połowę krwi naszej, a drugą połowę stanowią domieszki giaurów. Czego tam niema?! Francuzi, Anglicy, Niemcy, Hiszpanie, Włosi — wszyscy oni złożyli się po upadku państwa rycerzy krzyżowych na utworzenie szczepu Druzów!
— Jednak wyznają naukę Proroka Mahomeda niech błogosławione będzie imię jego?... — rozległ się pytający głos młodego Araba.
— I tak, i nie! — odpowiedział sąsiad — Niby to są muzułmanami, lecz domieszali do Islamu wierzenia Maronitów-chrześcijan i gusła zabobony pogańskich fenicjan, Syryjczyków, chetytów... Mieszanina powikłana, a z niej to wypływa niepewność co do Druzów! Istnieje jeszcze jedna obawa...
— Jaka?
Starzec nagle coś sobie przypomniał, bo obejrzał się na leżącego w pobliżu Ibrahima.
Ten jednak, odrzuciwszy cybuch nargile, leżał nawznak z zamkniętemi oczami i zlekka pochrapywał.
— Śpi... — mruknął stary Arab. — Biały szeich poznał w nim Atrasza... Ty nie wiesz co to za ludzie — Atraszowie z Hauranu i Dżebel-Druz!
— Szeichowie tego górskiego szczepu, — wiem przecie... — odparł młody.
— Szeichowie! — uśmiechnął się stary. — Ale jacy szeichowie? Oni rządzą swemi ludźmi, niby samowładni królowie i nie uznają żadnych praw ludności. Ich wola stanowi prawo najwyższe poza Koranem! Rozumiesz, co z tego wyniknąć może? Emir Feisal, wychowany na Zachodzie, zamierza wprowadzić w kraju parlament, aby naród sam się rządził...
— No, a król, emir?
— Oni są tylko najwyższymi przedstawicielami narodu i kraju. Otóż nikt nie wie, czy zechcą Atraszowie dobrowolnie zrzec się swoich praw władców, niczem nieograniczonych? Czy nie wystąpią przeciwko emirowi naszemu? Czy nie przejdą na stronę wrogów?
Ibrahim Atrasz więcej nie słuchał.
Musiał przemyśleć wszystko, co przed chwilą spadło na niego.
Leżał więc nieruchomo, pogrążony w ciężkiej zadumie, walcząc z nawałnicą różnych, często sprzecznych uczuć i myśli.
Nie odzywając się do nikogo, brał udział we wspólnej wieczerzy, lecz nie słyszał głosów ludzi, pytających go o coś, nie ożywił się wcale, gdy zagrała muzyka, którą, jako prawdziwy góral, lubił bardzo, a nawet wtedy, gdy rozległy się śpiewy beduinów; nie widział, że dziwny człowiek, noszący tytuł „białego szeicha Mekki“, uważnie i ostro mu się przyglądał i nieznacznie dawał komuś znaki umówione.
Zmrok szybko zapadał.
Kaganki łojowe słabo oświetlały wnętrze brudnego, zatłoczonego karawan-seraju.
Z ciemności tu i tam wyłaniały się blade plamy twarzy, z biegającemi po nich i zapalaiącemi się w źrenicach niepewnemi, czerwonemi błyskami kaganków i dogasających na palenisku węgli.
Milkły głosy siedzących i leżących ludzi; coraz częściej urywały się rozmowy i zapadała cisza.
Arabowie, po obmyciu się rytualnem, modlić się zaczęli, twarzami zwróceni w kierunku Mekki, mruczeli modlitwy, proste, krótkie i jednostajne, wznosili ręce nad głową, padali na kolana i czołami dotykali ziemi.
Po modlitwie Ibrahim położył się i zamknął oczy.
Sen nie przychodził jednak. Zbyt wzburzona myśl i podniecenie odpędzały go.
Podniósł się z posłania; bez szmeru wyślizgnął się z ciemnej, dusznej izby, gdzie rozlegał się już senny pomruk, wykrzykniki i chrapanie zasypiających, zdrożonych ludzi.
Wyszedł na dwór i całą piersią wchłonął świeży, słony powiew, zalatujący od Morza Martwego.
Cicho pochrapywały i parskały wielbłądy i osły, cykały w powietrzu nietoperze; grały w zaroślach żywopłotu szarańcze i cykady; z cichym szmerem jaszczurki pełzły po ścianie werandy, polując na pająki i muchy; zdaleka donosił się głos nocnego ptaszka, samotnego mieszkańca piasczystych wydm. Po chwili, od strony skał dopłynęło jękliwe zawodzenie szakala.
Ibrahim usiadł na stopniu werandy, wsłuchiwał się w znajome odgłosy rodzimej pustyni i myślał.
Ciężkie to były myśli, bo cały zatopił się w nich i nie widział, że tuż przy ogrodzeniu nieznajomy o bladych oczach, obnażony do pasa, pluskał się, czerpiąc rękoma wodę z glinianego kubła, a później, zapaliwszy świeczkę i powiesiwszy na gałęzi krzaka lusterko, golił się starannie.
Atrasz podniósł głowę dopiero wtedy, gdy posłyszał obok siebie twarde kroki.
Ujrzał „białego szeika Mekki“. Przechodził, trzymając w ręku burnus i zwinięty ręcznik; przyglądał się Druzowi uważnie, a w niebieskich oczach jego migotały iskierki ostrego zaciekawienia.
Niepokojący Atrasza człowiek nie miał na głowie turbana z czerwonemi opaskami mumena, więc młodzieniec spostrzegł płowe włosy, rozrzucone w nieładzie i jeden długi kosmyk ich, spadający na dziwnie białe, prawie nie tknięte żarem słońca czoło.
— Dobrej nocy! — mruknął nieznajomy. — Niech Allah — Sędzia sprawiedliwy, ześle ci, sidi, sny kojące, radosne!
— Dziękuję! — odparł Atrasz. — Niech i dla ciebie, szlachetny panie, miłościwym pozostanie tej nocy Allah — król królów.
— Nie śpisz?
— Sen nie nawiedził moich powiek, panie... Chcę pozostać tu sam w spokoju, ciszy i zadumie... — rzekł Ibrahim, z trudem poruszając ustami.
— Salam...
Młody góral w milczeniu dotknął dłonią czoła i warg.
Siedział długo i nie podejrzewał, że w tej chwili w ciemnej izbie jeden z Arabów starannie przeszukiwał pozostawiony przez druzyjskiego wodza burnus, torbę i pas.
Wreszcie złożył wszystko na dawnem miejscu i pochylił się nad leżącym w kącie białym szeichem.
— Żadnego listu nigdzie nie znalazłem, dostojny, świątobliwy sidi! — szepnął. — Być może, że człowiek ten ma go przy sobie?
— Czy oglądałeś, Szakirze, siodło Druza?
— Tak, panie! — odparł. — Podprułem nawet terlicę i skórę na łękach. Nic nie znalazłem!...
— Powiedz Naidzie, żeby ona sprawdziła, czy nie ukrywa przy sobie listu ten druzyjski wojownik — rozkazał biały szeich.
— Rzekłeś, sidi, a słowa twoje powtórzę Naidzie — odpowiedział Arab, cicho stąpając bosemi nogami, zniknął w głębi ciemnej szopy.





ROZDZIAŁ III.
Noc w karawan-seraju.

Na podwórzu Karawan-seraju w Ehr-Gurba dawno już pokładły się najedzone wielbłądy i osły. Przestały ujadać chude, śmigłe psy, odpowiadające na wycie szakali. Noc głęboka ogarnęła całą pustynię — od górzystego brzegu morza aż do najdalszych krańców pustyni, szarej, martwej.
Na werandzie, oparłszy łokcie na kolanach i złożywszy głowę na dłoniach, wciąż jeszcze siedział pogrążony w zadumie Ibrahim ben Atrasz.
W duszy młodego, wojowniczego szeicha Druzów zrywały się namiętne uczucia, porywy płomienne.
W tej duszy dzikiej, groźnej szalał wicher, potężny „chamsin“ pustyni.
Tak w jaskrawy, słoneczny, skwarny dzień, pełen nieuchwytnych dla ucha żyjących istot odgłosów walki palących promieni, zgiełku, tworzonego przez ulatujące pod blade niebo strugi gorącego powietrza i parnego oddechu ziemi, zalega nagle trwożna, przerażająca cisza.
Starzy bardowie opowiadają po koczowiskach, że to śmierć przelatuje i spogląda czarnemi oczodołami pustej, nagiej czaszki, badając, czy nie przyszedł czas, aby władzę swoją zatwierdzić mogła na ziemi, wyrwawszy z korzeniami wszystkie pędy życia, zabijając jadowitem tchnieniem najdrobniejsze ziarnko, dążące do upojnej chwili rozkwitu.
Cisza staje się coraz groźniejsza, wzbudza lęk niewysłowiony, czai się wszędzie i zewsząd czyha...
Beduini znają te chwile straszne, gdy do serc zakrada się beznadziejność, a do duszy — trwoga.
Rozumieją to także zwierzęta.
Wielbłądy wyciągają szyję, zaciskają chrapy, oczy mrużą i przyśpieszają kroku; osły niżej opuszczają głowy i uszy tulą bojaźliwie. Odlatują, szybko wymachując skrzydłami, ptaki drapieżne — grabarze karawan: orzeł, sęp, sokół i jastrząb sz[...] — kwilący jak dziecię skrzywdzone. Odlatują i ukrywają się w jaskiniach na szczytach skał nagich.
Pierzchają do swych legowisk — plamista pantera; przerażająca podróżnych chichotem złowrogim hiena i płochliwy szakal, skowycząc żałośnie. Śmigają do nor — zając pustyni; zabawny figlarny skoczek; jaszczurki i rogate żmije jadowite o głowach płaskich i żółtych oczach, ziejących nienawiścią; czołgają się do swych kryjówek pod zwałami kamieni czarne i żółte skorpiony, gryzące stonogi, szybkie, jak smagaiący bat...
Ludzie szczelnie obwiązują ogorzałe, na bronz opalone oblicza płachtami wilgotnemi, otulają się starannie w burnusy, na „keffieh“ narzucają i ściągają pod brodą „rubbeh“ — trójkątne kawałki tkaniny, zwisającej z ramion: pasy podciągają, mocniej i pewniej usadawiają się w wysokich siodłach.
Szepcą do siebie suchemi wargami, oblizując je sztywnym językiem:
— Chamsin.... Chamsin nadbiega...
Jeszcze nie widzą i nie słyszą go; tylko jakimś zmysłem, wspólnym z panterą, szakalem i skorpjonem, wyczuwają tymczasem bieg gońców złego demona pustyni, śmigłych chochołów strachu wrażych dżinnów, czyhających zawsze, a o tej godzinie wynurzających się ze szczelin popękanej ziemi, z labiryntu skał zwietrzałych, z sypkich kurhanów piasku, walczącego z zaroślami kolczastych fig berberyjskich.
Lecz oto nadleciał pierwszy oddech mknącego wiatru, brata śmierci....
Lekki podmuch, przeciągły, leniwy, gorący...
Zakurzyły się wierzchołki wydm, zaszeleścił piasek, uderzając milionami drobnych pocisków w zmurszałe zbocza wzgórz jałowych i — znowu cisza.
Niebo pożółkło nagle, a słońce mętnem obliczem spogląda na ziemię spaloną.
Nowy podmuch, silniejszy i dłuższy, bo zwichrzyły się wnet grzywy kurhanów, pochyliły się twarde pnie kaktusów, zaszeleścił zazgrzytał wyrzucony wysoko piasek, upadłszy zaś, utworzył nad ziemią ruchomą, szybko płynącą, chybką mgławicę, niby rzesze niezliczone drobnych przejrzystych istotek przemknęły naraz z jazgotliwym piskiem.
On zaś mocarny, nielitościwy, zły „Chamsin“, władca pustyni, już nadlatywał, siedząc w skrzydlatej kwadrydze, ciągnionej przez wściekłość, przerażenie, zemstę i obłęd.
Kołami podnosił słupy i trąby piasczyste, wzbijał pod obłoki kłęby kurzawy szarej, okiem nieprzeniknionej, wrzynał się w rozwichrzone zaspy; machał długiemi rękami, szarpał, smagał, wył i ryczał.
Skotłowało się wszystko dokoła, jak gdyby nastał dzień nowego chaosu, gdy ziemia i niebo, światło i mrok nie były jeszcze rozdzielone twórczą dłonią Allaha; ruchoma płachta żółto-czerwona zasnuła daleki widnokręg, ukryła w swych rozmiotanych zwojach góry, wąwozy, znaczące drogę stosy kości rozrzuconych i gaik palmowy, gdzie się zaczaiła drobna, nędzna osada.
Zgrzyt, świst, wycie, ryk i jęk zwichrzyły się, rozszalały w głosie „chamsina“.
Wezwanie zuchwałe na bój śmiertelny ciskał nieznanemu wrogowi, przeklinał, drwił i groził groźbą ponurą, przerażeniem obezwładniającą.
O tej godzinie gniewu i szału, do miejsc potajemnych skradali się wróżbiarze i czarownicy arabscy; zaklęciami odganiając czarne moce piekielne, pilnie słuchali głosów zgiełkliwych. Nieraz w chaosie groźnych i strasznych dźwięków brzmiały słowa inne — dobroci, siły promiennej i nadziei pełne; wtedy powracali do namiotów swoich ci ludzie tajemniczy i radośnie kiwali głowami, uspokojeni na duchu.
Takiż wicher rozpętał się w duszy Ibrahima Atrasza, takaż wichura głosów nieznanych, różnorakich porwała całą jego istotę.
Słyszał wołanie surowe, nieugięte, mściwe; brzmiały też słowa kojące, krzepiące, rozpraszające wahania i zwątpienia ciężkie.
Wsłuchiwał się w nie, jak czarownik samotny, przed ludźmi kryjący się zazdrośnie, naradzał się, zadawał pytania namiętne i szukał odpowiedzi w wichrze, chaosie, zgiełku i burzliwym porywie sił i żądz nieznanych, a władnych bezmiernie.
Porwał go ten potok wartki, miotał wir bezlitosny; nie słyszał, że ciemniejsza od mroku nocnego postać stanęła przy nim i pochyliła się, zaglądając mu w twarz, zaciśniętą w mocnych, ogorzałych dłoniach.
Drgnął, gdy poczuł dotknięcie obcej ręki.
Podniósł głowę i spojrzał jeszcze nieprzytomnemi, nieobecnemi oczyma.
Posłyszał cichy, gorący szept:
— To ja — Naida, tancerka...
Wszystkie potęgi wichru znowu szarpnęły wie[...] i rozsądku, wybuchając nagle.
Pochwycił kobietę w objęcia, cisnął ją do piersi wzburzonej i szeptał słowa miłosne, pełne upojenia:
— Jesteś jak palma przy źródle ożywczem! Jak noc — oczy twoje, a źrenice ich — jak gwiazdy! Wargi twoje — świeży owoc granatu! Zęby — stadka białych jagniąt na zboczu górskiem...
Szeptał i szeptał coraz goręcej i namiętniej, oczy zmrużył i palił śmiałemi, płonącemi dłońmi.
Drgnęli oboje, bo z głębi izby rozległ się głośny okrzyk.
Ktoś przez sen bełkotał słowa niezrozumiałe, pogmatwane.
— Chodź do mnie... — szepnęła Naida, potrącając Ibrahima ku kotarze, ukrywającej wejście do bocznej izby.
Zniknęli w niej.
Naida usadowiła górala na posłaniu i opuściła się na ziemię, objąwszy go za kolana.
— Nie znasz mnie... — szepnęła.
— Jesteś piękna, jak najpiękniejsze niebianki! — zaprzeczył gorąco.
— A może odtrącisz mnie i z pogardą odejdziesz, gdy się dowiesz całej prawdy? — zapytała.
— Nie! Nigdy, radości mego serca! — zawołał w uniesieniu. — Na Proroka — nigdy!
— Cyt! — syknęła, kładąc mu dłoń na ustach. — Słuchaj! Jestem córką szeicha Bauhara, tego, który bunt podniósł przeciwko tureckim bejom i baszom, rządzącym w Damaszku. Stracono go i wymordowano całą rodzinę naszą, bo tak rozkazał turecki gubernator zbirom kurdskim, których uratowali przyjaciele ojca i posłali do Egiptu, gdzie ukrywałam się, a gdy głód i nędza zajrzały mi do oczu, śpiewałam i tańczyłam w kawiarni Ormianina Labonesa. Tam mnie ujrzeli biali ludzie i przewozić zaczęli z miasta do miasta... Wiedeń, Berlin, Rzym, Wenecja, Londyn, Paryż... byłam wszędzie, wszędzie tańczyłam, jako Fatma, arabska odaliska... Jestem bogata, bo obdarzali mnie giaurowie, próżno błagając o miłość... Ujrzałam kiedyś emira Feisala i padłam mu do nóg, prosząc, aby mnie wziął ze sobą i zwrócił mi ojczyznę... Nie mógł wtedy dopomóc mi, bo sam był bez ojczyzny, bacznie strzeżony i — biedny. Obiecał mi jednak, że spełni prośbę moją, gdy nadejdzie czas, wezwał mnie przed miesiącem i teraz czynię jego wolę...
Objęła młodego szeicha za szyję, szeptała długo, groźnie i namiętnie, objaśniała, przekonywała i błagała, powtarzając coraz częściej:
— Idź do Feisala, emira prawowiernych! Złącz z nim życie i losy swoje! On jeden wie, do czego dążyć należy i co czynić, aby sztandar proroka powiewał dumnie, a sława Arabji zajaśniała jak dawniej, gdy na odgłos jego imienia drżały inne ludy!...
Młodzieniec siedział zasłuchany, czując przy swej piersi bijące serce pięknej Naidy, i nie spostrzegł, że jej cienkie ręce, weżowemi ruchami ślizgały się, szukając w jego kieszeniach ukrytego listu...
Wreszcie pochyliła się do ziemi i rzekła pokornym głosem:
— Panie mój uwielbiany! Spocznij na tem łożu. Zdejmę obuwie twoje, aby wypocząć mogły strudzone stopy...
Znowu nic nie spostrzegł Atrasz rozkochany, płonący, a tymczasem tancerka szybko i zręcznie obejrzała zielone, haftowane srebrem buty górala.
Nic nie znalazła w nich...
Wyślizgnęła się z izby i powróciła, niosąc na tacy filiżankę kawy.
Z pokłonem niewolnicy pokornej podała ją Ibrahimowi.
Wychylił napój i wyrzęził przez zaciśnięte zęby głosem stłumionym, urywanym:
— Czekam na ciebie, Naido, jak na błogosławieństwo Proroka...
— O, panie mój... — odparła i nagle przysłuchiwać się zaczęła, skradając się do leżącego Druza.
Spał, blednąc coraz bardziej.
Naida klasnęła w dłonie.
Do izby wszedł Arab.
— Nic przy nim nie znalazłam! — rzekła. — Możesz, sidi, obejrzeć dokładnie raz jeszcze. Szeich Atrasz będzie spał do południa. Gdy się obudzi, karawana nasza wyjdzie już z wąwozu Sur....
Zaczęli raz jeszcze przeglądać ubranie i obuwie śpiącego Druza.
— Nic!... — szepnął Arab. — To dobrze, bo biały szeich obawiał się, że stary Husein-Ibn-Ali już przeciągnął na swoją stronę Druzów. Bądź gotowa, Naido, bowiem przed świtem wyruszamy. Za godzinę ludzie nasi zaczną siodłać wielbłądy.
— Rzekłeś, sidi... — szepnęła tancerka.
Ledwie kotara opadła za wychodzącym, rzuciła się do leżącego na posłaniu Ibrahima.
Oddychał spokojnie. Szeroka pierś wznosiła się wysoko i cicho opadała. Na pięknej, odważnej twarzy błąkał się uśmiech radosny. Czarne rzęsy drgały lekko, a usta gorące coś szeptały sennie.
— Tyś jak orzeł!... Płomień i odwaga biją z twej postaci, luby mój! — szepnęła i pochyliwszy się, zaczęła muskać wargami oczy i usta śpiącego.
Powstawszy, na skrawku papieru napisała słów kilka i złożyła na piersi Ibrahima.
Szybko spakowała worek skórzany, zdmuchnęła kaganek i wyszła bez szmeru, słysząc głuche głosy, dochodzące z podwórza. Słudzy i poganiacze kulbaczyli i ładowali wielbłądy i osły.
Psy, wypłoszone przez obcych ludzi, wybiegły poza ogrodzenie i ujadały złośliwie.
Wkrótce rozległ się głos, mówiący:
— Karawana gotowa do drogi!
Inny głos natychmiast odpowiedział:
— Szakirze, wyjedziesz naprzód i poprowadzisz karawanę!... W imię Allaha!...
Częstotliwy tupot osłów, posuwisty szmer kopyt kroczących wielbłądów, ich jęki, szczekanie psów, urwane słowa pożegnania i — cisza...





ROZDZIAŁ IV.
Pod sztandarem emira.

Słońce stało wysoko, gdy Ibrahim, syn Selima Atrasza, wojownik z gór Hauranu, przeciągnął się i usiadł zdumiony.
Przecierając oczy, z trudem przypominał sobie wypadki z dnia ubiegłego.
Nagle na kolana ześlizgnął mu się skrawek papieru.
Przeczytał:

„Będę najpokorniejszą z niewolnic twoich lub najwierniejszą z żon, jeżeli staniesz pod sztandarem emira Feisala. Znajdziesz go i mnie w Damaszku...“

— Naida... — powtórzył głośno podpis.
Przypomniał sobie wszystko. Zerwał się z posłania i wybiegł na podwórze.
Na dworze krzątał się właściciel zajazdu i troje sług.
— Gdzie karawana białego szeicha Mekki? — krzyknął, czując, że rozpacz go ogarnia na widok opustoszałego dziedzińca.
— Jeszcze słońce nie weszło, gdy goście moi opuścili Ehr-Gurba — i kupiec Ali-ben Senussi, i biały szeich, i Szakir, i... tancerka — odparł opasły beduin z obleśnym uśmiechem. — Spałeś mocno sidi! Bóg zesłał ci zdrowy, pokrzepiający sen...
— Kopyto ośle! — huknął na niego Ibrahim. — Kulbacz konia natychmiast!
Za chwilę biały ogier w cwał wybiegał z bramy.
Pochylony na siodle góral bił go piętami i okrzykami zachęcał do biegu.
Mknęli jak widma, lecz w południe wstrzymał ich chamsin.
Nadleciał nieoczekiwany i nieprzeczuwany, pozbawił tchu, oślepił.
Musieli okryć się w głębokim, krętym wąwozie, gdzie stali długo, niemal do kolan zasypani lotnym piaskiem.
Zniknęły wszystkie ślady pod powłoką szarą, rzuconą przez wicher pustyni.
Z trudem, kierując się instynktem nomada, późno w nocy dotarł Ibrahim do Sueidy.
Ze ściśniętem sercem ogarniał młody Druz biegnące ku północy grzbiety gór. Nic go już nie cieszyło. Przed oczami miotała się w wirze tanecznym Naida; przez cienką tkaninę szaty powiewnej paliło i dręczyło udręką nienasyconą młode, piękne ciało.
Rozumiał, że dała mu napój odurzający, a mimo to nie złorzeczył i nie czuł nienawiści do tej kobiety. Pojmował, że coś piękniejszego od miłości, wznioślejszego od najczystszych myśli i dążeń ludzkich kierowało czynami tancerki, pożądanej i umiłowanej od chwili, gdy wzrok jego po raz pierwszy padł na nią.
Tegoż dnia długo naradzał się z rodziną.
Wszyscy Atraszowie przybyli, aby wysłuchać Ibrahima.
Stawili się z dalekich koczowisk szeichowie Rugreg, Lamar, Bosua i Feb-a-Talat.
Zapadło postanowienie, że Ibrahim przekradnie się do Damaszku i odnajdzie emira Feisala, aby wyjaśnić jego plany.
Młody szeich śpieszył się z wyjazdem.
Zebrano naprędce małą karawanę, naładowano wielbłądy wełną, maskując istotne zamiary pozorami przedsiębiorstwa handlowego.
Ibrahim, mając za sobą trzech młodych wojowników druzyjskich, wyruszył w drogę, starannie omijając blokhauzy tureckie i niemieckie posterunki wywiadowcze.
Po pięciu dniach wywijając się jak węgorz, dostał się do Damaszku.
Ostrożnie wypytując na bazarze i w hałaśliwych „sukach“ o Feisala, dowiedział się, że miasto przygotowane jest do obrony przeciwko połączonym wojskom angielskiego jenerała Allenby i emira.
Nikt z Arabów nie mógł powiedzieć dokładnie, gdzie się znajduje emir, a nawet z której strony oczekiwany jest napad.
Dopiero wieczorem, siedząc w kawiarni, Atrasz posłyszał cichą, prawie szeptem prowadzoną rozmowę.
Opasły człowiek o bardzo ciemnej twarzy mówił do innego:
— Teraz wiadomo, że uderzą od strony Rhuab. Na pierwszy ogień posyłają jak zwykle beduinów Feisala. Anglicy arabskiemi rękami wygrzebują jarzące się węgle... Zwykła robota tych dżentelmenów... Och! zawiedzie się Feisal na swej przyjaźni z Brytami... pójdzie na smyczę angielską.
Zaśmieli się obaj i umilkli.
Ibrahim, rzuciwszy słudze dwa piastry, wyszedł na ulicę.
Odwiedził znajomych kupców, przybywających trzy razy do roku do Sueidy po zakupy wełny, i wypytywał o rodzinę szeicha Bauhara. Odpowiedzieli mu, że cała niemal rodzina została wymordowana przez Kurdów podczas powstania, które przed kilkoma laty wybuchnęło między Baalbekiem a Damaszkiem.
— Dom straconego przez Turków szeicha stoi za miastem pusty. Nikogo tam nie znajdziesz, sidi — mówili. — O córce Bauhara — Naidzie, nikt tu nic nie słyszał. Nie wiemy nic o jej losie od chwili, gdy została wywieziona z miasta i ukryta przed zemstą baszy — gubernatora...
Tegoż dnia młody szeich druzyjski osiodłał wielbłąda i zamierzał opuścić miasto. Zatrzymały go jednak patrole tureckie i nie puściły. Doczekał się nocy i ukradkiem wyszedłszy z miasta, ruszył ku wschodowi, czając się w krzakach, za żywopłotami ogrodów, w gajach oliwnych i za nasypami studni.
Szedł całą noc, a gdy wyjrzało słońce, pustynia ogarnęła go dokoła.
Na zachodzie widniały ostatnie uskoki gór, otaczających Damaszek od północy; na wschodzie zaś i południu niebo łączyło się z równiną żółtą, zrzadka porośniętą drobnemi, twardemi krzaczkami.
Szedł szybko naprzód i, gdy słońce stało w zenicie, dojrzał na horyzoncie kilka czarnych sylwetek jeźdźców.
Druz wcisnął się pomiędzy dwa duże kamienie i zaczaił się.
Mogli oni należeć do armji tureckiej, więc Ibrahim postanowił nie zdradzać swej obecności. Doczekał się, aż jeźdźcy zniknęli za wzgórzami na zachodzie i szybko biegł naprzód, nie spuszczając oczu z nierówności gruntu, kamieni, większych zarośli krzaczków, aby ukryć się w potrzebnej chwili.
Uszedł już daleko, gdy nagle posłyszał za sobą głuche odgłosy strzałów. Nikogo nie spostrzegł, lecz natychmiast skoczył do głębokiego koryta, wyrytego przez potoki zimowe.
Minęła godzina, nim ujrzał pięciu jeźdźców, pędzących szybko od strony Damaszku.
Gdy przemykali się w pobliżu jego kryjówki Ibrahim spostrzegł broczącą krwią twarz jednego z beduinów. Nie miał już wątpliwości i obaw. Wyskoczył i krzyknął:
— Feisal! Feisal!
Beduini wstrzymali rozpędzone konie i skierowali się ku niemu.
— Jesteście wojownikami emira? — spytał ich góral.
— Jesteśmy wojownikami o wielką Arabję! — odpowiedzieli dumnie.
— Idę do emira — rzekł Ibrahim. — Wysłany jestem do niego przez Druzów...
— Robiliśmy wywiad koło Damaszku — objaśnili, — bowiem obawiano się, że tureccy spahisi szykują się do napadu... Zabierzemy cię ze sobą, ale śpieszyć się musimy, bo niezawodnie wyleci za nami i ścigać będzie lotnik niemiecki... Te psy giaurskie latać się nauczyły!
Ibrahim schwycił się za łęki siodeł i wisząc pomiędzy dwoma jeźdźcami, pędził z nimi, od czasu do czasu odtrącając się nogami od ziemi, jak gdyby robił wielkie skoki.
Beduini zgadli. Z turkotem motoru, warczeniem i sykiem gniewnym dogonił ich samolot z czarnemi krzyżami na skrzydłach, i zniżając się coraz bardziej, prażył z kulomiotu.
Z krzykiem stoczył się na ziemię jeden z beduinów, któremu kula strzaskała głowę.
Nie namyślając się długo, Ibrahim skoczył na wolnego rumaka i popędził.
— Rozproszcie się na wszystkie strony! — krzyknął, rozpuszczając konia.
Lotnik widząc ten manewr, uniemożliwiający mu ostrzeliwanie, wkrótce przerwał pościg i odleciał.
Przed wieczorem Beduini ujrzeli swój obóz.
Jeźdźcy arabscy stali już w ordynku bojowym. Nad ludźmi cicho powiewały sztandary. Na uboczu widniała grupa starszyzny.
Ibrahim wypuścił ku niej swego konia i stanął przed wyjeżdżającym mu na spotkanie dostojnym jeźdźcem. Miał na sobie ciemno-brunatny, drogi burnus, niskie białe keffieh z czarnemi sznurami.
Śmiałą, ściągłą i spokojną twarz, nieco przydługą i zakończoną czarną, starannie postrzyżoną brodą, zdobiły duże, pełne powagi oczy, zamyślone i rozmarzone.
Czyniąc „salam“, wojownik druzyjski rzekł urywanym od szybkiego pędu głosem:
— Jestem Ibrahim Atrasz, syn Selima, wielkiego szeicha Druzów; przybywam w poselstwie do emira Feisala-ben-Huseina Ibn-Ali, wodza prawowiernych!
Dostojny jeździec skinął ręką na znak powitania i rzekł:
— Stoisz przed emirem, mumenie...
Ibrahim zeskoczył z konia i rękami dotknął strzemienia Feisala mówiąc:
— Niech Allah wszechmocny przedłuży w nieskończoność dni twoje, wielki panie, i niech myśli twoje uczyni myślami swojemi!
— Z czem przybywasz, szlachetny szeichu?
— Z jednem pytaniem, wielki, potężny emirze... — szepnął lbrahim.
— Niech posłyszę... — padła odpowiedź.
— Druzowie z gór Hauranu i Dżebel Druz pragną wiedzieć o zamiarach twoich, wielki emirze.
— Powiedz im, — rzekł Feisal, — że syn szeryfa Mekki, Huseina-Ibn-Ali, emir Feisal postanowił uczynić tak, aby cień zielonego sztandaru Proroka Allahowego okrył Syrję od Alefa do południowych uskoków Dżebel Druz, Palestynę, Mezopotamię, ziemię na wschód od Martwego morza leżącą i spuściznę potomków Mahometa... La Illa Illah Allah, Allah!...
Emir podniósł rękę i oczy wzniósł ku niebu.
— Wielka, niepodległa Arabja... — szepnął Ibrahim.
— Wyrzekłeś słodkie, upragnione, śmiałe słowa, któremi przemawiają rozum mój i moje serce, mumenie!... — zawołał Feisal.
Druz znowu się pochylił do strzemienia emira, a gdy podniósł głowę, drgnął i znieruchomiał.
Obok emira stał „biały szeich Mekki“. Blada, ledwie tknięta opalenizną twarz miała zacięty i szyderczy wyraz, bezbarwne oczy patrzyły przenikliwie.
Gdy spojrzenia tych dwóch ludzi skrzyżowały się, biały człowiek z uśmiechem dotknął ręką swoich warg i rzucił suchym głosem:
— Znamy się z tym mumenem, emirze. Istotnie jest szeichem Druzów i synem walecznego Selima Atrasza.
— Cóż zamierzasz powiedzieć swoim braciom i wojownikom? — spytał Feisal, ostro patrząc na młodzieńca.
— Słowo moje zaniesie do gór Hauranu goniec wysłany przez ciebie, wielki panie! Ja pozostaję z tobą od dziś i do godziny, którą Allah uczyni ostatnią w mojem życiu!
Przed chwilą jeszcze, nim młody szeich nie ujrzał zimnego oblicza i bladych oczu tajemniczego człowieka, słowa te brzmiałyby zachwytem i gorącą przysięgą, teraz zostały wypowiedziane bez porywu, spokojnie, niemal sucho.
Ibrahim potrząsnął głową i dodał:
— Druzowie wszystkich gniazd przejdą do ciebie, emirze. Ja zaś, jako o łaskę proszę, abyś dziś jeszcze posłał mnie do boju. Tem przypieczętujmy umowę naszą!
— Stanie się według pragnienia twego! — zawołał Feisal. — Poprowadzisz Beduinów Snaa i zdobędziesz o zmroku las oliwny przed Damaszkiem. Stoją tam niemieckie kulomioty i miotacze min, ale zato nie znajdziesz tam okopów. Może uda ci się dojść do walki na białą broń!
Ibrahim skłonił się nisko i obchodząc twarzą zwróconą do emira, zamieszał się w szeregach stojących jeźdźców.
Młody wojownik odszukał oddany mu pod komendę oddział Beduinów. Prowadził ich stary szeich Abuallah-es-Uhr, dziki i ciemny, jak noc. Atrasz oglądał jeźdźców. Mieli odważne, okrutne twarze, lecz, chociaż od stóp do głów obwieszeni jataganami, nożami, szablami i pistoletami nie posiadali broni współczesnej. Na plecach dźwigali długie karabiny skałkowe o lufach, nabijanych srebrem i złotem, — piękną broń do hucznej, zuchowatej „fantazji“ — tej ulubionej zabawy konnej Arabów, lecz nie do bitwy.
Zrozumiał Atrasz, że powinien prowadzić tych ludzi tak, żeby mogli dojść do walki na szable i jatagany.
Tymczasem całe wojsko ruszyło naprzód.
Na lewem skrzydle szedł oddział Snaa, prowadzony przez Druza. Szedł, coraz bardziej rozpuszczając konie, aż wkrótce zniknął w oddali.
Wtedy Ibrahim rozsypał swoich ludzi w długi sznur, a gdy doszli do wyschłych łożysk potoków zimowych i rozłogów, ukrytych wśród pagórków, pchnął do nich Beduinów i zaczaił się.
Wytknąwszy głowę nad krawędzią urwiska, widział, jak w oddali przeszły oddziały Feisala, a za niemi toczyła się artylerja angielska i pułk piechoty, jadącej na wozach, ciągnionych przez wielbłądy.
Zdziwiło go, że nie widzi samolotów niemieckich, które mogłyby wnieść popłoch w stłoczone szeregi Arabów. Nie mógł przewidzieć, że samoloty te były zajęte w innem miejscu, bowiem przebiegły Feisal posłał emira Szakira, aby zaatakował Damaszek od północy.
Turcy i Niemcy, oddawna oczekujący napadu, byli przekonani, że sam Feisal i Anglicy rzucili do szturmu wszystkie swoje siły.
Słońce zapadać zaczęło za górami. Na tle szkarłatnego nieba czarnemi sylwetkami występowały pierzaste wierzchołki palm oazy i ciemną ścianą odcinał się las drzew oliwnych.
Gdzieś daleko z głuchym hukiem ryczały armaty i wybuchały pociski.
Wreszcie zgasły ostatnie, pożegnalne błyski zorzy.
Naradziwszy się ze starym Abdallahem-es-Uhr, młody wódz kazał pozostawić konie w ukryciu i, korzystając z nierówności terenu, zwałów kamieni, nasypów gliny i zarośli krzaków, poprowadził swoich ludzi ku gajom oliwnym.
Czołgali się jak węże bez szelestu i szmeru, przebiegali, jak cienie chybkie, nieuchwytne, zbliżając się coraz bardziej do gaju z zaczajonymi w nim wrogami.
Po godzinie byli tak blisko, że wyraźnie słyszeli szczek karabinów, a nawet odgłosy cichych rozmów Niemców.
Beduini dawno już trzymali noże w zębach, gotowi do ataku, lecz Ibrahim jeszcze wstrzymywał wojowników. Czekał na coś, zwracając głowę na wszystkie strony i nadsłuchując.
Wreszcie doszedł go trzask dalekiej salwy karabinowej, po niej druga, trzecia... Buchnęły działa grzmiącym rykiem. Bitwa rozgorzała. Emir Feisal rozpoczął szturm.
Wtedy Ibrahim wstał i krzyknął przeraźliwie, jak drapieżny ptak.
Wojownicy Snaa runęli naprzód z głośnem wyciem.
Niemcy, nie spodziewając się napadu z tej strony, oszukani ciszą, nie zdążyli nawet rozpocząć obrony. Szli pod nóż, ten i ów podnosił ręce, błagając o miłosierdzie; dzicy wojownicy nie brali jeńców.
Walka wrzała na bagnety, jatagany, noże i pięści, lecz w tej bitwie przewaga była po stronie wprawnych, okrutnych Arabów.
Kulomioty zostały zdobyte, miotacze min leżały przewrócone, setki trupów zalegały polanki wśród drzew oliwnych.
Beduini, skończywszy krwawe żniwo, dosiadali koni i formując w biegu luźny szyk, mknęli na odgłosy bitwy.
Wraz z innemi oddziałami wzięli udział w szturmie, wtargnęli do miasta, gdzie musieli zdobywać dom po domu, ulicę po ulicy...
Damaszek tym trzecim szturmem został zdobyty ostatecznie, chociaż straty atakujących były bardzo ciężkie, szczególnie w szeregach Arabów.
Wdzięczny jenerał Allenby kazał postawić pomnik z tablicą, głoszącą o braterstwie broni synów Wielkiej Brytanji i wiernej Arabji, zadziwiającej świat odwagą i ofiarnością.
Od tego dnia rozpoczęło się dla Ibrahima Atrasza życie bojowe.

· · · · · · · · · ·

Po zdobyciu Damaszku powrócił do gór Hauranu, podniósł ostatecznie wszystkie rody walecznych Druzów; w składzie korpusu jenerała Allenby bił się w Palestynie i zdobywał Jerozolimę, która zdaleka pociągała go potężną kopułą meczetu Omara, owianego tysiącami wspaniałych legend.
Po wejściu do Jerozolimy pospieszył do świątyni. Długo zanosił modły do Allaha, a później wszedł na szczyt minaretu i wzrokiem zachwyconym ogarnął przestrzeń niezmierzoną.
Ujrzał pod sobą rojne miasto, przecięte głębokiemi szczelinami wązkich krętych uliczek; różowe skały okoliczne; piękne gmachy, bogate świątynie giaurów, a dalej — za głęboka doliną Jozefatową i cmentarzem judejskim, Górę Oliwną uwieńczoną wysoką wieżą z krzyżami; na wschodzie — szaro-żółtą falistą pustynię, niebieską wstęgę Jordanu, nieruchomą i połyskliwą taflę morza Martwego i zębaty grzbiet El-Suah, łączący się hen, na północy z pierwszemi uskokami Hauranu...
— Wielka, piękna Arabja, ojczyzna dalekich pradziadów, sławnych wojowników i uczonych! — myślał z dumą i radował się, że oto własnemi rękami zakłada podwaliny niepodległej ojczyzny i toruje przed nią drogę ku świetlanej przyszłości.
— Niechże zato imię Proroka z błogosławieństwem i czcią powtarzają wnuki wnuków naszych aż do niezbadanych kresów czasu i bytu! — szeptał w zachwycie wyciągając ramiona, jakgdyby chciał ogarnąć i do piersi przycisnąć cały kraj — od Tauru do Oceanu...





ROZDZIAŁ V.
Zawiedziona nadzieja.

Angielski korpus ekspedycyjny jenerała Allenby oraz szczupłe siły francuskie w składzie brygady piechoty morskiej i legji wschodniej, podtrzymane nietylko przez Feisala, Abdullaha, Szakira i szeichów licznych szczepów, lecz nawet przez wahającego się szeryfa Huseina-Ibn-Ali, Sułtana Hedżasu, zakończyły wojnę na Blizkim Wschodzie.
Turcy cofnęli się w granice swoich wilajetów w Azji Mniejszej. Niemcy pospieszyli na obronę cieśniny Dardanelskiej, Stambułu i Bosforu.
Feisal ogłosił się królem Syrii, Palestyny i Mezopotamii, uznając ojca swego sułtanem Hedżasu, Nedżedu, Szemmeru i Omanu, a brata Abdullaha — emirem Transjordanji — od Akaby do Hauranu.
Siedzibą swoją i stolicą obrał nowy król — Damaszek, prastary gród arabski, uświetniony sławą mądrych, wspaniałych i walecznych władców.
Próżno Druzowie żądali uznania niepodległości państwa Dżebel Druz.
Mówili, stojąc przed Feisalem:
— Uznalibyśmy ciebie, emirze, za pana naszego, gdybyś władał całym krajem — od Tauru do oceanu. Tymczasem widzimy królów w Dżeddzie i Akabie, wiemy też, że Libanon, Aleppo marzą o swoich władcach, przeto domagamy się uznania niepodległości Druzów, którzy sułtanem swoim chętnie widzieliby Selima Atrasza, głowę najpotężniejszego rodu — Atraszów.
Zwodził posłów Feisal unikał stanowczej odpowiedzi, zwlekał i wikłał sprawę.
Zniecierpliwieni i zrozpaczeni posłowie odjechali bez pożegnania, a w kilka dni później wybuchło powstanie w Dżebel Druz. Górale napadli na dom wielkorządcy, przyjaciela Feisala — Sulejmana Medżaha, zabili go i ogłosili swoim sułtanem starego Selima Atrasza.
Zaczęły się długie, bezowocne układy pomiędzy Sueidą a Damaszkiem, aż wreszcie jenerał Allenby, obawiając się, że zatarg w narodzie arabskim może wzniecić wojnę domową, z czego niechybnie skorzystaliby Turcy, posłał oddział pułk. Scotta, który po krwawych bojach uspokoił walecznych, niepokornych górali.
Tak się zdawało tylko, bo w głównej kwaterze angielskiego dowództwa, mimo dobrego wywiadu, nie wiedziano, że młody Atrasz — Ibrahim, bohater zakończonej szczęśliwie wojny, odbył podróż do Husseina-Ibn-Ali, uzyskał od niego, jako od szeryfa prawowiernych, błogosławieństwo dla ojca, a później przekradł się na południe Mezopotamii i długo koczował z wojowniczymi, dzikimi Wahabi i Snaa-Kisz.
Udało się młodemu Druzowi przekonać koczowników, że Anglja nakłada swoją ciężką dłoń na losy Arabji, że rządzi się w niej, jak gdyby Wielka Brytania do swoich posiadłości przyłączyła nową kolonję, podbitą dla niej rękami mieszkańców tej ziemi.
Znowu podniosło się zalewie powstania w górach Hauranu, a jednocześnie — pomiędzy Meszed-Ali a Basrą, gdzie bunt zbrojny wszczęli Wahabici.
Odgłosy powstania zmusiły Arabów Alefa, Homsu i Libanonu podnieść głowy i oznajmić, że pragną Wielkiej Arabji, nie zaś drobnych słabych państewek, które Anglicy zawsze potrafią poróżnić i jeszcze bardziej osłabić.
Feisal i angielski sztab w tym ostrym momencie zmuszeni byli patrzeć przez palce na niepokornych Druzów i politykować z nimi.
Gdy się uspokoiło w górach Hauranu, Ibrahim ben Selim Atrasz wyruszył, otoczony wspaniałym orszakiem do Damaszku.
Za jeźdźcami kroczyły wielbłądy, niosące ciężkie skrzynie i juki.
Nie była to jednak karawana handlowa. Ibrabim Atrasz wiózł ze sobą upominki ślubne, ponieważ dopiero teraz los pozwolił mu wybrać się na poszukiwanie Naidy.
Imię jej grało mu w sercu i mózgu, głos jej dolatywał zdaleka wraz ze świeżemi, wonnemi podmuchami górskiego wiatru.
Z miłości swej nie zwierzał się nikomu.
Teraz postanowił odnaleźć Naidę i wprowadzić ją do swego domu, jako jedyną żonę, co było w obyczaju starszyzny drużyjskiej, przechowującej go po dalekich przodkach chrześcijańskich.
Stanąwszy w domu znajomego kupca, handlującego z Druzami, rozpoczął swoje poszukiwania. Trwały długo, bo stara ciotka, u której, jak się dowiedział, przebywała córka szeicha Bauhara, miała dom za miastem, wśród gaju oliwnego i plantacji bananów.
Stanąwszy przed ciężkiemi, okutemi drzwiami — zapukał.
Otworzyła mu sędziwa staruszka, tak sędziwa, że już nie ukrywała pomarszczonego oblicza pod czarczafem.
— Czy tu mieszka szlachetna Massaret-es-Bauhar? — spytał, czyniąc salam.
— Stoi ona przed tobą, sidi — odparła zdumiona staruszka.
— Szlachetna, dostojna pani obdarzy mnie wielkiem szczęściem, jeżeli powie, że piękna Naida, córka nieszczęśliwego i wiernego ojczyźnie szeicha Bauhara, przebywa w jej domu — rzekł poważnym głosem, nisko pochylając się przed Massaret.
— Istotnie, tak jest — odpowiedziała z coraz większem zdumieniem. — Czy mam zawołać ją, lub prosić sidi, aby raczył przestąpić nasze skromne progi.
— Dostojna pani — rzekł Ibrahim, prostując się i drżąc na całem ciele. — Nazywam się Ibrahim ben Selim ben Atrasz; jestem synem sułtana Druzów i, chociaż nie jest to w obyczajach naszych, lecz przebywszy daleką drogę, sam stawiłem się przed tobą pani, abyś raczyła przypomnieć pięknej Naidzie, iż przyrzekła mi niegdyś: „Będę najpokorniejszą z niewolnic twoich lub najwierniejszą z żon“. Tak przyrzekła mi Naida, jeżeli spełnię jej żądanie. Ponieważ spełniłem je, przychodzę, aby ona dotrzymała obietnicy swojej i rozjaśniła mój dom samotny, jaka żona — słońce, jedyna aż do śmierci.
Zdumiona staruszka milczała, patrząc na wspaniałego młodzieńca o oczach, pełnych błysków nadziei i radości.
— Błagam się, dostojna pani! — wyrwała się Druzowi namiętna prośba i, już niepomny na swój wysoki tytuł i ród znamienity, uklęknął i ucałował rąbek rękawa staruszki.
Zniknęła w głębi domu, a on stał coraz bardziej promienny i wzruszony, wyciągając drżące ręce ku domowi i szepcąc gorąco:
— Naido, Naido...
Oczami swej duszy widział rozkochany góral piękny obraz, wymarzony podczas długich, męczeńskich nocy bezsennych.
Oto z krzykiem szczęścia wypadnie z sieni młoda kobieta, szczelnie otulona w czarny burnus i osłonięta czarczafem. Gorejący wzrok Ibrahima przebije jednak zazdrosną tkaninę i dostrzegnie czarne oczy zamglone, dumne łuki brwi rozdęte nozdrza i zwoje kruczych włosów, spadających na białą, o złocistym odcieniu pierś.
— Naido! — zawoła on głosem niemal rozkazującym, wszechwładnym i szeroko otworzy ramiona.
Wiotka, zwinna postać rzuci się ku niemu i przytuli do piersi z cichym, szczęśliwym szlochem...
— Żono moja, jedyna, na całe życie... — szepcą usta młodzieńca...
Drgnął, bo na progu stanęła, mrużąc przebiegłe i niespokojne oczy, stara, pomarszczona Missaret-es-Bauhar i, przebierając palcami, mówiła szyderczym głosem:
— Sidi, szlachetny sidi!... — Pomyliłeś się... Córka szeicha Bauhara — Naida nie zna twego imienia i nigdy nie rozmawiała z mężczyzną. Jakżeż mogła ta dziewica składać ci przysięgę na wierność? Pomyliłeś się, sidi!...
— Pragnę widzieć Naidę! — rzekł twardym głosem.
— Twoja wola jest rozkazem dla nas... — odparła natychmiast i klasnęła w dłonie.
Z głębi domu na werandę wyszła kobieta. Jasno-szary burnus nie mógł ukryć otyłych ciężkich kształtów, przeźroczysty czaraf pozwalał wyraźnie dojrzeć okrągłą twarz o wydętych wargach i małych świdrujących oczach.
— Przekleństwo! Przekleństwo! — zakrzyknął Ibrahim i nie uczyniwszy przepisowego salamu, pobiegł ku bramie, wyjąc z rozpaczy.
Usłyszał jak chichotały kobiety i wykrzykiwały złemi głosami:
— Jesteś poganiaczem wielbłądów, nie szeichem!...
Ciemny i ponury, jak noc burzliwa, Druz opuścił tego dnia Damaszek.
W sercu już nie miał ani iskierki nadziei.
Zgasła, zdawało się, na zawsze.



ROZDZIAŁ VI.
Człowiek bez maski.

Stało się...
Stało się to, czego obawiał się stary, przebiegły Husein-Iba-Ali i o czem wiedzieli chytrzy, przewrotni kupcy syryjscy — chrześcijanie, drwiący z łatwowierności wyznawców Proroka z Mekki.
Po skończonej wojnie, w Wersalu zapadła uchwała.
Syrję od morza do zachodniego krańca pustyni oddano pod protektorat Francji.
Nad Aleppo, Libanem, ziemią Alanitów, północną częścią pustyni syryjskiej, Aleksandretą i górami Hauranu powiewała trójkolorowa flaga Francji.
Mezopotamię, pustynię, gdzie przebywały najliczniejsze koczowiska Beduinów, Transjordanię i Palestynę zagarnęła Anglja a do zawodzących wykrzykników muezinów, wołających wiernych do modlitwy, wdzierały się teraz obce dla tej ziemi tony:
„Rule, Britannia!“
Król Feisal wyrzekł się dumnych marzeń o wielkiej Arabji, zmuszony uciekać z Damaszku przed Francuzami i dopiero po roku stał się królem Iraku, kierowanym przez rezydenta brytyjskiego, zależnym od niego i od kasy banku angielskiego, rzetelnie wypłacającego mu pensję za posłuch i pokorę.
Emir transjordański, Abdullah, miał przy sobie doradcę — angielskiego pułkownika, człowieka stanowczego i pozbawionego wszelkich sentymentów, dla Anglika zbytecznych.
W Palestynie panował, jak król, wysoki komisarz angielski.
Wszyscy biali wielkorządcy uroczyście twierdzili, że skoro tylko Arabowie staną się narodem dojrzałym pod względem politycznym, komisarze, urzędnicy i wojska porzucą kraj, nad którym, dla jego szczęścia, roztaczają tymczasem swoją opiekę.
Wreszcie Anglja oddała najlepszą część Palestyny Żydom, wykupując od Arabów najżyźniejszą ziemię pomiędzy górą Karmel, Hauranem a jeziorem Tyberjady.
Posłyszawszy o tem, Ibrahim Atrasz, zrozpaczony i przybity do ziemi straszną nowiną, porzucił dom i swoje góry.
Pomknął do Bagdadu, aby dotrzeć do emira Feisala.
W Bagdadzie angielscy oficerowie nie dopuścili go do emira.
— Najperw stawimy siebie przed pułkownikiem Higginsem — oznajmili Druzowi.
Gdy wprowadzono go do gabinetu pułkownika, Ibrahim drgnął i zbladł.
Poznał bowiem tę bladą twarz, zaciśnięte wargi i bezbarwne oczy.
Należały niegdyś do „białego szeicha Mekki“.
Stał i nieruchomym, groźnym wzrokiem patrzył Atrasz na tego człowieka, w angielskim mundurze „chaki“, ozdobionym wstążeczkami orderów, z szerokim rzemieniem od szabli przez ramię i w żółtych butach z ostrogami.
— Salam alejkum! — uśmiechnął się pułkownik. — Znamy się, mumenie?
Nie odpowiadając na pozdrowienie, Ibrahim skinął głową w milczeniu.
— Z czem przybywasz? — spytał Higgins. — Muszę ci tylko przypomnieć, sidi, że pochodzisz z kraju, należącego do mandatu Francji, więc bacz na słowa i czyny swoje, aby nie narobić nam kłopotów. Nie chcemy zatargów z Francją... tymczasem...
— Chciałbym widzieć emira Feisala... — mruknął Druz..
— A w jakiej sprawie? — padło pytanie.
— To ja sam mu wyłuszczę, sidi...
— O-o! Co za harda odpowiedź! — uśmiechnął się pułkownik. — Właśnie, że mnie musisz to wytłómaczyć, lub też wcale nie ujrzysz emira.
— Potrafię sam dotrzeć do niego — rzekł ponuro Ibrahim.
— Jeżeli będziesz trwał w tym zamiarze, każę cię wysłać poza granice Iraku i oddać w ręce Francuzów na pierwszym posterunku — rzekł z naciskiem Higgins.
Ibrahim Atrasz błysnął oczami, lecz w tej chwili drzwi się otworzyły i dwóch zbrojnych Hindusów stanęło przy progu.
Druz spojrzał na nich, później przeniósł swój wzrok na pułkownika i nieznacznie uśmiechnął się.
— Rozumiem! — mruknął. — Chcę pomówić z tobą, sidi, ale sam na sam... Nie obawiaj się, nie mam przy sobie broni... tymczasem.
Higgins wzruszył ramionami obojętnie i skinął na żołnierzy wojsk indyjskich. Z łoskotem karabinów wyszli z gabinetu.
— Niech sidi siada — wskazał pułkownik na krzesło. — Jesteś moim gościem...
— Jestem twoim gościem... — powtórzył Druz i ciągnął dalej: — Zapytuję ciebie, sidi, w takim zakątku mojej ojczyzny Arab nie czuje się teraz gościem?
Higgins znowu podniósł ramiona i mruknął:
— Tymczasem... Tymczasem... Może wkrótce uda się nam wychować was, a wtedy...
— Wtedy podbijecie nas nie podstępem, lecz armatami, samolotami i bagnetami hindusów... — odpowiedział Ibrahim, nie spuszczając wzroku z bladych oczu Anglika.
— Zuchwały jesteś, lecz zadziwiasz mnie, doprawdy... Masz rozbudzony mózg, sidi! — uśmiechnął się pułkownik.
Nie zuchwałość przemawia ustami memi, lecz rozpacz... — odparł Ibrahim, zaciskając ręce z taką siłą, że aż palce chrzęścić zaczęły. — Czy mogę pytać?
— Pytaj!
— Co uczyniliście z Wielką Arabją, dla której nie szczędziliśmy swojej krwi? Dlaczego rozbiliście ją na drobne kawałki, które pożeracie teraz niby podzielony na części chleb? Dlaczego rękę swoją nałożyliście na królów Iraku, Transjordanji, Hedżasu, na Palestynę, na pustynię wreszcie, na pustynię, która nigdy nie znała przemocy obcokrajowców? — pytał Ibrahim przez zaciśnięte zęby.
— Jak deszcz zimowy padły pytania twoje, mumenie! — zaśmiał się Anglik. — Jednak na wszystkie dam odpowiedź! Zbierz myśli swoje i staraj się zrozumieć.
Druz skinął głową i wpatrywał się w twarz mówiącego.
— Nie dość, mumenie, powiedzieć: „Oto jest Wielka Arabja!“ — zaczął Higgins. — Nie dość na mapie czerwoną kreską wskazać jej granice! To wszystko na nic! Wiesz sam, że rozpoczną się natychmiast spory i wojny pomiędzy waszemi szczepami, waszymi szeichami, emirami, sułtanami i szeryfami. Po wojnach wybuchną głód, choroby, zniszczenie kraju, zubożenie... Sami nie poradzicie sobie, będziecie wymierali, jak szczury a zarazę rozniesiecie po całym świecie, porzucając to piekło, na jakie się zamieni wymarzona przez was Wielka Arabja! Mieliśmy już to w Indjach... Cha, cha, cha!
— To mówisz ty, człowiek, noszący tytuł „białego szeicha Mekki“? Ty — którego za brata swego uważał emir Feisal? — zawołał z oburzeniem Ibrahim.
— Nie tylko uważał, lecz uważa — rzekł z naciskiem Higgins. — Nietylko mnie, lecz cały naród angielski! Jedynie Anglja może uczynić z Arabów naród zdolny do politycznego i samodzielnego bytu. Nie Francuzi! Oni zbytnio wierzą w zbawienność formuły: równość, braterstwo, wolność! Równości — nie może być na ziemi, gdyż jest mrzonką: braterstwo Francuza z Anglikiem i Murzynem? Co za brednia! Wolność powinna być przywilejem potężnych, bogatych i cywilizowanych narodów, nie jakichś tam nagich dzikusów lub wierzących w „dżinny“ i inne zabobony koczowników, chociażby z tej samej pustyni syryjsko-arabskiej.
— Więc musimy iść do niewoli anielskiej? — spytał, chmurząc czoło, Druz.
— Musicie nauczyć się od Anglików sztuki zdobywania dobrobytu i umiejętności zwalczania przeszkód! — poprawił go pułkownik.
— A tymczasem emir Feisal jest trzymany jak więzień?... — rzucił Ibrahim.
— Nasz bank złotem obsypuje go hojnie! — zaśmiał się Anglik.
— A co mówi serce jego i jego dusza?
— Głos ich utonął w brzęku złotych monet, mumenie... — padła szydercza odpowiedź.
— Zrozumiałem wszystko, sidi — zaczął mówić Ibrahim. — O, zrozumiałem! Już widzę swoją drogę. Musimy zwalczyć najeźdźców, czy to angielskich czy francuskich, bo gdy wy dacie nam dobrobyt, wtedy z otłuszczonych serc Arabów nikt już wykrzesać nie zdoła żądzy wolności.
— Co zamierzasz czynić? — spytał Higgins, pochylając głowę.
— Usłyszysz o tem, sidi, niebawem... — szepnął.
Pułkownik zaczął się cicho śmiać.
— Widzę, — rzekł — że rozsadzają ciebie siły żywiołowe, nieokiełznane, przyjacielu. Możesz je skierować na rzeczy pożyteczne...
Pochylił się jeszcze niżej i prawie szeptem ciągnął:
— Możesz niepokoić Francuzów powstaniami w Dżebel Druz... Gdy się to powtórzy kilka razy, a inne szczepy podtrzymają was, zaproponujemy Francji, aby zrzekła się mandatu nad niepokorną, zbyt drogo ją kosztującą Syrją. Francja nie posiada pieniędzy... zrzeknie się, a my obejmiemy spuściznę po niej...
— Wy? Anglicy? — zawołał Druz. — Znowu rękami naszemi, naszą krwią chcecie zagarnąć nową kolonję, tak, jak uczyniliście to z Palestyną, Irakiem, Hedżasem i z ziemią emira Abdullaha?
— Mówisz nierozsądnie! — skrzywił się Higgins. — Chodzi tu o wasz los przecież...
Ibrahim wstał i skinął głową, kierując się ku wyjściu.
Pułkownik spytał go:
— Nie chcesz widzieć emira?
— Nic mi po nim! — mruknął, nie odwracając głowy. — Nie chcę widzieć więcej ani emira, ani „białego szeicha Mekki“.
Wyszedł bez pożegnania.
Pułkownik porwał trąbkę telefonu i wydał krótki rozkaz.
Skończywszy, mruknął:
— Zbyt wybujałą żądzę wolności posiada ten góral niesforny! Może stać się niebezpiecznym...





ROZDZIAŁ VII.
Wicher buntu.

Od miesiąca już w całej pustyni arabskiej, między Eufratesem i grzbietem Tebuk-el-Hurb, burzyły się szczepy koczujących Beduinów. Echa powstania docierały aż do Tedmura, tego grodu starych ruin Palmiry, wybuchały w obwodach Korny, Kerbeli, Diwanie, a nawet niepokoiły władze angielskie w Bagdadzie i Mosulu. Żaden europejczyk, lub zbytnio oddany nowym władcom Mezopotamji kupiec arabski, żydowski lub syryjski, nie odważał się zapuścić w głąb pustyni jeszcze niedawno bezpiecznym szlakiem karawanowym.
Do sztabu angielskiego jenerała, rezydującego w Bagdadzie, dochodziły tylko niejasne albo zgoła fałszywe wieści. Arabowie nawet z okolicznych wiosek wyraźnie nie chcieli służyć wywiadowi angielskiemu i nieraz ukrywali w namiotach swoich małe oddziały powstańców.
Pułkownik Higgins wszedł pewnego razu do gabinetu jenerała i złożył raport:
— Mam doskonałego szpiega, którego używałem kilkakrotnie. Posłałem go na południe, aby zebrał dokładne wieści. Człowiek ten powrócił jenerale! Wiem teraz, że powstanie, które szerzy się z błyskawiczną, niebywałą szybkością, zostało podniesione i kierowane przez druzyjskiego szeicha Ibrahima ben Selima ben Atrasz. Jest to niebezpieczny człowiek! Już był w moim ręku przed miesiącem, lecz w niezrozumiały sposób wymknął się oficerowi, który miał go schwytać — w Bagdadzie...
— W Bagdadzie?! — zawołał jenerał.
— Tak! Przybył, aby się zobaczyć z Feisalem, lecz nie dopuściłem do tego.
— To bardzo dobrze! Pochwalam! — mruknął jenerał. — Z tymi Arabami, czy ma się do czynienia z królem, czy z pastuchem, sprawa nigdy nie jest pewna. Cóż dalej?
— Szpieg dowiedział się że Ibrahim Atrasz zamierza ogłosić się „mahdim“ — „mieczem Allaha“ i powołać wszystkich muzułmanów do świętej wojny z Anglją. Posłów jego przyłapano już w Basra, gdy usiłowali wsiąść na okręt, odpływający do Indji....
— To niebezpieczny człowiek! — krzyknął jenerał. — Ma, jak widzę, plany rozległe...
— Tak, jenerale, jest te człowiek odważny, zrozpaczony i rozumiejący naszą politykę...
— Oj, to źle! Przerażasz mnie pułkowniku! Musimy zwołać natychmiast radę wojenną — kazał jenerał.
— Za chwilę zrobię potrzebne zarządzenia! — odparł Higgins, prostując się służbowo. — Chciałbym jednak wiedzieć przedtem czy mogę mieć wolne ręce w postępowaniu z wodzem powstania?
Jenerał podniósł na mówiącego oczy i pytał znacząco:
— Już coś obmyśliłeś, Higginsie?
Pułkownik skinął głową.
— Naturalnie, że z tem niema żartów! Postąpisz, jak będziesz uważał za wskazane i... praktyczne, przecinając radykalnie ten węzeł — dodał z całą stanowczością: — Nie wolno bawić się w sentymenty, gdy na kartę postawione są losy Wielkiej Brytanji!
Pułkownik, nie wyrzekłszy słowa, opuścił gabinet swego szefa.
Znowu blizkie i dalekie koczowiska Beduinów Uld-Amarat, Suffit, Regreg-Gharb i Gazef ujrzały przy swoich ogniskach pięknie mówiącego starą mową arabską bladego człowieka o bezbarwnych oczach i twardym wzroku. Nosił nizki keffieh z podwójną przepaską szkarłatną bogobojnego mumena, dwukrotnie odwiedzającego Mekkę i zanoszącego modły przed kamieniem zrzuconym z nieba ręką samego Allaha.
Nazywano go z szacunkiem „białym szeichem Mekki“ i z nabożeństwem i skupieniem słuchano przepowiedni jego o wielkiej przyszłości Arabji, gdy kraj ten wzbogaci się, rozkwitnie w spokoju i dogoni ludy cywilizowane w sztuce rządzenia, prowadzenia wojny i zaspokojenia wszystkich swoich potrzeb.
W namiotach wodzów człowiek ten naradzał się szeptem z szeichami, przekonywał ich i przyrzekał sutą nagrodę, łaski Feisala i wdzięczność surowego angielskiego „mutasarifa“, urzędującego w Bagdadzie.
Umiał przemawiać do tych prostaczych dzikich głów blady człowiek w keffieh z szkarłatnemi opaskami; nie pytany odpowiadał na zwątpienia i utajone myśli wojowniczych, ciemnych synów pustyni, rozwiewał wahania i wyrzuty sumienia.
Jeździł długo, odwiedzając te szczepy, gdzie jeszcze nie zapadło postanowienie podtrzymania szerzącego się powstania, zręcznie siejąc obawę i przerażenie.
Dopiął swego celu blady człowiek o nikomu z prawowiernych nieznanem imieniu, zbudował tamę, przed napływającą falą buntu krwawego, rozbił jednomyślność i rozpaczliwą odwagę nomadów i już się nie bał, ani wojowniczych, niepodatnych na angielskie schlebianie południowych Wahabi i Snaa-Kisz, ani nawet wodza powstańców, Ibrahima ben Selima ben Atrasza.
Miał pewność, że ten szaleniec fanatyczny i przenikliwy zarazem, nie zostanie obrany „mahdim“ jednogłośnie. Wiedział że powstanie rozbije się o bierność i oporność odwiedzanych i urabianych przez niego szczepów.
Pułkownik Thomas Higgins posunął się w swoich zabiegach tak daleko, że polecił kilku najbardziej na złoto łakomym Beduinom uczynić zamach na Ibrahima i obiecał sporą sumę za pojmanie buntowniczego szeicha druzyjskiego.
Robił to jednak nie osobiście, bo czyżby mógł prawowierny mumen, dwakroć modlący się przed czarnym kamieniem Proroka, knuć zdradę przeciwko innemu prawowiernemu, który niedawno jeszcze miał sposobność ująć w swe dłonie święty sztandar Proroka i miecz Mahomeda i skierować losy szczepów pustynnych w przez siebie obrane łożysko?
Robili to inni ludzie, zaufani, wierni, z duszą i sumieniem kupieni na zawsze, a nie wzbudzający żadnych podejrzeń, bo w żyłach ich płynęła szlachetna krew Beduinów, a imiona ich znali mężowie i niewiasty po namiotach wszystkich koczowisk.
To też, gdy „biały szeich Mekki“ odjeżdżał, starcy odprowadzali go tłumnie aż do granicy ziemi szczepu i żegnali błogosławieństwem.
W kilka dni później pułkownik Higgins siedział w swoim gabinecie, którego okna wychodziły na placyk z majestatyczną figurą odlanego z bronzu jenerała Mauda, i, przeglądając doniesienia, uśmiechał się.
Kilka szczepów, dowodzonych przez Ibrahima Atrasza odmówiły Druzowi dalszego udziału, jedne — pod pozorem, że zbliżała się zima i należało przepędzić stada na nowe pastwiska, inne — że są wyczerpane pochodami i potyczkami z patrolami angielskiemi. Nawet najbardziej wojowniczy Wahabi i Snaa rozpierzchli się i powrócili do namiotów, do rodzin, do stad opuszczonych.
Jakiś zuchwały Beduin strzelił do wodza i zranił go.
Konne oddziały Anglików natychmiast zaczęły wkraczać wgłąb pustyni. Poszukiwały tylko Ibrahima ben Selima ben Atrasza, oznajmiając wszędzie, że nikt inny za powstanie karany nie będzie, zagrożono natomiast sądem doraźnym każdemu Beduinowi, który da u siebie przytułek buntowniczemu wodzowi.
Ibrahim zmuszony był ukrywać się nie tylko przed żołnierzami Wielkiej Brytanji, lecz i przed swymi rodakami, którzy opuścili go i stawali się coraz bardziej niebezpiecznymi dla niego. Obawiał się zdrady i zasadzki.
O głodzie, cierpiący od rany, znużony śmiertelnie, wymknął się jednak z granic Iraku i dotarł do gór Hauranu.
Tu też spostrzegł wielkie zmiany. Rząd francuski — poczęści z własnej woli, poczęści na nalegania rządu angielskiego — pozbawił władzy nad Druzami Selima Atrasza, ojca buntowniczego zuchwałego Ibrahima.
Jednak, rozumiejąc, że nie wolno bezkarnie obrażać możnych Atraszów, zezwolił, aby na miejsce usuniętego sułtana obrano jego starszego syna — Tewfika-beja Atrasza.
Tewfik, ujrzawszy wynędzniałego brata, zamknął się z nim na osobności i oznajmił:
— Nie możesz pozostać w Hauranie, bo Francuzi na żądanie Feisala i Anglików zmuszeni będą wydać ciebie w ich ręce. Wtedy zginiesz... Rozmawiałem o tobie z francuskimi urzędnikami, a ci przyrzekli, że jeżeli zamieszkasz w Bejrucie — nic ci grozić nie będzie.
Pochylił
się do ucha Ibrahima i szeptać zaczął:
— Rozumieją oni, że mogą w potrzebnej chwili wykorzystać ciebie przeciwko Anglikom w Iraku i Palestynie... Udawać będą, że nic nie wiedzą o twoim pobycie w Bejrucie! Przybierzesz inne imię i przeczekasz, aż Anglicy zapomną o tobie!
Ibrahim zgrzytnął zębami.
— Dobrze! — rzekł z rozpaczą. — Postąpię tak, jak radzisz, bracie. Od dziś nazywać się będę Mulej ed-Izmail z Jemenu.
Ucałowali się trzykrotnie i w milczeniu uścisnęli sobie dłonie.
Ibrahima Atrasza nikt w górach Hauranu nie spotkał.
Nawet w Sueidzie nic o nim nie słyszano.
Po wysokogórskich pastwiskach młodzi Druzowie śpiewali pieśni o śmiałym, szlachetnym szeichu, który poległ na pustyni, gdzie chamsin nad jego grobem śpiewa grzmiącym głosem.





ROZDZIAŁ VIII.
Na drogach rozstajnych.

Tam, gdzie urąga morzu cypel skalny, który przedziela na dwie części port Bejrut, pod urwistym brzegiem czają się pochylone, ze zmurszałych desek sklecone szopy.
Ordynarne szyldy lub wprost napisy na ścianach biją w oczy bielą i czerwienią liter arabskich.
Ciemno w tych barłogach, pachnie morzem, gnijącemi wodorostami i rabami; panuje tu nawet cisza, tak niezwykła w miejscu, gdzie gromadzi się przeważnie tłum tubylczy.
Przyjrzawszy się jednak uważnie spostrzec można, że główny lokal mieści się nie w tych ponurych szopach, pochylonych i brudnych, lecz dalej — w głębi skały, w której fale morza w niepamiętnych czasach wyżarły, wyżłobiły obszerne groty.
W oświetlonych naftowemi lampami salach o niskich, przytłaczających sklepieniach gwarno było. Wichrzył się tu i kotłował gwar setek głosów przeraźliwych, nieraz pijanych i wściekłych, brzęk kubków blaszanych i szkła tłuczonego, trzask kości i zamaszyste klaskanie kart o blaty stołów.
Słudzy — Lewantyńczycy roznosili kubki z winem i piwem, nargile, dymiące talerze z jakąś pieprzną, ostrą potrawą, kosze chleba i pudełka z szachami, warcabami i trik-trakiem.
W skałach El-Gebal mieściły się spelunki portowe gdzie się gromadzili marynarze żaglowców kabotażowych i kryp, ładujacych węgiel i wodę na statki, bezrobotni, włóczęgowie.
W głębi jednej z sal przy stoliku siedziało dwóch ludzi.
Widocznie nie byli to znajomi, gdyż nie rozmawiali, a nawet nie patrzyli na siebie.
Jeden z nich — barczysty drab w pasiastej koszulce marynarskiej, o twarzy zarośniętej czarną szczeciną, o rękach, od końca palców aż do łokci wytatuowanych, obojętnie drapał się w pierś i leniwie, długiemi łykami popijał cierpkie wino libańskie.
Drugi — młody Arab w białym burnusie i czystym keffieh, zachowywał wyniosły spokój, dumnemi, nieco tęsknemi oczami oglądając bawiących się gości.
Od czasu do czasu pociągał nargile i puszczał strugę dymu pod sklepienie czarne, przecięte licznemi szczelinami.
Przy sąsiednim stoliku wybuchła sprzeczka miedzy graczami w sztosa. Padały wyzwiska i przekleństwa plugawe, ohydne ciężkie.
Arab się skrzywił ze wstrętem.
— He? — pytająco mruknął marynarz, pochylając swój kark byka nad stołem. — Nie podoba ci się kalifie prawowiernych, tak wytworna publiczność?
— Nie jestem, co prawda „kalifem“ — odparł z uśmiechem Arab, — ale twierdzę, że memu wielbłądowi teżby się to nie spodobało...
— All right! — syknął drab i duszkiem dopił swój kubek. — Hallo, boy, jeszcze jedną szklankę tego wstrętnego octu, zmieszanego z atramentem!
To mówiąc, wyciągnął kubek do przebiegającego sługi.
— A może gentleman woli palestyńskie? — spytał Lewantyńczyk, przystając na chwilę.
— Może i tak, ale nie chcę... Nie znoszę Palestyny, my boy!...
Lewantyńczyk pobiegł ku ladzie, niosąc nad głową tacę z dzwoniącemi kubkami i szklankami.
Arab bacznie przyjrzał się marynarzowi i spytał cicho:
— Pan nie lubi Palestyny?
— Nie lubię Palestyny, Syrji, Indji, Jawy... — mruknął — Nie lubię tych krajów bo wogóle nie lubię patrzeć w oczy tym, których od czasu do czasu obdarza się niepotrzebnemi oddawna zbywającemi, mocno już zniszczonemi rzeczami... Wstyd ogarnia i gryzie... Damm!
— Nie rozumiem... — przyznał się Arab.
— Wcale tego od kalifa nie żądam! — zaśmiał się marynarz i splunął.
Rozmowa się urwała. Milczeli obaj i nie patrzyli na siebie.
Jednak, gdy Lewantyńczyk postawił na stole dużą szklankę wina, barczysty tatuowany drab zaśmiał się i rzekł:
— Głupie bydło!
— O kim pan mówi? — spytał Arab.
— O sobie, o tobie, o tej zgrai całej — Beasts!
Umilknął i nabijał fajkę.
Wreszcie pyknął dymem i znowu się odezwał:
— Patrz! Ty palisz nargile, ja napełniam kiszki tem wstrętnem winem, tamci grają w karty, skaczą sobie do oczu, miotają ohydnemi bluźnierstwami, a żadna kanalja, ale to żadna, nie przypomni sobie, w jakiem miejscu się znajduje! Przecież to Bejrut, do stu tysięcy kadzi cuchnącej ryby! Fenickie miasto, które bóg El podarował swemu synowi — Baalowi morskiemu... Okrutny to był bóg Baal! Fenicjanie przed dalekiemi wyprawami składali mu ofiary, aby bryza dęła zawsze pomyślna. Zapędzali do tych jaskiń pobranych na całym świecie niewolników, a Baal ciskał na brzeg fale przypływu i unosił setki, a może tysiące ludzi... Kanalie! Siedzą, piją, a nie czują, że tu z każdego kamienia, z najmniejszej szczeliny płyną jęki, skargi, przekleństwa!...
Arab wzruszył ramionami obojętnie i zauważył:
— Wszędzie tak! Czy mało ludzi namordowali kalifowie w Bejrucie, Damaszku, Bagdadzie? A co się działo za Turków w Seralu?
Marynarz potrząsnął głową i krzyknął, uderzając pięścią w stół:
— Wszędzie też jest źle i podle! Ja ci powiadam, my boy, że dopóki ludzie nie nabędą zdolności bolesnego wyczuwania popełnionych niegdyś zbrodni, no, i wstrętu do nich, dopóty na ziemi pozostanie cuchnące bagno!
— A pan to czuje? — spytał Arab.
— Czasami, kiedy jestem pijany, albo smutny, to znaczy — trzeźwy — odparł, marszcząc czoło.
— A więc zawsze...
— Domyślny z ciebie człek, widzę!... No, ale never mind! Co chciałem rzec? O, yes. Byłem tu podczas wojny... Na krążowniku angielskim, my dear pływałem i waliłem z armat.. Pomagaliśmy desantowi wylądować na brzeg. Później widziałem rannych Arabów, którzy wtedy jeszcze z Turkami trzymali... Pewnego razu jakieś chuchro arabskie nie chciało dopuścić do siebie lekarza. Szczękając zębami z bólu, bo, you know, miał prawą rękę urwaną, mówił tak: „Mord siejecie, a nie pamiętacie że nad tą ziemią od tysiącleci już znęcali się Asyryjczycy, Persowie, Grecy, Rzymianie, Krzyżowcy, Turcy!“
Arab milczał, wpatrując się w czerwoną twarz sąsiada.
— A wiesz, dog, co mu na to zaśpiewał nasz lekarz okrętowy? Powiedział tak: „Niesiemy wam cywilizację!“ Cha-cha-cha! Rozumiesz, kalifie, cy-wi-li-za-cję? Pociski armat 12-calowych, paszcze kulomiotów, bomby — wszystko nabiliśmy „cywilizacją“ i w tych bombonierkach przynieśliśmy ją ba[...]nym[21] „bliźnim“! My dear, to nie żarty! Musicie zrozumieć, co to za sztuka — owa cywilizacja!
Arab nie odzywał się, zamieniony w słuch.
Marynarz długo, wolno pił wino, wytrząsał i znowu nabijał fajkę, a, zapaliwszy ją, mówił dalej:
— Aha, kalifie, wbiłem ci ćwieka w łeb? Nic to — pomyśl!
Znowu urwał, lecz po chwili zaczął się śmiać cicho, złowrogo.
— A przecież z wami inaczej nie można! — rzekł. — Jeżeli przyjść do was z dobrem słowem, wy nam gardziele poderżniecie swemi krzywemi nożami. Nie uwierzycie! Nie uszanujecie! Znowu będziecie, jak to od wieków czynicie, mordować się wzajemnie, ginąć z głodu, puchnąć, gnić, umierać od różnych chorób i zagrażać innym... My zaś szybko nauczymy was cywilizacji, a gdy zrozumiecie wszystko, nie będziemy zbytnio się spieszyć do was z naszemi krążownikami i armatami, bo moglibyśmy coś sami oberwać od was... Na zdrowie wam, kalifie, pójdzie ta szkoła krwawa i te nowe kolonje angielskie i francuskie na waszej ziemi... Ja nie lubię tych kolonji, bo czuję zawsze wstyd przed uszczęśliwioną ludnością, lecz, zdaje się, inaczej, my dog, nic nie można zrobić!
Nie żegnając sąsiada, wstał i poszedł ku ladzie płacić, czy też szukać mocniejszego trunku.
Arab pozostał sam i zamyślił się głęboko.
Słyszał już te słowa, wypowiedziane w innej formie, w Bagdadzie. Nie były one dla niego nowością, lecz zastanawiały go.
Rozmyślał nad tem, iż istotnie Arabja pędziła nędzne życie, rozdzierana wewnętrznemi waśniami, dziesiątkowana nieurodzajem, głodem, chorobami, przynoszonemi przez pielgrzymów z innych krajów muzułmańskich — ciemnych, pozbawionych cywilizacji.
Do stolika przysiadł się inny gość.
Drobny, chudy, karownik portowy, jeden z tych, których ciężka dola rzuca po świecie.
Zdjął czapkę. Trzy głębokie, straszliwe blizny przecinały mu głowę w rożnych kierunkach.
Arab poznał odrazu, że były to ślady ciosów jataganu.
Spojrzał pytająco na sąsiada.
Ten uśmiechnął się melancholijnie i rzekł cichym głosem:
— Tak, tak! Jataganem zadano mi te rany. Omal nie wypuścili ze mnie duszy Beduini! Kupiłem u nich kawałek ziemi i założyłem osadę na Szat... Do roku napadli na mnie, zabili mi żonę i dzieci, a mnie poranili...
— Za co? — zapytał Arab.
— Nie wiem! — odparł, podnosząc ramiona. — Zdaje się za to, że nie jestem muzułmaninem... Jakiś derwisz podjudził sąsiadów...
— Mściłeś się? — szepnął Arab.
— Nie! Sam jestem winien... Dostałem nauczkę za to, że chciałem wodę z ogniem pogodzić! Za naukę trzeba płacić, przyjacielu! Tak, tak, drogo nieraz płacić... Ale ty, mumenie, nie jesteś Beduinem?
Arab spuścił oczy, lecz po chwili spytał:
— A gdybym był Beduinem?...
— Powiedziałbym ci: „starajcie się nauczyć od białej rasy sztuki życia po ludzku!“ Lecz ty — nie jesteś Beduinem?... Góral? Z Hormonu? Z Libanu? A, może, z gór Ansarjów?
Arab potrząsnął głową i, wstając, szepnął, przenikliwie patrząc na nieznajomego:
— Jestem Druzem z Hauranu...
— O-o! — przeciągnął blady, mały człowiek. — Wy jesteście najbardziej dzicy, a dlatego najprędzej zginiecie...
— Na Allaha!... — wzdrygnął się Druz i poszedł ku wyjściu.
Biegł w stronę miasta.
Gdy gwar i zgiełk ogarnęły go, uspokoił się.
Po raz pierwszy miasto giaurów przyniosło mu ukojenie.
Z wdzięcznością i szacunkiem spoglądał teraz na samochody, na krążący nad portem hydroplan, na armaty, stojące przed pałacem gubernatora, na trójkolorową flagę z cedrem zielonym w środku płachty, na wysokie gmachy francuskie...
— Musimy to wszystko zdobyć dla szczęścia Arabji! — pomyślał i tupnął nogą. — Zdobyć, drogo za to zapłaciwszy... chociażby wiekami niewoli. Dotychczas gnębili nas ciemniejsi od nas, teraz — inaczej... Musimy się uczyć!...
Z minaretu dopłynął jękliwy głos muezzina:
— La Illa Illah Allah u Mahomed rasul Allah...
Arab nachmurzył czoło.
— Koran zakazuje rzeczy nowych, nieznanych... — przypomniał sobie.
Westchnął.
— Allahu — Obrońco! — szepnął. — Jesteś Bogiem prawowiernych, nie wstrzymujże ich na drodze, prowadzącej do zguby! Daj nam wskazówki, abyśmy znaleźli inne ścieżki, prowadzące do nowego życia i wolności, której nikt już nam nie odbierze! O, Allahu — Sędzio, Allahu — Ojcze, Allahu — Królu Królów, Allahu Miłościwy, Allahu — Światłości przedwieczna!
Arab zaczął powtarzać za muezzinem tytuły Boga, którego oblicze oglądał Prorok, przed wiekami żyjący na pustyni i kreślący „suraty“ świętej księgi prawa.
Żyjący na pustyni...
Pustynia!... Przecinają ją teraz setki samochodów białych ludzi... Gdzieś tam biegnie nawet kolej z łoskotem, hukiem i tętnieniem kół żelaznych i ciężkich łańcuchów... Anglicy i Francuzi od wschodu do zachodu słońca potrafią przelecieć nad pustynią, chociaż karawany beduinów tracą na to kilka dni! Allahu sprawiedliwy! Przez pustynię biegną głębokie transze otoczone płotami z drutu kolczastego, tkwią mogiły poległych na wojnie, widnieją wyrwy i doły, pozostałe po wybuchających pociskach... Dróg bezpiecznych bronią posterunki policji angielskiej.
Pustynia umarła, przestała istnieć... Prawo jej zostało pogwałcone na zawsze, rozwiane, jak opary poranne na szczytach Hauranu.
Allah w milczeniu spogląda na to?
A więc... a więc prawo Proroka nie było prawem Allaha?
Święta księga napisana została dla dobra ludzi pustyni... Z jej śmiercią umarła księga... Należy wykreślić z niej to, co już zmurszało i odpadło, jak suchy liść...
Krążą wieści, że w Turcji „ulema“ i postępowi mułłowie przeglądają prawo zawarte w Koranie, że w „medrese“ już inaczej uczą młodzież turecką... że prawo Proroka zostanie... odświeżone!
— Święta księga powinna zachować duszę Islamu w czystości, lecz niech nie wiąże rąk i umysłów ludów wyznających naukę Proroka!... — szepnął Arab.
Był wdzięczny przypadkowi, który zaprowadził go do spelunki na El-Gebal. Rzucono tam nowy siew do duszy jego...
Myśli tłoczyły mu się do głowy, budziły w sercu niepokój, radość, zwątpienie i szybko zapadające wyroki.
Męczyło go to; przerażała zmiana wrażeń i uczuć; nie znajdywał jeszcze jasnej drogi przed sobą.
Szedł ulicami, nic nie widząc przed sobą, zatopiony w rozważaniu ciężkiem, przytłaczającem.
Ocknął się dopiero, gdy obładowany worami osioł potrącił go.
Obejrzał się.
Zobaczył wąską, krętą uliczkę, otoczoną ubogimi zabudowaniami arabskiemi, małemi sklepikami, zajazdami, ziejącemi dymem prażonego łoju.
Gwar, zgiełk, nawoływania ogłuszyły Araba.
Wszedł do małej kawiarni. Właściciel z niskim ukłonem podbiegł do niego natychmiast.
— Szlachetny Ibrahim ben Atrasz dawno nie zaszczycał mnie...
— Cyt, — upomniał go z wyrzutem Druz.
— Zapomniałem!... — usprawiedliwiał się zmieszany Arab. — Inne imię nie przechodzi mi przez gardło, sidi.
— Daj kawy i nargile...
— Rozkazałeś, sidi...
Ibrahim nadsłuchiwał długo. Wzdrygał się ze wstydu i pogardy.
Wszystko, co żyło, rozprawiało o funtach sterlingów, o funtach egipskich i syryjskich, o spadku franka, o wartości i trwałości kursu rupji indyjskiej, o nowych taryfach celnych, obrotach giełdowych.
— Przekupnie ohydni, podli!... — syknął z nienawiścią i starał się nie słyszeć odgłosów rozmów sąsiadów.
Widocznie, jednak, ktoś inny słyszał je, bo, oburzony, podniósł się i rzucał słowo po słowie, jak gdyby pluł w twarz zebranym tu ludziom:
— Sprzedajecie wszystko za funty i rupje — wełnę i ojczyznę, pomarańcze i sumienie; skóry i wolność, o wy — niewolnicy niewolników najpodlejszych! Baczcie, aby nie wybiła rychło godzina, w której dzieci i wnuki za zdradę i nikczemność zwłoki wasze wyrzucą na pożarcie psom i ptakom drapieżnym!... Biada, biada wam oszukanym i przekupionym przez podstępnych przybyszów! Biada, biada wam słabym, chętnym do grzechu, upodlonym! Biada wam i przekleństwo Allaha — Surowego Mściciela!
Stary Beduin, wyrzuciwszy te słowa nielitościwe, zasłonił twarz rękawem burnusa, jak gdyby ujrzał widmo zarazy, i szybkim krokiem skierował się ku wyjściu.
Na progu dogonił go Ibrahim.
Zgiął przed nim kolano i, pochyliwszy się do ziemi, kornie ucałował rąbek szaty jego.
— Mumenie szlachetny! — szepnął gorąco. — Wskazałeś mi drogę moją, w ciemności ginącą! Niech Allah przebywa z tobą!...
Beduin nic nie odrzekł i wyszedł.



ROZDZIAŁ IX.
Naida.

Gwar rozbawionego tłumu, odgłosy muzyki, rozbrzmiewającei w dwuch dużych kawiarniach, śmiech i żarty wesołe, krzyki sprzedawców dzienników płynęły niesforną falą nad rzęsiście oświetlonym „Place des Canons“.
Cały Bejrut, a więc kupcy syryjscy z żonami i dziećmi; zawsze niespokojni lewantyńczycy, pełni pomysłów przeróżnych; poważni i jak gdyby stale zadumani Arabowie, w czerwonych starannie odprasowanych „tarbuszach“ — czerwonych fezach, pod groźbą surowych kar zakazanych w sąsiednich wilajetach tureckich; europejczycy cywilni, francuscy oficerowie i tłumy żołnierzy białych, czarnych i żółtych — wszystko, co żyło, tłoczyło się na tem najbardziej uczęszczanem miejscu Bejrutu.
Pośrodku placu wysokie drzewa rzucały gęsty cień na ciężki pomnik, przypominający walecznych, poległych w Syrji w obronie... niewiadomo kogo i czego...
Ludzie zatrzymywali się przed jednem z drzew.
Pozostawał od niego tylko ścięty pion, okryty młodemi pędami.
Tłum przyglądał mu się uważnie, w skupionem milczeniu.
Wszyscy bowiem wiedzieli, że było to drzewo ponure, straszliwe, na którem za panowania Turków wieszano bez miłosierdzia Syryjczyków, Arabów, Żydów i Lewantyńczyków, nie tyle z wyroków sadu, ile na rozkaz surowego wielkorządcy tureckiego wspaniałego „mutasarifa“.
Uprawiano to przy krwawym sułtanie, uprawiano przy postępowym rządzie młodot[...]ków, wrogów haremów, władzy padyszacha i czerwonych fezów.
Teraz „drzewo śmierci“ zostało ścięte.
Nikt już na niem nie wisiał, bo kto miał zginąć, ginął w inny, bardziej kulturalny, znacznie kosztowniejszy, bardziej... cywilizowany sposób.
Z rzęsiście oświetlonych kawiarń wyrywały się przeraźliwe, gardlane śpiewy kobiet arabskich — grubych, noszących suknie paryskie i sztuczne francuskie klejnoty, nie okrytych czarczafami, ku wielkiemu zgorszeniu prawowiernych muzułmanów.
Występowały na estradzie, przyjmowane oklaskami i pijanym rykiem europejskich marynarzy i żołnierzy.
Młody, wiotki Arab w białym zawoju, oparty plecami o słup telegraficzny, tęsknym, znużonym wzrokiem przyglądał się tłumowi, czarnym drzewom i oślepiającym latarniom elektrycznym.
Przychodzi tu codzień smutny i zrozpaczony.
Bez celu błąkał się po Bejrucie, zaglądał do wszystkich dzielnic, widząc, jak biali przybysze wypierają zewsząd dawnych mieszkańców, wykupując ich domy i wznosząc olbrzymie gmachy z żelaza i kamienia. Życie ze straszliwą brutalnością zmuszało go zrozumieć potęgę wiedzy przybyszów; mimowoli przypominał sobie słowa, które niegdyś głęboko zapadły do serca jego, budząc nienawiść i rozpacz.
Uciekał z ośrodka miasta i stawał nad brzegiem morza, myśląc, przyglądając się niespokojnej walce fal, bijących w głazy wybrzeży i w stromy spych wysokiego zachodniego brzegu.
Lubił tu stać i patrzeć w dal, skąd wypływały białe żagle łodzi rybackich, rozmiotane lub skłębione węże dymów okrętowych i złociste, różowe opary, tworzące lekkie obłoki lub przejrzyste chmurki.
Wyczuwał wtedy podmuchy świeże, ożywcze, jakich nie znajdywał w mieście zgiełkliwem, pełnem zaduchu i żaru, spływającego z rozpalonych murów, podnoszącego się z płyt chodników i asfaltu jezdni.
Jakieś głosy znane, szepty drogie, budzące tkliwe wspomnienia, dochodziły od fal, liżących piennemi językami piaszczysty brzeg, ledwie widzialny pod wysokiem urwiskiem, porośniętem chwastami i zielskiem suchem, szeleszczącem.
Wzdychał i myślą przenosił się do gór rodzinnych gdzie także szeleściały tamaryndowe zarośla, grał, śpiewał wiatr po wąwozach głębokich, pełnych załamań krętych.
— Ibrahim ben Selim... z rodu szlachetnych Atraszów... szeich walecznych Druzów Hauranu? — rozległ się nagle cichy, zaczajony głos.
Obejrzał się zdumiony.
Za nim stał chudy Arab i obojętnie przyglądał mu się, czyniąc znak salamu.
— Jestem... — odparł góral, rozumiejąc, że niegodne jest wojownika ukrywać sławne imię swoje.
— Posłany jestem do ciebie od Naidy... tancerki... — szepnął Arab.
Ibrahim gwałtownie podniósł głowę i oczy mu błysnęły.
Nic nie odrzekł.
Zaczaił się i skupił w oczekiwaniu niecierpliwem.
— Naida posłała mnie do ciebie, sidi... Chodźmy!... — rzekł nieznajomy.
Druz nie odzywał się.
— Pani moja kazała mi powiedzieć tobie, że słowa jej są zewem miłości i tęsknoty, sidi...
Usłużne wspomnienie ożywiło nagle przeszłość. Krew gorącą falą buchnęła do głowy, serce tętniło głośno, w oczach migotały błyskawice.
Zapomniał o wszystkiem. Chwytając Araba za ramię, krzyknął:
— Na Allaha! Prowadź!...
Biegli prawie, mijając meczet Dżamia-el-Kebir i kierując się ku przedmieściu Nahr-el-Kell.
Szli długo.
Wreszcie Arab zatrzymał się i szepnął:
— Jesteśmy u celu! Ten dom w ogrodzie... Wchodź śmiało... Niech Allah da ci szczęście i radość tej nocy, sidi...
Przewodnik zniknął w ciemności źle oświetlonej ulicy.
Ibrahim szybko szedł ku domowi, widząc, że na spotkanie jego, ledwie dotykając ziemi lekkiemi stopami, biegła kobieta...
— Naido!... — krzyknął, jak ptak zbłąkany w mroku...
Jakżesz szybko, nielitościwie szybko mijała ta noc, upojna, nasycona wonią żywicy i morza rozedrgana szmerem pinji, graniem owadów westchnień nieznanych istot, a może duchów, błąkających się w cieniu starych meczetów i wspaniałego Seralu, który widział wypadki, nikomu nieznane, utajone na zawsze!
Wszystko przemija.
Jak paciorki nieskończenie długiego różańca, czas przebiera palcami minuty i godziny, dnie, noce, lasy i życie drobnych, nikczemnych, nędznych istot, lata i czyny wspaniałych i potężnych, a nigdy nie powraca do nich. Znikają one jak chybki zygzak błyskawicy w ciemnej otchłani przeszłości...
Minęła ta noc.
Słońce stało już wysoko...
Z domku, otoczonego sosnami, wyszło dwoje ludzi — mężczyzna i kobieta. Szli przyciśnięci do siebie trzymając się za ręce.
— Teraz nie rozstaniemy się nigdy! — mówił Ibrahim ben Atrasz. — Tyle czarnych dni upłynęło w rozłące i smutku!
Zajrzał w twarz kobiety, okrytej czarczafem.
— Mów, Naido! Chcę usłyszeć twój głos! — rzucił namiętnie.
— O, panie mój! — szepnęła. — Nie rozstaniemy się aż do śmierci mojej lub twojej...
— Tak, tak, Naido! — zawołał w uniesieniu. — Tyle dni miłości ominęło nas...
— Miłość — to burza, panie mój... — szepnęła. W jednej chwili przynosi ona więcej deszczu życiodajnego, radosnego w swej świeżości powiewu niż całe lata jałowe i smętne: zmusza niebo stać się głębszem i czystszem, kwiaty — sączyć woń przenikliwszą i piękniejszą....
— Naido... miłość nasza nieśmiertelna!...
— Miłość nie zna śmierci, lecz kochankowie umierają często... — odparła.
W tej chwili pochyliły się, skrzypnęły i trwóżcie zaszumiały sączące żywiczny oddech wierzchołki pinji, podniosła się chmura piasku i kurzu, z łoskotem zatrzasnęły się okiennice i drzwi domów pobliskich.
— Chamsin! Chamsin! — zawołał Ibrahim, radośnie spotykając gońca pustyni.
Naida mocniej przywarła do ramienia Druza. Biegli naprzód, niby wicher potężny rwał ich i unosił coraz dalej i dalej, aż minęli ostatnie zabudowania przedmieścia i ujrzeli morze.
Rozszalało odrazu, zwichrzyło się, posiwiało, pomarszczyło...
Z głębokich, otchłannych brózd wyrastały góry, uwieńczone rozpętanemi grzywami, bluzgające białą pianą, pogmatwane tysiącami skrętów wężowych, syczące bryzgami i płachtami wzburzonej, wyrzucanej w powietrze wody, ciężkiej, bezbarwnej, słonej.
Mgła żółta zwisała nad ryczącym chaosem morza, wsiąkała, siała nowe szaleństwo.
Rozmiotane, porwane na strzępy fale mknęły z rykiem i łoskotem ku czarnym ostrym rafom, rozbijały się na białe strugi i tryskające wzwyż łachmany pienne, niby sztandary niewidzialnych hufców, pędzących pod skotłowaną powierzchnią, najeżoną wirami i przerażającą otchłannemi oczami otwierającej się bezdni.
Bałwany grzywiaste zderzały się z kamienną piersią spychu, biły z hukiem w pancerz głazów poszczerbionych i odbiegały niesyte walki i zemsty.
Miotały się w świszczących podmuchach wiatru, w latających dokoła obłokach piany i syczących bryzgach wylękłe mewy, jęczały, judząc i wzniecając gniew i upór fal.
Dwoje łudzi stanęło na skraju spychu.
Umilkli zapatrzeni w kipiącą walkę żywiołu, zasłuchani w stugłosy chór zrywających się, mknących dźwięków, brzemiennych zgrozą i groźbą.
Morze wydało się im zwierciadłem ich życia.
Spokojne, lazurowe, łagodne — w chwilach rzadkich, szybko przemijających; szalejące niosące śmierć i przekleństwo — widziane często hartujące ducha i zabijające radość, która w miotaniu się, jak ptak spłoszony odlatywała szlakiem mew, złowrogo jęczących.
Ibrahim westchnął głęboko.
Wicher przyniósł mu to porównanie.
Ibrahim myślał, że płynął długo przez morze burzliwe, nie widząc zatoki spokojnej. Dopłynął jednak do niej i oto stoi przy umiłowanej od pierwszej chwili spotkania.
Mocno ściska rękę Naidy i już się pochyla, już chce wyrzec słowa, szczęściem i wzruszeniem brzmiące, gdy nadbiega inna myśl — nielitościwa, twarda, jadowita...
Szczęście, spokój, radość — małe, nikłe, jak zbłąkane iskierki w mroku nocnym.

Koniec.







  1. Bled — wioska.
  2. Nuala — chata.
  3. Ltam — zasłona na twarz.
  4. Przypis własny Wikiźródeł Brakujące litery uzupełniono na podstawie wydania z 1927 r.
  5. Sidi — pan
  6. Poszukiwana na konserwy ryba morska.
  7. Nesrani — nazarejczyk, chrześcijan.
  8. Berrania — cudzoziemiec.
  9. Hadith — tradycja muzułmańska, zatwierdzona przez proroka Mohammeda.
  10. Demm — krew i krwawa zemsta.
  11. Murzyni do wszystkich zwracają się na „ty“.
  12. Wyspy Loos w pobliżu wybrzeża Gwinei, słynne są ciężkiego więzienia.
  13. Duży nuż, rodzaj miecza, zastępującego siekierę.
  14. Kalbas — garnek lub misa z owocu, podobnego do tykwy-bani.
  15. Wino palmowe
  16. Północna część oceanu nosi nazwę morza Arabskiego.
  17. Ryby z rodziny Squamipinnes.
  18. Kolej Imperjum Brytyjskiego.
  19. Indyjska nazwa świątyni.
  20. Angielska mila — 1¾ kilometra.
  21. Przypis własny Wikiźródeł Tekst nieczytelny





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.